Powieść kryminalna Małgorzaty i Michała Kuźmińskich, której bohaterowie mierzą się z gwałtowną śmiercią i własną przeszłością.


To nie mogło być samobójstwo. Marzena była pełna życia, zwariowana, spełniała swoje marzenie o karierze aktorskiej. A przynajmniej tak ją zapamiętała Sylwia Nowak, gdy lata temu urwał im się kontakt.

Doświadczona policjantka i agentka ABW, a dziś prywatna detektywka, nie wierzy w wersję prokuratury. Żeby odkryć prawdę o śmierci przyjaciółki z dzieciństwa, wyrusza na Dolny Śląsk, gdzie w ruinach poniemieckiego domostwa alternatywna grupa teatralna – w której grała Marzena – przygotowuje się do spektaklu. Zwłoki znaleziono w stawie nieopodal ruin. A śmierć Marzeny to nie jedyna tragedia związana z tym miejscem…

Gdzie kończy się gra, a zaczyna rzeczywistość? Jak głęboko trzeba szukać, by zamiast maski zobaczyć prawdziwą twarz bliskiej osoby? Jak się nie zgubić, klucząc między faktami a fikcją, między brutalną prawdą a zwodniczą pamięcią?

Granica między fikcją i rzeczywistością coraz bardziej się zaciera. Sylwia, by uniknąć niebezpieczeństwa, musi znaleźć odpowiedź na pytanie: kto i dlaczego wszystko to wyreżyserował?

Małgorzata Kuźmińska i Michał Kuźmiński – autorzy serii powieści etnokryminalnych o parze nieszablonowych śledczych: antropolożce kulturowej Ance Serafin i dziennikarzu Sebastianie Strzygoniu.
Akcja pierwszej z cyklu ich powieści, „Ślebody” (Wyd. Dolnośląskie, 2015) toczy się na współczesnym Podhalu, gdzie tajemnica sięga mrocznej i niechlubnej przeszłości góralskiej kolaboracji. „Pionek” (2016) osadzony jest na Górnym Śląsku, gdzie opowieści o seryjnych mordercach – wampirach wydają się niepokojąco dosłowne. „Kamień” (2017) to powieść, której akcję rozpoczyna znalezienie zwłok jasnowłosego dziecka na obrzeżach romskiej osady. Powieść „Mara” (2019) dotyka problemu pamięci o tym, co się stało z ukrywającymi się w czasie II wojny światowej Żydami.
W 2022 r. opublikowali „Ścigając zło. Rozmowy o zbrodni, śledztwie i karze” – zbiór wywiadów z funkcjonariuszami i biegłymi odkrywającymi kulisy pracy śledczej.
W 2024 r. wydali powieść „Ruiny” – pierwszy tom z cyklu o detektywce Sylwii Nowak.
Wcześniej napisali także dwie powieści sensacyjno-kryminalne retro z akcją na Kazimierzu – żydowskiej dzielnicy Krakowa: „Sekret Kroke” (Świat Książki, 2009) oraz „Klątwę Konstantyna” (2011).
Wraz z innymi autorami literatury kryminalnej w latach 2018–2021 prowadzili odcinki serialu dokumetalnego „Opowiem CI o zbrodni” (Crime+Investigation Polsat”).

Na podstawie powieści „Śleboda” powstaje serial oryginalny dla Sky Showtime.

MAŁGORZATA FUGIEL-KUŹMIŃSKA z wykształcenia i zamiłowania kulturoznawca, zawodowo zajmuje się zarządzaniem w branży IT. Współautorka z Janem Gołębiowskim, książki „Urodzeni mordercy? Nieznane kulisy pracy profilera. Kto zabija i dlaczego”.

MICHAŁ KUŹMIŃSKI – dziennikarz i redaktor „Tygodnika Powszechnego”, autor popularnonaukowej książki „Nauka w kuchni” i tekstów piosenek.

Małgorzata Kuźmińska, Michał Kuźmiński
Ruiny
Seria „Ślady Zbrodni”
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 5 czerwca 2024
 
 


