Łastoczka, dziewczynka z sierocińca, trafia do domu Tamary Pawłownej utrzymującej się ze zbierania butelek na ulicach. Życie, które na nią czeka nie będzie usłane różami. Bohaterka „Szklanego ogrodu” rozpoczyna je w zimową noc w Kiszyniowie.


Proza Tatiany Țîbuleac ma w sobie to coś, co sprawia, że nie można się od niej oderwać. Jest zarazem porażająco realistyczna i zaskakująco metaforyczna. Wiele tutaj dzieje się między wierszami.

Przygarnięte dziecko opuszcza mroczną rzeczywistość sierocińca, gdzie koce śmierdzące myszami były na porządku dziennym, skąd trafia do świata, który – dzięki wyobraźni i wdzięczności za nowy dom, sprawia na Łastoczce wrażenie wręcz fascynującego.

Czytelnik patrzy jednak innymi oczami. Widzi szarość komunistycznego miasta, nędzę, niepewność bytu. Wspólną wegetację ludzi poddanych sowieckiej indoktrynacji, z których każdy próbuje przetrwać, wywalczyć tak czy inaczej, kolejny dzień życia, pośród trudów codzienności. Tamara Pawłowna, nowa opiekunka Łastoczki radzi sobie w tej rzeczywistości, przystosowała się do niej. Jest chytra i cwana, skąpa i hojna, jest pełna sprzeczności, tak jakby sama nie potrafiła się zdecydować, kim jest tak naprawdę, do których skrajności jest jej bliżej.

Swoją tożsamość będzie musiała odkryć i zrozumieć także Łastoczka, co nie będzie proste. Myśli po rumuńsku, musi uczyć się rosyjskiego, musi dowiedzieć się jak zachowywać się pośród innych ludzi, o czym może mówić a o czym trzeba milczeć. Jej postać stanowi metaforę rozterek i zmagań, które stały się udziałem ludzi żyjących w Mołdawii w okresie sowieckim, gdy sprawą dogłębnie dyskusyjną było to co jest dobrem, a co złem. Wszystko zależało od przyjętej perspektywy. Portretem tych czasów podzieliła się z czytelnikami Tatiana Țîbuleac.

Sposób w jaki pisarka opowiedziała historię dziewczynki i jej opiekunki jest przejmujący, pozwalający odczuć głębię skomplikowanych emocji bohaterek. Dla osób, które przeżyły i pamiętają czasy komunizmu w Polsce, powieść ta będzie miała szczególną moc. Też żyliśmy w świecie szarości, próbując odnaleźć w nim chociaż odrobinę kolorów. Też zaznaliśmy bezbronności jednostki wobec systemu, przedmiotowego traktowania człowieka przez władzę. W tym wszystkim musiało znaleźć się miejsce na koleje życia każdego z nas, a to nieodzownie i dla każdego oznacza szeroki wachlarz zdarzeń, pośród których bywa miłość i troska, odrobina czułości, ale też obojętność czy samotność, strata, śmierć. „Szklany ogród” pozwala uzmysłowić sobie jak uniwersalne są koleje ludzkiego losu, bez znaczenia w jakich scenografiach dziejowych konkretne życie się rozgrywa.

„Szklany ogród” pozwala uzmysłowić sobie jak uniwersalne są koleje ludzkiego losu.

Polskim czytelnikom spodobał się ten literacki powrót do realiów ZSRR i czasów jego rozpadu. Można domniemywać, że wiele osób znalazło w niej lustro własnych wspomnień, może także refleksję? Swoiste rozliczenie z przeszłością? Wyrazem tego zainteresowania książką stała się, przyznana głosami czytelników nagroda im. Natalii Gorbaniewskiej w plebiscycie będącym częścią Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus w październiku 2024. Krytykom literackim książka już wcześniej przypadła do gustu – w 2019 roku jury przyznało jej Europejską Nagrodę Literacką, jak napisano – za piękno, klarowność i prawdę, z jaką mówi o kryzysie tożsamości, jakiego wielu Europejczyków doświadczyło w ostatnich dziesięcioleciach – nie tylko Mołdawianie, o których czytamy w „Szklanym Ogrodzie”. Nikodem Maraszkiewicz

Tatiana Țîbuleac, Szklany ogród, Przekład: Kazimierz Jurczak, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Książkowe Klimaty, Premiera: 13 września 2023
 
 

Tatiana Țîbuleac
Szklany ogród
Przekład: Kazimierz Jurczak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Książkowe Klimaty
Premiera: 13 września 2023
 

