„Hałastra” Moniki Helfer, laureatka Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2024, to przykład fikcji, której obrazy i zdania pozostają z nami na długo, lecz niezwykle trudno tę książkę opowiedzieć. Co nie przeszkodziło jej stać się w Austrii bestsellerem, zaś samej autorce, wcześniej cenionej przez grono wtajemniczonych, przynieść międzynarodowej sławy. Może to świadczyć o tym, że potrzebujemy dziś bardziej uczuć niż zimnego dyskursu.


Urodzona na austriackiej prowincji Monika Helfer otwiera wydaną w 2020 roku „Hałastrą” autobiograficzny tryptyk rodzinny, w jakim przygląda się własnym korzeniom. Autorka cofa się w czasie do września 1914 roku, czyli wybuchu Wielkiej Wojny, która naznaczyła początek małżeństwa jej dziadków. To ich głównie dotyczy ta historia, utkana z rodzinnych przekazów, domysłów, pytań i wątpliwości. Najłatwiej byłoby przyporządkować tę prozę do popularnego dziś gatunku autofikcji, ale Monika Helfer tka tu literaturę par excellence, której stawką nie jest zrelacjonowanie osobistego życia, lecz uniwersalna opowieść o człowieczeństwie.

„Może było właśnie tak. A może nieco inaczej” – zdaje się mówić Helfer opisująca swoich bohaterów ze współczuciem i taktem, jakich mógłby się od niej uczyć niejeden czuły narrator i niejedna czuła narratorka. Wyjątkowość Hałastry tkwi właśnie w jej tonie, z jednej strony sprawozdawczym i nieuzurpującym sobie prawa do wszechwiedzy o bliźnich, z drugiej wrażliwym na coś, co tłumacz tej powieści, Arkadiusz Żychliński, określił w posłowiu jako mikroemocje.

Helfer to literacki Vermeer: maluje swój świat z półcieni, drobnych gestów, spojrzeń i milczenia. Nie ma w tej literaturze ideologii ani niczego, co mogłoby podpadać pod jakąkolwiek hasłowość myśli i uczuć, wszystko jest niejednoznaczne, niedopowiedziane, wskazujące, że każdy z nas jest tajemnicą, ale odsłaniające też oczywistą prawdę, o której czasem zapominamy, że w tajemnicy tej nie ma niczego tajemniczego: wszyscy jesteśmy podobni i wszyscy najbardziej potrzebujemy miłości.

Przy tym „Hałastra” mimowolnie wpisuje się w aktualne trendy, jest bowiem opowieścią o ludziach z marginesu, o najbiedniejszych z biednych, do których reszta społeczności odnosi się z mieszaniną lęku i pogardy.

Dziadkowie autorki, Josef i Maria Moosbruggerowie, żyli z siódemką dzieci poza granicą wsi, na samym skraju przysiółka, tam, gdzie ziemia była ugorem. „Mówiono na nich die Bagage, czyli hałastra. Nazwa wzięła się od ciężarów przenoszonych kiedyś na barkach, bo ojciec i dziadek Josefa byli najemnymi tragarzami, czyli ludźmi, którzy nigdzie nie przynależą, nie mają porządnego dachu nad głową, ciągną od zagrody do zagrody, pytają o pracę, a latem znoszą do stodół rolników większe od człowieka bele siana; to był najniższy ze wszystkich zawodów, gorszy nawet od parobka”. Niemieckie die Bagage w źródłosłowie ma bagaż, ale przede wszystkim – jak wskazuje Żychliński – jest pogardliwym określeniem ludzi nisko ocenianych. Oznacza tyle, co „motłoch”, „obdartusy”, „hołota”, „chachary” czy „hałastra” właśnie.

Polski tłumacz jest bodaj jedynym, który podjął się w tytule gry z tym niejednoznacznym niemieckim słowem, za co należą mu się ukłony – francuskie wydanie powieści wyszło pod tytułem Héritages [Dziedzictwo], włoskie I Moosbrugger [Moosbruggerowie], hiszpańskie Los Últimos [Ostatni], angielskie Last House Before the Mountain [Ostatni dom przed górą], który to tytuł, jak trafnie zauważa Żychliński, niepotrzebnie romantyzuje pozbawioną romantyzmu opowieść Helfer.

