„Powtórka”, której echa zabrzmiały kilka lat później w doskonałym Dniu świstaka, jest ponadczasową opowieścią o naturze przeznaczenia, życiu, miłości i drugich szansach, które wymagają podjęcia niezwykłego ryzyka. Powieść nagrodzona World Fantasy Award.


Czy chciałbyś przeżyć swoje życie jeszcze raz? I jeszcze raz? I jeszcze raz….?

43-letni Jeff Winston, śmiertelnie znużony pracą bez perspektyw i beznadziejnym małżeństwem, umiera na zawał serca w 1988 roku. Budzi się w swoim dawnym pokoju w akademiku – jest 1963 rok, a on jest osiemnastolatkiem, ale pamiętającym, co się wydarzyło przez kolejne 25 lat. Może być przebogaty, może mieć władzę, może odzyskać straconą miłość.

Szansa na realizację szalonych pomysłów lub odkupienie dawnych win okazuje się jednak ulotna, a jej koniec jest kolejnym początkiem. I znów, i ponownie, i jeszcze raz…

„Powtórka”, której echa zabrzmiały kilka lat później w doskonałym Dniu świstaka, jest ponadczasową opowieścią o naturze przeznaczenia, życiu, miłości i drugich szansach, które wymagają podjęcia niezwykłego ryzyka.

***

Jedna z najbardziej eleganckich i poruszających opowieści o podróżach w czasie, jakie kiedykolwiek napisano.
– Ernest Cline, autor Player One

Kenneth Milton Grimwood (1944–2003) – amerykański dziennikarz radiowy i pisarz. Autor sześciu powieści, w tym kultowej Powtórki, za którą w 1988 roku otrzymał World Fantasy Award.

Ken Grimwood
Powtórka
Przekład: Zuzanna Naczyńska
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 kwietnia 2024
 
 

1.

Jeff Win­ston umarł, roz­ma­wia­jąc przez tele­fon z żoną.
— Powin­ni­śmy… — powie­działa, ale nie usły­szał już, co takiego powinni, bo poczuł na piersi jakiś cię­żar, który pozba­wił go tchu. Słu­chawka wypa­dła mu z dłoni i wyszczer­biła szklany przy­cisk do papieru sto­jący na biurku.
Zale­d­wie tydzień wcze­śniej powie­działa coś podob­nego, zapy­tała: „Wiesz, co powin­ni­śmy zro­bić, Jeff?” i zapa­dło mil­cze­nie — nie nie­skoń­czone, nie osta­teczne jak ta śmier­telna cisza, ale wyraźne. Sie­dział przy kuchen­nym stole, w „kąciku śnia­da­nio­wym”, jak lubiła go nazy­wać Linda, choć nie była to żadna wydzie­lona prze­strzeń, po pro­stu mały sto­lik z bla­tem z lami­natu i dwa krze­sła wci­śnięte mię­dzy lewy bok lodówki i przód suszarki do pra­nia. Mówiąc te słowa, Linda sie­kała cebulę i może to łzy w kąci­kach jej oczu pobu­dziły go do myśle­nia, nadały jej pyta­niu więk­szą od zamie­rzo­nej wagę.
— Wiesz, co powin­ni­śmy zro­bić, Jeff?
A on powi­nien był zapy­tać: „Co, kocha­nie?”, powi­nien był to powie­dzieć nie­uważ­nie i obo­jęt­nie, bo czy­tał w maga­zy­nie „Time” arty­kuł Hugh Sideya o pre­zy­den­tu­rze. Ale Jeff uwa­żał; wywody Sideya nic go nie obcho­dziły. Nawet wię­cej — nie był tak sku­piony i baczny od bar­dzo, bar­dzo dawna. Więc przez dłuż­szą chwilę nie mówił nic; wpa­try­wał się tylko w fał­szywe łzy w oczach Lindy i myślał o tym, co powinni zro­bić, on i ona.
Po pierw­sze, powinni wyje­chać, powinni wsiąść w samo­lot i pole­cieć gdzieś, gdzie jest cie­pło i zie­lono — na przy­kład na Jamajkę albo na Bar­ba­dos. Nie mieli praw­dzi­wych waka­cji od czasu tej długo pla­no­wa­nej, lecz nie­zbyt uda­nej wycieczki po Euro­pie przed pię­ciu laty. Jeff nie liczył ich corocz­nych wyjaz­dów na Flo­rydę, do jego rodzi­ców w Orlando i rodziny Lindy w Boca Raton; było to odwie­dza­nie coraz bar­dziej odda­la­ją­cej się prze­szło­ści, tylko tyle. Powinni spę­dzić tydzień, mie­siąc, na jakiejś deka­dencko egzo­tycz­nej wyspie: w dzień miłość na bez­kre­snych, pustych pla­żach, a w nocy dźwięki reg­gae uno­szące się w powie­trzu niczym zapach jaskra­wo­czer­wo­nych kwia­tów.
Byłoby rów­nież miło mieć porządny dom, może jedną z tych sta­rych rezy­den­cji przy Upper Moun­tain Road w Montc­lair, obok któ­rych prze­jeż­dżali w tyle melan­cho­lij­nych nie­dziel. Albo dwu­na­sto­po­ko­jową willę w stylu Tudo­rów przy Rid­ge­way Ave­nue w White Pla­ins, nie­da­leko pól gol­fo­wych. Nie żeby chciał zacząć grać w golfa; po pro­stu sądził, że te leniwe poła­cie zie­leni o nazwach w rodzaju Maple Moor i Wes­t­che­ster Hills sta­no­wi­łyby przy­jem­niej­sze oto­cze­nie niż dojazd do Bro­oklyn–Queens Expres­sway i droga star­towa lot­ni­ska LaGu­ar­dia.
Powinni też mieć dziecko, choć Linda odczu­wała zapewne jego brak jesz­cze bar­dziej bole­śnie niż on. Jeff zawsze wyobra­żał sobie ich nie­na­ro­dzo­nego potomka w wieku ośmiu lat, kiedy nie wyma­gałby już takiej opieki jak we wcze­snym dzie­ciń­stwie, ale nie prze­ży­wałby jesz­cze mąk okresu doj­rze­wa­nia. Dobre dziecko, nie nazbyt słod­kie czy przed­wcze­śnie roz­wi­nięte. Chło­piec, dziew­czynka, nie­ważne; po pro­stu dziecko, ich wspólne dziecko, które zada­wa­łoby śmieszne pyta­nia, sia­dało za bli­sko tele­wi­zora i obja­wiało prze­bły­ski swej kształ­tu­ją­cej się oso­bo­wo­ści.
Ale nie docze­kają się dziecka; wie­dzieli, że jest to nie­moż­liwe, od lat, od poza­ma­cicz­nej ciąży Lindy w 1975. Nie kupią też domu w Montc­lair ani w White Pla­ins. Sta­no­wi­sko dyrek­tora działu wia­do­mo­ści, jakie Jeff zaj­mo­wał w nowo­jor­skim radiu infor­ma­cyj­nym WFYI, nie było wcale tak pre­sti­żowe ani tak lukra­tywne, jak się wyda­wało. Może mógłby jesz­cze awan­so­wać do tele­wi­zji; ale mając czter­dzie­ści trzy lata, stop­niowo tra­cił na to szanse.
Powin­ni­śmy, powin­ni­śmy… poroz­ma­wiać, pomy­ślał. Spoj­rzeć sobie pro­sto w oczy i powie­dzieć: nie wyszło nam. Nic nam nie wyszło z miło­ści, z namięt­no­ści, ze wspa­nia­łych pla­nów. Spa­liły na panewce i nie było w tym niczy­jej winy. Po pro­stu tak się stało.
Oczy­wi­ście ni­gdy tego nie zro­bią. Był to główny ele­ment porażki, to, że rzadko mówili o swo­ich głęb­szych potrze­bach, ni­gdy nie wspo­mi­nali o roz­dzie­ra­ją­cym poczu­ciu nie­speł­nie­nia, które zawsze stało mię­dzy nimi.
Linda otarła nic nie­zna­czącą cebu­lową łzę wierz­chem dłoni.
— Sły­sza­łeś mnie, Jeff?
— Tak, sły­sza­łem.
— Powin­ni­śmy — pod­jęła, patrząc w jego stronę, ale nie­zu­peł­nie na niego — kupić nową zasłonę prysz­ni­cową.
Według wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa taki wła­śnie poziom potrzeb chciała wyra­zić przez tele­fon, zanim zaczął umie­rać. „…sko­sić traw­nik”, tak pew­nie zakoń­czy­łaby zda­nie, albo „zapła­cić za prąd”.
Dla­czego jed­nak, na litość boską, myślał o czymś takim? Prze­cież umie­rał; czy jego ostat­nie myśli nie powinny być głęb­sze, bar­dziej filo­zo­ficzne? Albo może powi­nien zoba­czyć migawki z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń swego życia, czter­dzie­ści trzy lata na Beta­sca­nie. Tego wła­śnie doświad­czają ludzie, kiedy toną, prawda?
Czuję się, jak­bym tonął, pomy­ślał, gdy mijały roz­cią­gnięte sekundy: ten okropny ucisk, ta bez­na­dziejna walka o oddech, wil­goć oble­pia­jąca ciało, słony pot spły­wa­jący z czoła i kłu­jący w oczy.
Tonię­cie. Umie­ra­nie. Nie, do cho­lery, to było nie­re­alne słowo, słowo odno­szące się do kwia­tów albo zwie­rząt, albo innych ludzi. Sta­rych ludzi, cho­rych ludzi. Ludzi, któ­rzy mieli pecha.
Głowa Jeffa opa­dła na biurko, prawy poli­czek roz­płasz­czył się na segre­ga­to­rze, który miał zamiar prze­stu­dio­wać, gdy zadzwo­niła Linda. Szczerba w przy­ci­sku do papieru roz­warła się przed jego otwar­tym okiem jak prze­paść, jak pęk­nię­cie samego świata, poszar­pane lustro prze­szy­wa­ją­cej ago­nii w jego wnę­trzu. Przez stłu­czone szkło widział świe­cące czer­wone cyfry elek­tro­nicz­nego zegara sto­ją­cego na półce z książ­kami:

13:06 18 PAŹ 1988

A potem nie musiał się już bro­nić przed żad­nymi myślami, ponie­waż ustał sam pro­ces myśle­nia.
 

Jeff nie mógł oddy­chać.
Oczy­wi­ście, że nie mógł oddy­chać; był mar­twy.
Ale skoro był mar­twy, dla­czego miał świa­do­mość, że nie może oddy­chać? Dla­czego miał jaką­kol­wiek świa­do­mość?
Odwró­cił głowę od sfał­do­wa­nej koł­dry i zaczerp­nął powie­trza. Stę­chłego, wil­got­nego powie­trza, prze­sy­co­nego zapa­chem jego wła­snego potu.
Więc nie umarł. O dziwo, to odkry­cie wcale go nie ucie­szyło, podob­nie jak wcze­śniej­sze prze­czu­cie śmierci nie wywo­łało prze­ra­że­nia.
Może w głębi duszy był rad, że nad­szedł kres jego życia. A teraz to życie będzie się toczyło jak przed­tem: nie­za­do­wo­le­nie, bole­sna utrata ambi­cji i nadziei, powody lub skutki porażki jego mał­żeń­stwa, nie pamię­tał już kolej­no­ści.
Odsu­nął koł­drę z twa­rzy i wyplą­tał nogi ze zmię­tych prze­ście­ra­deł. Gdzieś w tym ciem­nym pomiesz­cze­niu grała muzyka, ledwo sły­szalna. Stary prze­bój Da Doo Ron Ron jed­nej z tych dziew­czę­cych grup Phila Spec­tora.
Cał­ko­wi­cie zdez­o­rien­to­wany, zaczął po omacku szu­kać kon­taktu. Albo był w szpi­talu, gdzie docho­dził do sie­bie po tym, co się stało w biu­rze, albo obu­dził się w domu z gor­szego niż zwy­kle snu. Wyma­cał nocną lampkę, włą­czył ją. Znaj­do­wał się w jakimś małym, nie­po­rząd­nym pokoju, gdzie ubra­nia i książki roz­rzu­cone były po pod­ło­dze i uło­żone byle jak na dwóch sto­ją­cych obok sie­bie biur­kach i krze­słach. Ani szpi­tal, ani sypial­nia jego i Lindy, skądś jed­nak znał ten pokój.
Z dużej foto­gra­fii przy­kle­jo­nej do jed­nej ze ścian patrzyła na niego naga, uśmiech­nięta kobieta. Roz­kła­dówka „Play­boya”, i to kla­syczna. Pier­sia­sta bru­netka leżała skrom­nie na brzu­chu na nadmu­chi­wa­nym mate­racu na pokła­dzie jachtu, do relingu przy­wią­zane było jej czer­wone bikini w białe gro­chy. W swej weso­łej mary­nar­skiej czapce, ze sta­ran­nie ucze­sa­nymi i spry­ska­nymi lakie­rem wło­sami, bar­dzo przy­po­mi­nała młodą Jac­kie Ken­nedy.
Inne ściany były ude­ko­ro­wane w rów­nie sta­ro­świec­kim, mło­dzień­czym stylu: pla­katy z walk byków, duże zdję­cie czer­wo­nego jagu­ara XK-E, okładka sta­rej płyty Dave’a Bru­becka. Nad jed­nym z biu­rek wisiał czer­wono-biało-nie­bie­ski trans­pa­rent z uło­żo­nym z gwiazd i pasków napi­sem „PIE­PRZYĆ KOMU­NIZM”. Jeff uśmiech­nął się, gdy go zoba­czył; zamó­wił sobie dokład­nie taki sam w obra­zo­bur­czym szma­tławcu Paula Kras­snera, „The Realist”, kiedy był w col­lege’u, kiedy…
Gwał­tow­nie usiadł na łóżku, czu­jąc w uszach pul­so­wa­nie krwi.
Pamię­tał, że wygięty kor­pus sta­rej lampy z biurka sto­ją­cego bli­żej drzwi zawsze odpa­dał od pod­stawy, kiedy ją prze­su­wał. A na dywa­niku przy łóżku Mar­tina była wielka krwi­sto­czer­wona plama — tak, tutaj — od czasu, kiedy Jeff prze­my­cił na górę Judy Gor­don, a ona zaczęła tań­czyć po całym pokoju do muzyki Dri­fter­sów i prze­wró­ciła butelkę chianti.
Lek­kie oszo­ło­mie­nie, które Jeff czuł po prze­bu­dze­niu, ustą­piło miej­sca total­nej kon­ster­na­cji. Odrzu­cił koł­drę, wstał z łóżka i pod­szedł chwiej­nym kro­kiem do jed­nego z biu­rek. Do swo­jego biurka. Prze­biegł wzro­kiem tytuły leżą­cych na nim ksią­żek: Wzory kul­tury, Doj­rze­wa­nie na Samoa, Popu­la­cje sta­ty­styczne. Socjo­lo­gia 101. Dok­tor… jak się nazy­wał? Dan­forth, San­born? W dużym, wil­got­nym sta­rym gma­chu na dru­gim końcu kam­pusu, o ósmej rano; zawsze jadł śnia­da­nie dopiero po zaję­ciach. Wziął do ręki książkę Bene­dict, prze­kart­ko­wał ją; liczne frag­menty były grubo pod­kre­ślone, w notat­kach na mar­gi­ne­sach roz­po­znał wła­sny cha­rak­ter pisma.
— Były to The Cry­stals, prze­bój tygo­dnia sta­cji WQXI! Następny utwór zagramy dla Bobby’ego z Marietty, od Carol i Pauli. Te ładne dziew­czyny chcą, aby Bobby wie­dział, że jak śpie­wają The Chif­fons, He’s Sooo Fine…
Jeff wyłą­czył radio i starł z czoła war­stwę potu. Z zakło­po­ta­niem spo­strzegł, że ma pełną erek­cję. Kiedy ostatni raz tak stward­niał, nawet nie myśląc o sek­sie?
W porządku, czas wykom­bi­no­wać, co tu jest grane. Ktoś musiał mu zro­bić wyjąt­kowo wyszu­kany kawał, ale nie znał nikogo, kto bawił się w takie rze­czy. Poza tym, czy ktoś zadałby sobie tyle trudu? Te książki z notat­kami wyrzu­cił wiele lat temu, nikt nie mógłby ich odtwo­rzyć tak dokład­nie.
Na jego biurku leżał „New­sweek” z arty­ku­łem o ustą­pie­niu zachod­nio­nie­miec­kiego kanc­le­rza Kon­rada Ade­nau­era. Miał datę 6 maja 1963. Jeff utkwił w niej wzrok, z nadzieją, że przyj­dzie mu do głowy jakieś racjo­nalne wytłu­ma­cze­nie tego wszyst­kiego.
Nie przy­szło.
Drzwi pokoju otwo­rzyły się gwał­tow­nie i wewnętrzna gałka rąb­nęła w regał. Jak zawsze.
— Hej, co tu, do dia­bła, robisz? Jest za pięt­na­ście jede­na­sta. Prze­cież mia­łeś o dzie­sią­tej test z lite­ra­tury ame­ry­kań­skiej.
Mar­tin stał w progu, z colą w jed­nej ręce i pod­ręcz­ni­kami w dru­giej. Mar­tin Bailey, współ­lo­ka­tor Jeffa na pierw­szym roku, jego naj­lep­szy przy­ja­ciel w col­lege’u i przez kilka lat potem.
Mar­tin, który popeł­nił samo­bój­stwo w 1981 roku, tuż po swoim roz­wo­dzie i zwią­za­nym z nim ban­kruc­twie.
— I co zro­bisz? — zapy­tał Mar­tin. — Dasz się oblać?
Osłu­piały Jeff patrzył w mil­cze­niu na swego dawno zmar­łego przy­ja­ciela: na jego gęste czarne włosy, które jesz­cze nie zaczęły się prze­rze­dzać, na gładką twarz, jasne mło­dzień­cze oczy, w któ­rych jesz­cze ni­gdy nie malo­wał się praw­dziwy ból.
— Hej, co z tobą? Powiedz coś, Jeff.
— Nie… nie czuję się naj­le­piej.
Mar­tin roze­śmiał się i rzu­cił książki na łóżko.
— Coś o tym wiem! Teraz kapuję, dla­czego ojciec mnie ostrze­gał, żebym nie mie­szał szkoc­kiej i bour­bona. Hej, pode­rwa­łeś wczo­raj u Manu­ela nie­złą cizię. Judy by cię zabiła, gdyby to widziała. Jak jej na imię?
— Aaa…
— Daj spo­kój, nie byłeś aż tak pijany. Zadzwo­nisz do niej?
Jeff odwró­cił się w nara­sta­ją­cej panice. Chciał powie­dzieć tysiąc rze­czy, ale żadna z nich nie mia­łaby dla Mar­tina wię­cej sensu niż ta obłą­kana sytu­acja dla niego.
— Co jest, stary? Wyglą­dasz naprawdę fatal­nie.
— Muszę wyjść na dwór. Zaczerp­nąć tro­chę powie­trza.
Mar­tin ze zdu­mie­nia zmarsz­czył brwi.
— Chyba masz rację.
Jeff chwy­cił spodnie khaki rzu­cone nie­dbale na krze­sło sto­jące przy jego biurku, a potem otwo­rzył szafę obok łóżka i zna­lazł w niej kolo­rową baweł­nianą koszulę oraz sztruk­sową mary­narkę.
— Zaj­rzyj do gabi­netu lekar­skiego — ode­zwał się Mar­tin. — Powiedz, że zła­pa­łeś grypę. Może Gar­rett pozwoli ci napi­sać ten test póź­niej.
— Tak, jasne.
