„Powtórka”, której echa zabrzmiały kilka lat później w doskonałym Dniu świstaka, jest ponadczasową opowieścią o naturze przeznaczenia, życiu, miłości i drugich szansach, które wymagają podjęcia niezwykłego ryzyka. Powieść nagrodzona World Fantasy Award.
Czy chciałbyś przeżyć swoje życie jeszcze raz? I jeszcze raz? I jeszcze raz….?
43-letni Jeff Winston, śmiertelnie znużony pracą bez perspektyw i beznadziejnym małżeństwem, umiera na zawał serca w 1988 roku. Budzi się w swoim dawnym pokoju w akademiku – jest 1963 rok, a on jest osiemnastolatkiem, ale pamiętającym, co się wydarzyło przez kolejne 25 lat. Może być przebogaty, może mieć władzę, może odzyskać straconą miłość.
Szansa na realizację szalonych pomysłów lub odkupienie dawnych win okazuje się jednak ulotna, a jej koniec jest kolejnym początkiem. I znów, i ponownie, i jeszcze raz…
„Powtórka”, której echa zabrzmiały kilka lat później w doskonałym Dniu świstaka, jest ponadczasową opowieścią o naturze przeznaczenia, życiu, miłości i drugich szansach, które wymagają podjęcia niezwykłego ryzyka.
Jedna z najbardziej eleganckich i poruszających opowieści o podróżach w czasie, jakie kiedykolwiek napisano.
– Ernest Cline, autor Player One
Kenneth Milton Grimwood (1944–2003) – amerykański dziennikarz radiowy i pisarz. Autor sześciu powieści, w tym kultowej Powtórki, za którą w 1988 roku otrzymał World Fantasy Award.
Powtórka
Przekład: Zuzanna Naczyńska
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 kwietnia 2024
1.
Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.
— Powinniśmy… — powiedziała, ale nie usłyszał już, co takiego powinni, bo poczuł na piersi jakiś ciężar, który pozbawił go tchu. Słuchawka wypadła mu z dłoni i wyszczerbiła szklany przycisk do papieru stojący na biurku.
Zaledwie tydzień wcześniej powiedziała coś podobnego, zapytała: „Wiesz, co powinniśmy zrobić, Jeff?” i zapadło milczenie — nie nieskończone, nie ostateczne jak ta śmiertelna cisza, ale wyraźne. Siedział przy kuchennym stole, w „kąciku śniadaniowym”, jak lubiła go nazywać Linda, choć nie była to żadna wydzielona przestrzeń, po prostu mały stolik z blatem z laminatu i dwa krzesła wciśnięte między lewy bok lodówki i przód suszarki do prania. Mówiąc te słowa, Linda siekała cebulę i może to łzy w kącikach jej oczu pobudziły go do myślenia, nadały jej pytaniu większą od zamierzonej wagę.
— Wiesz, co powinniśmy zrobić, Jeff?
A on powinien był zapytać: „Co, kochanie?”, powinien był to powiedzieć nieuważnie i obojętnie, bo czytał w magazynie „Time” artykuł Hugh Sideya o prezydenturze. Ale Jeff uważał; wywody Sideya nic go nie obchodziły. Nawet więcej — nie był tak skupiony i baczny od bardzo, bardzo dawna. Więc przez dłuższą chwilę nie mówił nic; wpatrywał się tylko w fałszywe łzy w oczach Lindy i myślał o tym, co powinni zrobić, on i ona.
Po pierwsze, powinni wyjechać, powinni wsiąść w samolot i polecieć gdzieś, gdzie jest ciepło i zielono — na przykład na Jamajkę albo na Barbados. Nie mieli prawdziwych wakacji od czasu tej długo planowanej, lecz niezbyt udanej wycieczki po Europie przed pięciu laty. Jeff nie liczył ich corocznych wyjazdów na Florydę, do jego rodziców w Orlando i rodziny Lindy w Boca Raton; było to odwiedzanie coraz bardziej oddalającej się przeszłości, tylko tyle. Powinni spędzić tydzień, miesiąc, na jakiejś dekadencko egzotycznej wyspie: w dzień miłość na bezkresnych, pustych plażach, a w nocy dźwięki reggae unoszące się w powietrzu niczym zapach jaskrawoczerwonych kwiatów.
Byłoby również miło mieć porządny dom, może jedną z tych starych rezydencji przy Upper Mountain Road w Montclair, obok których przejeżdżali w tyle melancholijnych niedziel. Albo dwunastopokojową willę w stylu Tudorów przy Ridgeway Avenue w White Plains, niedaleko pól golfowych. Nie żeby chciał zacząć grać w golfa; po prostu sądził, że te leniwe połacie zieleni o nazwach w rodzaju Maple Moor i Westchester Hills stanowiłyby przyjemniejsze otoczenie niż dojazd do Brooklyn–Queens Expressway i droga startowa lotniska LaGuardia.
Powinni też mieć dziecko, choć Linda odczuwała zapewne jego brak jeszcze bardziej boleśnie niż on. Jeff zawsze wyobrażał sobie ich nienarodzonego potomka w wieku ośmiu lat, kiedy nie wymagałby już takiej opieki jak we wczesnym dzieciństwie, ale nie przeżywałby jeszcze mąk okresu dojrzewania. Dobre dziecko, nie nazbyt słodkie czy przedwcześnie rozwinięte. Chłopiec, dziewczynka, nieważne; po prostu dziecko, ich wspólne dziecko, które zadawałoby śmieszne pytania, siadało za blisko telewizora i objawiało przebłyski swej kształtującej się osobowości.
Ale nie doczekają się dziecka; wiedzieli, że jest to niemożliwe, od lat, od pozamacicznej ciąży Lindy w 1975. Nie kupią też domu w Montclair ani w White Plains. Stanowisko dyrektora działu wiadomości, jakie Jeff zajmował w nowojorskim radiu informacyjnym WFYI, nie było wcale tak prestiżowe ani tak lukratywne, jak się wydawało. Może mógłby jeszcze awansować do telewizji; ale mając czterdzieści trzy lata, stopniowo tracił na to szanse.
Powinniśmy, powinniśmy… porozmawiać, pomyślał. Spojrzeć sobie prosto w oczy i powiedzieć: nie wyszło nam. Nic nam nie wyszło z miłości, z namiętności, ze wspaniałych planów. Spaliły na panewce i nie było w tym niczyjej winy. Po prostu tak się stało.
Oczywiście nigdy tego nie zrobią. Był to główny element porażki, to, że rzadko mówili o swoich głębszych potrzebach, nigdy nie wspominali o rozdzierającym poczuciu niespełnienia, które zawsze stało między nimi.
Linda otarła nic nieznaczącą cebulową łzę wierzchem dłoni.
— Słyszałeś mnie, Jeff?