Stosunek do hałastry komplikuje mieszkańcom wsi uroda Marii Moosbrugger, pożądanej przez wszystkich mężczyzn. Kiedy Josef idzie na wojnę, przedstawiciele płci męskiej (od burmistrza, przez nauczyciela, po proboszcza) czują się w prawie, by rozporządzać ciałem opuszczonej mężatki, choćby tylko w teorii.

Helfer w subtelny sposób pokazuje, że piękno w patriarchalnej, tradycyjnej społeczności bynajmniej nie jest darem, lecz przekleństwem, zwłaszcza gdy towarzyszy mu „temperament”. „Coś ty taka, żywa?” – powtarzano Marii z wyrzutem. „Bycie żywym – konstatuje autorka – przed stu laty oznaczało swego rodzaju przewinę”. Dziś możemy czuć wdzięczność do naszych babek, które nie dały żywości w sobie zabić i dzięki którym żyjemy pełniej. Pomijając „złe pochodzenie”, to jest akurat dobry bagaż Moniki Helfer, choć ma on swoją cenę.

***

Trochę jakby Ibsen, ale taki w Bullerbyn. Umiały tak pisać Natalia Ginzburg czy Tove Ditlevsen, umiał tak pisać Danilo Kiš – i jeszcze kilkoro innych, nie tak znowu wielu.
– fragment posłowia Arkadiusza Żychlińskiego

Monika Helfer
Hałastra
Przekład: Arkadiusz Żychliński
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 6 maja 2023
 
 


Masz, weź te ołówki, narysuj mały dom, poniżej strumyk i studnię, ale słońca nie rysuj, bo dom stoi w cieniu! Za nim góra – prosta skała. Przed domem wyprostowana kobieta, wiesza pranie na sznurku, sznurek jest źle naciągnięty, trzyma się na dwóch drzewach wiśni, jedno rośnie po prawej stronie werandy, drugie po lewej. Akurat w tej chwili kobieta przypina klamerkami śpiochy i kaftanik, a więc ma dzieci. Często pierze, rzeczy dzieci, męża i własne, w tym jedną wyjątkowo ładną białą bluzkę. Chciałaby, żeby jej rodzina była tak czysta, jak rodziny z miasta. Ma dużo białych rzeczy, podkreślają jej ciemne włosy i ciemne oczy męża. Inni, w dole wsi, rzadko chodzą ubrani na biało, niektórzy nawet nie od święta. Twarz ma poważną, głębokie oczy. Te oczy narysuj węglem! Włosy przylegają do głowy, czarne, z domieszką brązu, bo rysik węglowy się złamał. Dobre kredki nie błyszczą się, a poza tym są drogie.
W obrazek wdziera się rzeczywistość, zimna i bezlitosna, zaczyna brakować nawet mydła. Rodzina jest biedna, raptem dwie krowy, jedna koza. Piątka dzieci. Mężczyzna, czarnowłosy jak kobieta, o włosach nawet trochę błyszczących, piękny mężczyzna, dwa razy piękniejszy od innych. Ma szczupłą twarz, ale bez radości, jak się zdaje. Kobieta, ledwo trzydziestoletnia, wie, że podoba się mężczyznom, nie zna ani jednego, o którym nie wiedziałaby tego z całą pewnością. Kiedy mąż przyciąga ją do siebie, czuje jej piersi i brzuch, tak to właśnie powiedział, naraz robi mu się czarno przed oczami i ze zmęczenia pada na łóżko. Kobieta rozbiera się szybko, kładzie się obok i wie, że on tylko udaje śpiącego, nie chce sprawić jej zawodu. Dlatego nie zdjęła cienkiej halki. Żeby nie wszystko było od razu jednoznaczne. Przez otwarte okno patrzy w nocne niebo. Nawet księżyc nie wygląda zza góry. Czasem przesuwa się za nią, widzi wtedy poświatę nad samym grzbietem. Nagle płacze dziecko, ona wie które, potem inne, też wie które. Ale nie daje rady wstać, nie czuje się zmęczona, myśli, jestem jakaś ospała. Ilu też lat dożyję, myśli.
