Okrutna, szokująca zbrodnia daje początek kolejnemu śledztwu, które poprowadzi prokurator Leopold Bilski. W toku dochodzenia na jaw wychodzą coraz bardziej mroczne sekrety denata i jego powiązania z sopockim środowiskiem przestępczym. Bilski wie jedno – to zabójstwo prowadzi na dno piekła.


Sopot.
W wynajmowanym mieszkaniu odnalezione zostają zwłoki mężczyzny z podciętymi żyłami. Ślady kryminalistyczne wskazują, że nie było to samobójstwo, a nad wyraz okrutna zbrodnia, której ofiara – prowadzący szkołę uwodzenia Błażej Konarski – do końca zachowała świadomość.

Prokurator Leopold Bilski wraz z policjantami Pająkiem i Kitą próbują dotrzeć do prawdy. W toku śledztwa wychodzą na jaw liczne sekrety o denacie oraz dręczonych przez niego kobietach – rzeźbiarce z darem synestezji oraz pewnej popularnej instatrenerce.

Tropy śledcze się mnożą, prowadząc do gangu samochodowego, nielegalnych substancji, klubów nocnych i przemocowych związków. A także tajemniczych włosków odnalezionych na ciele denata…

***

Moja ulubiona kryminalistka wraca w znakomitej formie do cyklu «Kolory Zła». Jest po sobczakowemu: nieodkładalnie, solidnie zdokumentowane, napisane z pasją, która udziela się czytelnikowi. No i ta miłość do Trójmiasta, a przede wszystkim do Sopotu… Świetna rozrywka!
– Marcin Meller

Małgorzata Oliwia Sobczak – pisarka, z wykształcenia kulturoznawczyni i dziennikarka. Pochodzi z Trójmiasta. Jest autorką bestsellerowej serii • Kolory Zła: Czerwień, Czerń, Biel, a także • Granice Zła: Szelest, Szum, Szrama oraz powieści • Wyrobisko. • Czerń i • Biel zdobyły nagrody Best Audio Empik Go. Trwają prace nad ekranizacją serii. Za projektem stoją NETFLIX i firma producencka Aurum. W rolach głównych wystąpią Maja Ostaszewska i Jakub Gierszał.

Małgorzata Oliwia Sobczak
Kolory zła: Żółć
Seria „Kolory Zła”, tom 4
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 15 maja 2024
 
 