Jeff ubrał się pospiesz­nie, wło­żył skó­rzane moka­syny. Był bli­ski zapo­wie­trze­nia i zmu­szał się, aby oddy­chać powoli.
— Nie zapo­mnij, że idziemy dziś na Ptaki. Paula i Judy będą na nas cze­kać o siód­mej u Dooleya. Naj­pierw coś zjemy.
— Dobrze. Na razie.
Jeff wyszedł na kory­tarz, zamknął za sobą drzwi. Zna­lazł schody i zbiegł trzy kon­dy­gna­cje w dół. Rzu­cił zdaw­kowe „Cześć!”, gdy jeden z mło­dych ludzi, któ­rych mijał, zawo­łał go po imie­niu.
Hall wyglą­dał tak, jak go pamię­tał: sala tele­wi­zyjna z pra­wej strony, teraz pusta, ale zawsze zatło­czona, gdy poka­zy­wano jakiś mecz albo start rakiety kosmicz­nej; grupka dziew­cząt chi­cho­czą­cych mię­dzy sobą, cze­ka­ją­cych na swo­ich chłop­ców u pod­nóża scho­dów, na które nie wolno im było wcho­dzić; auto­maty z colą naprze­ciwko tablicy infor­ma­cyj­nej, na któ­rej stu­denci wie­szali ogło­sze­nia o kup­nie lub sprze­daży aut i ksią­żek, poszu­ki­wa­niu miesz­kań, wol­nych miej­scach w samo­cho­dach na podróż do Macon, do Savan­nah albo na Flo­rydę.
Na zewnątrz kwit­nące drzewa dere­niowe zale­wały kam­pus różowo-białą poświatą, która dawała się odbi­jać od śnież­no­bia­łego mar­muru dostoj­nych pseu­do­kla­sycz­nych gma­chów. Bez wąt­pie­nia było to Emory: rezul­tat wytę­żo­nych wysił­ków Połu­dnia, aby stwo­rzyć wła­sny uni­wer­sy­tet w kla­sycz­nym stylu Ivy League. Zamie­rzona ponad­cza­so­wość archi­tek­tury zbi­jała z tropu. Bie­gnąc przez dzie­dzi­niec, obok biblio­teki i budynku Prawa, Jeff pomy­ślał, że rów­nie dobrze może być rok 1988, jak 1963. Nie znaj­do­wał żad­nych jasnych wska­zó­wek, nie dostar­czały mu ich nawet stroje i krót­kie włosy stu­den­tów, któ­rzy spa­ce­ro­wali po alej­kach i leżeli na roz­le­głych traw­ni­kach. Moda mło­dzie­żowa lat osiem­dzie­sią­tych, pomi­ja­jąc posta­po­ka­lip­tyczny styl punk, była prak­tycz­nie nie do odróż­nie­nia od mody z jego cza­sów stu­denc­kich.
Boże, lata, które spę­dził w tym kam­pu­sie, marze­nia, które się tu naro­dziły i ni­gdy nie speł­niły… Ten mały mostek pro­wa­dzący do szkoły kościel­nej; ile razy wysta­wał na nim z Judy Gor­don? A tam, pod gma­chem Psy­cho­lo­gii, pod­czas trze­ciego roku stu­diów nie­mal codzien­nie uma­wiał się na lunch z Gail Ben­son: jego pierw­sza i ostat­nia praw­dzi­wie bli­ska pla­to­niczna przy­jaźń z kobietą. Dla­czego nie wyniósł wię­cej ze zna­jo­mo­ści z Gail? Jak to się stało, że fala życia znio­sła go tak daleko, pod tyloma róż­nymi wzglę­dami, od pla­nów i aspi­ra­cji zro­dzo­nych wśród krze­pią­cego spo­koju tych zie­lo­nych traw­ni­ków, tych szla­chet­nych budowli?
Jeff prze­biegł ponad milę do głów­nej bramy kam­pusu, lecz o dziwo nie miał zadyszki. Stał na niskim pagórku pod Glenn Memo­rial Church, patrząc w dół na North Deca­tur Road i Emory Vil­lage, małą dziel­nicę han­dlową, która obsłu­gi­wała kam­pus.
Rzędy skle­pów z ubra­niami i księ­garń wyglą­dały mniej wię­cej zna­jomo. Zwłasz­cza jeden lokal, Hor­ton’s Drugs, wywo­łał falę wspo­mnień: Jeff widział oczami duszy sto­jaki z prasą, długi biały kon­tuar, prze­grody z kana­pami z czer­wo­nej skóry, każda z wła­sną, ste­reo­fo­niczną szafą gra­jącą. Widział świeżą, młodą twarz Judy Gor­don po dru­giej stro­nie sto­lika, czuł zapach jej czy­stych blond wło­sów.
Potrzą­snął głową i sku­pił się na widoku, jaki miał przed sobą. Znowu nie mógł orzec na pewno, który jest rok; nie odwie­dził Atlanty od czasu kon­fe­ren­cji Asso­cia­ted Press w 1983, zaty­tu­ło­wa­nej „Ter­ro­ryzm i media”, a w Emory był po raz ostatni… Jezu, pew­nie rok albo dwa po skoń­cze­niu stu­diów. Nie miał poję­cia, czy wszyst­kie te sklepy na­dal tam są, czy też zastą­piły je wyż­sze budynki, może cen­trum han­dlowe.
Samo­chody, to mogła być wska­zówka; teraz, gdy zwró­cił na nie uwagę, uświa­do­mił sobie, że nie widzi na ulicy ani jed­nego nis­sana czy toyoty. Wyłącz­nie star­sze marki, w więk­szo­ści wiel­kie, nie­eko­no­miczne maszyny z Detroit. A „star­sze”, stwier­dził, nie ozna­czało, że pocho­dzą tylko z początku lat sześć­dzie­sią­tych. W dole prze­jeż­dżało mnó­stwo lan­dar pamię­ta­ją­cych głę­bo­kie lata pięć­dzie­siąte; natu­ral­nie w roku 1963 byłoby na uli­cach rów­nie dużo sze­ścio- i ośmio­let­nich samo­cho­dów jak w 1988.
Wciąż jed­nak nic roz­strzy­ga­ją­cego, pomy­ślał. Zaczy­nał się nawet zasta­na­wiać, czy to krót­kie spo­tka­nie z Mar­ti­nem w aka­de­miku nie było po pro­stu nie­zwy­kle reali­stycz­nym snem, z któ­rego się nagle obu­dził. Ale teraz na pewno nie spał i był w Atlan­cie. Może się zalał, pró­bu­jąc zapo­mnieć o ponu­rym kosz­ma­rze, jakim stało się jego życie, i przy­le­ciał tutaj w nocy pod wpły­wem jakie­goś nostal­gicz­nego impulsu. Prze­waga sta­rych samo­cho­dów mogła być przy­pad­kowa. Za chwilę ktoś prze­je­dzie jed­nym z tych małych japoń­skich pude­łek, do któ­rych widoku tak przy­wykł.
Był pro­sty spo­sób, aby to wyja­śnić raz na zawsze. Jeff zbiegł ze wzgó­rza do postoju tak­só­wek przy Deca­tur Road i wsiadł do pierw­szego z trzech nie­bie­sko-bia­łych wozów. Kie­rowca był młody, może jesz­cze stu­dio­wał.
— Dokąd, panie kolego?
— Hotel Peach­tree Plaza — powie­dział Jeff.
— Jaki hotel?
— Peach­tree Plaza, w cen­trum.
— Chyba go nie znam. Ma pan adres?
Chry­ste, ci dzi­siejsi tak­sów­ka­rze. Czy nie zdają żad­nego egza­minu ze zna­jo­mo­ści mia­sta?
— Wie pan, gdzie jest Regency? Hyatt House?
— Tak, jasne. Tam chce pan jechać?
— Mniej wię­cej.
— W porządku, panie kolego.
Tak­sów­karz poje­chał kawa­łek na połu­dnie i skrę­cił w prawo, w aleję Ponce De Leon. Jeff się­gnął do kie­szeni, uświa­do­miw­szy sobie nagle, że w tych obcych spodniach może nie mieć pie­nię­dzy, ale zna­lazł jakiś znisz­czony brą­zowy port­fel, nie swój.
W środku na szczę­ście były pie­nią­dze — dwie dwu­dziestki, piątka i kilka jed­no­do­la­ró­wek — więc nie musiał się mar­twić, jak zapłaci za kurs. Zwróci forsę wła­ści­cie­lowi, kiedy będzie mu odda­wał port­fel, razem z tymi sta­rymi ciu­chami, które poży­czył… gdzie? Od kogo?
Szu­ka­jąc odpo­wie­dzi, roz­chy­lił jedną z małych prze­gró­dek port­fela. Była tam legi­ty­ma­cja stu­dencka z Uni­wer­sy­tetu Emory na nazwi­sko Jef­frey L. Win­ston. Karta biblio­teczna z Emory, rów­nież na jego nazwi­sko. Kwit z pralni che­micz­nej przy Deca­tur. Zło­żona ser­wetka z dziew­czę­cym imie­niem, Cindy, i nume­rem tele­fonu. Zdję­cie jego rodzi­ców sto­ją­cych przed sta­rym domem w Orlando, tym, w któ­rym miesz­kali, zanim ojciec tak ciężko zacho­ro­wał. Kolo­rowa fotka Judy Gor­don, roze­śmia­nej i rzu­ca­ją­cej śnieżkę; jej bole­śnie młodą i rado­sną twarz oka­lał biały futrzany koł­nierz posta­wiony dla ochrony przed zim­nem. I prawo jazdy, wydane na Flo­ry­dzie Jef­freyowi Lama­rowi Win­stonowi, ważne do 27 lutego 1965 roku.
 