Dziewczynka, dwulatka, staje przed łóżkiem, w środku nocy. To Margarethe. Grete. Trzęsie się.
– Mamo – szepce.
– Chodź! – szepce mama.
Mała wsuwa się do niej pod kołdrę. Ojciec nie powinien o tym wiedzieć. Dziewczynka nie kładzie się między rodzicami, leży na skraju łóżka. Trzeba ją trzymać, żeby się nie sturlała, nie spadła na podłogę, bo łóżko jest wysokie.
Tą dziewczynką była moja matka, Margarethe, ta nieśmiała, która za każdym razem, kiedy nadchodził ojciec, kuliła się i szukała wzrokiem matczynej spódnicy. Ojciec był czuły dla czwórki pozostałych dzieci, w ogóle był czuły, i taki będzie też dla dwójki urodzonych później. Tylko tej jednej dziewczynki nie znosił, Margarethe, która zostanie kiedyś moją matką, bo myślał, że nie jest jego dzieckiem. Nie było w nim gniewu czy złości; nie znosił jej po prostu, brzydził się nią, jak gdyby całe życie czuć ją było tamtym natrętem. Nigdy jej nie uderzył. Inne dzieci czasem tak. Grete nigdy. Nie chciał jej dotknąć nawet w taki sposób. Aż do swojej śmierci nie zamienił z nią ani słowa. I miała poczucie, że nigdy na nią nie patrzył. Matka sama mi o tym opowiedziała, miałam wtedy ledwie osiem lat. Dziadek nie chciał mieć z tą nieśmiałą nic do czynienia. Dla babki był to powód, żeby dopieszczać ją bardziej niż resztę i mocniej też kochać. Maria, takie imię nosiła moja piękna babcia, za którą uganialiby się wszyscy mężczyźni, gdyby każdy jeden nie bał się jej męża.
Ale zbytnio wybiegam myślą naprzód. Ta historia rozpoczyna się bowiem, kiedy moja matka jeszcze się nie urodziła. Rozpoczyna się, kiedy jeszcze nawet nie była poczęta. Rozpoczyna się pewnego popołudnia, kiedy Maria znowu przypinała akurat klamerkami pranie. To był wczesny wrzesień 1914 roku. To wtedy zobaczyła listonosza u dołu drogi. Zobaczyła go już z daleka.
Z podwórka miało się widok na dolinę aż do wieży kościelnej, która górowała nad lipami. Listonosz prowadził rower, bo droga do małego domu pięła się stromo, a od rozwidlenia już tylko z grubsza wysypano ją szutrem. Mężczyzna był utrudzony, chciał, żeby nazywano go adiunktem, adiunkt pocztowy, oto jak brzmiała oficjalna nazwa jego zawodu, miał na sobie uniform z błyszczącymi guzikami, pocił się, poluzował krawat, rozpiął kołnierzyk. Zdjął czapkę, tylko na chwilę, na powitanie i dla przewietrzenia. Kiedy wręczał jej pismo, Maria zrobiła krok w tył. To był błękitny papierek z luźnym paskiem z przodu, który należało oderwać. Trzeba go było podpisać i odesłać do nadawcy. Nadawcą było państwo, które chciało mieć w rękach potwierdzenie odbioru. Kobieta podobała się adiunktowi i adiunkt wiedział, że ona to wie, a nawet więcej niż tylko to. Wiedział też, że on jest jej obojętny. W połowie nawet nie był tak szykowny jak Josef, jej mąż, ten mężczyzna o posępnym spojrzeniu, o ile szykowny wygląd można w ogóle pomniejszyć o połowę albo podwoić.