1

Przy­cho­dzę na świat w nocy, mam sie­dem lat. Mówi, że wzię­łaby mnie na ręce, ale ręce ma za­jęte. Z góry pada świa­tło nie­bie­skiej lampy ko­ły­szą­cej się na drze­wie. Od­chy­lam głowę i wi­dzę ją do­kład­nie: jest okrą­gła jak nie­po­kro­jony bo­che­nek chleba. Idziemy przez Bramę mia­sta przy­po­mi­na­jącą wnę­trze ka­mien­nego żo­łądka. Wi­docz­nie tak jest w mie­ście, my­ślę so­bie. Ulica scho­dzi w dół, cały czas w dół. Stopy brną w zlo­do­wa­cia­łym śniegu, ulica się zwęża. Uchyla kie­szeń palta dla mo­jej dłoni, że­bym się nie po­śli­zgnęła. I że­bym mo­gła roz­glą­dać się do­koła i pa­trzeć na te wszyst­kie wspa­nia­ło­ści! Są­czące się świa­tło. Niebo ze spa­da­ją­cymi gwiaz­dami. Bloki, bloki, bloki. Ża­den nie wię­cej niż czte­ro­pię­trowy i ża­den z nie wię­cej niż czte­rema klat­kami scho­do­wymi. Jej kie­szeń jest pod­bita fu­trem, pa­znok­cie za­czy­nają pło­nąć ży­wym ogniem. W oknach wi­dać, jak do­brze so­bie żyją małe lu­dziki. Ty­siące roz­świe­tlo­nych kwa­dra­tów. Jedni obok dru­gich, jedni na dru­gich. Ci na dole trzy­mają na ra­mio­nach resztę. Ależ są silni. Pies – nie­bie­ski – idzie za nami, zo­sta­wia­jąc małe ślady. W mie­ście wszystko jest czwór­kowe i nie­bie­skie, my­ślę so­bie. I że­bym nie zo­stała z tyłu, ni­gdy prze­nigdy z tyłu. Przy­sta­jemy obok ogro­dze­nia. Za­kroj głaza i za­bud’ wsio[1]. Nie ro­zu­miem i za­po­mi­nam w na­stęp­nej se­kun­dzie.

2

Ta­mara Paw­łowna mó­wiła nań nasz męż­czy­zna i nie zda­rzyło się, by prze­cho­dząc obok, nie po­roz­ma­wiała z nim jak z ży­wym. Dłu­gie jak pieśń jest na­sze ogro­dze­nie, Ogro­dze­nie dużą li­terą. Na­sza siła, nasz go­łub­czik[2]. Jego się chwy­ta­ły­śmy, wra­ca­jąc do domu z obo­la­łymi ra­mio­nami i ośli­nio­nymi dłońmi. Obok niego ku­ca­ły­śmy spo­cone, żeby uspo­koić drże­nie ciała. Tu naj­czę­ściej pła­ka­ły­śmy. Albo śmia­ły­śmy się gło­śno, od serca, jak wrony zi­mową porą. „Ile du­szy w ta­kim że­la­stwie!”, mó­wiła za każ­dym ra­zem, a ja jej wie­rzy­łam na słowo. Nie było bo­wiem na świe­cie rze­czy, któ­rej Ta­mara Paw­łowna nie wie­dzia­łaby naj­le­piej. Po la­tach, gdy za­sta­łam je prze­żarte rdzą, z prę­tami przy­po­mi­na­ją­cymi po­ła­mane że­bra, pła­ka­łam, jakby mi ktoś bli­ski umarł. Trudno jest za­bić że­lazo, ale je­śli bar­dzo tego chcesz, da się.
Z ma­łego wznie­sie­nia, które było na­szym Eve­re­stem, po­dwórko wi­dzia­ły­śmy jak na dłoni. Wi­dać było kasz­tan z ga­łę­ziami w kształ­cie okrętu i Puł­kow­nika wśród kwia­tów. Poza tym ra­kietę z błysz­czącą czer­woną iglicą i czte­ro­miej­scowy sa­mo­lot, w któ­rego okien­kach tkwiły cztery ja­sno­włose głowy i pu­co­ło­wate dzie­cięce twa­rze. I bia­ło­sine prze­ście­ra­dła po­wie­wa­jące na sznur­kach, ska­mie­niałe od kroch­malu. Wi­dać było Szu­roczkę na bal­ko­nie, jak dra­pie się po no­dze szczotką do czysz­cze­nia dy­wa­nów. I Paw­lika, który się nie ba­wił, tylko stał. Można też było do­strzec przez szyby w oknach ma­sywne syl­wetki ko­biet w su­kien­kach w pa­ski, obo­wiąz­kowo w pa­ski, które koń­czyły go­to­wać i sma­żyć. Bellę Iza­akownę i Rozę z bio­drami w kształ­cie gruszki sto­jące na środku ulicy i szep­czące so­bie coś do ucha. Se­krety, za­wsze se­krety. Za­chara An­to­no­wy­cza z jedną ręką, która mu zo­stała, tro­skli­wie do­ty­ka­jącą or­deru. Zgu­bić or­der straszna rzecz, a jaki wstyd! Wszy­scy, ab­so­lut­nie wszy­scy tam byli. Brzydka Ma­rina, pi­jany Lion­czik. I Eka­te­rina z twa­rzą jak tar­cza księ­życa. Wszyst­kie na­sze ludz­kie sprawy pod szklaną przy­krywką. W tych krót­kich jak mgnie­nie oka chwi­lach, ośle­pia­ją­cych ni­czym błysk lu­sterka, czu­ły­śmy się nad wy­raz szczę­śliwe. Z uwagi na nich wszyst­kich ra­zem wzię­tych i każ­dego z osobna. Z uwagi na nich, z uwagi na nas, z uwagi na jesz­cze je­den dzień, w któ­rym mia­ły­śmy do­kąd wra­cać. „Mieć swoje miej­sce wśród lu­dzi to nie­mała rzecz”, mó­wiła Ta­mara Paw­łowna, która wie­działa. Wie­działa o rze­czach i lu­dziach, wie­działa wię­cej, niż mo­gła unieść.
Mię­dzy ogro­dze­niem a miesz­ka­niem była jesz­cze jedna do­lina do prze­by­cia. Dwa­dzie­ścia kro­ków doj­rza­łej ko­biety i trzy­dzie­ści dwa ma­łej ko­bietki. Sta­wia­łam je ostroż­nie i bez po­śpie­chu, zwłasz­cza bez po­śpie­chu, żeby ni­czego nie po­tłuc na ostat­nich me­trach. Po­tem wi­dzieli nas już wszy­scy. „Idą szklarki”, szep­tały Ży­dówki, ale ten ich szept każdy sły­szał, bo u Ży­dów nie ma szeptu. I wszystko było ja­sne. Po tych sło­wach, które brzmiały jak wy­rok, nic już nie dało się zro­bić. Nasz drogi sercu dzień po­woli się koń­czył, cho­ciaż da­ły­by­śmy dużo pie­nię­dzy, żeby tro­chę się wy­dłu­żył, żeby nas jesz­cze nie wy­pusz­czał z ra­mion. Pa­trzy­ły­śmy na ostat­nie po­drygi jego jesz­cze cie­płego ciała, z tym wszyst­kim, co nam przy­niósł, czym się z nami po­dzie­lił, ma­jąc wra­że­nie, że sto­imy na za­cza­ro­wa­nym pe­ro­nie, skąd można je­dy­nie od­je­chać. „Idą szklarki!”, to był ko­niec. My by­ły­śmy koń­cem.