Jeff sie­dział sam przy sto­liku dla dwóch osób w mają­cym kształt lata­ją­cego spodka barze Pola­ris na szczy­cie hotelu Hyatt Regency i patrzył, jak zubo­żała pano­rama Atlanty prze­suwa się obok niego co czter­dzie­ści pięć minut. Tak­sów­karz nie był jed­nak igno­ran­tem: sie­dem­dzie­się­cio­pię­trowy cylin­der hotelu Peach­tree Plaza nie ist­niał. Nie ist­niały też wieże Omni Inter­na­tio­nal, szary kamienny masyw Geo­r­gia Paci­fic Buil­ding ani wiel­kie czarne pudło Equ­ita­ble. Naj­wyż­szym budyn­kiem w cen­trum Atlanty był Hyatt Regency z jego słyn­nym, kopio­wa­nym przez innych archi­tek­tów atrium. Krótka roz­mowa z kel­nerką wyja­śniła mu, że hotel jest nowy i jedyny w swoim rodzaju.
Naj­trud­niej­szy był moment, kiedy Jeff spoj­rzał w wiszące za barem lustro. Zro­bił to celowo, dosko­nale już wie­dząc, co zoba­czy, ale mimo to prze­żył wstrząs na widok swego bla­dego, chu­dego osiem­na­sto­let­niego odbi­cia.
Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, chło­pak w lustrze wyglą­dał na wię­cej niż osiem­na­ście lat; bez pro­blemu kupo­wał alko­hol, tak jak przed chwilą. Jeff zda­wał sobie jed­nak sprawę, że to tylko złu­dze­nie wywo­łane jego wzro­stem i głę­boko osa­dzo­nymi oczami. Dla niego obraz w lustrze przed­sta­wiał nie­do­świad­czo­nego i nie­wie­dzą­cego, co to ból, smar­ka­cza.
I tym smar­ka­czem był on sam. Nie we wspo­mnie­niach, ale tutaj i teraz: te gład­kie dło­nie, w któ­rych trzy­mał szklankę, te upo­rczy­wie sku­pione oczy, któ­rymi patrzył.
— Jesz­cze raz to samo, skar­bie?
Kel­nerka obda­rzyła go ład­nym uśmie­chem; miała jaskra­wo­czer­wone usta, mocno uma­lo­wane oczy i sta­ro­świec­kie ucze­sa­nie w kształ­cie ula. Ubrana była w „futu­ry­styczny” kostium, mie­niącą się nie­bie­ską sukienkę mini — za dwa, trzy lata będą takie nosić dziew­czyny na całym świe­cie.
Za dwa, trzy lata od teraz. Od wcze­snych lat sześć­dzie­sią­tych.
Jezu Chry­ste.
Nie mógł dłu­żej zaprze­czać temu, co się stało, nie mógł się już łudzić, że to racjo­nal­nie wyja­śni. Umie­rał na atak serca, ale prze­żył; był w swoim biu­rze w 1988 roku, a teraz znaj­do­wał się… tutaj. W Atlan­cie, w roku 1963.
Bez­sku­tecz­nie szu­kał w gło­wie jakie­goś wytłu­ma­cze­nia, cze­goś, co mia­łoby cho­ciaż odro­binę sensu. Jako nasto­la­tek czy­tał sporo science fic­tion, ale jego obecna sytu­acja nie przy­po­mi­nała książ­ko­wych podróży w cza­sie. Nie było żad­nej maszyny, żad­nego naukowca, sza­lo­nego lub nie; i w prze­ci­wień­stwie do boha­te­rów opo­wie­ści, które nie­gdyś tak łap­czy­wie pochła­niał, nie prze­niósł się w prze­szłość cia­łem. Naj­wy­raź­niej tylko jego umysł prze­sko­czył lata i wyma­zaw­szy wcze­śniej­szą świa­do­mość, zamiesz­kał w jego osiem­na­sto­let­nim mózgu, w zre­ge­ne­ro­wa­nym ciele.
Czy unik­nął śmierci, czy tylko się z nią roz­mi­nął? Czy w jakimś alter­na­tyw­nym stru­mie­niu czasu przy­szłego jego trup leży w nowo­jor­skiej kost­nicy, kro­jony skal­pe­lem pato­loga?
Może jest w śpiączce: bez­na­dzieja prze­kształ­cona w fik­cyjne nowe życie na żąda­nie znisz­czo­nego, umie­ra­ją­cego umy­słu. A jed­nak, a jed­nak…
— Skar­bie? — powtó­rzyła kel­nerka. — Dolać ci czy nie?
— Popro­szę tylko kawę, jeśli można.
— Jasne. Może kawę po irlandzku?
— Nie, zwy­kłą. Z odro­biną śmie­tanki, bez cukru.
Dziew­czyna z prze­szło­ści przy­nio­sła mu kawę i Jeff popa­trzył na roz­pro­szone świa­tła na wpół zbu­do­wa­nego mia­sta zapa­la­jące się pod pociem­nia­łym nie­bem. Słońce znik­nęło za czer­woną gliną wzgórz, które cią­gnęły się w stronę Ala­bamy, w stronę lat cha­otycz­nych i rady­kal­nych zmian, lat tra­ge­dii i marzeń.
Gorąca kawa spa­rzyła mu wargi, więc ochło­dził je łykiem lodo­wa­tej wody. Świat za tymi oknami nie był sen­nym marze­niem; był rów­nie mate­rialny jak nie­winny, rów­nie rze­czy­wi­sty jak ślepo opty­mi­styczny.
Wio­sna 1963.
Mógł doko­nać tylu wybo­rów.