Prolog

Drzwi zamknęły się z lekkim trzaśnięciem. Błażej Konarski sięgnął po stojący na stole kieliszek z winem i podszedł do okna. Starał się raz jeszcze zobaczyć wychodzącą z klatki osobę, ale widok zasłaniały mu balkony.
Uśmiechnął się zadowolony i z niedowierzaniem pokręcił głową. Co on sobie w ogóle myślał? Chciał zrobić takie głupstwo. Musiał zupełnie zwariować, teraz był tego pewien. Ale nie będzie się tym przejmował. Za wiele w życiu stracił przez zwykły stres. Nie ma takich rzeczy, których nie dałoby się przeskoczyć. Musi tylko pomyśleć. Rozważyć problem i na spokojnie znaleźć jakieś rozwiązanie.
A teraz woli skupić się na przyjemnościach. Już dawno postanowił, że to właśnie nimi będzie wypełniać swoje życie. Błogością, miłością, beztroską. Wszystkim tym, czego nie dostał w domu rodzinnym. Wszystkim tym, co inne dzieci dostają z zasady, a inne z zasady mogą jedynie o tym marzyć. Ale to nic. Był w stanie sam sobie to zrekompensować. Wystarczy być sprytnym. Łebskim i wytrwałym – a wtedy można zdobyć to, co najlepsze, bez wielkiego wysiłku.
Zakołysał kieliszkiem, a rubinowy, gęsty płyn zawirował, zostawiając na jego ściankach oleistą powłokę. Uwielbiał szczep primitivo. Wyraźnie wyczuwał bukiet borówki, wiśni, smażonego dżemu śliwkowego i przypraw. No, może nie do końca udałoby mu się wyróżnić wszystkie te nuty, gdyby nie przeczytał wcześniej etykiety. Szczególnie ten smażony dżem, zaśmiał się w duchu, ale na pewno właśnie to określenie zapamięta. Dokładnie takie szczegóły należy wydobywać, by zrobić na kimś wrażenie. Nietuzinkowe, zaskakujące, zabawne, idealnie brzmiące w ustach. Kreujące iluzję, że osoba, która je wypowiada, jest kimś wyjątkowym. Upił łyk i lekko się skrzywił. Wino było lekko kwaśne i trąciło czymś dziwnym. Może to właśnie ten smażony dżem?
– A teraz przymknij oczy i skoncentruj się na smaku – powiedział łagodnym głosem, wyobrażając sobie, że stoi przed nim jego piękna żona. – Borówki, wiśnie i… hm – zawiesił głos – aromat smażonego dżemu, jak przypuszczam. Do tego ostre przyprawy. I długi. Aksamitny. Pierwszorzędny finisz – szepnął, przeciągając głoski.
Tak. Laura z pewnością doceniłaby taki wywód. Właśnie to ją podniecało. Słowa. Ich brzmienie, odpowiedni tembr głosu, pauzy będące jak obietnica czegoś niezapomnianego.
Błażej przejechał palcami po gęstych jasnobrązowych włosach, przerzucając nażelowaną czuprynę do tyłu. Tak naprawdę niewiele trzeba, by zdobyć kobietę. Kilka wypracowanych tekstów, pewność siebie i jako taki wygląd. Tego można się nauczyć – tak powtarzał swoim studentom, choć nie do końca jest to prawda. Żeby rozkochać te najlepsze, trzeba mieć to „coś”, a z tym „czymś” trzeba się urodzić. Właśnie to „coś” podziałało na Laurę. No ale ci, którzy do niego przychodzili po pomoc, nie chcieli mieć najlepszych. Chcieli mieć jakiekolwiek, a to zdecydowanie było do zrobienia.
Mężczyzna dopił wino i poczuł, że zaczyna przyjemnie szumieć mu w głowie. Lubił ten stan. Lubił, gdy ciało robiło się jakby lżejsze, a w brzuchu zaczynało rozlewać się przyjemne ciepło. Napięcie malało, a świat wydawał się piękniejszy. Tak niewiele było trzeba, by cieszyć się życiem. Mindfulness. Uważna obecność. Wyciszenie emocji, skupienie się na doświadczeniu chwili obecnej. To był jego sposób na te wszystkie braki, które zjadały go od środka, na te wszystkie obrazy, które dopadały go w najmniej oczekiwanym momencie.