3

Ża­den inny po­ra­nek nie był jak ten pierw­szy, kiedy obu­dzi­łam się w jej łóżku. Spa­łam do­kład­nie po­środku, jak farsz w pie­rogu. Gdy­by­śmy spały w po­przek, obok mnie zmie­ści­łoby się jesz­cze pięć ta­kich dziew­czy­nek, jak cu­kierki owi­nięte w sze­lesz­czący pa­pie­rek, za­nim tra­fią do czy­ichś ust. W in­ter­na­cie mia­łam tylko koc. Mój śmier­dział my­szami, ale zda­rzało się go­rzej. Wo­kół mnie pełno było od­bla­sków świa­tła, ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. Świe­ciły krze­sła, na­wet ściany. W oknie – nowy świat. Ga­łąź ma­jąca kształt dziw­nego zwie­rzę­cia z kul­kami jak ko­rale. Niebo wy­peł­nione ko­ro­nami drzew i pta­kami. Głos bie­gnący w moją stronę, ty pro­snu­łas’?[3], tra­fił, otwo­rzył mnie ni­czym klucz, zna­lazł miej­sce po le­wej stro­nie, mię­dzy że­brami. Wsta­łam z łóżka, ma­jąc mamę. Ja­kież zdzi­wie­nie, że już nie je­stem sie­rotą, jaki strach, że w se­kun­dzie znowu mogę nią zo­stać. Ła­stocz’ka[4], tak do mnie po­wie­działa i tak bę­dzie mnie od­tąd na­zy­wać.
Ja­dłam trzy razy z rzędu i na­de­szło po­łu­dnie. Jej her­bata miała za­pach, chleb miał ma­sło, a ma­sło – miód. Od nad­miaru je­dze­nia roz­bo­lało mnie po le­wej stro­nie. Pło­mień pa­lą­cego się gazu przy­po­mi­nał nie­bie­ski ne­nu­far. Z ra­dia do­bie­gało: lu­bow’, lu­bow’, lu­bow’[5]. Ta­mara Paw­łowna słu­chała, lekko się uśmie­cha­jąc, cie­pło na­peł­niło po­kój. Opro­wa­dziła mnie po miesz­ka­niu i zro­bił się wie­czór. Tam­ten dzień no­szę ze sobą wszę­dzie. Nie zna­la­złam po­dob­nego za­spo­ko­je­nia ani w pie­nią­dzach, ani w mi­ło­ści. Nikt nie chciał mnie bar­dziej. Na­wet wy.

 

 
Wesprzyj nas