2.

Jeff spę­dził resztę wie­czoru, spa­ce­ru­jąc po cen­trum Atlanty, z oczami i uszami wyczu­lo­nymi na wszel­kie niu­anse powtó­rzo­nej prze­szło­ści: tabliczki „Biali” i „Kolo­rowi” na publicz­nych toa­le­tach, kobiety w kape­lu­szach i ręka­wicz­kach, pla­kat w oknie biura podróży rekla­mu­jący rejs Queen Mary do Europy, papie­ros w ręku nie­mal każ­dego męż­czy­zny, któ­rego mijał. Zgłod­niał dopiero po jede­na­stej i wszedł na ham­bur­gera i piwo do małej knajpki koło Five Points. Zda­wało mu się, że mgli­ście pamięta ten prze­ciętny bar sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat jako lokal, do któ­rego wpa­dał cza­sem z Judy, żeby coś prze­ką­sić po kinie; ale był już tak sko­ło­wany, tak wyczer­pany nie­koń­czą­cym się zale­wem nowych/sta­rych wido­ków i miejsc, że nie miał pew­no­ści. Każda wystawa skle­powa, każda twarz ulicz­nego prze­chod­nia wyda­wały mu się nie­po­ko­jąco zna­jome, cho­ciaż zda­wał sobie sprawę, że nie może pamię­tać wszyst­kiego, co widzi. Stra­cił zdol­ność odróż­nia­nia fał­szy­wych wspo­mnień od tych, które były bez wąt­pie­nia praw­dziwe.
Roz­pacz­li­wie pra­gnął pójść spać, na jakiś czas odciąć się od tego wszyst­kiego; może, wbrew wszel­kiemu praw­do­po­do­bień­stwu, obu­dzi się w świe­cie, który opu­ścił? Marzył mu się ano­ni­mowy, poza­cza­sowy pokój w hotelu bez widoku na zmie­nioną pano­ramę mia­sta, bez radia i tele­wi­zora, które by mu przy­po­mi­nały, co się stało; nie miał jed­nak dość pie­nię­dzy ani, oczy­wi­ście, kart kre­dy­to­wych. Jeśli nie chciał noco­wać w parku Pied­mont, musiał wró­cić na Emory, do aka­de­mika. Może Mar­tin będzie już spał.
Nie­stety. Współ­lo­ka­tor Jeffa nie spał i sie­dział przy biurku, kart­ku­jąc „High Fide­lity”. Kiedy Jeff wszedł do pokoju, spo­koj­nie pod­niósł głowę i odło­żył pismo.
— No więc — ode­zwał się Mar­tin. — Gdzie, do dia­bła, byłeś?
— W cen­trum. Tak się włó­czy­łem.
— I nie mogłeś się przy­wlec do Dooleya? Albo cho­ciaż pro­sto do Foxa? Cze­ka­li­śmy na cie­bie tak długo, że omal się nie spóź­ni­li­śmy na ten cho­lerny film.
— Prze­pra­szam. Nie mia­łem nastroju na kino. Nie dzi­siaj.
— Mogłeś mi cho­ciaż zosta­wić pie­przoną kartkę. Nawet nie zadzwo­ni­łeś do Judy, na litość boską. Sza­lała z nie­po­koju, że coś ci się stało.
— Posłu­chaj, jestem wykoń­czony. Nie chce mi się gadać, w porządku?
Mar­tin roze­śmiał się iro­nicz­nie.
— Oby chciało ci się gadać jutro, bo jak nie, to wię­cej nie zoba­czysz Judy. Będzie wku­rzona jak dia­bli, kiedy się dowie, że nie umar­łeś.
 