Błażej powiódł wzrokiem po rozciągającym się za oknem osiedlu. Na zadbanym trawniku rosły okazałe drzewa, których liście przybrały żółtopomarańczowe barwy. W tym momencie wiatr zerwał kilka z nich. Te zatańczyły w powietrzu i opadły na ziemię. Jesień. Uwielbiał tę porę roku. Nostalgiczną, wyciszoną, a zarazem mroczną i odpychającą. Pełną sprzeczności, dokładnie taką, jak on.
Konarski podszedł do stołu i sięgnął po wino, ale palce nie zdołały chwycić butelki, która przewróciła się i potoczyła po blacie, znacząc drewno rubinowym kolorem. Pod mężczyzną nagle ugięły się nogi i resztką sił osunął się na krzesło. „Co się ze mną dzieje?”, zdziwił się. Przecież nie wypił wcale tak dużo. Może za mało dzisiaj zjadł? To też nie. Wciąż miał w ustach smak wyjątkowo dobrej pieczeni. Opadł na welwetowe oparcie, a promienie powoli zachodzącego za sąsiedni budynek słońca padły prosto na jego twarz. Chciał odwrócić wzrok, lecz nie mógł poruszyć głową. Podobnie jak ręką, tułowiem czy stopami. Był zupełnie bezwładny. Całkowicie sparaliżowany.
„Matko Boska”, panicznie zbierał myśli. „Może to neuroborelioza?” W końcu wystarczy jeden mały krętek, żeby uszkodzić mózg i porazić mięśnie. A przecież w wakacje złapał kleszcza. Wprawdzie szybko go odkrył i nie miał później rumienia, ale to jeszcze nie znaczyło, że nie został zarażony. „A może to udar? Czy w wieku niespełna czterdziestu lat można mieć udar?” Nie był tego pewien, ale na pewno zdarzały się takie przypadki. „Zawał serca? Zapalenie nerwów?”, wyliczał możliwości.
O matko! Co się z nim dzieje??? Co???
W tym momencie zazgrzytała klamka i zaskrzypiały drzwi.
„O Boże, ktoś przyszedł. Całe szczęście. Całe szczęście. Tu jestem. Tutaj!”, starał się krzyknąć, ale jego język nawet nie drgnął. „Pomocy! Pomocy!”, spanikowany wołał w myślach.
Niczego nie widział, bo słońce wciąż świeciło mu prosto w oczy, ale wyraźnie słyszał kroki. Ktoś na pewno już go dostrzegł. Może już nawet wie, że Błażej potrzebuje pomocy.
Świetlista plama przyblakła, a w zasięgu jego wzroku pojawiła się czarna sylwetka. Zbliżała się coraz bardziej, aż zakryła nieznośnie oślepiające promienie słońca.
„Pomocy! Pomocy!”, krzyczał w myślach Błażej, widząc, jak postać zdejmuje odzienie wierzchnie i odkłada je na sofę. „Wolniej, kurwa, wolniej”, irytował się.
Tymczasem postać nachyliła się nad nim i uważnie mu się przyjrzała. Czy było po nim widać, jak bardzo jest przerażony? Jak nieludzki zdjął go strach? Starał się dać jakiś znak, ale jedyne, co mu pozostało, to wytrzeszczanie oczu do granic możliwości. Tymczasem przybysz położył ręce na oparciu krzesła i przesunął je po podłodze.
Grzyyyyyyy.
Grzyyyyyy.
Nogi krzesła z nieprzyjemnym zawodzeniem przecięły drewnianą powierzchnię podłogi, a bezwładne ciało Błażeja przechyliło się lekko w prawo i wróciło do pionu.
Teraz mężczyzna znalazł się na wprost aneksu kuchennego i patrzył, jak postać oddala się i podchodzi do segmentu szafek. Jak wysuwa jedną z szuflad. Zamyka ją. Wysuwa kolejną. Zamyka.
Szuu, szuuuu. Szuflady gładko wysuwały się i wsuwały z powrotem.
„Jezu, przecież nie ma sensu szukać teraz apteczki. Po pogotowie dzwoń!”, coraz bardziej denerwował się Błażej. Ta bezsilność go wykańczała. Chciałby wstać, chwycić tego człowieka za ramiona i nim potrząsnąć. „Nie widzisz, co się dzieje? Przecież liczy się każda minuta! Każda sekunda!”