Pro­log

Kra­ków, rok 1995

Żółta włóczka i czarne nitki plą­czą się po bla­cie po­zna­czo­nym bli­znami ini­cja­łów wy­cię­tych w paź­dzie­rzu. Świa­tło sieje się z okna przez po­sza­rzałą fi­rankę i rząd pa­pro­tek. Czas mija. Do dzwonka nie­spełna kwa­drans.
Do kulki z bi­buły, która ma już oczy z nie­bie­skich ce­ki­nów, dziew­czynka z blond ku­cy­kiem mo­cuje te­raz kłę­bek żół­tej włóczki. To będą włosy. Tylko nie chcą się przy­kleić, a do tego klosz bia­łej sukni z bi­buły, którą owi­nęła kor­pus z pa­tyka, za­czyna się le­pić do lśnią­cych od kleju pal­ców, prze­krzy­wiać, strzę­pić na brze­gach. Ręce i nogi ze sznurka cze­kają na za­mo­co­wa­nie. A miała być jesz­cze ko­lia z bran­so­letki na gumce, na sukni wzo­rek ze zło­tej nitki i pa­pie­rowa ko­rona po­ma­lo­wana na żółto fla­ma­strem. Nie uda się, za dużo chciała.
Dzie­się­cio­latka za­ci­ska usta, od­dy­cha co­raz szyb­ciej.
Druga dziew­czynka, drobna i czar­no­oka, pró­buje pro­ściej. Zro­biła ru­lon z brą­zo­wego pa­pieru, na­ma­lo­wała u góry twarz pi­sa­kiem: duże, czarne kropki oczu, kre­ska ust. Na czubku za­mo­co­wała zwi­tek czar­nego kor­donka, wy­rów­nała i przy­cięła cał­kiem udaną grzywkę. Na kor­pus na­cią­gnęła ubra­nie z czar­nej skar­petki, spryt­nie ze­brała je pa­skiem z gumki re­cep­turki, za który za­tknęła czer­woną pla­sti­kową wy­ka­łaczkę w kształ­cie sza­bli. Koń­czy te­raz mo­co­wać sznur­kowe koń­czyny, na któ­rych koń­cach ufor­mo­wała dło­nie z pla­ste­liny – żeby w sce­nach walki można było do nich przy­cze­pić broń. Wszystko za­raz przy­wiąże nit­kami do krzy­żaka z pa­ty­ków i go­towe. Aku­rat z ZPT sma­gła dziew­czynka jest do­bra. I jesz­cze z wu­efu. Lubi so­bie ra­dzić. Lubi też tę nową szkołę, biedną i udrę­czoną wy­żem de­mo­gra­ficz­nym, ale wresz­cie nie spe­cjalną. Dziew­czynka spo­gląda ką­tem oka na przy­ja­ciółkę i ba­ła­gan po jej stro­nie sto­lika – jak to do­brze, że wresz­cie i w szkole mogą być ra­zem.
Ty­dzień temu pani ka­zała wy­brać so­bie po­stać – z książki, z bajki, z do­bra­nocki, z ko­miksu – albo wy­my­ślić od sie­bie, z głowy. Po­wie­działa, że będą ro­bić ma­rio­netkę, którą będą po­tem oży­wiać, bio­rąc we wła­sne ręce. Tak tłu­ma­czyła dzie­ciom, za­ró­żo­wiona z em­fazy. Może na­wet przy­go­tują, stwo­rzą – pod­kre­ślała – spek­takl? Wy­star­czyło, że dziew­czynki wy­mie­niły spoj­rze­nia, a już wie­działy, co to będą za po­sta­cie: bo­ha­terki opo­wie­ści, które snuły so­bie szep­tem przed za­śnię­ciem, w ciem­no­ściach, gdy ich współ­lo­ka­torki z po­koju już spały. Hi­sto­rii peł­nych przy­gód, bi­tew i ba­lów, za­ko­cha­nych ry­ce­rzy, wy­zwań, po­świę­ceń i osta­tecz­nego zwy­cię­stwa. Opo­wie­ści, któ­rych bo­ha­ter­kami były księż­niczka o zło­tych wło­sach, przez wszyst­kich po­dzi­wiana, i czar­no­oka wo­jow­niczka-awan­tur­niczka, ktoś jak Kriss de Val­nor z ko­mik­sów o Thor­galu, bo prze­cież Cy­ganki nie zo­stają księż­nicz­kami.
Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem ma­rzy o przed­sta­wie­niu dla ca­łej grupy, tej czar­no­okiej wy­star­czy­łoby, żeby było tylko dla nich dwóch. Obie ob­my­ślają swoje ma­rio­netki, zbie­rają ma­te­riały, dro­bia­zgi do ozdoby, się­gają do swo­ich skrzy­ne­czek ze skar­bami – mu­szel­kami, od­pu­sto­wymi pier­ścion­kami, sztucz­nymi kwiat­kami. Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem wy­ciąga z pu­dełka po an­giel­skiej her­ba­cie błysz­czące ce­kiny, bran­so­letkę i złotą nić. Czar­no­oka, z nie­bie­skiej puszki po kre­mie Ni­vea – wy­ka­łaczkę w kształ­cie sza­bli, zna­le­zioną na chod­niku przed ja­kimś drink-ba­rem. Nie mogą się do­cze­kać, kiedy ich hi­sto­ria ożyje na sce­nie.
Ale te­raz, gdy czas do­biega końca, w ostat­nim rzę­dzie klasy, prze­zna­czo­nym dla dzieci z bi­dula, zgrzyta o pod­łogę krze­sło i roz­lega się szloch. Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem ci­ska nie­do­koń­czoną lalkę na blat, usta wy­krzy­wia w pod­kówkę. Czar­no­oka, która wła­śnie wy­pró­bo­wy­wała swoją ma­rio­netkę – a ta cał­kiem zgrab­nie pod­no­siła rękę – od­kłada ją i po­chyla się ku przy­ja­ciółce. Prze­wią­zuje bez­ładny kłę­bek żół­tej włóczki przez śro­dek, żeby ła­twiej go było przy­kleić. Jesz­cze zdąża za­mo­co­wać sznur­kowe koń­czyny pod białą su­kienką, gdy pani woła do oceny.
Czar­no­oka dziew­czynka ostroż­nie bie­rze nie­do­koń­czoną ma­rio­netkę przy­ja­ciółki, któ­rej po­daje wła­sną. Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem po­ciąga no­sem, ła­pie za wy­cią­gniętą sma­głą rękę, z wa­ha­niem ru­sza na ko­niec ko­lejki dzieci cze­ka­ją­cych przed pa­nią z dzien­ni­kiem.
Na­uczy­cielka unosi wzrok znad oku­la­rów na ko­ślawą fi­gurkę w po­kle­jo­nej su­kience z bi­buły, w prze­krzy­wio­nej żół­tej ko­ro­nie, którą po­daje jej śniada dzie­się­cio­latka, i na smu­kłą la­leczkę z sza­blą, za któ­rej sznurki po­ciąga blon­dynka o krą­głej twa­rzy.
– Ja stwo­rzy­łam ją, a ona mnie – od­po­wiada na py­ta­jący wzrok pani czar­no­oka wo­jow­niczka-awan­tur­niczka z krzywo przy­ciętą grzywką.
Zło­to­włosa księż­niczka w wy­tar­tych nie­miec­kich dżin­sach z da­rów moc­niej ści­ska jej dłoń.