— Tak, słyszałem.
— Powinniśmy — podjęła, patrząc w jego stronę, ale niezupełnie na niego — kupić nową zasłonę prysznicową.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa taki właśnie poziom potrzeb chciała wyrazić przez telefon, zanim zaczął umierać. „…skosić trawnik”, tak pewnie zakończyłaby zdanie, albo „zapłacić za prąd”.
Dlaczego jednak, na litość boską, myślał o czymś takim? Przecież umierał; czy jego ostatnie myśli nie powinny być głębsze, bardziej filozoficzne? Albo może powinien zobaczyć migawki z najważniejszych wydarzeń swego życia, czterdzieści trzy lata na Betascanie. Tego właśnie doświadczają ludzie, kiedy toną, prawda?
Czuję się, jakbym tonął, pomyślał, gdy mijały rozciągnięte sekundy: ten okropny ucisk, ta beznadziejna walka o oddech, wilgoć oblepiająca ciało, słony pot spływający z czoła i kłujący w oczy.
Tonięcie. Umieranie. Nie, do cholery, to było nierealne słowo, słowo odnoszące się do kwiatów albo zwierząt, albo innych ludzi. Starych ludzi, chorych ludzi. Ludzi, którzy mieli pecha.
Głowa Jeffa opadła na biurko, prawy policzek rozpłaszczył się na segregatorze, który miał zamiar przestudiować, gdy zadzwoniła Linda. Szczerba w przycisku do papieru rozwarła się przed jego otwartym okiem jak przepaść, jak pęknięcie samego świata, poszarpane lustro przeszywającej agonii w jego wnętrzu. Przez stłuczone szkło widział świecące czerwone cyfry elektronicznego zegara stojącego na półce z książkami:
13:06 18 PAŹ 1988
A potem nie musiał się już bronić przed żadnymi myślami, ponieważ ustał sam proces myślenia.
Jeff nie mógł oddychać.
Oczywiście, że nie mógł oddychać; był martwy.
Ale skoro był martwy, dlaczego miał świadomość, że nie może oddychać? Dlaczego miał jakąkolwiek świadomość?
Odwrócił głowę od sfałdowanej kołdry i zaczerpnął powietrza. Stęchłego, wilgotnego powietrza, przesyconego zapachem jego własnego potu.
Więc nie umarł. O dziwo, to odkrycie wcale go nie ucieszyło, podobnie jak wcześniejsze przeczucie śmierci nie wywołało przerażenia.
Może w głębi duszy był rad, że nadszedł kres jego życia. A teraz to życie będzie się toczyło jak przedtem: niezadowolenie, bolesna utrata ambicji i nadziei, powody lub skutki porażki jego małżeństwa, nie pamiętał już kolejności.
Odsunął kołdrę z twarzy i wyplątał nogi ze zmiętych prześcieradeł. Gdzieś w tym ciemnym pomieszczeniu grała muzyka, ledwo słyszalna. Stary przebój Da Doo Ron Ron jednej z tych dziewczęcych grup Phila Spectora.
Całkowicie zdezorientowany, zaczął po omacku szukać kontaktu. Albo był w szpitalu, gdzie dochodził do siebie po tym, co się stało w biurze, albo obudził się w domu z gorszego niż zwykle snu. Wymacał nocną lampkę, włączył ją. Znajdował się w jakimś małym, nieporządnym pokoju, gdzie ubrania i książki rozrzucone były po podłodze i ułożone byle jak na dwóch stojących obok siebie biurkach i krzesłach. Ani szpital, ani sypialnia jego i Lindy, skądś jednak znał ten pokój.
Z dużej fotografii przyklejonej do jednej ze ścian patrzyła na niego naga, uśmiechnięta kobieta. Rozkładówka „Playboya”, i to klasyczna. Piersiasta brunetka leżała skromnie na brzuchu na nadmuchiwanym materacu na pokładzie jachtu, do relingu przywiązane było jej czerwone bikini w białe grochy. W swej wesołej marynarskiej czapce, ze starannie uczesanymi i spryskanymi lakierem włosami, bardzo przypominała młodą Jackie Kennedy.
Inne ściany były udekorowane w równie staroświeckim, młodzieńczym stylu: plakaty z walk byków, duże zdjęcie czerwonego jaguara XK-E, okładka starej płyty Dave’a Brubecka. Nad jednym z biurek wisiał czerwono-biało-niebieski transparent z ułożonym z gwiazd i pasków napisem „PIEPRZYĆ KOMUNIZM”. Jeff uśmiechnął się, gdy go zobaczył; zamówił sobie dokładnie taki sam w obrazoburczym szmatławcu Paula Krassnera, „The Realist”, kiedy był w college’u, kiedy…
Gwałtownie usiadł na łóżku, czując w uszach pulsowanie krwi.
Pamiętał, że wygięty korpus starej lampy z biurka stojącego bliżej drzwi zawsze odpadał od podstawy, kiedy ją przesuwał. A na dywaniku przy łóżku Martina była wielka krwistoczerwona plama — tak, tutaj — od czasu, kiedy Jeff przemycił na górę Judy Gordon, a ona zaczęła tańczyć po całym pokoju do muzyki Driftersów i przewróciła butelkę chianti.
Lekkie oszołomienie, które Jeff czuł po przebudzeniu, ustąpiło miejsca totalnej konsternacji. Odrzucił kołdrę, wstał z łóżka i podszedł chwiejnym krokiem do jednego z biurek. Do swojego biurka. Przebiegł wzrokiem tytuły leżących na nim książek: Wzory kultury, Dojrzewanie na Samoa, Populacje statystyczne. Socjologia 101. Doktor… jak się nazywał? Danforth, Sanborn? W dużym, wilgotnym starym gmachu na drugim końcu kampusu, o ósmej rano; zawsze jadł śniadanie dopiero po zajęciach. Wziął do ręki książkę Benedict, przekartkował ją; liczne fragmenty były grubo podkreślone, w notatkach na marginesach rozpoznał własny charakter pisma.
— Były to The Crystals, przebój tygodnia stacji WQXI! Następny utwór zagramy dla Bobby’ego z Marietty, od Carol i Pauli. Te ładne dziewczyny chcą, aby Bobby wiedział, że jak śpiewają The Chiffons, He’s Sooo Fine…
Jeff wyłączył radio i starł z czoła warstwę potu. Z zakłopotaniem spostrzegł, że ma pełną erekcję. Kiedy ostatni raz tak stwardniał, nawet nie myśląc o seksie?
W porządku, czas wykombinować, co tu jest grane. Ktoś musiał mu zrobić wyjątkowo wyszukany kawał, ale nie znał nikogo, kto bawił się w takie rzeczy. Poza tym, czy ktoś zadałby sobie tyle trudu? Te książki z notatkami wyrzucił wiele lat temu, nikt nie mógłby ich odtworzyć tak dokładnie.