Ale postać wyciągnęła kolejną szufladę. Zabrzęczały sztućce, a w jej ręce zalśnił nóż. Duży, srebrny nóż. Gdy postać zbliżała się do Błażeja, ostrze odbiło promienie zachodzącego słońca, które z ciepłą pomarańczową poświatą wpadały do mieszkania przez przysłonięte jasnymi firankami okna. Postać zatrzymała się dokładnie naprzeciwko spoczywającego bezwolnie na krześle mężczyzny i przesunęła nożem po kamiennej ostrzałce, która znalazła się nie wiadomo skąd w jej drugiej dłoni.
Zgrzyt. Zgrzyt. Zgrzyt.
Zgrzyt. Zgrzyt. Zgrzyt.
Stojący przed Błażejem człowiek palcem wskazującym dotknął czubka głowni.
Zgrzyt. Zgrzyt. Zgrzyt – ponowił działanie i po chwili znów nacisnął opuszką palca na ostrze. Musiał uznać, że jest już wystarczająco ostre, bo odłożył osełkę na blat stołu i uklęknął przy Błażeju.
Popatrzył na mężczyznę z dołu, wstał i ujął jego głowę w dłonie. Błażej poczuł na policzku zimną stal noża, a poziom adrenaliny w jego organizmie wzrósł do maksimum. Serce wyrywało się z piersi tak mocno, jakby miało rozsadzić mu klatkę piersiową.
„Co tu się dzieje? Co tu, kurwa, się dzieje?” Oddychał z coraz większym trudem.
Jego broda oparła się o mostek, a po obu stronach ust pociekła gęsta ślina. Postać znów przyklękła i po kolei, z atencją obróciła dłonie mężczyzny wnętrzami do góry. Przez chwilę wpatrywała się w znaczące jego skórę linie papilarne. Następnie uniosła nóż i bez chwili wahania mocno przeciągnęła nim po prawym nadgarstku mężczyzny. Krzyk uwiązł w gardle Błażeja; nie wydobył się z niego ani jeden dźwięk, choć wypełniał jego usta po brzegi.
Krew natychmiast zabarwiła skórę przedramienia i zaczęła skapywać na podłogę. Kap. Kap. Kap. Kap. Choć ciekła strumieniem, to mężczyzna obserwował tę scenę, jakby rozgrywała się w zwolnionym tempie. Dokładnie czuł każdy tracony milimetr sześcienny wyciekającego z niego życia, które utworzyło już całkiem sporą kałużę na drewnianym parkiecie.
Postać przesunęła się i przycisnęła ostrze do lewego nadgarstka Konarskiego. Ten, dusząc się, podążył źrenicami w tym kierunku i zarejestrował, jak jego niebieskawe, pięknie zarysowane żyły napinają się pod naciskiem noża, jak otwierają się i bucha z nich czerwona ciecz.
Kap. Kap. Kap. Kap. Kałuża krwi zaczęła się powiększać również po lewej stronie parkietu.
„Czemu to robisz? Czemu?”, zawył Błażej w myślach. Czuł, jak w jego oczach wzbierają łzy, jak rozmazują obraz, jak wypełniają świat żalem tak wielkim, że niemal wywoływał fizyczny ból.
„Nie chcę umierać. Nie chcę”, płakał bezgłośnie mężczyzna, myśląc o tej pięknej jesieni, której miał już nie zobaczyć, o niespokojnym ryku morza, w który tak bardzo lubił się wsłuchiwać, o pachnącej czystej pościeli, w którą wtulał się każdego wieczora, jakby była największym dobrodziejstwem, o żonie, która zgodziła się spędzić z nim życie, o tych wszystkich kobietach, których kiedykolwiek smakował, i o tych, których nie miał nigdy posmakować, o tych wszystkich rzeczach, które miał zrobić, a których już nie zrobi.
Kap. Kap. Kap. Rzeka krwi rwała do przodu, wypełniała się jego życiem, a on stawał się coraz bardziej pusty.
Pusty jak kiedyś, w przeszłości, gdy nocami marzył, by zabrała go śmierć, bo tak bardzo nie mógł znieść wzbierającej w nim nienawiści.
I ‘ve been holdin’ out so long
I’ve been sleepin’ all alone
Lord, I miss you
I’ve been hanging on the phone
I’ve been sleeping all alone
I want to kiss you sometime
Hoo hoo, hoo-hoo
Hoo-hoo-hoo1.