Roz­dział 1

Czer­wiec 2023

– Bzdury!
Sześć­dzie­się­cio­la­tek prze­cze­sał kępkę si­wych wło­sów na czubku głowy i po­chy­lił się na krze­śle. Syl­wia po­czuła za­pach pa­pie­ro­sów, ta­niej wody po go­le­niu i sta­rego czło­wieka. Więk­szo­ści po­dob­nych jej lu­dzi tuż przed czter­dziestką woń ta przy­wo­ła­łaby wspo­mnie­nie dziadka. Ale nie Syl­wii, która od­ru­chowo się od­chy­liła. Męż­czy­zna spoj­rzał jej w oczy.
– Że­by­śmy się do­brze zro­zu­mieli, pani sza­nowna. Nie mam po­ję­cia, gdzie jest ten stary bo­ho­maz z ko­niem. Zresztą, co on mnie tam ob­cho­dzi. Ale nie ukra­dłem go.
– Pa­nie Sta­ni­sła­wie, nikt nie mówi o kra­dzieży! – Syl­wia przy­brała wy­stu­dio­wany uśmiech.
– Ja je­stem pro­sty czło­wiek, ale znam się na lu­dziach – mruk­nął tam­ten. – I całe ży­cie pra­cuję z tą, no, in­te­li­gen­cją, więc wiem, jak to jest, jak się nie mówi pro­sto z mo­stu, tylko tak bułkę przez bi­bułkę.
– Cho­dziło mi o to, że może scho­wał go pan gdzieś przy oka­zji ja­kichś ro­bót i na­wet pan nie pa­mięta – pró­bo­wała wró­cić do te­matu.
Męż­czy­zna pod­cią­gnął rę­kaw swe­tra i spoj­rzał na sta­ro­świecki ze­ga­rek.
– Gdzie tam. Ja na­wet nie wcho­dzi­łem do ga­bi­netu dy­rek­tora, bo i po co. A te­raz pani wy­ba­czy, ro­bota się sama nie zrobi.
Drzwi za­mknęły się za nim ze skrzyp­nię­ciem i Syl­wia ode­tchnęła. Prze­cią­gnęła się, chrup­nęły kręgi szyjne. Może to od tego nie­wy­god­nego krze­sła, a może po wczo­raj­szym tre­ningu krav magi, kiedy tre­ner rzu­cił nią o pod­łogę tak, że stra­ciła od­dech i zo­ba­czyła gwiazdy. Czuła, że pod bluzką jest cała mo­kra, miała na­dzieję, że nie czuć od niej potu. W salce nie dało się otwo­rzyć okna, a woń sta­rego pa­pieru uno­sząca się w ca­łym bu­dynku przy­pra­wiała Syl­wię o ból oczu.
Od­kre­śliła w no­tat­niku ko­lejną osobę – pana Sta­ni­sława, złotą rączkę. Mo­gła się za­ło­żyć, że to nie on. Od­po­wia­dał na py­ta­nia pew­nie, pro­sto i na te­mat. Jego re­ak­cje były spójne i prze­wi­dy­walne. Nie zła­pała go na kłam­stwie, sprzecz­no­ści, nie wy­kryła żad­nej po­dej­rza­nej luki ani ukry­tego re­sen­ty­mentu. Ot, ciężko pra­cu­jący star­szy pan, który co prawda na jej wi­dok za­czął kasz­leć, ale nie po­zwo­lił so­bie na ża­den ra­si­stow­ski czy sek­si­stow­ski ko­men­tarz.
Syl­wia wie­działa, jak lu­dzie na nią pa­trzą. Dla­tego w pracy sta­rała się wy­glą­dać mak­sy­mal­nie pro­fe­sjo­nal­nie. Szary ko­stium i biała bluzka, lśniąco czarne włosy ze­brane w kuc, mi­ni­malny ma­ki­jaż. Żad­nych zło­tych łań­cusz­ków, bran­so­le­tek, wi­szą­cych kol­czy­ków, ko­lo­ro­wych szali, fal­ba­nek i wzo­rzy­stych tka­nin. Za­zwy­czaj spodnie albo wą­ska spód­nica przed ko­lano. Uni­kała wszyst­kiego, co mo­głoby przy­po­mi­nać styl boho.
Się­gnęła po smart­fon, spraw­dziła pro­gnozę po­gody na na­stępny dzień. W my­ślach do­bie­rała od­po­wiedni te­le­obiek­tyw, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.
– Dzień do­bry. – W szpa­rze po­ja­wiła się wy­stra­szona twarz ko­biety z wło­sami sple­cio­nymi w siwy war­kocz.
– Pro­szę. – Syl­wia wy­pro­sto­wała się i spoj­rzała w no­tatki. – Pani Ma­ria, tak?
Ko­bieta bez­sze­lest­nie prze­mknęła przez po­kój i usia­dła na­prze­ciwko Syl­wii, skła­da­jąc dło­nie na ko­la­nach. Ubrana była w długą spód­nicę, ko­szulę z krót­kim rę­ka­wem i włócz­kową ka­mi­zelkę.
– Za­miesz­kała przy alei Sło­wac­kiego pięt­na­ście… – za­częła re­cy­to­wać, sku­biąc brzeg ka­mi­zelki.
– Czy to nie ten dziwny bu­dy­nek na skrzy­żo­wa­niu z Łob­zow­ską? – prze­rwała jej Syl­wia, żeby roz­luź­nić at­mos­ferę. – Dom pro­fe­sor­ski? Gra­tu­luję, nie dość, że to świetna przed­wo­jenna ar­chi­tek­tura, to jesz­cze jaka miej­scówka!
– Miesz­kam z mamą. – Ko­bieta za­ró­żo­wiła się i od­wa­żyła po­pa­trzeć Syl­wii w oczy. – Mama jest eme­ry­to­wa­nym pro­fe­so­rem zwy­czaj­nym. Po­lo­ni­styki. Tata też był pro­fe­so­rem, ale od dawna nie żyje. Wy­koń­czyły go ko­muna i stan wo­jenny. Na­cho­dzili go, prze­słu­chi­wali. W końcu umarł na serce.
Syl­wia po­sta­no­wiła jej nie prze­ry­wać.
– Mamę też to dużo kosz­to­wało. A do tego ja za­czę­łam z ko­le­gami bie­gać po mie­ście i pi­sać po mu­rach „Te­le­wi­zja kła­mie” albo „Uwol­nić Fra­sy­niuka”… – Wes­tchnęła. – Jak za­czę­li­śmy się ga­niać z mi­li­cją i raz do­sta­łam pałą przez plecy, to mnie nie chciała z domu wy­pusz­czać. Tłu­ma­czy­łam jej, że jak się w coś wie­rzy, to trzeba mieć od­wagę o to wal­czyć. Ry­zy­ko­wać. Nie iść na ła­twi­znę. Tak się bała, naj­pierw o tatę, po­tem o mnie, że się od tego roz­cho­ro­wała. I mu­sia­łam się nią za­jąć.
– Ro­dzice pro­fe­so­ro­wie, po­lo­ni­styka. Już ro­zu­miem, dla­czego zde­cy­do­wała się pani wieść ży­cie wśród ksią­żek. – Syl­wia od­no­to­wała w pa­mięci na­pię­cie mię­dzy kom­ba­tanc­kimi wspo­mnie­niami pani Ma­rii a po­czu­ciem winy wo­bec ro­dzi­ców. – Kul­tura mu­siała być dla pani wielką war­to­ścią – spró­bo­wała na­kie­ro­wać roz­mowę z po­wro­tem na miej­sce pracy.
– Była. – Bi­blio­te­karka znowu wes­tchnęła. – Pa­mię­tam, jak przy­jeż­dżali do na­szej bi­blio­teki Mi­łosz, Szym­bor­ska, My­śliw­ski. I sala pę­kała w szwach. A te­raz… – Prych­nęła i brzydka zmarszczka prze­cięła jej czoło. – Niby da­lej za­pra­szają pi­sa­rzy, ale co to za pi­sa­rze? Je­den w blu­zie z kap­tu­rem, co cały czas prze­kli­nał, a mło­dzież była za­chwy­cona! Albo taka dziew­czyna, niby mówi do rze­czy, niby fajna, ale po co te ta­tu­aże? I co to ma być za kul­tura? I tylko ta­kich te­raz za­pra­szamy, od­kąd…