Na jego biurku leżał „Newsweek” z artykułem o ustąpieniu zachodnioniemieckiego kanclerza Konrada Adenauera. Miał datę 6 maja 1963. Jeff utkwił w niej wzrok, z nadzieją, że przyjdzie mu do głowy jakieś racjonalne wytłumaczenie tego wszystkiego.
Nie przyszło.
Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i wewnętrzna gałka rąbnęła w regał. Jak zawsze.
— Hej, co tu, do diabła, robisz? Jest za piętnaście jedenasta. Przecież miałeś o dziesiątej test z literatury amerykańskiej.
Martin stał w progu, z colą w jednej ręce i podręcznikami w drugiej. Martin Bailey, współlokator Jeffa na pierwszym roku, jego najlepszy przyjaciel w college’u i przez kilka lat potem.
Martin, który popełnił samobójstwo w 1981 roku, tuż po swoim rozwodzie i związanym z nim bankructwie.
— I co zrobisz? — zapytał Martin. — Dasz się oblać?
Osłupiały Jeff patrzył w milczeniu na swego dawno zmarłego przyjaciela: na jego gęste czarne włosy, które jeszcze nie zaczęły się przerzedzać, na gładką twarz, jasne młodzieńcze oczy, w których jeszcze nigdy nie malował się prawdziwy ból.
— Hej, co z tobą? Powiedz coś, Jeff.
— Nie… nie czuję się najlepiej.
Martin roześmiał się i rzucił książki na łóżko.
— Coś o tym wiem! Teraz kapuję, dlaczego ojciec mnie ostrzegał, żebym nie mieszał szkockiej i bourbona. Hej, poderwałeś wczoraj u Manuela niezłą cizię. Judy by cię zabiła, gdyby to widziała. Jak jej na imię?
— Aaa…
— Daj spokój, nie byłeś aż tak pijany. Zadzwonisz do niej?
Jeff odwrócił się w narastającej panice. Chciał powiedzieć tysiąc rzeczy, ale żadna z nich nie miałaby dla Martina więcej sensu niż ta obłąkana sytuacja dla niego.
— Co jest, stary? Wyglądasz naprawdę fatalnie.
— Muszę wyjść na dwór. Zaczerpnąć trochę powietrza.
Martin ze zdumienia zmarszczył brwi.
— Chyba masz rację.
Jeff chwycił spodnie khaki rzucone niedbale na krzesło stojące przy jego biurku, a potem otworzył szafę obok łóżka i znalazł w niej kolorową bawełnianą koszulę oraz sztruksową marynarkę.
— Zajrzyj do gabinetu lekarskiego — odezwał się Martin. — Powiedz, że złapałeś grypę. Może Garrett pozwoli ci napisać ten test później.
— Tak, jasne.
Jeff ubrał się pospiesznie, włożył skórzane mokasyny. Był bliski zapowietrzenia i zmuszał się, aby oddychać powoli.
— Nie zapomnij, że idziemy dziś na Ptaki. Paula i Judy będą na nas czekać o siódmej u Dooleya. Najpierw coś zjemy.
— Dobrze. Na razie.
Jeff wyszedł na korytarz, zamknął za sobą drzwi. Znalazł schody i zbiegł trzy kondygnacje w dół. Rzucił zdawkowe „Cześć!”, gdy jeden z młodych ludzi, których mijał, zawołał go po imieniu.
Hall wyglądał tak, jak go pamiętał: sala telewizyjna z prawej strony, teraz pusta, ale zawsze zatłoczona, gdy pokazywano jakiś mecz albo start rakiety kosmicznej; grupka dziewcząt chichoczących między sobą, czekających na swoich chłopców u podnóża schodów, na które nie wolno im było wchodzić; automaty z colą naprzeciwko tablicy informacyjnej, na której studenci wieszali ogłoszenia o kupnie lub sprzedaży aut i książek, poszukiwaniu mieszkań, wolnych miejscach w samochodach na podróż do Macon, do Savannah albo na Florydę.
Na zewnątrz kwitnące drzewa dereniowe zalewały kampus różowo-białą poświatą, która dawała się odbijać od śnieżnobiałego marmuru dostojnych pseudoklasycznych gmachów. Bez wątpienia było to Emory: rezultat wytężonych wysiłków Południa, aby stworzyć własny uniwersytet w klasycznym stylu Ivy League. Zamierzona ponadczasowość architektury zbijała z tropu. Biegnąc przez dziedziniec, obok biblioteki i budynku Prawa, Jeff pomyślał, że równie dobrze może być rok 1988, jak 1963. Nie znajdował żadnych jasnych wskazówek, nie dostarczały mu ich nawet stroje i krótkie włosy studentów, którzy spacerowali po alejkach i leżeli na rozległych trawnikach. Moda młodzieżowa lat osiemdziesiątych, pomijając postapokaliptyczny styl punk, była praktycznie nie do odróżnienia od mody z jego czasów studenckich.
Boże, lata, które spędził w tym kampusie, marzenia, które się tu narodziły i nigdy nie spełniły… Ten mały mostek prowadzący do szkoły kościelnej; ile razy wystawał na nim z Judy Gordon? A tam, pod gmachem Psychologii, podczas trzeciego roku studiów niemal codziennie umawiał się na lunch z Gail Benson: jego pierwsza i ostatnia prawdziwie bliska platoniczna przyjaźń z kobietą. Dlaczego nie wyniósł więcej ze znajomości z Gail? Jak to się stało, że fala życia zniosła go tak daleko, pod tyloma różnymi względami, od planów i aspiracji zrodzonych wśród krzepiącego spokoju tych zielonych trawników, tych szlachetnych budowli?
Jeff przebiegł ponad milę do głównej bramy kampusu, lecz o dziwo nie miał zadyszki. Stał na niskim pagórku pod Glenn Memorial Church, patrząc w dół na North Decatur Road i Emory Village, małą dzielnicę handlową, która obsługiwała kampus.
Rzędy sklepów z ubraniami i księgarń wyglądały mniej więcej znajomo. Zwłaszcza jeden lokal, Horton’s Drugs, wywołał falę wspomnień: Jeff widział oczami duszy stojaki z prasą, długi biały kontuar, przegrody z kanapami z czerwonej skóry, każda z własną, stereofoniczną szafą grającą. Widział świeżą, młodą twarz Judy Gordon po drugiej stronie stolika, czuł zapach jej czystych blond włosów.
Potrząsnął głową i skupił się na widoku, jaki miał przed sobą. Znowu nie mógł orzec na pewno, który jest rok; nie odwiedził Atlanty od czasu konferencji Associated Press w 1983, zatytułowanej „Terroryzm i media”, a w Emory był po raz ostatni… Jezu, pewnie rok albo dwa po skończeniu studiów. Nie miał pojęcia, czy wszystkie te sklepy nadal tam są, czy też zastąpiły je wyższe budynki, może centrum handlowe.