W jego głowie rozbrzmiała nagle piosenka Miss You Stonesów. Nie wiedział, skąd się wzięła, ale była tak głośna, jakby ktoś wcisnął mu w mózgu jakiś magiczny guzik.

Hoo hoo, hoo-hoo
Hoo-hoo-hoo.

Tamten dzień. Tamten niezapomniany dzień. Jej gładka biała suknia odsłaniająca nogi. Ciągnący się z tyłu tren, wirujący po ziemi, gdy on obracał ją w tańcu. Jej rozchylone w uśmiechu usta. Szczęście, które go wypełniało. Był pewien, że to uczucie nigdy nie minie. Że pokona wszystkie cienie. Że zawsze, że już zawsze…

Hoo hoo, hoo-hoo
Hoo-hoo-hoo.

Błażej stawał się coraz bardziej pusty. Coraz bardziej obojętny.
Umierał. Nie był już w stanie zaczerpnąć powietrza.
Jakie to dziwne, że już go nie będzie.
Że wszystko zostanie, a on zniknie.
Kap. Kap. Kap. Krew płynęła coraz wolniej. Nie była już tak intensywna i wartka. Zgęstniała i przybrała ciemniejszą barwę. Jakby go przyzywała. Jakby miała go wessać i pochłonąć.
„Mindfulness”, pomyślał. „Uważna obecność. Wyciszenie emocji, skupienie się na doświadczeniu chwili obecnej.
Umieram.
Odchodzę.
Znikam.
Znikam.
Nie ma mnie”.