Urwała. Syl­wia zro­biła się czuj­niej­sza.
– Od­kąd…?
– Nie­ważne, po pro­stu świat scho­dzi na psy – ucięła pani Ma­ria i za­ci­snęła usta.
– Wie pani, dla­czego się dzi­siaj spo­ty­kamy. Coś nie­do­brego stało się w na­szej bi­blio­tece – pod­jęła po chwili Syl­wia. Po­ło­żyła dys­kretny ak­cent na słowo „na­szej”.
Ko­bieta po­ru­szyła się na krze­śle.
– Coś nie­do­brego to się w na­szej bi­blio­tece dzieje już od ja­kie­goś czasu. I ni­kogo to nie in­te­re­so­wało, póki nie zgi­nął Kos­sak.
– Co ma pani na my­śli? – Syl­wii udało się po­chwy­cić jej wzrok.
– Och, pro­szę! Ci po­żal się Boże pi­sa­rze! Bzdurne zdję­cia w in­ter­ne­cie, że to niby ko­goś za­chęci do czy­ta­nia ksią­żek! A ostat­nio ty­dzień ko­miksu! Czy my je­ste­śmy od­dzia­łem dla dzieci, ja się py­tam? I pie­nią­dze na to idą, pro­jekty z Unii, a czy­tel­ni­ków co­raz mniej! Stary dy­rek­tor, świeć Pa­nie nad jego du­szą, to się musi w gro­bie prze­wra­cać.
– Czyli że nowy dy­rek­tor…
– Nowy dy­rek­tor nie ma za grosz po­sza­no­wa­nia dla tra­dy­cji. Czy pani wie, że on tego Kos­saka chciał w ogóle zdjąć i scho­wać? Że to niby ja­kaś bo­go­oj­czyź­niana ra­mota, nie na na­sze czasy. To te­raz ma za swoje.
Za­ró­żo­wiła się od tego wy­bu­chu, ko­smyk wło­sów opadł jej na czoło. Od­dy­chała głę­boko.
– Ja po­wta­rza­łam, że tak bę­dzie, ostrze­ga­łam. Mó­wili, że mam świetne kwa­li­fi­ka­cje, tyle lat stażu pracy, od­da­nie bi­blio­tece, ale oni wo­le­liby ko­goś ze świe­żymi po­my­słami, fa­chowca od za­rzą­dza­nia. Że chcą me­na­dżera. Ko­goś młod­szego, o to im cho­dziło. I nikt mnie nie słu­chał. A te­raz pro­szę, o. Może wresz­cie ktoś tu kon­trolę przy­śle.
Syl­wia wsu­nęła koń­cówkę ołówka mię­dzy zęby. Słu­chała, mru­żąc oczy. Wresz­cie wy­cią­gnęła rękę i zła­pała ko­bietę za przed­ra­mię. Po­chy­liła się do niej tak, że ta mo­gła po­czuć jej od­dech.
Pani Ma­ria drgnęła, pró­bo­wała cof­nąć rękę, ale Syl­wia tylko ści­snęła ją moc­niej.
– Nie musi mi pani tłu­ma­czyć, wiem, jak się pani czuje – za­częła mó­wić z ża­rem w gło­sie. – Ile to miej­sce dla pani zna­czy. Tyle lat, tyle po­świę­ceń, tyle pracy. Dla pani, za­mknię­tej na co dzień z chorą matką w pro­fe­sor­skiej trum­nie, to był sens ży­cia. Coś, o co warto wal­czyć. A te­raz, po tych wszyst­kich la­tach, od­sta­wiają pa­nią do kąta jak starą rzecz. Przy­sy­łają gów­nia­rza w ró­żo­wej ma­ry­narce, który na biurku po­sta­wił fi­gurki Kajka i Ko­ko­sza.
Uśmiech­nęła się po­ro­zu­mie­waw­czo. Ko­bieta gwał­tow­nie wcią­gnęła po­wie­trze, ale w jej oczach Syl­wia zo­ba­czyła błysk po­ro­zu­mie­nia.
– Gów­nia­rza, który za nic ma praw­dziwą kul­turę, nie­słu­cha­ją­cego rad tych, któ­rzy na tej ro­bo­cie zje­dli zęby. To prawda, sam jest so­bie winny. Zu­peł­nie się pani nie dzi­wię, pew­nie na pani miej­scu po­stą­pi­ła­bym po­dob­nie.
Pani Ma­ria za­częła się krę­cić, splo­tła dło­nie. Już otwie­rała usta, żeby coś do­dać, ale Syl­wia jesz­cze moc­niej ści­snęła ją za rękę.
– Pro­szę mi nie prze­ry­wać. Chcę pod­kre­ślić, że to, co się stało, jest w pełni zro­zu­miałe. Że to mu­siało wy­ma­gać od­wagi i ja tę od­wagę po­dzi­wiam. Pod­jęła pani ry­zyko, żeby za­wal­czyć o to, w co pani wie­rzy. Po­ka­zała im pani. Ale te­raz jest już po wszyst­kim i może pani po­wie­dzieć, gdzie jest ob­raz.
– Wy­pra­szam so­bie, ja nie je­stem zło­dziejką! – za­pro­te­sto­wała ko­bieta. – W mo­jej ro­dzi­nie ni­gdy nikt…
– Ależ oczy­wi­ście, że nie jest pani zło­dziejką – prze­rwała jej Syl­wia i drugą dło­nią przy­kryła jej po­ru­sza­jące się nie­spo­koj­nie palce. – Prze­cież nie wzięła pani tego ob­razu dla sie­bie. Zro­biła to pani dla kul­tury. W grun­cie rze­czy nic się nie sta­nie, je­śli się okaże, że Kos­sak na parę dni opu­ścił ga­bi­net dy­rek­tora. Przej­dziemy nad tym do po­rządku dzien­nego, jak tylko wróci na swoje miej­sce.
– Ja na­prawdę…
Syl­wia do­strze­gła, że ko­bie­cie za­trząsł się pod­bró­dek. Ale ze­brała się w so­bie, wy­pro­sto­wała się.
– Nie mam po­ję­cia, o co pani cho­dzi. Od­ma­wiam skła­da­nia wy­ja­śnień, tak to się mó­wiło, prawda?
– Wie pani, co się te­raz sta­nie. – Syl­wia prze­stała się uśmie­chać, ale nie pu­ściła jej ręki, cho­ciaż bi­blio­te­karka sta­rała się od­su­nąć, wy­rwać spod przy­szpi­la­ją­cych ją do krze­sła czar­nych oczu. – Oni będą tego ob­razu szu­kać. Mi­li­cja, prze­pra­szam, po­li­cja przyj­dzie do pani domu. Do domu pani mamy. I będą szu­kać, prze­trzą­sać rze­czy po pani ta­cie, za­glą­dać w każdy kąt. Chce pani jej to zro­bić? Chce pani zro­bić to ma­mie? Na­ra­żać ją na taki stres?
Wi­działa, jak oczy ko­biety ro­bią się okrą­głe, jak za­czy­nają zbie­rać się w nich łzy.
– Poza tym po­zwoli mu pani wy­grać? Bo prze­cież ten ob­raz się znaj­dzie, za­łożę się na­wet, że jest tu, w tym bu­dynku.
Wy­czuła dreszcz pod pal­cami, usły­szała świst wcią­ga­nego po­wie­trza. Bingo.
– Więc to tylko kwe­stia czasu. A on wtedy pa­nią wy­rzuci z pracy, w nie­sła­wie, po­stawi pa­nią przed są­dem. I da­lej bę­dzie za­pra­szał po­żal się Boże pi­sa­rzy, a w miej­sce Kos­saka po­wiesi so­bie pla­kat z Wiedź­mi­nem. Mo­żemy to za­koń­czyć tu i te­raz. Pro­szę tylko po­wie­dzieć, gdzie jest ob­raz. Pro­szę.