Samochody, to mogła być wskazówka; teraz, gdy zwrócił na nie uwagę, uświadomił sobie, że nie widzi na ulicy ani jednego nissana czy toyoty. Wyłącznie starsze marki, w większości wielkie, nieekonomiczne maszyny z Detroit. A „starsze”, stwierdził, nie oznaczało, że pochodzą tylko z początku lat sześćdziesiątych. W dole przejeżdżało mnóstwo landar pamiętających głębokie lata pięćdziesiąte; naturalnie w roku 1963 byłoby na ulicach równie dużo sześcio- i ośmioletnich samochodów jak w 1988.
Wciąż jednak nic rozstrzygającego, pomyślał. Zaczynał się nawet zastanawiać, czy to krótkie spotkanie z Martinem w akademiku nie było po prostu niezwykle realistycznym snem, z którego się nagle obudził. Ale teraz na pewno nie spał i był w Atlancie. Może się zalał, próbując zapomnieć o ponurym koszmarze, jakim stało się jego życie, i przyleciał tutaj w nocy pod wpływem jakiegoś nostalgicznego impulsu. Przewaga starych samochodów mogła być przypadkowa. Za chwilę ktoś przejedzie jednym z tych małych japońskich pudełek, do których widoku tak przywykł.
Był prosty sposób, aby to wyjaśnić raz na zawsze. Jeff zbiegł ze wzgórza do postoju taksówek przy Decatur Road i wsiadł do pierwszego z trzech niebiesko-białych wozów. Kierowca był młody, może jeszcze studiował.
— Dokąd, panie kolego?
— Hotel Peachtree Plaza — powiedział Jeff.
— Jaki hotel?
— Peachtree Plaza, w centrum.
— Chyba go nie znam. Ma pan adres?
Chryste, ci dzisiejsi taksówkarze. Czy nie zdają żadnego egzaminu ze znajomości miasta?
— Wie pan, gdzie jest Regency? Hyatt House?
— Tak, jasne. Tam chce pan jechać?
— Mniej więcej.
— W porządku, panie kolego.
Taksówkarz pojechał kawałek na południe i skręcił w prawo, w aleję Ponce De Leon. Jeff sięgnął do kieszeni, uświadomiwszy sobie nagle, że w tych obcych spodniach może nie mieć pieniędzy, ale znalazł jakiś zniszczony brązowy portfel, nie swój.
W środku na szczęście były pieniądze — dwie dwudziestki, piątka i kilka jednodolarówek — więc nie musiał się martwić, jak zapłaci za kurs. Zwróci forsę właścicielowi, kiedy będzie mu oddawał portfel, razem z tymi starymi ciuchami, które pożyczył… gdzie? Od kogo?
Szukając odpowiedzi, rozchylił jedną z małych przegródek portfela. Była tam legitymacja studencka z Uniwersytetu Emory na nazwisko Jeffrey L. Winston. Karta biblioteczna z Emory, również na jego nazwisko. Kwit z pralni chemicznej przy Decatur. Złożona serwetka z dziewczęcym imieniem, Cindy, i numerem telefonu. Zdjęcie jego rodziców stojących przed starym domem w Orlando, tym, w którym mieszkali, zanim ojciec tak ciężko zachorował. Kolorowa fotka Judy Gordon, roześmianej i rzucającej śnieżkę; jej boleśnie młodą i radosną twarz okalał biały futrzany kołnierz postawiony dla ochrony przed zimnem. I prawo jazdy, wydane na Florydzie Jeffreyowi Lamarowi Winstonowi, ważne do 27 lutego 1965 roku.
Jeff siedział sam przy stoliku dla dwóch osób w mającym kształt latającego spodka barze Polaris na szczycie hotelu Hyatt Regency i patrzył, jak zubożała panorama Atlanty przesuwa się obok niego co czterdzieści pięć minut. Taksówkarz nie był jednak ignorantem: siedemdziesięciopiętrowy cylinder hotelu Peachtree Plaza nie istniał. Nie istniały też wieże Omni International, szary kamienny masyw Georgia Pacific Building ani wielkie czarne pudło Equitable. Najwyższym budynkiem w centrum Atlanty był Hyatt Regency z jego słynnym, kopiowanym przez innych architektów atrium. Krótka rozmowa z kelnerką wyjaśniła mu, że hotel jest nowy i jedyny w swoim rodzaju.
Najtrudniejszy był moment, kiedy Jeff spojrzał w wiszące za barem lustro. Zrobił to celowo, doskonale już wiedząc, co zobaczy, ale mimo to przeżył wstrząs na widok swego bladego, chudego osiemnastoletniego odbicia.
Obiektywnie rzecz biorąc, chłopak w lustrze wyglądał na więcej niż osiemnaście lat; bez problemu kupował alkohol, tak jak przed chwilą. Jeff zdawał sobie jednak sprawę, że to tylko złudzenie wywołane jego wzrostem i głęboko osadzonymi oczami. Dla niego obraz w lustrze przedstawiał niedoświadczonego i niewiedzącego, co to ból, smarkacza.
I tym smarkaczem był on sam. Nie we wspomnieniach, ale tutaj i teraz: te gładkie dłonie, w których trzymał szklankę, te uporczywie skupione oczy, którymi patrzył.
— Jeszcze raz to samo, skarbie?
Kelnerka obdarzyła go ładnym uśmiechem; miała jaskrawoczerwone usta, mocno umalowane oczy i staroświeckie uczesanie w kształcie ula. Ubrana była w „futurystyczny” kostium, mieniącą się niebieską sukienkę mini — za dwa, trzy lata będą takie nosić dziewczyny na całym świecie.
Za dwa, trzy lata od teraz. Od wczesnych lat sześćdziesiątych.
Jezu Chryste.
Nie mógł dłużej zaprzeczać temu, co się stało, nie mógł się już łudzić, że to racjonalnie wyjaśni. Umierał na atak serca, ale przeżył; był w swoim biurze w 1988 roku, a teraz znajdował się… tutaj. W Atlancie, w roku 1963.
Bezskutecznie szukał w głowie jakiegoś wytłumaczenia, czegoś, co miałoby chociaż odrobinę sensu. Jako nastolatek czytał sporo science fiction, ale jego obecna sytuacja nie przypominała książkowych podróży w czasie. Nie było żadnej maszyny, żadnego naukowca, szalonego lub nie; i w przeciwieństwie do bohaterów opowieści, które niegdyś tak łapczywie pochłaniał, nie przeniósł się w przeszłość ciałem. Najwyraźniej tylko jego umysł przeskoczył lata i wymazawszy wcześniejszą świadomość, zamieszkał w jego osiemnastoletnim mózgu, w zregenerowanym ciele.