Adiunkt nie pochwalał tego, jak mężczyźni we wsi mówili o Josefie i Marii. Dzieci miały rzekomo niczego nie dowodzić, w każdym razie nie tego, czy ktoś coś umie dobrze, czy tylko po prostu umie, nawet czwórka dzieci zupełnie ponoć o niczym jeszcze nie świadczy. Kobieta może mieć przecież dzieci także wówczas, kiedy mężczyzna nie przypadł jej do serca, to czysta natura, natura zaś nie ma nic wspólnego z miłością, a to tylko, że ktoś przypadkiem nosi imię Josef, a ktoś inny Maria, nic wcale nie znaczy, raczej wręcz przeciwnie. Tak w każdym razie chcieliby to widzieć mężczyźni. Wtedy bowiem, jak sądzili, sami mieliby w razie czego wziątkę u pięknej Marii. Małżonków niemal nigdy nie widywano we wsi razem, z czego mężczyźni znowu wyciągali własne wnioski i widzieli w tym kolejne potwierdzenie. A gdy się już widuje ich oboje, to nie są radośni i zwróceni ku sobie, Josef prawie zawsze jest poważny, Maria najczęściej także, jak gdyby przychodzili właśnie po jakiejś kłótni. Ale mężczyźni o niczym nie mieli pojęcia. Maria chętnie bowiem leżała w ciasnych objęciach Josefa, miała temperament. I jej mąż czasem także. Nie było bynajmniej tak, że gasili świeczkę, gdy jedno leżało obok drugiego. Bynajmniej. A gdy już zgasili, to zdarzało się, że długo jeszcze ze sobą rozmawiali.
Tak daleko poza wioską adiunkt doręczał pocztę tylko raz w tygodniu, no bo właśnie tak daleko tam i wysoko, to uciążliwe. A Maria rzadko zostawała sama i rzadko była przed domem, nieraz już pukał do drzwi i nikt mu nie otwierał. I wtedy cała ta droga po nic? Najbardziej chciałby, żeby ludzie rozsiani tak daleko i wysoko mieli przyjaciół w dole wsi, przynajmniej jednego, zaufanego, któremu on mógłby zostawiać pocztę, a oni by ją sobie później odbierali. Pismo od państwa trzeba jednak odebrać osobiście. Przynajmniej popatrzę sobie dzisiaj na nią, pomyślał adiunkt.
Wieś była rozciągnięta, droga do najdalszego gospodarstwa od kościoła zabierała dobrą godzinę. Sześć gospodarstw leżało na samych obrzeżach, dalej zaczynała się góra. Ci, którzy mieszkali w jej cieniu, u podnóża, nie żyli dobrze z nikim w dole wsi, i ze sobą też nie żyli dobrze. Nie żyć ze sobą dobrze znaczyło tyle, co nie interesować się, jak się wiedzie innym, nic więcej. Mieszkali tam, bo ich przodkowie przybyli tu później niż inni i tamta ziemia była najtańsza, a to dlatego, że pracowało się na niej bardzo ciężko. Na samym końcu, hen wysoko, mieszkali Maria i Josef z rodziną. Mówiono na nich die Bagage, czyli hałastra. Nazwa wzięła się od ciężarów przenoszonych kiedyś na barkach, bo ojciec i dziadek Josefa byli najemnymi tragarzami, czyli ludźmi, którzy nigdzie nie przynależą, nie mają porządnego dachu nad głową, ciągną od zagrody do zagrody, pytają o pracę, a latem znoszą do stodół rolników większe od człowieka bele siana; to był najniższy ze wszystkich zawodów, gorszy nawet od parobka.
List przyszedł z armii. Właściwie karta powołania. Austria wypowiedziała wojnę Serbii, a Rosja pośpieszyła Serbii z pomocą, a cesarz niemiecki pośpieszył z pomocą Austrii i wypowiedział wojnę Rosji, a Francja pośpieszyła z pomocą Rosji i wypowiedziała wojnę Niemcom i Austrii, a Niemcy wkroczyli do Belgii.