 
Pan Sta­ni­sław za­nur­ko­wał za re­gał w naj­dal­szym ką­cie ma­ga­zynu, gdzie ku­rzyły się pro­duk­cyjne po­wie­ści z lat pięć­dzie­sią­tych, rocz­niki prasy ko­lo­ro­wej z okresu trans­for­ma­cji i dzieła wszyst­kie Jana Pawła II. Mo­co­wał się z czymś, klnąc pod no­sem, aż z gło­śnym „ha!” wy­tar­gał zza re­gału pa­ku­nek czule owi­nięty w ręcz­niki. Roz­su­nął ko­kon i od­wró­cił ob­raz w stronę po­zo­sta­łych.
– I co, zna­la­zła się cha­beta, pa­nie dy­rek­to­rze – po­wie­dział za­do­wo­lony.
– Dzwo­nię na po­li­cję – wy­sy­czał przez zęby młody czło­wiek, strze­pu­jąc pa­ję­czyny z man­kietu ró­żo­wej ma­ry­narki. – Za­płaci za to.
Syl­wia ścią­gnęła brwi. Jesz­cze w po­nie­dzia­łek dzwo­nił do niej, pra­wie pła­cząc do te­le­fonu, że po­kryje koszty z wła­snych pie­nię­dzy, tylko nikt nie może się do­wie­dzieć, że z jego ga­bi­netu znik­nął „Po­wsta­niec na ko­niu” Kos­saka, wielki skarb bi­blio­teki, bo ina­czej bę­dzie skoń­czony. Że, na Boga, wszystko jedno jak, ale ob­raz musi wró­cić na swoje miej­sce. Obie­cała, że tak się sta­nie. Je­śli da jej wolną rękę.
– Nie tak się uma­wia­li­śmy. – Po­krę­ciła głową.
– Po­peł­niła prze­stęp­stwo! – Już jej nie słu­chał, wy­bie­ra­jąc na smart­fo­nie nu­mer alar­mowy. – Pro­szę prze­słać fak­turę – rzu­cił do Syl­wii, od­wra­ca­jąc się do wyj­ścia.
W grun­cie rze­czy dy­rek­tor miał ra­cję. Po­zo­stało jej wy­słać fak­turę za usługę de­tek­ty­wi­styczną i przejść do na­stęp­nego za­da­nia. Ale wciąż tam stała, po­zwa­la­jąc, żeby kurz osia­dał na jej kru­czych wło­sach, sza­rym ko­stiu­mie i ele­ganc­kiej skó­rza­nej ak­tówce.
– Po­każę pani dru­gie wyj­ście. – Pan Sta­ni­sław do­su­nął re­gał do ściany i wy­tarł ręce w je­den z ręcz­ni­ków. – Żeby nie mu­siała jej pani spo­tkać.
Za­ci­snęła usta w wą­ską kre­skę i ru­szyła za pa­nem Sta­ni­sła­wem, który znał się na lu­dziach.