Czy uniknął śmierci, czy tylko się z nią rozminął? Czy w jakimś alternatywnym strumieniu czasu przyszłego jego trup leży w nowojorskiej kostnicy, krojony skalpelem patologa?
Może jest w śpiączce: beznadzieja przekształcona w fikcyjne nowe życie na żądanie zniszczonego, umierającego umysłu. A jednak, a jednak…
— Skarbie? — powtórzyła kelnerka. — Dolać ci czy nie?
— Poproszę tylko kawę, jeśli można.
— Jasne. Może kawę po irlandzku?
— Nie, zwykłą. Z odrobiną śmietanki, bez cukru.
Dziewczyna z przeszłości przyniosła mu kawę i Jeff popatrzył na rozproszone światła na wpół zbudowanego miasta zapalające się pod pociemniałym niebem. Słońce zniknęło za czerwoną gliną wzgórz, które ciągnęły się w stronę Alabamy, w stronę lat chaotycznych i radykalnych zmian, lat tragedii i marzeń.
Gorąca kawa sparzyła mu wargi, więc ochłodził je łykiem lodowatej wody. Świat za tymi oknami nie był sennym marzeniem; był równie materialny jak niewinny, równie rzeczywisty jak ślepo optymistyczny.
Wiosna 1963.
Mógł dokonać tylu wyborów.
2.
Jeff spędził resztę wieczoru, spacerując po centrum Atlanty, z oczami i uszami wyczulonymi na wszelkie niuanse powtórzonej przeszłości: tabliczki „Biali” i „Kolorowi” na publicznych toaletach, kobiety w kapeluszach i rękawiczkach, plakat w oknie biura podróży reklamujący rejs Queen Mary do Europy, papieros w ręku niemal każdego mężczyzny, którego mijał. Zgłodniał dopiero po jedenastej i wszedł na hamburgera i piwo do małej knajpki koło Five Points. Zdawało mu się, że mgliście pamięta ten przeciętny bar sprzed dwudziestu pięciu lat jako lokal, do którego wpadał czasem z Judy, żeby coś przekąsić po kinie; ale był już tak skołowany, tak wyczerpany niekończącym się zalewem nowych/starych widoków i miejsc, że nie miał pewności. Każda wystawa sklepowa, każda twarz ulicznego przechodnia wydawały mu się niepokojąco znajome, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie może pamiętać wszystkiego, co widzi. Stracił zdolność odróżniania fałszywych wspomnień od tych, które były bez wątpienia prawdziwe.
Rozpaczliwie pragnął pójść spać, na jakiś czas odciąć się od tego wszystkiego; może, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, obudzi się w świecie, który opuścił? Marzył mu się anonimowy, pozaczasowy pokój w hotelu bez widoku na zmienioną panoramę miasta, bez radia i telewizora, które by mu przypominały, co się stało; nie miał jednak dość pieniędzy ani, oczywiście, kart kredytowych. Jeśli nie chciał nocować w parku Piedmont, musiał wrócić na Emory, do akademika. Może Martin będzie już spał.
Niestety. Współlokator Jeffa nie spał i siedział przy biurku, kartkując „High Fidelity”. Kiedy Jeff wszedł do pokoju, spokojnie podniósł głowę i odłożył pismo.
— No więc — odezwał się Martin. — Gdzie, do diabła, byłeś?
— W centrum. Tak się włóczyłem.
— I nie mogłeś się przywlec do Dooleya? Albo chociaż prosto do Foxa? Czekaliśmy na ciebie tak długo, że omal się nie spóźniliśmy na ten cholerny film.
— Przepraszam. Nie miałem nastroju na kino. Nie dzisiaj.
— Mogłeś mi chociaż zostawić pieprzoną kartkę. Nawet nie zadzwoniłeś do Judy, na litość boską. Szalała z niepokoju, że coś ci się stało.
— Posłuchaj, jestem wykończony. Nie chce mi się gadać, w porządku?
Martin roześmiał się ironicznie.
— Oby chciało ci się gadać jutro, bo jak nie, to więcej nie zobaczysz Judy. Będzie wkurzona jak diabli, kiedy się dowie, że nie umarłeś.
Jeff śnił o umieraniu i obudził się ponownie w pokoju w akademiku. Nic się nie zmieniło. Martin wyszedł, pewnie na jakiś wykład; ale jest sobota rano, przypomniał sobie. Czy w sobotę mieli wykłady? Nie był pewien.
W każdym razie był w pokoju sam i skorzystał z tej sposobności, aby na chybił trafił pogrzebać w swoim biurku i szafie. Wszystkie książki były mu znane: Ocalić Nowy Jork, Jak wybieraliśmy prezydenta — 1960, Podróże z Charleyem. Płyty gramofonowe, w nowych, niewyblakłych i niepogiętych okładkach, obudziły sto multizmysłowych wspomnień dni i nocy, które spędził, słuchając tej muzyki: Stan Getz i João Gilberto, Kingston Trio, Jimmy Witherspoon i dziesiątki innych albumów, z których większość dawno zgubił albo zdarł.
Włączył wieżę marki Harman-Kardon, którą dostał od rodziców na Gwiazdkę, nastawił Desafinado i wrócił do przetrząsania swojego młodzieńczego dobytku: spodnie h.i.s. z mankietami i sportowe kurtki Botany 500 na wieszakach, puchar z turnieju tenisowego w szkole z internatem pod Richmond, dokąd uczęszczał przed Emory, owinięty w bibułki zbiór kieliszków Hurricane kupionych u Pata O’Briena w Nowym Orleanie, równiutkie stosy „Playboya” i „Rogue’a”.
Znalazł pudełko z listami i zdjęciami, wyciągnął je i usiadł na łóżku, aby przejrzeć zawartość. Były tam jego fotografie z dzieciństwa, fotki dziewcząt, których imion nie mógł sobie przypomnieć, kilka pasków zdjęć zrobionych dla żartu w automacie… i mały album rodzinny: jego rodzice i młodsza siostra na pikniku, na plaży, wokół bożonarodzeniowej choinki.
Pod wpływem impulsu wygrzebał z kieszeni garść monet, znalazł w korytarzu automat telefoniczny i dowiedział się o dawno zapomniany, stary numer swoich rodziców w informacji w Orlando.
— Halo? — odezwała się jego matka tonem, który z biegiem lat stał się jeszcze bardziej roztargniony.
— Mama? — powiedział niepewnie.
— Jeff! — Przez chwilę jej głos był przytłumiony, bo odwróciła się od słuchawki. — Kochanie, odbierz w kuchni. To Jeff! — A potem znów czysto i wyraźnie: — Co znaczy to „mamo”? Uważasz, że jesteś za dorosły, żeby mówić „mamusiu”?