Listonosz wciąż jeszcze trzymał w ręku to błękitne pismo. Fantazjował w skrytości ducha, że ją wspiera; oto coś się wydarza i on wspiera Marię, a ona w końcu się na nim poznaje. Chętnie uwolniłby ją od męża; wmawiał sobie, że ona cierpi z jego powodu, i wmawiał sobie także, że on sam jest kimś, kto mógłby okazać jej wiele tkliwej czułości, gdyby przyszło co do czego, i to wcale nie tylko przez chwilę, jedną noc czy jakoś tak, lecz póki śmierć nie rozłączy. Na jej twarzy nie widać było żadnych czerwonych przebarwień, na szyi też nie. Nie widział zmarszczek, ani pomiędzy oczami i wyżej, ani przy ustach, ani w kącikach oczu aż po skronie. Ręce miała szorstkie, ale tylko od wewnątrz. Na wierzchu jakby pozłocone. Jej mąż był często w drodze. Robił interesiki. Jakie dokładnie, tego adiunkt nie wiedział, i Maria też tego nie wiedziała. We wsi podejrzewano, że to interesiki mętne i szemrane. Josef miał opinię gwałtownika. Ale mężczyźni mówili tak o nim dla własnego spokoju, usprawiedliwiali w ten sposób swoją strachliwość. Żaden nie odważył się jeszcze uderzyć do Marii. Dlatego właśnie, że Josef miał być gwałtownikiem, prędkim i brutalnym. Nikt go jednak jeszcze takim nie widział.
Pismo jest z armii, powiedział adiunkt, Maria musi potwierdzić odbiór podpisem. W nawiasie należy dopisać „żona”. To dozwolone, miał przy sobie ołówek kopiowy. Sam polizał rysik.
Maria wiedziała, że jest wojna, ale nie przyszło jej dotąd do głowy, że ma to z nimi cokolwiek wspólnego, że słychać będzie tę wojnę aż po najdalszą dolinę w cieniu góry. Co dokładnie i w szczegółach zapisano w drukowanym piśmie, tego własnymi słowami powtórzyć by nie potrafiła, ale jedno zrozumiała na pewno: Josef Moosbrugger musiał wyruszyć na wojnę.
Burmistrz nazywał się Gottlieb Fink i też robił interesiki. Był jedynym, z którym Josef rozmawiał dłużej, niż to konieczne. Dłużej niż tylko: tak, nie, witaj i znowu: tak, nie. Czasem Josef schodził z góry i kierował się wprost do domu burmistrza, wchodził bez pukania czy wołania i spędzał tam dobrą godzinę. Ale nie przyjaźnili się ze sobą. Burmistrz chętnie zostałby przyjacielem Josefa Moosbruggera. Tylko z nim dało się porozmawiać, bo po pierwsze na nic nie chorował, po drugie nie śmierdział jak zwierzę, a po trzecie miał głowę na karku, umiał czytać, pisać i lepiej niż dobrze rachować. Podsuń mu najtrudniejsze choćby mnożenie, przewróci oczami i już ma rozwiązanie. Burmistrz był szczodry. Przy interesikach zawsze się dzielił, nawet wtedy, kiedy Josef miał w nich niewielki udział. Zawsze pół na pół. Josef nie był taki szczodry. Ale burmistrz nie robił mu z tego zarzutu. Burmistrz trzymał krowy, świnie, kury i kilka kóz, jak wszyscy, poza tym miał jednak dobudowany do domu warsztat. Był z zawodu rusznikarzem. Dawniej sam jeszcze toczył lufy i je gwintował, i sam wycinał kolby i je wykańczał, i oliwił i polerował. Teraz sprowadzał części z południa Niemiec i tylko je składał. Wychodziło taniej i przynosiło więcej. Wybijał potem swoją puncę, sztucer stawał się wtedy oryginalnym Finkiem, a sztucery Finka wciąż jeszcze miały taką sławę, jak gdyby wszystko przy nich zrobił własną ręką. Jedną taką strzelbę burmistrz podarował Josefowi, i to dwulufkę. To było więcej niż szczodre. Każdy się temu dziwił. To mówiło wszystko, chociaż nikt nie wiedział, co właściwie mówiło. Na taką broń stolarz musiałby pracować ponad rok. Może Josef faktycznie był jego przyjacielem. Zachowywał się tak, jakby nie był mu potrzebny żaden przyjaciel, ale to nie znaczyło przecież wcale, że naprawdę nie jest mu potrzebny.