 
Magda spraw­dziła, czy nóż jest ostry. Syk­nęła, zli­zała z opuszki kro­plę krwi i za­ata­ko­wała mar­chewkę. Ju­tro obie­cała iść na cały dzień do sklepu matki, więc dzie­ciaki mu­szą mieć w domu przy­naj­mniej zupę, kiedy wrócą ze szkoły.
– …a po­tem je zo­ba­czy­łam i po­my­śla­łam, no nie… I jesz­cze mi się głu­pio tłu­ma­czyła, że niby nie wie­działa, że też chcę z nimi iść, no weź…
Ka­sia wpa­ro­wała do kuchni ze słu­chaw­kami w uszach i skie­ro­wała się do lo­dówki. Biały ka­be­lek gi­nął w kie­szeni za du­żej bluzy, która się­gała dziew­czy­nie do ko­lan. Bez słowa prze­ci­snęła się koło Magdy i wy­jęła jo­gurt z gór­nej półki. Matka pró­bo­wała zło­wić jej spoj­rze­nie spod ufar­bo­wa­nej na ró­żowo grzywki, ale wzrok Kasi tylko prze­śli­zgnął się po niej, jakby była me­blem albo sprzę­tem ku­chen­nym. Cza­sami Magda się za­sta­na­wiała, czy wła­śnie tym jest dla wła­snych dzieci – ter­mo­mik­sem, pralką i ban­ko­ma­tem w jed­nym. Je­śli tak, to sama jest so­bie winna.
Naj­chęt­niej spa­li­łaby w piecu tę okropną bluzę, którą córka nosi czy słońce, czy deszcz, cho­ciaż wy­gląda w niej jak w worku na kar­to­fle, a prze­cież taka ładna z niej na­sto­latka. A po­tem uśmiech­nęła się, bo prze­cież to samo mu­siała czuć jej matka, kiedy pa­trzyła na jej czarne pod­ko­szulki z ja­ki­miś okrop­no­ściami, które Magda daw­niej za­ma­wiała z zi­nów ścią­ga­nych przez Tyma z Wro­cła­wia. Ru­szyła z no­żem na ziem­niaki, kiedy coś śli­skiego smyr­nęło ją po łydce. Drgnęła, o mało nie od­kra­wa­jąc so­bie palca.
– Karo, pie­sku… – szep­nęła, wi­dząc pro­szący wzrok gol­den re­trie­vera. – Pew­nie chcesz iść na spa­cer.
Pies za­skom­lał, jakby zro­zu­miał. Po tych wszyst­kich la­tach by­łaby w sta­nie przy­siąc, że sama też czyta w psich my­ślach.
Za­lała wa­rzywa wodą, do­rzu­ciła jesz­cze dwa skrzy­dełka i za­pa­liła pod zupą gaz. Po­czła­pała na pię­tro, wy­cie­ra­jąc dło­nie w ku­chenną ścierkę.
– …nie, nie mó­wi­łam jesz­cze sta­rej – usły­szała przez drzwi i znie­ru­cho­miała z ręką na klamce. – Wiesz, pew­nie bę­dzie chciała ze mną ga­dać, py­tać, co się stało, jakby na­prawdę ją to ob­cho­dziło…
Wie­działa, co córka ma na my­śli, choć Ka­sia nie miała prawa wie­dzieć, że ona wie. Po­łowa na­uczy­cie­lek ze szkoły przy­cho­dziła do sklepu, a Magda od­kła­dała im co lep­sze ciu­chy. A po­tem od słowa do słowa po­tra­fiła wy­cią­gnąć z nich wszystko, czego nie było w Li­bru­sie.
Na zgrzyt za­wia­sów po­kry­tych taką ilo­ścią farby olej­nej, że le­dwo się ob­ra­cały, Ka­sia pod­sko­czyła na tap­cza­nie, da­lej za­plą­tana w bluzę i słu­chawki. Z gło­śniczka przy kom­pu­te­rze snuło się mdłe elek­tro­niczne plum­ka­nie. Magda dzi­wiła się, jak dzi­siej­sza mło­dzież może słu­chać ta­kiego bez­pł­cio­wego gra­nia, które ko­ja­rzyło jej się z mu­zyką do windy. Ale, z dru­giej strony, jej matka za­sła­niała so­bie uszy, kiedy wcho­dziła do jej po­koju ata­ko­wana przez, jak ma­wiała, pie­kielny ja­zgot.
– Z psem trzeba wyjść – rzu­ciła do córki.
– Roz­ma­wiam! – od­cięła się dziew­czyna.
– To jak skoń­czysz.
– A może ja nie wiem, kiedy skoń­czę?
– Bę­dziesz tak ga­dać do wie­czora?
– A może będę! Niech Robi idzie. W końcu mówi, że to jego pies.
Magda za­mknęła drzwi odro­binę za gło­śno i z gol­de­nem czła­pią­cym za nią krok w krok skie­ro­wała się do po­koju syna.
Robi sie­dział przy swoim sta­no­wi­sku do­wo­dze­nia, z wiel­kimi słu­chaw­kami na gło­wie, scho­wany za dwoma mo­ni­to­rami. Wy­glą­dałby jak pro­gra­mi­sta, gdyby nie krót­kie nóżki dyn­da­jące z fo­tela ga­min­go­wego. Ro­lety były spusz­czone, w po­koju pa­no­wał pół­mrok, tylko po­świata ekranu oświe­tlała okrą­głą twarz dzie­wię­cio­latka. Na­wet nie za­uwa­żył matki, kli­kał coś za­pa­mię­tale.
– Z psem trzeba wyjść.
– Co? – Od­su­nął od ucha muszlę słu­chawki.
– Z psem trzeba wyjść! – pod­nio­sła głos.
– Ale gram!
– To zrób so­bie prze­rwę.
– Nie mogę.
– Jak to nie mo­żesz? Wci­śnij pauzę, za­sej­wuj, co tam masz, i idź z psem.
– Mó­wi­łem ci prze­cież, że w to się gra przez in­ter­net! Wszyst­kie chło­paki tam są i bez mo­jego czołgu…
Za­mknęła drzwi, żeby za­raz nie po­wie­dzieć jed­nego czy dwóch słów za dużo. Żeby znowu nie pod­nieść głosu. Mo­głaby im przy­po­mnieć, jak jej nu­dzili, że chcą psa, że będą wy­cho­dzić, cze­sać, sprzą­tać, kar­mić… Zgo­dziła się na kun­delka ze schro­ni­ska, ale gdy po­je­chali z Tom­kiem do Wro­cła­wia, wró­cili z gol­den re­trie­ve­rem z ho­dowli. To­mek wy­dał oszczęd­no­ści prze­zna­czone na wa­ka­cje w Chor­wa­cji, ale za­pew­niali ją, że o ni­czym tak nie ma­rzyli. Pół roku póź­niej su­szyli jej głowę o to, dla­czego ni­g­dzie nie jadą, a od­bie­ra­niem prze­żu­tych kapci, szczot­ko­wa­niem wy­ła­żą­cego fu­tra i wy­bie­gi­wa­niem sza­lo­nego psa mu­siała za­jąć się sama.
Po­pa­trzyła w wy­cze­ku­jące za­łza­wione oczy, a po­tem na ze­ga­rek. Aku­rat zupa się ugo­tuje.
– Chodź, Karo, pój­dziemy sami.
Za­rzu­ciła na plecy lekką bluzę, cho­ciaż sto­jące ni­sko słońce jesz­cze nie po­wie­działo ostat­niego słowa. Wci­snęła w uszy słu­chawki i pie­kielny ja­zgot wy­peł­nił prze­strzeń mię­dzy jej skro­niami. Karo wy­rwał do przodu, do­brze znał jej trasę. Po­czuła, jak smycz się na­pięła. Wzdłuż muru, zza któ­rego wy­sta­wał sta­ro­drzew za­pusz­czo­nego parku, trzeba ob­wą­chać wszyst­kie ko­sze na śmieci, po­tem przed sta­wem w lewo, tu, obok przy­brzeż­nych za­ro­śli, pierw­sze si­ka­nie. I da­lej za drogą, wśród łąk i nie­użyt­ków, sze­ro­kim łu­kiem wo­kół klasz­toru, jak szło się do niej, do Ka­liny. Przy­spie­szyła kroku przed jej do­mem, dzi­siaj za­mknię­tym na głu­cho, z ob­ła­żą­cym tyn­kiem i za­ro­śnię­tym sa­mo­siejką po­dwór­kiem, osie­ro­co­nym, ka­le­kim. Ze sta­rego krzyża przed bramą zo­stał tylko że­la­zny ste­laż na po­stu­men­cie z za­tar­tym na­pi­sem szwa­ba­chą. Po­tem w prawo, w pola. Tu­taj spu­ściła Karo ze smy­czy; po­mknął ra­do­śnie przed sie­bie.
Słońce kle­iło się do ho­ry­zontu, od lasu cią­gnęło chło­dem. W słu­chaw­kach Lux Oc­culta, jak kie­dyś. Magda zmru­żyła oczy i mo­gła przez chwilę uda­wać, że to wszystko, co się wy­da­rzyło, nie miało miej­sca. Że znowu zmie­rza tam z bu­telką ta­niego wina w ple­caku, by spę­dzić wie­czór ze zna­jo­mymi, słu­chać, jak Tymo re­cy­tuje psalmy od tyłu, jak Mar­cin udaje opę­ta­nie, a Ka­lina śmieje się z niego do łez. Czuć smak po­da­wa­nej z rąk do rąk bu­telki prze­cie­ra­nej rę­ka­wem bluzy, za­wrót głowy, za­pach roz­grza­nego me­talu. Wiatr we wło­sach, kiedy tań­czyli wo­kół ognia roz­pa­lo­nego w sta­rej beczce po oleju, jakby wciąż mieli przed sobą przy­szłość, jakby cały świat na­le­żał do nich.
Karo za­trzy­mał się przy kę­pie brzó­zek, od­wró­cił i za­ma­chał ogo­nem. Po­de­szła i przy­sta­nęła. Wy­ło­niły się zza chasz­czy na tle ściany drzew. Ru­iny. Oświe­tlone po­ma­rań­czo­wym pło­mie­niem ogni­ska, oto­czone przez ko­lo­rowe grzyby na­mio­tów. Pa­trzyła z od­dali, nie śmiąc po­dejść. Głos bębna niósł się po po­lach, prze­ry­wany przez śmie­chy i okrzyki. Euoi! Euoi! Że też ze wszyst­kich opusz­czo­nych nie­ru­cho­mo­ści ta sza­lona cy­ga­ne­ria mu­siała wy­brać aku­rat tę. Nic tu po niej. Od­wró­ciła się i cmok­nęła na Karo. Pies po­go­nił w prze­ciw­nym kie­runku, wzdłuż kra­wę­dzi lasu, który cią­gnął się stąd da­leko na po­łu­dnie, aż po szosę Gry­fów – Je­le­nia. Za­wa­hała się. Ru­szyła za nim.
Nie od­wa­żyła się wejść na roz­kle­ko­tany, prze­gniły po­most, sta­nęła na brzegu. Mgła pła­tami za­le­gała nad spo­kojną ta­flą, znad stawu cią­gnął ziąb. Krwawe po­bla­ski tań­czyły na czer­nie­ją­cej toni. Że też tyle lat tu przy­cho­dziła i nie wie­działa. Że też wszystko mu­siało skoń­czyć się tak bli­sko miej­sca, gdzie wszystko się za­częło. Ich krót­kie do­lce vita, parę lat wy­kra­dzio­nych sza­ro­ści przez mło­dość, przy­jaźń, wiarę, na­dzieję i mi­łość, cho­ciaż a re­bo­urs, bo przy akom­pa­nia­men­cie dud­nią­cych gi­tar, ga­lo­pu­ją­cej per­ku­sji i wo­kalu wy­ją­cego o śmierci, sza­ta­nie i pie­kle.
Tyle lat jej szu­kała, a ona była tu, tak upior­nie bli­sko. Nie ucie­kła z chło­pa­kiem, jak mó­wili jedni, ani do sekty, śpie­wać „Hare Kriszna” na ja­kimś dworcu. Nie wsia­dła do po­ciągu byle ja­kiego, nie wy­je­chała kur­wić się za gra­nicę, jak chcie­liby inni. Magda za­wsze prze­czu­wała, że z Ka­liną mu­siało stać się coś bar­dzo złego. Kiedy sama ode­brała te­le­fon w ko­men­dzie, że w sta­wie koło Ruin zna­le­ziono ludz­kie szczątki, nie mu­siała cze­kać na opi­nię bie­głych, żeby wie­dzieć, że to ona. Cho­ciaż bar­dzo chcia­łaby się my­lić.
Staw cią­gnął się od skraju lasu w głąb gę­stwiny. Od­wró­ciła się, po­wio­dła wzro­kiem po ho­ry­zon­cie, gdzie na tle ciem­nie­ją­cego nieba za­pa­lały się pik­sele okien mia­steczka. I po bliż­szych, do­brze stąd wi­docz­nych za­bu­do­wa­niach nie­opo­dal ogród­ków dział­ko­wych. Cie­kawe, u Ty­mo­te­usza się nie świeci. Szkoda, bo mo­głaby do niego pójść, po­wspo­mi­nać albo po pro­stu po­być, na­pić się na­lewki, po­słu­chać mu­zyki, po­dzie­lić się bó­lem – może by ze­lżał.
Wie­działa, że z ja­kie­goś po­wodu to nie­moż­liwe. Po tym wszyst­kim po­od­da­lali się od sie­bie, od­sko­czyli jak bile roz­bite przez roz­gry­wa­jące za­gra­nie, pierw­sze ude­rze­nie do­ro­sło­ści, która prze­cież nie na tym miała po­le­gać.
Ile to już lat? I dla­czego wciąż boli? Co za de­mona wtedy obu­dzili, gdy plą­sali przy ogniu w Ru­inach, tak samo nie­win­nie, jak dzi­siaj te ko­lo­rowo ubrane dzie­ciaki z na­mio­tów? I czy już na za­wsze ten de­mon bę­dzie ją ści­gać, nie po­zwoli od­po­cząć, ko­chać, pa­trzeć w spo­koju, jak doj­rze­wają jej dzieci, jak sta­rzeje się jej mąż, jak ro­sną po­sa­dzone przez nią w ogro­dzie drzewa? Pod­dała się, sta­rała się za­po­mnieć. Ode­szła, jak ra­dził ko­men­dant, za­jęła się do­mem, dziećmi, skle­pem. Pró­bo­wała, na­prawdę, i na­wet nie­źle wy­cho­dziło jej uda­wa­nie, że jej się udało.
Ale kiedy przy­cho­dziła tu, a przy­cho­dziła tu za­wsze, wie­działa, że ten de­mon ni­gdy nie zo­stawi jej w spo­koju. I że jest z nim sama, a sama ni­gdy go nie po­kona.