Jeff przestał się tak zwracać do matki, kiedy miał dwadzieścia parę lat.
— Jak… jak się macie? — zapytał.
— Smutno nam, odkąd wyjechałeś, wiesz o tym, ale mamy co robić. W zeszłym tygodniu byliśmy na rybach koło Titusville. Ojciec złowił trzydziestofuntowego pompano. Szkoda, że nie mogę ci trochę posłać; w życiu nie jadłeś tak kruchego mięsa. Zostawiliśmy ci mnóstwo w zamrażarce, ale nie będzie takie smaczne jak świeże.
Jej słowa wywołały falę wspomnień, subtelnie ze sobą powiązanych: letnie weekendy na łodzi jego wuja na Atlantyku, jasne słońce na wyszorowanym do czysta pokładzie, gdy ciemne burzowe chmury gromadziły się na horyzoncie… zapyziałe miasteczka Titusville i Cocoa Beach przed wielką inwazją NASA… ogromna biała zamrażarka w garażu w domu, pełna steków i ryb, a nad nią półki z jego starymi komiksami i powieściami s.f. Roberta Heinleina…
— Jeff? Jesteś tam?
— Tak, przepraszam… mamusiu. Na chwilę zapomniałem, po co dzwonię.
— Kochanie, wiesz, że nie musisz mieć powodu, żeby…
Na linii rozległ się trzask i Jeff usłyszał głos ojca.
— O wilku mowa! Właśnie rozmawialiśmy o tobie, prawda, skarbie?
— Tak jest — potwierdziła matka Jeffa. — Raptem pięć minut temu powiedziałam, że dawno nie dzwoniłeś.
Jeff nie miał pojęcia, czy oznacza to tydzień, czy miesiąc, i nie chciał pytać.
— Cześć, tato — powiedział pospiesznie. — Podobno złowiłeś rekordowego pompano.
— Szkoda, że cię przy tym nie było. — Ojciec roześmiał się. — Bud przez cały dzień nawet nie miał brania, a Janet tylko się poparzyła od słońca. Jeszcze schodzi jej skóra i wygląda jak rozgotowana krewetka!
Jeff mgliście pamiętał, że są to imiona przyjaciół jego rodziców, ale nie potrafił skojarzyć z nimi twarzy. Uderzyło go, jak żywotni i pełni energii wydają się zarówno jego matka, jak i ojciec. Ojciec zapadł w 1982 roku na rozedmę płuc i rzadko już wychodził z domu. Z trudem mógł go sobie wyobrazić na oceanie, walczącego z potężną głębinową rybą, z pall mallem w kąciku ust wilgotnym od kropel wody. Jeśli o to chodzi, pomyślał tępo, jego rodzice są teraz prawie w jego wieku — to znaczy w wieku, w jakim był wczoraj.
— Och — odezwała się matka. — Spotkałam onegdaj Barbarę. Świetnie sobie radzi w Rollins i prosiła, żeby ci przekazać, że Cappy rozwiązał tamten problem.
Barbara, jak Jeff mętnie sobie przypominał, była dziewczyną, z którą chodził w liceum; ale imię Cappy nic mu nie mówiło.
— Dzięki — mruknął. — Kiedy ją znów zobaczysz, powiedz, że bardzo mnie to cieszy.
— Nadal się spotykasz z tą małą Judy? — zapytała matka. — To jej zdjęcie, które przysłałeś, było takie urocze, nie możemy się doczekać, żeby ją poznać. Jak się miewa?
— Dobrze — odparł wymijająco, zaczynając żałować, że zadzwonił.
— Jak się spisuje chevy? — wtrącił ojciec. — Nadal tak ciągnie olej?
Jezu; Jeff nie myślał o tym starym aucie od lat.
— Z wozem wszystko w porządku, tato.
Tylko zgadywał. Nie wiedział nawet, gdzie mógł go zaparkować. Dostał tego kopcącego potwora od rodziców, kiedy skończył liceum, i zajeździł go na śmierć podczas ostatniego roku na Emory.
— A co ze stopniami? I z tą pracą, o której nam opowiadałeś w zeszłym tygodniu? Jęczałeś, że masz z nią kłopoty. Z jakiego była przedmiotu?
— W zeszłym tygodniu? A tak, praca z… z historii. Skończyłem ją. Jeszcze nie dostałem stopnia.
— Nie, to nie była historia. Mówiłeś chyba, że to coś z literatury angielskiej.
Nagle w słuchawce odezwał się dziecięcy głos, podniecona paplanina. Jeff uświadomił sobie wstrząśnięty, że to dziecko jest jego siostrą — kobietą, która miała za sobą dwa rozwody, której córka szła właśnie do liceum. Słysząc jej dziewięcioletnią wylewność, poczuł wzruszenie. Głos siostry wydał mu się wcieleniem utraconej niewinności, czasu boleśnie obróconego przeciw sobie.
Rozmowa z rodziną zaczęła go męczyć, wprawiać w zakłopotanie i niepokój. Uciął ją, obiecując, że zadzwoni za kilka dni. Kiedy odwiesił słuchawkę, czoło miał mokre od zimnego potu, gardło wyschnięte. Zszedł do hallu, kupił w automacie colę za ćwierć dolara, osuszył ją trzema długimi łykami. Ktoś był w pokoju telewizyjnym i oglądał serial przygodowy Sky King.
Jeff sięgnął do drugiej kieszeni, wyjął kółko z sześcioma kluczami. Jeden z nich otwierał drzwi akademika, użył go poprzedniego wieczoru, żeby dostać się do środka; trzech nie poznawał, a dwa były z pewnością kompletem General Motors do stacyjki i bagażnika.
Wyszedł na dwór, zmrużył oczy w jasnym słońcu Georgii. W kampusie czuło się weekend, charakterystyczny leniwy spokój, który Jeff natychmiast rozpoznał. Wiedział, że w domach bractw studenckich kandydaci na członków robią wielkie porządki i wieszają dekoracje z papier-mâché na sobotnie zabawy. A w Harris Hall i w nienazwanym jeszcze nowym żeńskim akademiku dziewczęta w bermudach i sandałkach kręcą się bez celu, czekając na chłopców, którzy zabiorą je po południu na przejażdżkę do Soap Creek albo Stone Mountain. Z lewej strony dobiegały go rytmiczne komendy musztry Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy Sił Powietrznych, prowadzonej zupełnie na poważnie i bez protestów. Nikt nie grał na trawie we frisbee, w powietrzu nie snuł się zapach marihuany. Studenci Emory nie mieli pojęcia, jakie zmiany czekają świat.
Rozejrzał się po parkingu przed Longstreet Hall, szukając swojego niebiesko-białego chevroleta rocznik 1958. Nigdzie nie było go widać. Poszedł Pierce Drive, zatoczył szerokie koło Arkwright obok Dobbs Hall i za drugą grupą męskich akademików; tam też nie było samochodu.