Kiedy dotarła karta powołania, Josef potrzebował przyjaciela. Burmistrza nie powołano; uzasadnienie: potrzebny jest w domu. To prawda: na przykład potrzebował go właśnie Josef.
Josef kochał żonę. Sam nigdy nie wypowiedział tego słowa. Nie było takiego w dialekcie. Nie dało się w nim powiedzieć „kocham cię”. Dlatego też nigdy nawet tak nie pomyślał. Maria była jego. Chciał, żeby była jego i żeby do niego należała, to pierwsze odnosiło się do łóżka, drugie do rodziny. Kiedy szedł przez wieś i widział mężczyzn przy studni grających w noże, drewniane, które sami wystrugali, i kiedy widział, że oni go widzą, to czytał w ich spojrzeniach: jesteś mężem Marii. Nie było pośród nich ani jednego, co nie pomyślał kiedyś o tym, jak by to z nią było. A teraz, kiedy dostał kartę powołania, sądzili, że oto otwierają się pewne możliwości. Umiarkowane możliwości, bo nikt nie wiedział dokładnie, jak długo potrwa wojna; z Wiednia i Berlina dochodziły wprawdzie słuchy, że cała sprawa niebawem się skończy, ale nikt by się o to nie założył.
Josef poszedł do burmistrza i powiedział: – Mógłbyś uważać na Marię, kiedy będę w polu?
Burmistrz wiedział, jak w tym wypadku rozumieć słowo „uważać”. Przede wszystkim, pomyślał, chodzi o to, że Josef nie może ufać swojej żonie. A czy ona sama może sobie ufać? Oto pytanie! Przegląda się przecież każdego ranka w lustrze.
Nikogo przy tej rozmowie nie było. Delikatnej rozmowie, która nie chciała świadków. Jak burmistrz mógł odpowiedzieć mężowi mojej babki? Odważyłby się na słowa: „Chodzi o to, że mam przypilnować, żeby nikt do niej nie zachodził, kiedy cię nie będzie?”
A Josef? Gdyby powiedział: „Tak, o to chodzi”, to przyznałby, że nie ufa swojej żonie.
Josef powiedział: – Tak, pasowałoby mi, gdybyś przypilnował, żeby nikt do niej nie zachodził.
„A czemu to?”, mógłby zapytać burmistrz. Ale wtedy uraziłby Josefa. Tego nie chce. Czy trzeba się liczyć z tym, że jakiś mężczyzna ze wsi albo skądinąd może zadać gwałt pięknej Marii? I że w takim wypadku burmistrz wkroczyłby do akcji? A co by to oznaczało? Że zastrzeli delikwenta?
Burmistrz powiedział: – Zadbam o nią. Nie myśl o tym, gdy będziesz na wojnie, Josefie.
Czy to możliwe, żeby tak piękna kobieta była stworzona dla jednego mężczyzny? Burmistrz uważał, że Maria dochowuje wierności tylko ze strachu przed mężem, nie z braku zainteresowania innymi. Ten czy ów liczył na to, że Josef polegnie na froncie, tacy już są ludzie, nie ma co robić wokół tego szumu. Oczywiście Josefowi burmistrz by tego nie powiedział. Właśnie dlatego, że nie chciał narażać przyjaźni. Poza tym był burmistrzem i życzyłby sobie, żeby na koniec wojny nikogo w wiosce nie zabrakło. Uważał ponadto, że dobrze mieć przystojnego przyjaciela, pani burmistrzowa też tak uważała, i uważała jeszcze, że przez Josefa jej mąż staje się piękniejszy. Bo Josef nadzwyczaj się jej podobał. A że sama często mówiła, jak to chętnie zobaczyłaby go kiedyś nagiego, najlepiej w pojedynkę gdzieś w lesie, wiadomo było, że nic tu nikomu nie grozi, inaczej trzymałaby przecież język za zębami. Mojej żony, pomyślał burmistrz, nikt nie musi pilnować i nikt by jej też nie pilnował, gdyby mnie powołano. Burmistrz cieszył się swoim małżeństwem. Uchodzili z żoną za najweselszych ludzi nie tylko w swojej małej wiosce, lecz w całej dolinie aż po Bregencję. I to głównie dzięki burmistrzowej. Śmiać się potrafiła tak, że Josef dołączał, zanim jeszcze się zorientował, o co chodzi.