 
Tań­czyli. Syl­wetki o roz­po­star­tych ra­mio­nach, roz­wia­nych wło­sach, wy­gię­tych w łuk grzbie­tach, chu­sty ni­czym skrzy­dła. Nagi tors, nę­cące bio­dra, prężne uda roz­wi­ro­wane na tle pło­mieni. Gir­landy iskier nio­sły się od ogni­ska ku ko­ro­nom drzew, wy­soko w noc. Rytm pul­so­wał, na­sady dłoni i opuszki pal­ców prze­bie­rały po mem­bra­nie dar­buki, przy­spie­sza­jąc, by na chwilę zwol­nić, na­bu­do­wać na­pię­cie i uwol­nić je na­głym zry­wem, w ruch, pęd, wir. Tań­czyli. Pot i od­dech, w oczach blask od żaru i en­dor­fin, ciało w ciało, co­raz bar­dziej jedno. Ogień, bębny i krąg. Tań­czyli. Hip­no­tyczny rytm, śpiew wy­darty z gar­dła, z piersi, z brzu­cha.
W dru­gim kręgu tań­czyły cie­nie, peł­zały po kru­sze­ją­cych mu­rach, ol­brzy­mie i ro­ze­dr­gane, mu­skały pęk­nię­cia i szcze­liny, li­zały od­sło­nięte ce­gły, ni­kły w zie­ją­cych czer­nią otwo­rach okien, wy­ska­ki­wały zza za­rwa­nych ścian. Od kle­pi­ska ku oka­pom dziu­ra­wego da­chu po rdza­wej po­nie­miec­kiej ce­gle wspi­nał się wi­no­bluszcz. Po­blask ognia kładł się na star­tych po­sadz­kach i spróch­nia­łych de­skach, wy­do­by­wał z mroku re­kwi­zyty, resztki sprzę­tów, po­ła­mane me­ble. Nik­nął wśród cieni.
Ogni­sko pło­nęło na po­dwó­rzu, przed po­tęż­nym do­mo­stwem ze schod­kami po­środku. Te, za­miast do drzwi, pro­wa­dziły ni­czym pro­sce­nium do wy­rwy po za­wa­lo­nym fron­to­nie, otwar­tej od fun­da­mentu po ostatni gzyms, ob­na­ża­ją­cej prze­krój pod­łóg. Po­za­pa­dany dach ury­wał się przy ko­mi­nie, od­sła­nia­jąc jego ster­czącą w nocne niebo kon­struk­cję. Po­dwó­rze ota­czały szczątki bu­dyn­ków go­spo­dar­czych: po le­wej do do­mo­stwa przy­le­gały po­zo­sta­ło­ści mu­ro­wa­nej sto­doły z łu­ko­wato zwień­czo­nym wjaz­dem za­mknię­tym resztką spróch­nia­łych wrót. Glina wy­kru­szyła się pra­wie cał­kiem z sza­chul­co­wego muru, spa­czone belki trzy­mały ca­łość jakby wy­sił­kiem na­pię­tej woli. Po pra­wej szczer­biły się ce­glane po­zo­sta­ło­ści obory i szopy. Więk­szość ce­gieł roz­kra­dziono na oko­liczne chle­wiki, w fun­da­ment wcze­piały się ko­rze­niami krzaki dzi­kich ma­lin i bzu. Gdzie­nie­gdzie mury przy­zie­mia się­gały na tyle wy­soko, by two­rzyć na­tu­ralne sie­dzi­ska, loże z pro­wa­dzą­cymi na nie scho­dami. Wraz z bel­kami i są­sie­kami sto­doły na­prze­ciw two­rzyły wo­kół po­dwó­rza coś na kształt au­dy­to­rium. Wi­dow­nia na mu­rach, trzeci krąg.
Śpiew pły­nął ja­snymi wo­ka­li­zami, gnany ener­gią dar­buki, do­łą­czały doń ba­sowe bur­dony, wy­so­kie okrzyki, rytm był już tak szybki, że nie­roz­róż­nialny. Chór po­łą­czył się w je­den głos, jedno wi­ru­jące ciało, dło­nie na mem­bra­nie wy­biły fi­nalny ak­cent, me­lo­dia się urwała i w tej sa­mej chwili naj­grub­szy pień strze­lił w ogni­sku bły­skiem iskier.
Euoi!
Krąg za­trzy­mał się i roz­padł. Twa­rze lu­dzi były ro­ze­śmiane, ich oczy błysz­czały od tańca. Ko­biety bez ma­ki­jażu, w sza­ra­wa­rach, spód­ni­cach, ku­sych to­pach lub, dla od­miany, wor­ko­wa­tych bluz­kach. Ko­lory, świa­dome ru­chy i per­li­ste śmie­chy. Wy­rzeź­bione ciało męż­czy­zny, lniane spodnie. Obok ły­sina, brzu­szek, chude że­bra i dredy. Po­sta­wione głosy, nie­dbała atrak­cyj­ność, stu­dium po­staci. In­ten­sywni i gło­śni albo za­du­mani i udu­cho­wieni. Bły­snęły za­pal­niczki, do woni ogni­ska do­łą­czyła nuta ty­to­niu i ma­ri­hu­any.
– Mi­strzu! Gdzie twoje elik­siry?! – rzu­cił ktoś w stronę wy­rwy zie­ją­cej w fa­sa­dzie do­mo­stwa.
Ze scho­dów pod­niósł się po­stawny męż­czy­zna koło czter­dziestki, ze szpa­ko­wa­cie­jącą brodą i szczu­płą twa­rzą o moc­nych ry­sach, ciem­nych oczach, oko­loną się­ga­ją­cymi za uszy wło­sami. Bły­snął zę­bami i z ma­ry­nar­skiego worka wy­jął cztery flaszki. Pod­szedł do ognia, gdzie oto­czyły go spo­cone ra­miona. Zna­la­zły się na­czy­nia, które na­tych­miast wy­peł­niły się pły­nem o moc­nej zio­ło­wej woni.
– Co to jest? – Chło­pak w dre­dach przy­su­nął do twa­rzy pla­sti­kowy ku­bek, spró­bo­wał, za­lśniły mu oczy.
– Jak­bym ci po­wie­dział, to mu­siał­bym cię po­tem za­bić. – Męż­czy­zna się uśmiech­nął. – Można po tym za­grać cały spek­takl jesz­cze raz. Tań­czyć do ju­tra. Albo pie­przyć się do rana sty­lem do­wol­nym – do­koń­czył do wtóru en­tu­zja­stycz­nych okrzy­ków, pró­bu­jąc nie dać so­bie wy­rwać bu­telki. Wresz­cie pod­dał się, flaszki po­szły w obieg, a on wró­cił na miej­sce.
W głębi, w mroku, na po­sła­niu z po­du­szek spo­czy­wała ko­bieta. Fałdy jej wzo­rzy­stej sukni spły­wały na po­sadzkę, ona zaś wspie­rała się na łok­ciu, ba­wiąc się pu­klem dłu­gich, czar­nych wło­sów, jakby wszyst­kiemu temu, co działo się u jej stóp, po­świę­cała tylko tyle uwagi, ile bo­gom wy­star­cza do pod­trzy­my­wa­nia pla­net w ru­chu. Twarz ko­biety nie zdra­dzała jej wieku, pełne usta i grecki nos nie da­wały się przy­po­rząd­ko­wać do żad­nego typu urody. W eg­zo­tycz­nych, pra­wie czar­nych oczach peł­gały po­bla­ski ognia.
Męż­czy­zna usiadł na stop­niu, wo­dząc wzro­kiem po ra­do­snym pan­de­mo­nium.
– Zioła! – za­krzyk­nęła dziew­czyna w ob­ci­słym bia­łym to­pie wcią­gnię­tym na gołe ciało. – Dla cie­bie mam kwiat czar­nuszki i or­lika. A dla cie­bie rutę, a ta ruta jest dla mnie. W nie­dzielę mo­żemy ją na­zy­wać zie­lem Bo­żej ła­ski. Tylko ty, pani, mu­sisz ją no­sić ina­czej niż ja[1]…
– Ależ ona to dzi­siaj za­grała! – rzu­cił ogo­lony na zero męż­czy­zna z brzusz­kiem.
– Grała jak nie ona! Jakby coś się w niej w końcu otwo­rzyło. – Dziew­czyna przy­ło­żyła dłoń do opię­tej to­pem piersi.
– Śliczna była, stała tu, na środku, mię­dzy wszyst­kimi, tam wi­dzo­wie, a ona jakby była zu­peł­nie sama – pod­jął ten z dre­dami.
– Och, na­sza gwiazda! – Dwie bru­netki w czerni, jedna z kub­kiem, druga z pa­pie­ro­sem, przy­sko­czyły do sie­bie i wy­bie­gły na śro­dek. – Po­wia­dają – wy­re­cy­to­wały, wzno­sząc spoj­rze­nia – że sowa była córką – zro­biły pauzę, trze­po­cąc syn­chro­nicz­nie rzę­sami – pie­ka­rza!
– Boże mój, wiemy, czym je­ste­śmy… – za­częła pierw­sza.
– …ale nie wiemy, czym się mo­żemy stać! – do­koń­czyła druga, wień­cząc wy­stęp se­rią ukło­nów i roz­sy­ła­jąc ca­łusy wśród śmie­chu i wi­wa­tów.
– A ja na­prawdę uwa­żam, że ona była dzi­siaj nie­zwy­kła. – Dziew­czyna w to­pie nie da­wała za wy­graną. – Ja mia­łam ciary, a wy nie? Prze­cież to taki tekst, że można się to­tal­nie za­grać, a ona miała to tak prze­żyte! Jakby szła po gra­nicy, tak do sie­bie go grała… Dzi­siaj świę­tego jest Wa­len­tego…
Grupa przy­ci­chła. Ogień trza­skał.
 