Idąc w stronę Clifton Road, ponownie usłyszał szczekliwe rozkazy i automatyczne odpowiedzi dolatujące z boiska KSOR. Te odgłosy o czymś mu przypomniały i skręcił w lewo, na mały mostek naprzeciwko poczty, a potem wdrapał się pod górę, mijając budynek medycznego bractwa Phi Chi. Tu kończył się teren kampusu i przecznicę dalej znalazł swój samochód. Był pierwszoroczniakiem, więc plakietkę uprawniającą do parkowania w kampusie mógł dostać dopiero jesienią. Za wycieraczką znalazł mandat. Powinien był rano przestawić auto, zgodnie z godzinami wypisanymi na stojącej obok tablicy.
Kiedy usiadł za kierownicą, zalała go fala wspomnień. Spędził na tym wytartym siedzeniu setki, może nawet tysiące godzin: w kinach i restauracjach dla zmotoryzowanych z Judy, podczas wycieczek z Martinem albo innymi kolegami, albo samotnie — do Chicago, na Florydę, raz aż do Meksyku. To w tym samochodzie, a nie w jakimś pokoju w akademiku, mieszkaniu czy mieście, z chłopca stał się mężczyzną. Uprawiał w nim seks, upijał się w nim, pojechał nim na przedwczesny pogrzeb swojego ulubionego wuja, posługiwał się jego humorzastym, ale potężnym ośmiozaworowym silnikiem, aby wyrazić gniew, radość, przygnębienie, znudzenie, żal. Nigdy nie nadał mu imienia, sądząc, że byłoby to dziecinne; ale teraz uprzytomnił sobie, ile ten wóz dla niego znaczył, jak dogłębnie jego własna tożsamość splatała się z ekscentryczną osobowością starego chevy.
Włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił go. Silnik raz kichnął, a potem zaskoczył. Jeff skręcił z Clifton Road w prawo, obok niedokończonego budynku Centrum Zakaźnych Chorób. W latach osiemdziesiątych nadal nazywano go CZC, ale wtedy ten skrót oznaczał Centrum Zapobiegania Chorobom, a ośrodek słynął na całym świecie z badań nad takimi przerażającymi plagami przyszłości, jak choroba legionistów i AIDS.
Przyszłość: straszliwe epidemie; zwycięstwo i późniejszy odwrót rewolucji seksualnej; triumf i tragedia w kosmosie; ulice miast zaanektowane przez zaćpanych punków w skórach i łańcuchach, z postawionymi na cukier różowymi włosami; zabójcze promieniowanie na orbicie wokół skażonej, duszącej się Ziemi… Chryste, pomyślał Jeff, wzdrygając się, z tego punktu widzenia mój świat wygląda jak najbardziej koszmarne science fiction. Pod wieloma względami rzeczywistość, do której przywykł, miała więcej wspólnego z filmami w rodzaju Łowcy androidów niż ze słoneczną naiwnością początku lat sześćdziesiątych.
Włączył radio: trzeszczące, monofoniczne długie, na skali nawet nie było pasma UKF. Our Day Will Come, zawyli Ruby and the Romantics, i Jeff roześmiał się głośno.
Skręcił w lewo, w Briarcliff Road, przejechał bez celu przez cieniste dzielnice mieszkaniowe na zachód od kampusu. Briarcliff przeszła w Moreland Avenue, a on jechał dalej, obok parku Inmana, obok więzienia federalnego, w którym siedział kiedyś Al Capone. W pewnym momencie zniknęły miejskie znaki i znalazł się na szosie wiodącej na południe, do Macon.
Radio dotrzymywało mu towarzystwa niekończącym się strumieniem przedbeatlesowskich przebojów: Surfin’ USA, I Will Follow Him, Puff, the Magic Dragon. Śpiewał im wszystkim do wtóru, udając, że słucha jakiejś stacji retro. Mówił sobie, że wystarczy wcisnąć inny guzik, a usłyszy Springsteena albo Prince’a, albo może rozgłośnię jazzową, puszczającą z kompaktu najnowszy album Pata Metheny’ego. W końcu sygnał zanikł i Jeff przestał fantazjować. Nie mógł znaleźć w radiu nic oprócz takiej samej staroświeckiej muzyki. Nawet stacje country nie znały jeszcze Williego ani Waylona; nadawały wyłącznie szacownego Ernesta Tubbsa i Hanka Williamsa.
Pod McDonough minął przydrożny stragan z brzoskwiniami i arbuzami. Zatrzymali się z Martinem przy dokładnie takim samym straganie podczas jednej ze swoich wycieczek na Florydę, głównie z powodu długonogiej dziewczyny w białych szortach, która sprzedawała owoce. Miała wielkiego owczarka niemieckiego i po chwili bezsensownych przekomarzanek miejskich chłopaków z wiejską dziewczyną kupili od niej cały kosz brzoskwiń. Nawet nie mieli ochoty na te cholerne owoce, po trzydziestu milach zrobiło im się niedobrze od ich zapachu i zaczęli rzucać nimi w znaki drogowe, wydając okrzyki bezmyślnej radości przy każdym trafieniu.
Kiedy to było, latem 1964 czy 1965? Za rok lub dwa lata od teraz. Według stanu na dziś nie pojechali jeszcze z Martinem na tę wycieczkę, nie kupili tych brzoskwiń, nie zapaćkali nimi połowy znaków z ograniczeniem prędkości stąd do Valdosty. Więc co to oznaczało teraz? Jeśli nadal będzie tkwił w tej niewytłumaczalnie zrekonstruowanej przeszłości, gdy znów nadejdzie ów czerwcowy dzień, czy wybierze się na tę samą wycieczkę, będzie sobie opowiadał z Martinem te same dowcipy, będzie rzucał tymi samymi dojrzałymi brzoskwiniami w te same znaki drogowe? A jeśli nie, jeśli zdecyduje się zostać w Atlancie albo po prostu minie dziewczynę z nogami i brzoskwiniami… co z jego wspomnieniem tego epizodu? Skąd się wzięło i co się z nim stanie?
Z jednej strony wyglądało na to, że przeżywa swoje życie powtórnie, odtwarza je jak kasetę wideo; ale z drugiej najwyraźniej nie był ograniczony tym, co zdarzyło się wcześniej, w każdym razie nie do końca. O ile mógł się zorientować, okoliczności poprzedzające jego powrót do tego punktu w życiu pozostały niezmienione — zapisał się na Emory, dzielił pokój z Martinem, wybrał te same wykłady co ćwierć wieku wcześniej — ale przez dwadzieścia cztery godziny, jakie upłynęły, odkąd się tutaj obudził, zaczął już minimalnie zbaczać ze ścieżek, którymi podążał poprzednio.