2016


1

Przezroczysta folia wzniosła się w powietrze, po czym opadła na drewnianą podłogę. Halszka Leśniewska rozciągnęła ją na boki i dodatkowo rozłożyła na niej kawałki tektury. Wiedziała, że to i tak niewiele pomoże. Że w trakcie pracy tektura się przesunie, a folia rozerwie, że żywica i plastelina wnikną w szczeliny, że osiądą w fugach i za nic nie będzie mogła ich usunąć. Już dawno zrujnowała oryginalny parkiet wynajmowanej przez siebie kawalerki. Z każdą nową rzeźbą było coraz gorzej, ale Halszka nie miała innej opcji. Choć co roku składała podanie do urzędu miasta o przyznanie pracowni, ani razu się nie załapała. Za każdym razem przegrywała z bardziej znanymi artystami, których w Sopocie nie brakowało. Kompozytorami, malarzami, projektantami. Generalnie z wszystkimi tymi, którzy coś już wcześniej osiągnęli. A najlepiej zyskali międzynarodowy rozgłos albo chociaż spali z kimś, kto takowy zdobył. Nikt nie chce dać szansy komuś znikąd. Nawet jeśli ten ktoś ma bezapelacyjny talent. Czasami Halszkę zjadała z tego powodu frustracja. Już wiele lat temu z wyróżnieniem skończyła akademię sztuk pięknych, a jej prace pojawiły się na różnych grupowych wystawach. Była przekonana, że wszystko pójdzie dokładnie w kierunku, jaki sobie zaplanowała. Ale życie zdecydowało inaczej. A może sama była sobie winna? Nie okazała się wystarczająco silna. Zapomniała o sobie. Pozwoliła wypełnić się czernią. Na jakiś czas straciła swój blask. Ale to już przeszłość. Teraz Halszka dokładnie wiedziała, czego chce, i obiecała sobie, że nie odpuści. Musi tylko stworzyć rzeźbę na czas. To jej szansa i miała świadomość, że więcej może takiej nie dostać. Ten kolekcjoner naprawdę spadł jej z nieba. No, może nie dosłownie, bo poznała go dokładnie tak, jak poznała większość ludzi w tym mieście: przy barze w SPATiF-ie. Co, rzecz jasna, nie znaczyło, że to spotkanie było mniej znaczące. Los zsyła nam niespodzianki w najmniej oczekiwanych momentach. Z pozoru przypadkowe zdarzenia, nieoczekiwane zbiegi okoliczności i napotykani ludzie prowadzą nas przecież do celu. Mundus adiumens, jak pięknie nazwała to zjawisko Olga Tokarczuk. Świat, który nam sprzyja. Halszka nigdy wcześniej nie wierzyła w to, że świat może się nią opiekować. Ale może to całe zło, którego kiedyś doznała, było po coś? W końcu sztuka rodzi się z bólu, z dramatycznych opowieści, które chce się przekazać innym.
Leśniewska wydęła policzki, wypuściła powietrze i po chwili przeciągnęła na folię wcześniej przygotowaną silikonową formę i baniaki z żywicą epoksydową. Odkręciła korek w jednym z nich i zerknęła do środka. Przezroczysta, błyszcząca i lita żywica. Delikatna, całkowicie płynna i bezkształtna. Aż trudno uwierzyć, że to właśnie z niej powstają najtrwalsze figury. Fantazyjnie kolorowe, dzikie figury kobiet. Jej znak rozpoznawczy.
Czy zdąży jeszcze utwardzić żywicę w formie? Zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Niestety. Za pięć minut miała klientkę. To było najgorsze w jej sytuacji. Miała wenę, a nie mogła oddać się pracy twórczej. No cóż. W końcu musi zarabiać na chleb, a całe to pośrednictwo nie zabiera jej w sumie tak dużo czasu.
Obmyła ręce i usiadła do biurka. Gdy odpaliła laptopa, na czarnym tle pojawiła się informacja, że system się aktualizuje. Znów spojrzała na zegarek. Do spotkania zostały jeszcze dwie minuty, a wąski prostokącik na dole ekranu powoli zaczął wypełniać się bielą.
Czternaście procent.
Dwadzieścia.
Halszka przeniosła wzrok wyżej i przyjrzała się swojemu niewyraźnemu odbiciu. Jasnobrązowe włosy, podgolone na lewym boku głowy, opadały na prawą stronę jej twarzy. Błękitne oczy, dość szeroki nos, pełne, wyraziście wykrojone usta. Zero makijażu, który nakładała jedynie przy nadzwyczajnych okazjach. I żółtawa poświata wokół.
Siedemdziesiąt procent.
Leśniewska przeniosła spojrzenie z ekranu za okno.
Promienie słońca przebijające się przez gałęzie drzew, opadające jesienne liście.
Kobieta przymknęła oczy, pozwalając, by miękkie światło zatańczyło pod jej powiekami. Jak ciepło, jak gorąco, jak duszno. Jak bardzo duszno. Spanikowana złapała się za szyję i szybko otworzyła oczy.
Sto procent.