– Żeby się sprowadziła do nas na dół ze wszystkimi dzieciakami, to niestety nie wchodzi w rachubę – powiedział burmistrz. – Chociaż na pewno tak by było najlepiej.
– Nie ma potrzeby – powiedział Josef. – Wystarczy, żebyś miał oczy otwarte. Ponoć nie minie październik, a wszystko się skończy. Niedługo będę z powrotem.
– Zawsze możesz wziąć urlop frontowy – powiedział burmistrz.
– Jak będzie tak krótko, jak mówią, to na urlop czasu nawet nie wystarczy – powiedział Josef.
Tak wszyscy myśleli. Ale Josefowi czasu miało wystarczyć nawet na dwa urlopy.
Pożegnał się z żoną – objął ją i delikatnie pocałował – i ruszył już w drogę, a schodząc, lekko uginał nogi w kolanach, jak to miał w zwyczaju, gdy naraz kobieta pobiegła za nim i wciągnęła go z powrotem do domu, do sypialni, rozpięła mu pasek i przywarła do niego.
– Czemu robisz taką minę? – zapytała.
– Ząb mnie boli – powiedział.
– To będzie jeszcze gorzej – powiedziała.
– W polu mają dentystów – powiedział Josef. – Podobno o wiele lepszych niż w Bregencji.
– Skąd to wiesz?
Wstał z łóżka i odsunął ją od siebie. Dość tych pytań, już on to zna. Nie mają końca, a on się spóźni.
Niewielu mężczyzn z wioski powołano na początku sierpnia. Dlaczego znalazł się wśród nich mój dziadek, tego nie wiem. Było ich tylko czterech, jeden miał na imię Franz, jak cesarz, jeden Ludwig, jeden Alois i jeden właśnie Josef. Mieli iść pieszo do którejś kolejnej wsi, tam odbierze ich ciężarówka i zawiezie na dworzec w Bregencji, a stamtąd już w pole, gdziekolwiek miałoby być i jakkolwiek mieliby tam dotrzeć. Koniec końców z całej czwórki tylko jeden nie został tam na zawsze, Josef. Alois był martwy już po tygodniu. Ludwig zmarł w lazarecie niecałe pół roku później. Franz poległ po roku na przełęczy Valparola. Potem wzięto pięciu kolejnych, wróciło tylko dwóch.
Czterech mężczyzn wetknęło sobie kwiaty w kapelusze i na stojąco machnęło kieliszek dla kurażu. Wódkę postawił, a potem oddał strzał w powietrze burmistrz, przedstawiciel cesarza. Chmara dzieci odprowadzała tych sowizdrzałów, tak nazwano powołanych do armii. Ale maszerowały z nimi tylko do następnej wioski, potem zawróciły. Stamtąd nowi żołnierze poszli sami do L., już nie marszowym krokiem, nie śpiewali też już i nieco wytrzeźwieli. Rozmawiali o tym, co trzeba było załatwić i co załatwią niedługo, jakby za kilka dni czy tygodni znowu mieli być w domu. Powyciągali kwiaty z kapeluszy i wyrzucili do rowu. Po co im one, skoro już nikt nie patrzy?
Do najbliższej wioski szedł z nimi syn Josefa, drugi pod względem wieku, Lorenz, ten uparty, ledwo dziewięcioletni. Był bystry, odziedziczył ten dar po ojcu, swoim liczeniem w pamięci wprawiał nauczyciela w szkole w zdumienie i radość. Życie w górach już teraz mu się nie podobało. Nie chciał zostać rolnikiem. Samo zastanawianie się nad tym, kim mógłby być w przyszłości, odróżniało go od innych dzieci we wsi. Interesował się silnikami, ale tych niedużo było w dolinie, nazywanej po prostu „lasem”, i niczym się od siebie nie różniły. Ojciec poklepał go po ramieniu, ot i całe pożegnanie. W domu Lorenz musiał zająć się zwierzętami, dwoma krowami, kozą. Był jeszcze pies. Mówili na niego Wolf, wilk. Ojciec dobrze go wyszkolił. Nie trzeba było trzymać go na łańcuchu. Ojciec ułożył z kamieni linię wokół domu i pies jej nie przekraczał, choćby nie wiem co. Mimo tego adiunkt pocztowy się bał. Kiedy Maria widziała nadchodzącego doręczyciela, zamykała psa w domu. Lorenz by tak nie zrobił. Lubił tego psa, należał do rodziny, a członka rodziny nie zagania się do domu, kiedy przychodzi ktoś obcy. I mieli jeszcze kota, któremu rzucało się resztki, a jeśli resztek zabrakło, musiał radzić sobie sam.