Jeff śnił o umie­ra­niu i obu­dził się ponow­nie w pokoju w aka­de­miku. Nic się nie zmie­niło. Mar­tin wyszedł, pew­nie na jakiś wykład; ale jest sobota rano, przy­po­mniał sobie. Czy w sobotę mieli wykłady? Nie był pewien.
W każ­dym razie był w pokoju sam i sko­rzy­stał z tej spo­sob­no­ści, aby na chy­bił tra­fił pogrze­bać w swoim biurku i sza­fie. Wszyst­kie książki były mu znane: Oca­lić Nowy Jork, Jak wybie­ra­li­śmy pre­zy­denta — 1960, Podróże z Char­leyem. Płyty gra­mo­fo­nowe, w nowych, nie­wy­bla­kłych i nie­po­gię­tych okład­kach, obu­dziły sto mul­ti­zmy­sło­wych wspo­mnień dni i nocy, które spę­dził, słu­cha­jąc tej muzyki: Stan Getz i João Gil­berto, King­ston Trio, Jimmy Wither­spoon i dzie­siątki innych albu­mów, z któ­rych więk­szość dawno zgu­bił albo zdarł.
Włą­czył wieżę marki Har­man-Kar­don, którą dostał od rodzi­ców na Gwiazdkę, nasta­wił Desa­fi­nado i wró­cił do prze­trzą­sa­nia swo­jego mło­dzień­czego dobytku: spodnie h.i.s. z man­kie­tami i spor­towe kurtki Botany 500 na wie­sza­kach, puchar z tur­nieju teni­so­wego w szkole z inter­na­tem pod Rich­mond, dokąd uczęsz­czał przed Emory, owi­nięty w bibułki zbiór kie­lisz­ków Hur­ri­cane kupio­nych u Pata O’Briena w Nowym Orle­anie, rów­niut­kie stosy „Play­boya” i „Rogue’a”.
Zna­lazł pudełko z listami i zdję­ciami, wycią­gnął je i usiadł na łóżku, aby przej­rzeć zawar­tość. Były tam jego foto­gra­fie z dzie­ciń­stwa, fotki dziew­cząt, któ­rych imion nie mógł sobie przy­po­mnieć, kilka pasków zdjęć zro­bio­nych dla żartu w auto­ma­cie… i mały album rodzinny: jego rodzice i młod­sza sio­stra na pik­niku, na plaży, wokół bożo­na­ro­dze­nio­wej cho­inki.
Pod wpły­wem impulsu wygrze­bał z kie­szeni garść monet, zna­lazł w kory­ta­rzu auto­mat tele­fo­niczny i dowie­dział się o dawno zapo­mniany, stary numer swo­ich rodzi­ców w infor­ma­cji w Orlando.
— Halo? — ode­zwała się jego matka tonem, który z bie­giem lat stał się jesz­cze bar­dziej roz­tar­gniony.
— Mama? — powie­dział nie­pew­nie.
— Jeff! — Przez chwilę jej głos był przy­tłu­miony, bo odwró­ciła się od słu­chawki. — Kocha­nie, odbierz w kuchni. To Jeff! — A potem znów czy­sto i wyraź­nie: — Co zna­czy to „mamo”? Uwa­żasz, że jesteś za doro­sły, żeby mówić „mamu­siu”?
Jeff prze­stał się tak zwra­cać do matki, kiedy miał dwa­dzie­ścia parę lat.
— Jak… jak się macie? — zapy­tał.
— Smutno nam, odkąd wyje­cha­łeś, wiesz o tym, ale mamy co robić. W zeszłym tygo­dniu byli­śmy na rybach koło Titu­sville. Ojciec zło­wił trzy­dzie­sto­fun­to­wego pom­pano. Szkoda, że nie mogę ci tro­chę posłać; w życiu nie jadłeś tak kru­chego mięsa. Zosta­wi­li­śmy ci mnó­stwo w zamra­żarce, ale nie będzie takie smaczne jak świeże.
Jej słowa wywo­łały falę wspo­mnień, sub­tel­nie ze sobą powią­za­nych: let­nie week­endy na łodzi jego wuja na Atlan­tyku, jasne słońce na wyszo­ro­wa­nym do czy­sta pokła­dzie, gdy ciemne burzowe chmury gro­ma­dziły się na hory­zon­cie… zapy­ziałe mia­steczka Titu­sville i Cocoa Beach przed wielką inwa­zją NASA… ogromna biała zamra­żarka w garażu w domu, pełna ste­ków i ryb, a nad nią półki z jego sta­rymi komik­sami i powie­ściami s.f. Roberta Hein­le­ina…
— Jeff? Jesteś tam?
— Tak, prze­pra­szam… mamu­siu. Na chwilę zapo­mnia­łem, po co dzwo­nię.
— Kocha­nie, wiesz, że nie musisz mieć powodu, żeby…
Na linii roz­legł się trzask i Jeff usły­szał głos ojca.
— O wilku mowa! Wła­śnie roz­ma­wia­li­śmy o tobie, prawda, skar­bie?
— Tak jest — potwier­dziła matka Jeffa. — Rap­tem pięć minut temu powie­dzia­łam, że dawno nie dzwo­ni­łeś.
Jeff nie miał poję­cia, czy ozna­cza to tydzień, czy mie­siąc, i nie chciał pytać.
— Cześć, tato — powie­dział pospiesz­nie. — Podobno zło­wi­łeś rekor­do­wego pom­pano.
— Szkoda, że cię przy tym nie było. — Ojciec roze­śmiał się. — Bud przez cały dzień nawet nie miał bra­nia, a Janet tylko się popa­rzyła od słońca. Jesz­cze scho­dzi jej skóra i wygląda jak roz­go­to­wana kre­wetka!
Jeff mgli­ście pamię­tał, że są to imiona przy­ja­ciół jego rodzi­ców, ale nie potra­fił sko­ja­rzyć z nimi twa­rzy. Ude­rzyło go, jak żywotni i pełni ener­gii wydają się zarówno jego matka, jak i ojciec. Ojciec zapadł w 1982 roku na roze­dmę płuc i rzadko już wycho­dził z domu. Z tru­dem mógł go sobie wyobra­zić na oce­anie, wal­czą­cego z potężną głę­bi­nową rybą, z pall mal­lem w kąciku ust wil­got­nym od kro­pel wody. Jeśli o to cho­dzi, pomy­ślał tępo, jego rodzice są teraz pra­wie w jego wieku — to zna­czy w wieku, w jakim był wczo­raj.
— Och — ode­zwała się matka. — Spo­tka­łam oneg­daj Bar­barę. Świet­nie sobie radzi w Rol­lins i pro­siła, żeby ci prze­ka­zać, że Cappy roz­wią­zał tam­ten pro­blem.
Bar­bara, jak Jeff męt­nie sobie przy­po­mi­nał, była dziew­czyną, z którą cho­dził w liceum; ale imię Cappy nic mu nie mówiło.
— Dzięki — mruk­nął. — Kiedy ją znów zoba­czysz, powiedz, że bar­dzo mnie to cie­szy.
— Na­dal się spo­ty­kasz z tą małą Judy? — zapy­tała matka. — To jej zdję­cie, które przy­sła­łeś, było takie uro­cze, nie możemy się docze­kać, żeby ją poznać. Jak się miewa?
— Dobrze — odparł wymi­ja­jąco, zaczy­na­jąc żało­wać, że zadzwo­nił.
— Jak się spi­suje chevy? — wtrą­cił ojciec. — Na­dal tak cią­gnie olej?
Jezu; Jeff nie myślał o tym sta­rym aucie od lat.
— Z wozem wszystko w porządku, tato.
Tylko zga­dy­wał. Nie wie­dział nawet, gdzie mógł go zapar­ko­wać. Dostał tego kop­cą­cego potwora od rodzi­ców, kiedy skoń­czył liceum, i zajeź­dził go na śmierć pod­czas ostat­niego roku na Emory.
— A co ze stop­niami? I z tą pracą, o któ­rej nam opo­wia­da­łeś w zeszłym tygo­dniu? Jęcza­łeś, że masz z nią kło­poty. Z jakiego była przed­miotu?
— W zeszłym tygo­dniu? A tak, praca z… z histo­rii. Skoń­czy­łem ją. Jesz­cze nie dosta­łem stop­nia.
— Nie, to nie była histo­ria. Mówi­łeś chyba, że to coś z lite­ra­tury angiel­skiej.
Nagle w słu­chawce ode­zwał się dzie­cięcy głos, pod­nie­cona papla­nina. Jeff uświa­do­mił sobie wstrzą­śnięty, że to dziecko jest jego sio­strą — kobietą, która miała za sobą dwa roz­wody, któ­rej córka szła wła­śnie do liceum. Sły­sząc jej dzie­wię­cio­let­nią wylew­ność, poczuł wzru­sze­nie. Głos sio­stry wydał mu się wcie­le­niem utra­co­nej nie­win­no­ści, czasu bole­śnie obró­co­nego prze­ciw sobie.
Roz­mowa z rodziną zaczęła go męczyć, wpra­wiać w zakło­po­ta­nie i nie­po­kój. Uciął ją, obie­cu­jąc, że zadzwoni za kilka dni. Kiedy odwie­sił słu­chawkę, czoło miał mokre od zim­nego potu, gar­dło wyschnięte. Zszedł do hallu, kupił w auto­ma­cie colę za ćwierć dolara, osu­szył ją trzema dłu­gimi łykami. Ktoś był w pokoju tele­wi­zyj­nym i oglą­dał serial przy­go­dowy Sky King.