Wystawienie Judy do wiatru poprzedniego wieczoru — to największa i najbardziej oczywista zmiana, chociaż w ostatecznym rozrachunku wcale nie musiała wpłynąć na ich związek. Pamiętał, że spotykali się ze sobą jeszcze tylko sześć czy osiem miesięcy, mniej więcej do Bożego Narodzenia. Judy rzuciła go dla „starszego mężczyzny”, przypomniał sobie z uśmiechem, studenta ostatniego roku wybierającego się na medycynę w Tulane. Jeff czuł się zraniony i przygnębiony przez kilka tygodni, po czym zainteresował się innymi dziewczynami. Przez jakiś czas chodził z chudą brunetką Margaret, potem z inną ciemnowłosą dziewczyną, której imię zaczynało się na D albo V, potem z jakąś blondynką, która potrafiła zawiązać językiem supeł na ogonku czereśni. Lindę, kobietę, z którą się ożenił, spotkał dopiero po studiach, kiedy pracował w rozgłośni radiowej w West Palm Beach. Studiowała na uniwersytecie Florida Atlantic, poznali się na plaży w Boca Raton…
Jezu, co robi Linda w tej chwili? Była dwa lata młodsza od niego, więc musiała jeszcze chodzić do liceum, mieszkać z rodzicami. Poczuł nagłe pragnienie, aby do niej zadzwonić, może pojechać dalej na południe, do Boca Raton, i zobaczyć się z nią… Nie, nie mógł tego zrobić. Byłoby to zbyt dziwne, zbyt niebezpieczne, mógłby stworzyć w ten sposób jakiś straszliwy paradoks.
Ale czy rzeczywiście? Czy naprawdę musiał się martwić o paradoksy, uważać, żeby nie zabić własnego dziadka? Może wcale nie. Nie był outsiderem błąkającym się w tym czasie z obawą, że spotka siebie samego w młodszym wieku; był tym młodszym sobą, częścią materii tego świata. Tylko jego umysł pochodził z przyszłości — a przyszłość istniała tylko w jego umyśle.
Zjechał na pobocze i przez kilka minut, obejmując głowę dłońmi, rozważał implikacje tego faktu. Zastanawiał się wcześniej, czy ten powrót do przeszłości nie jest przywidzeniem. A jeśli było odwrotnie? Jeśli to cały złożony bieg następnych dwudziestu pięciu lat — wszystko od upadku Sajgonu po muzykę Nowej Fali i komputery osobiste — okazał się fikcją, która jakimś cudem zakiełkowała w jego mózgu z dnia na dzień, tutaj, w realnym świecie roku 1963, którego nigdy nie opuścił? Miało to tyle samo sensu, ile wszelkie alternatywne wytłumaczenia typu podróż w czasie, życie po śmierci czy zakrzywienie czasoprzestrzeni. A może nawet więcej.
Ponownie włączył silnik, wrócił na dwupasmową szosę US 23. Locust Grove, Jenkinsburg, Jackson… zapyziałe, senne miasteczka prowincjonalnej Georgii przesuwały się obok jak obrazy z filmu o epoce Wielkiego Kryzysu. Może właśnie to pociągało go w tej jeździe bez celu: bezczasowość krajobrazu za Atlantą, całkowity brak wskazówek co do tego, który może być rok czy dekada. Zrujnowane stodoły z wielkimi napisami „Jezus nas zbawi”, toporne rymowanki na resztkach tablic reklamowych kremu do golenia Burma Shave, stary Murzyn prowadzący muła… w porównaniu z tym nawet Atlanta roku 1963 sprawiała futurystyczne wrażenie.
W Pope’s Ferry, tuż przed Macon, zatrzymał się na rodzinnej stacji benzynowej połączonej ze sklepem. Żadnych samoobsługowych dystrybutorów, żadnej benzyny bezołowiowej; Gulf Premium po trzydzieści trzy centy za galon, zwykła po dwadzieścia siedem. Powiedział chłopakowi, który stał na zewnątrz, żeby nalał mu Premium, sprawdził olej i ewentualnie dolał dwie kwarty.
Kupił w sklepie kilka „Slim Jims”1 i piwo Pabsta i przez chwilę bezskutecznie walczył z puszką, zanim dotarło do niego, że nie ma języczka.
— Musisz być naprawdę spragniony, skarbie… — Stara kobieta za ladą zachichotała. — Żeby próbować ją otworzyć gołymi rękami!
Uśmiechnął się zawstydzony. Kobieta wskazała mu otwieracz wiszący na sznurku przy kasie i Jeff wybił w wieczku puszki dwa otwory w kształcie litery V. Chłopak ze stacji zawołał przez rozklekotane siatkowe drzwi sklepu:
— Wygląda na to, psze pana, że wejdą ze trzy kwarty oleju!
— W porządku, dolej tyle, ile trzeba. I sprawdź naciąg paska wentylatora, dobrze?
Jeff pociągnął długi łyk piwa, wziął ze stojaka jakieś pismo. Był w nim artykuł o nowym szale pop artu: powiększone komiksy Lichtensteina, wielkie, miękkie winylowe hamburgery Oldenburga. Dziwne, wydawało mu się, że to wszystko zdarzyło się później, w 1965 albo 1966. Czyżby znalazł niezgodność? Czyżby ten świat różnił się już nieco od tego, który, jak sądził, znał?
Musiał z kimś porozmawiać. Ale Martin obróciłby to wszystko w żart, a rodzice zaczęliby się martwić o jego zdrowie psychiczne. Może to było to, może powinien iść do psychiatry. Lekarz przynajmniej go wysłucha i dochowa tajemnicy; ale taka wizyta niosłaby ze sobą milczące założenie, że ma problemy z głową, że pragnie się wyleczyć.
Nie, nie mógł nikomu o tym opowiedzieć, nie wprost. Ale nie mógł też unikać wszystkich znajomych w obawie, że się zdradzi; wydawałoby się to zapewne jeszcze dziwniejsze niż jakiekolwiek anachroniczne przejęzyczenie. A poza tym, do diabła, czuł się samotny. Nawet jeśli nie mógł wyznać prawdy, czy tego, co za prawdę uznawał, po wszystkim, co przeszedł, potrzebował jakiejś pociechy.
— Rozmieni mi to pani na telefon? — zapytał kobietę przy kasie, podając jej banknot pięciodolarowy.
— Rozmienię ci dolara, dobrze?
— Chcę zadzwonić do Atlanty.
Skinęła głową, wcisnęła klawisz kasy i wyjęła z szufladki garść monet.
— Dolar wystarczy ci aż nadto, skarbie.
Przypisy
1. Przekąska w postaci pasków suszonego mięsa (wszystkie przypisy tłumaczki).