Lorenz wygonił krowy na łąkę, było już na to o wiele za późno, ale przecież ten dzień nie zaczął się jak inne. Zanim ojciec wyruszył w drogę, Hermann, najstarszy Josefa i Marii, wydoił krowy i kozę. Potem ojciec długo i dokładnie, zużywając dużo mydła, mył się przy studni, razem z włosami. Mama wzięła dzieci do domu, nie chciała, żeby oglądały ojca nago. Koza przez noc i dzień została w zagrodzie. Lorenz dał jej furę siana, spoglądając w podłużne belki jej oczu. Pomyślał o tym, o czym myślał zawsze, kiedy przed nią stawał: dlaczego jest tyle różnych oczu? Kot ma pionowe szparki, koza podłużne belki, ludzie koliste dziury.
Kim mógłby zostać wuj Lorenz, gdyby nie był jednym z hałastry! Kim mogłoby zostać jego rodzeństwo?
– Wojna jest zwyczajna – powiedział kiedyś do mnie. Nie miało to żadnego widocznego związku z rozmową, którą akurat prowadził i w której tak czy inaczej nie brałam udziału. Kiedy wuj Lorenz rozmawiał z moim ojcem, byłam niema jak parasol wiszący na oparciu jego krzesła.
– Co masz na myśli? – zapytałam po obowiązkowym odchrząknięciu. To było w jego stylu, ignorować mnie, a potem nagle zwrócić się do mnie i wciskać mi palec wskazujący w mostek. Wuj z charyzmą. Dobrze i niedobrze zarazem, i to w tym samym czasie.
– Dziewczyno – odpowiedział – czemu miałbym mówić jedno, a mieć na myśli co innego? Mam na myśli to, co mówię: Wojna jest zwyczajna. – Zapomniał, jak mam na imię?
Kiedy nas odwiedzał, ogarniał mnie niepokój. Zawsze należało się czegoś spodziewać. Czegoś. Podczas drugiej wojny był w Rosji, w domu zostawił żonę, a potem w Rosji też miał żonę i dziecko z nią, opuścił ich jednak i wyprawił się w długą drogę powrotną, do żony w naszym kraju, czasem podwiózł go, jak mówił, jakiś samochód wojskowy, czasem przemieszczał się pociągiem, nie płacąc, jechał też na motorze jako pasażer, większość czasu jednak szedł. Często nas odwiedzał, kiedy byłam dzieckiem. Grał w szachy z moim ojcem. Nienawidził idiotyzmu życia na wsi. Rozmawiali o tym z ojcem – ojciec też nie bardzo lubił chłopów, urodził się jako syn wiejskiej służącej w Lungau i jego ojciec, zamożny gospodarz, nigdy się nim nie zajmował. Wuj Lorenz miał w naszym kraju trójkę dzieci, synów uważał za nierobów, i to zanim jeszcze mogliby zabrać się do czegoś pożytecznego, i do niczego się już też później nie zabrali, jeden powiesił się na drzewie. Wuj Lorenz przyznawał otwarcie, że w Rosji żyje jego druga rodzina. Miał pięćdziesiąt lat, kiedy pijany kierowca śmiertelnie potrącił go na moście na Renie w okolicy Bregencji. Jego pies leżał obok ciała i wył. Dałam po nim imię mojemu synowi: „Ale ja nie jestem taki jak on i nie chcę taki być”, powiedział mi kiedyś.

 
Wesprzyj nas