Jeff się­gnął do dru­giej kie­szeni, wyjął kółko z sze­ścioma klu­czami. Jeden z nich otwie­rał drzwi aka­de­mika, użył go poprzed­niego wie­czoru, żeby dostać się do środka; trzech nie pozna­wał, a dwa były z pew­no­ścią kom­ple­tem Gene­ral Motors do sta­cyjki i bagaż­nika.
Wyszedł na dwór, zmru­żył oczy w jasnym słońcu Geo­r­gii. W kam­pu­sie czuło się week­end, cha­rak­te­ry­styczny leniwy spo­kój, który Jeff natych­miast roz­po­znał. Wie­dział, że w domach bractw stu­denc­kich kan­dy­daci na człon­ków robią wiel­kie porządki i wie­szają deko­ra­cje z papier-mâché na sobot­nie zabawy. A w Har­ris Hall i w nie­na­zwa­nym jesz­cze nowym żeń­skim aka­de­miku dziew­częta w ber­mu­dach i san­dał­kach kręcą się bez celu, cze­ka­jąc na chłop­ców, któ­rzy zabiorą je po połu­dniu na prze­jażdżkę do Soap Creek albo Stone Moun­tain. Z lewej strony dobie­gały go ryt­miczne komendy musz­try Kor­pusu Szko­le­nia Ofi­ce­rów Rezerwy Sił Powietrz­nych, pro­wa­dzo­nej zupeł­nie na poważ­nie i bez pro­te­stów. Nikt nie grał na tra­wie we fris­bee, w powie­trzu nie snuł się zapach mari­hu­any. Stu­denci Emory nie mieli poję­cia, jakie zmiany cze­kają świat.
Rozej­rzał się po par­kingu przed Long­street Hall, szu­ka­jąc swo­jego nie­bie­sko-bia­łego che­vro­leta rocz­nik 1958. Ni­gdzie nie było go widać. Poszedł Pierce Drive, zato­czył sze­ro­kie koło Arkw­ri­ght obok Dobbs Hall i za drugą grupą męskich aka­de­mi­ków; tam też nie było samo­chodu.
Idąc w stronę Cli­fton Road, ponow­nie usły­szał szcze­kliwe roz­kazy i auto­ma­tyczne odpo­wie­dzi dola­tu­jące z boiska KSOR. Te odgłosy o czymś mu przy­po­mniały i skrę­cił w lewo, na mały mostek naprze­ciwko poczty, a potem wdra­pał się pod górę, mija­jąc budy­nek medycz­nego brac­twa Phi Chi. Tu koń­czył się teren kam­pusu i prze­cznicę dalej zna­lazł swój samo­chód. Był pierw­szo­rocz­nia­kiem, więc pla­kietkę upraw­nia­jącą do par­ko­wa­nia w kam­pu­sie mógł dostać dopiero jesie­nią. Za wycie­raczką zna­lazł man­dat. Powi­nien był rano prze­sta­wić auto, zgod­nie z godzi­nami wypi­sa­nymi na sto­ją­cej obok tablicy.
Kiedy usiadł za kie­row­nicą, zalała go fala wspo­mnień. Spę­dził na tym wytar­tym sie­dze­niu setki, może nawet tysiące godzin: w kinach i restau­ra­cjach dla zmo­to­ry­zo­wa­nych z Judy, pod­czas wycie­czek z Mar­ti­nem albo innymi kole­gami, albo samot­nie — do Chi­cago, na Flo­rydę, raz aż do Mek­syku. To w tym samo­cho­dzie, a nie w jakimś pokoju w aka­de­miku, miesz­ka­niu czy mie­ście, z chłopca stał się męż­czy­zną. Upra­wiał w nim seks, upi­jał się w nim, poje­chał nim na przed­wcze­sny pogrzeb swo­jego ulu­bio­nego wuja, posłu­gi­wał się jego humo­rza­stym, ale potęż­nym ośmio­za­wo­ro­wym sil­ni­kiem, aby wyra­zić gniew, radość, przy­gnę­bie­nie, znu­dze­nie, żal. Ni­gdy nie nadał mu imie­nia, sądząc, że byłoby to dzie­cinne; ale teraz uprzy­tom­nił sobie, ile ten wóz dla niego zna­czył, jak dogłęb­nie jego wła­sna toż­sa­mość spla­tała się z eks­cen­tryczną oso­bo­wo­ścią sta­rego chevy.
Wło­żył klu­czyk do sta­cyjki, prze­krę­cił go. Sil­nik raz kich­nął, a potem zasko­czył. Jeff skrę­cił z Cli­fton Road w prawo, obok nie­do­koń­czo­nego budynku Cen­trum Zakaź­nych Cho­rób. W latach osiem­dzie­sią­tych na­dal nazy­wano go CZC, ale wtedy ten skrót ozna­czał Cen­trum Zapo­bie­ga­nia Cho­ro­bom, a ośro­dek sły­nął na całym świe­cie z badań nad takimi prze­ra­ża­ją­cymi pla­gami przy­szło­ści, jak cho­roba legio­ni­stów i AIDS.
Przy­szłość: strasz­liwe epi­de­mie; zwy­cię­stwo i póź­niej­szy odwrót rewo­lu­cji sek­su­al­nej; triumf i tra­ge­dia w kosmo­sie; ulice miast zaanek­to­wane przez zaćpa­nych pun­ków w skó­rach i łań­cu­chach, z posta­wio­nymi na cukier różo­wymi wło­sami; zabój­cze pro­mie­nio­wa­nie na orbi­cie wokół ska­żo­nej, duszą­cej się Ziemi… Chry­ste, pomy­ślał Jeff, wzdry­ga­jąc się, z tego punktu widze­nia mój świat wygląda jak naj­bar­dziej kosz­marne science fic­tion. Pod wie­loma wzglę­dami rze­czy­wi­stość, do któ­rej przy­wykł, miała wię­cej wspól­nego z fil­mami w rodzaju Łowcy andro­idów niż ze sło­neczną naiw­no­ścią początku lat sześć­dzie­sią­tych.
Włą­czył radio: trzesz­czące, mono­fo­niczne dłu­gie, na skali nawet nie było pasma UKF. Our Day Will Come, zawyli Ruby and the Roman­tics, i Jeff roze­śmiał się gło­śno.
Skrę­cił w lewo, w Briarc­liff Road, prze­je­chał bez celu przez cie­ni­ste dziel­nice miesz­ka­niowe na zachód od kam­pusu. Briarc­liff prze­szła w More­land Ave­nue, a on jechał dalej, obok parku Inmana, obok wię­zie­nia fede­ral­nego, w któ­rym sie­dział kie­dyś Al Capone. W pew­nym momen­cie znik­nęły miej­skie znaki i zna­lazł się na szo­sie wio­dą­cej na połu­dnie, do Macon.
Radio dotrzy­my­wało mu towa­rzy­stwa nie­koń­czą­cym się stru­mie­niem przed­be­atle­sow­skich prze­bo­jów: Sur­fin’ USA, I Will Fol­low Him, Puff, the Magic Dra­gon. Śpie­wał im wszyst­kim do wtóru, uda­jąc, że słu­cha jakiejś sta­cji retro. Mówił sobie, że wystar­czy wci­snąć inny guzik, a usły­szy Spring­ste­ena albo Prince’a, albo może roz­gło­śnię jaz­zową, pusz­cza­jącą z kom­paktu naj­now­szy album Pata Metheny’ego. W końcu sygnał zanikł i Jeff prze­stał fan­ta­zjo­wać. Nie mógł zna­leźć w radiu nic oprócz takiej samej sta­ro­świec­kiej muzyki. Nawet sta­cje coun­try nie znały jesz­cze Wil­liego ani Way­lona; nada­wały wyłącz­nie sza­cow­nego Erne­sta Tub­bsa i Hanka Wil­liamsa.
Pod McDo­no­ugh minął przy­drożny stra­gan z brzo­skwi­niami i arbu­zami. Zatrzy­mali się z Mar­ti­nem przy dokład­nie takim samym stra­ganie pod­czas jed­nej ze swo­ich wycie­czek na Flo­rydę, głów­nie z powodu dłu­go­no­giej dziew­czyny w bia­łych szor­tach, która sprze­da­wała owoce. Miała wiel­kiego owczarka nie­miec­kiego i po chwili bez­sen­sow­nych prze­ko­ma­rza­nek miej­skich chło­pa­ków z wiej­ską dziew­czyną kupili od niej cały kosz brzo­skwiń. Nawet nie mieli ochoty na te cho­lerne owoce, po trzy­dzie­stu milach zro­biło im się nie­do­brze od ich zapa­chu i zaczęli rzu­cać nimi w znaki dro­gowe, wyda­jąc okrzyki bez­myśl­nej rado­ści przy każ­dym tra­fie­niu.
Kiedy to było, latem 1964 czy 1965? Za rok lub dwa lata od teraz. Według stanu na dziś nie poje­chali jesz­cze z Mar­ti­nem na tę wycieczkę, nie kupili tych brzo­skwiń, nie zapać­kali nimi połowy zna­ków z ogra­ni­cze­niem pręd­ko­ści stąd do Val­do­sty. Więc co to ozna­czało teraz? Jeśli na­dal będzie tkwił w tej nie­wy­tłu­ma­czal­nie zre­kon­stru­owa­nej prze­szło­ści, gdy znów nadej­dzie ów czerw­cowy dzień, czy wybie­rze się na tę samą wycieczkę, będzie sobie opo­wia­dał z Mar­ti­nem te same dow­cipy, będzie rzu­cał tymi samymi doj­rza­łymi brzo­skwi­niami w te same znaki dro­gowe? A jeśli nie, jeśli zde­cy­duje się zostać w Atlan­cie albo po pro­stu minie dziew­czynę z nogami i brzo­skwi­niami… co z jego wspo­mnie­niem tego epi­zodu? Skąd się wzięło i co się z nim sta­nie?