…Słońce już stoi na nie­bie;
Ja drżącą ręką w twoje okienko
Stu­kam i cze­kam na cie­bie.
Wdział prędko szatki i drzwi do chatki
Roz­warł przed swoją je­dyną;
Dziew­czyna słodka we­szła do środka,
Ale nie wy­szła dziew­czyną.
 
Ko­bieta z wnę­trza domu po­chy­liła się, ob­ser­wu­jąc, jak męż­czy­zna sie­dzący u szczytu scho­dów na­wija na dłoń sznu­rek ma­ry­nar­skiego worka. Wy­ła­pała już u niego dziś wie­czór ten gest, do tego drgnie­nie, nie­od­gad­niony gry­mas. Przy tej sa­mej kwe­stii pod­czas spek­ta­klu.
– Tak do sie­bie i tak świeżo – upie­rała się tym­cza­sem dziew­czyna w to­pie. – Prawda, Lila? Przy­znaj! – zwró­ciła się ku wy­rwie w fa­sa­dzie.
Ko­bieta unio­sła się z po­du­szek i zstą­piła po scho­dach, a za nią su­nęła jej suk­nia. Tłu­mek wo­kół ogni­ska na­tych­miast ucichł.
– Świeżo. – Ko­bieta wy­ko­nała gest dło­nią w stronę dziew­czyny. – To do­bre słowo. Świeżo, mło­dzień­czo, nie­mal na­iw­nie, prawda?
Ro­zej­rzała się po za­czer­wie­nio­nych od żaru i de­sty­latu twa­rzach, po pół­otwar­tych ustach i ścią­gnię­tych brwiach.
– Ofiara sza­leń­stwa to nie jest dla ak­tora nic nie­zwy­kłego, pa­mię­taj­cie – po­wie­działa. Spoj­rzała na męż­czy­znę, ten wstał, za­rzu­cił wo­rek na ra­mię i pod­jął jej dłoń. – Chodź, Ty­mo­te­uszu. A wy chwal­cie Dio­ni­zosa, byle nie za bar­dzo, bo ju­tro za­czy­namy dzia­ła­nia twór­cze od po­czątku.
Ode­szła, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie chwilę ci­szy. W końcu chło­pak z dre­dami za­in­to­no­wał „Dzi­siaj świę­tego jest Wa­len­tego” na me­lo­dię „Wszystko, co na­sze, Pol­sce od­damy”. Inni ocho­czo pod­jęli pieśń.
– Hej – rzu­ciła jesz­cze dziew­czyna w to­pie, prze­krzy­ku­jąc śpiewy. – A gdzie ona w ogóle jest?

 
Wesprzyj nas