Laptop się rozświetlił, a na monitorze pojawiło się zdjęcie plaży z białym piaskiem i lazurową wodą. Miejsce, w którym Halszka tak bardzo chciałaby kiedyś się znaleźć. Wizja, która ją pociągała, a jednocześnie przerażała, bo wiązałaby się z koniecznością podróży, a tej Leśniewska nie byłaby w stanie udźwignąć. A na pewno jeszcze nie teraz, nie na tym etapie. Ciekawe, że zarabia na życie, sprzedając ludziom egzotyczne wycieczki, a sama nie jest w stanie wyjechać poza granice swojego miasta. Paradoksalnie może dlatego jest w tym taka dobra? Prezentuje innym swoje marzenia, a nic nie jest tak sugestywne jak pragnienia, których nie byliśmy w stanie zrealizować.
Halszka uruchomiła aplikację Teams, wybrała numer i po chwili na ekranie pojawiła się smukła twarz młodej brunetki. Jej oczy iskrzyły się wesoło, a uśmiech uwidaczniał małe, słodkie dołeczki w policzkach.
– Dzień dobry, pani Karolino – odezwała się entuzjastycznie Leśniewska. – W końcu udało nam się zgrać.
– Tak, przepraszam, tyle się u mnie dzieje, że trudno mi coś zaplanować z wyprzedzeniem. – Karolina Chmielarz ściągnęła usta w przepraszającym grymasie. – Ale udało się zorganizować dziekankę, zebrać coś na start i możemy działać.
– A więc jest pani zdecydowana?
– Tak. Jak nie teraz, to kiedy? – rozpromieniła się Chmielarz, a wokół niej rozgorzało światło.
Aura. Halszka wcale nie chciała jej dostrzegać, ale to nie było zależne od niej. Po prostu zaczęła je widzieć u ludzi, gdy skończyła dwadzieścia trzy lata. Nagle. Nie wiedziała, skąd się to u niej wzięło. Wokół wszystkich osób pojawiły się kule energii, i to w różnych kolorach. Początkowo myślała, że zwariowała. Zaciskała oczy i zasłaniała uszy, byle tylko się od tego odciąć. Byle tylko to dziwaczne wrażenie zniknęło. Ale ono nie znikało, a wręcz przybierało na sile. Dotyk innego człowieka zaczął ją razić jak prąd. Barwne bodźce były tak silne, że zaczęła wymiotować. Zamknęła się więc w domu i nie wychodziła. Zupełnie odgrodziła się od świata, co wcale nie pomogło, bo w zamian pojawiły się omamy. W rezultacie spędziła rok w szpitalu psychiatrycznym, aż leki wyłączyły tę dodatkową funkcję.
Dodatkowa funkcja – tak nazwał to lekarz, którego potem spotkała na swojej drodze. Synestezja – twierdził, przekonując, że to nie wariactwo, tylko domena ludzi o otwartym umyśle, potrafiących patrzeć na świat w sposób kreatywny, międzyzmysłowy i wielobarwny. To profesor Zarzycki przekonał ją, że nie jest schizofreniczką. Odstawiła leki i zaczęła uczyć się panować nad swoim „darem”. „Dar”, Halszka prychnęła w myślach. Neuroatypowość, która daje więcej możliwości. Gdyby ktoś ją spytał, powiedziałaby, że bardziej pasowałoby tu określenie „przekleństwo”. Bo widzenie aury naprawdę niczego nie ułatwia. Jedynie komplikuje jej i tak mocno skomplikowane życie.
– To co? Kierunek Bali, tak jak wcześniej ustalałyśmy? – zwróciła się do klientki.
– Bali – potwierdziła z przekonaniem Chmielarz. – Jestem zdecydowana. To jest to miejsce. Moje miejsce.
– I jedzie pani sama – upewniła się Halszka.
– Tak. Taki jest zamysł. Ja i świat. Doskonała para, nie sądzi pani?
Halszka skinęła głową i lekko się uśmiechnęła, przyglądając się postaci na monitorze. Aura Karoliny Chmielarz nie miała koloru. Dziewczyna była czystym światłem. Świetlikiem, bo tak Leśniewska nazywała takie osoby. Naiwne, czyste, ufne. Wierzące, że wszyscy ludzie są dobrzy. Ciekawe, że to właśnie te białe aury najbardziej przyciągają psychopatów. Czarne aury lubią wchłaniać światło. Karmią się nim. A potem wypluwają jego pogryzione, brudne, skalane resztki, na które już nikt nie chciałby spojrzeć.
– Jestem taka szczęśliwa – kontynuowała Chmielarz. – Tak naprawdę pierwszy raz w życiu jestem czegoś stuprocentowo pewna. Czuję, że odnalazłam sens. Będę pływać w morzu, medytować, zażywać kąpieli słonecznych i miłości. To prawda, że na Bali wszyscy mężczyźni są otwarci na miłość? – zapytała niefrasobliwie.
– To prawda – odparła z udawanym śmiechem Leśniewska. – Na pewno zazna tam pani wiele miłości – potwierdziła, choć w brzuchu poczuła skurcz. Znów zerknęła na jaśniejącą wokół twarzy dziewczyny aurę. Poświatę, którą niejeden skurczybyk będzie chciał wciągnąć do swojej brudnej jamy. – Już wysyłam pani dane osoby, która się panią zaopiekuje na miejscu. I rezerwuję długoterminowy wynajem mieszkania. Niech pani na siebie uważa – przestrzegła na koniec, choć wiedziała, że to tylko puste słowa, bo ludzie świetliki i tak zawsze lecą do ognia.

 
Wesprzyj nas