Z jed­nej strony wyglą­dało na to, że prze­żywa swoje życie powtór­nie, odtwa­rza je jak kasetę wideo; ale z dru­giej naj­wy­raź­niej nie był ogra­ni­czony tym, co zda­rzyło się wcze­śniej, w każ­dym razie nie do końca. O ile mógł się zorien­to­wać, oko­licz­no­ści poprze­dza­jące jego powrót do tego punktu w życiu pozo­stały nie­zmie­nione — zapi­sał się na Emory, dzie­lił pokój z Mar­ti­nem, wybrał te same wykłady co ćwierć wieku wcze­śniej — ale przez dwa­dzie­ścia cztery godziny, jakie upły­nęły, odkąd się tutaj obu­dził, zaczął już mini­mal­nie zba­czać ze ście­żek, któ­rymi podą­żał poprzed­nio.
Wysta­wie­nie Judy do wia­tru poprzed­niego wie­czoru — to naj­więk­sza i naj­bar­dziej oczy­wi­sta zmiana, cho­ciaż w osta­tecz­nym roz­ra­chunku wcale nie musiała wpły­nąć na ich zwią­zek. Pamię­tał, że spo­ty­kali się ze sobą jesz­cze tylko sześć czy osiem mie­sięcy, mniej wię­cej do Bożego Naro­dze­nia. Judy rzu­ciła go dla „star­szego męż­czy­zny”, przy­po­mniał sobie z uśmie­chem, stu­denta ostat­niego roku wybie­ra­ją­cego się na medy­cynę w Tulane. Jeff czuł się zra­niony i przy­gnę­biony przez kilka tygo­dni, po czym zain­te­re­so­wał się innymi dziew­czy­nami. Przez jakiś czas cho­dził z chudą bru­netką Mar­ga­ret, potem z inną ciem­no­włosą dziew­czyną, któ­rej imię zaczy­nało się na D albo V, potem z jakąś blon­dynką, która potra­fiła zawią­zać języ­kiem supeł na ogonku cze­re­śni. Lindę, kobietę, z którą się oże­nił, spo­tkał dopiero po stu­diach, kiedy pra­co­wał w roz­gło­śni radio­wej w West Palm Beach. Stu­dio­wała na uni­wer­sy­te­cie Flo­rida Atlan­tic, poznali się na plaży w Boca Raton…
Jezu, co robi Linda w tej chwili? Była dwa lata młod­sza od niego, więc musiała jesz­cze cho­dzić do liceum, miesz­kać z rodzi­cami. Poczuł nagłe pra­gnie­nie, aby do niej zadzwo­nić, może poje­chać dalej na połu­dnie, do Boca Raton, i zoba­czyć się z nią… Nie, nie mógł tego zro­bić. Byłoby to zbyt dziwne, zbyt nie­bez­pieczne, mógłby stwo­rzyć w ten spo­sób jakiś strasz­liwy para­doks.
Ale czy rze­czy­wi­ście? Czy naprawdę musiał się mar­twić o para­doksy, uwa­żać, żeby nie zabić wła­snego dziadka? Może wcale nie. Nie był out­si­de­rem błą­ka­ją­cym się w tym cza­sie z obawą, że spo­tka sie­bie samego w młod­szym wieku; był tym młod­szym sobą, czę­ścią mate­rii tego świata. Tylko jego umysł pocho­dził z przy­szło­ści — a przy­szłość ist­niała tylko w jego umy­śle.
Zje­chał na pobo­cze i przez kilka minut, obej­mu­jąc głowę dłońmi, roz­wa­żał impli­ka­cje tego faktu. Zasta­na­wiał się wcze­śniej, czy ten powrót do prze­szło­ści nie jest przy­wi­dze­niem. A jeśli było odwrot­nie? Jeśli to cały zło­żony bieg następ­nych dwu­dzie­stu pię­ciu lat — wszystko od upadku Saj­gonu po muzykę Nowej Fali i kom­pu­tery oso­bi­ste — oka­zał się fik­cją, która jakimś cudem zakieł­ko­wała w jego mózgu z dnia na dzień, tutaj, w real­nym świe­cie roku 1963, któ­rego ni­gdy nie opu­ścił? Miało to tyle samo sensu, ile wszel­kie alter­na­tywne wytłu­ma­cze­nia typu podróż w cza­sie, życie po śmierci czy zakrzy­wie­nie cza­so­prze­strzeni. A może nawet wię­cej.
Ponow­nie włą­czył sil­nik, wró­cił na dwu­pa­smową szosę US 23. Locust Grove, Jen­kins­burg, Jack­son… zapy­ziałe, senne mia­steczka pro­win­cjo­nal­nej Geo­r­gii prze­su­wały się obok jak obrazy z filmu o epoce Wiel­kiego Kry­zysu. Może wła­śnie to pocią­gało go w tej jeź­dzie bez celu: bez­cza­so­wość kra­jo­brazu za Atlantą, cał­ko­wity brak wska­zó­wek co do tego, który może być rok czy dekada. Zruj­no­wane sto­doły z wiel­kimi napi­sami „Jezus nas zbawi”, toporne rymo­wanki na reszt­kach tablic rekla­mo­wych kremu do gole­nia Burma Shave, stary Murzyn pro­wa­dzący muła… w porów­na­niu z tym nawet Atlanta roku 1963 spra­wiała futu­ry­styczne wra­że­nie.
W Pope’s Ferry, tuż przed Macon, zatrzy­mał się na rodzin­nej sta­cji ben­zy­no­wej połą­czo­nej ze skle­pem. Żad­nych samo­ob­słu­go­wych dys­try­bu­to­rów, żad­nej ben­zyny bez­oło­wio­wej; Gulf Pre­mium po trzy­dzie­ści trzy centy za galon, zwy­kła po dwa­dzie­ścia sie­dem. Powie­dział chło­pa­kowi, który stał na zewnątrz, żeby nalał mu Pre­mium, spraw­dził olej i ewen­tu­al­nie dolał dwie kwarty.
Kupił w skle­pie kilka „Slim Jims”1 i piwo Pab­sta i przez chwilę bez­sku­tecz­nie wal­czył z puszką, zanim dotarło do niego, że nie ma języczka.
— Musisz być naprawdę spra­gniony, skar­bie… — Stara kobieta za ladą zachi­cho­tała. — Żeby pró­bo­wać ją otwo­rzyć gołymi rękami!
Uśmiech­nął się zawsty­dzony. Kobieta wska­zała mu otwie­racz wiszący na sznurku przy kasie i Jeff wybił w wieczku puszki dwa otwory w kształ­cie litery V. Chło­pak ze sta­cji zawo­łał przez roz­kle­ko­tane siat­kowe drzwi sklepu:
— Wygląda na to, psze pana, że wejdą ze trzy kwarty oleju!
— W porządku, dolej tyle, ile trzeba. I sprawdź naciąg paska wen­ty­la­tora, dobrze?
Jeff pocią­gnął długi łyk piwa, wziął ze sto­jaka jakieś pismo. Był w nim arty­kuł o nowym szale pop artu: powięk­szone komiksy Lich­ten­ste­ina, wiel­kie, mięk­kie winy­lowe ham­bur­gery Olden­burga. Dziwne, wyda­wało mu się, że to wszystko zda­rzyło się póź­niej, w 1965 albo 1966. Czyżby zna­lazł nie­zgod­ność? Czyżby ten świat róż­nił się już nieco od tego, który, jak sądził, znał?
Musiał z kimś poroz­ma­wiać. Ale Mar­tin obró­ciłby to wszystko w żart, a rodzice zaczę­liby się mar­twić o jego zdro­wie psy­chiczne. Może to było to, może powi­nien iść do psy­chia­try. Lekarz przy­naj­mniej go wysłu­cha i dochowa tajem­nicy; ale taka wizyta nio­słaby ze sobą mil­czące zało­że­nie, że ma pro­blemy z głową, że pra­gnie się wyle­czyć.
Nie, nie mógł nikomu o tym opo­wie­dzieć, nie wprost. Ale nie mógł też uni­kać wszyst­kich zna­jo­mych w oba­wie, że się zdra­dzi; wyda­wa­łoby się to zapewne jesz­cze dziw­niej­sze niż jakie­kol­wiek ana­chro­niczne prze­ję­zy­cze­nie. A poza tym, do dia­bła, czuł się samotny. Nawet jeśli nie mógł wyznać prawdy, czy tego, co za prawdę uzna­wał, po wszyst­kim, co prze­szedł, potrze­bo­wał jakiejś pocie­chy.
— Roz­mieni mi to pani na tele­fon? — zapy­tał kobietę przy kasie, poda­jąc jej bank­not pię­cio­do­la­rowy.
— Roz­mie­nię ci dolara, dobrze?
— Chcę zadzwo­nić do Atlanty.
Ski­nęła głową, wci­snęła kla­wisz kasy i wyjęła z szu­fladki garść monet.
— Dolar wystar­czy ci aż nadto, skar­bie.

Przypisy

1. Prze­ką­ska w postaci pasków suszo­nego mięsa (wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki).

 
Wesprzyj nas