Powieść kryminalna Małgorzaty i Michała Kuźmińskich, której bohaterowie mierzą się z gwałtowną śmiercią i własną przeszłością.
To nie mogło być samobójstwo. Marzena była pełna życia, zwariowana, spełniała swoje marzenie o karierze aktorskiej. A przynajmniej tak ją zapamiętała Sylwia Nowak, gdy lata temu urwał im się kontakt.
Doświadczona policjantka i agentka ABW, a dziś prywatna detektywka, nie wierzy w wersję prokuratury. Żeby odkryć prawdę o śmierci przyjaciółki z dzieciństwa, wyrusza na Dolny Śląsk, gdzie w ruinach poniemieckiego domostwa alternatywna grupa teatralna – w której grała Marzena – przygotowuje się do spektaklu. Zwłoki znaleziono w stawie nieopodal ruin. A śmierć Marzeny to nie jedyna tragedia związana z tym miejscem…
Gdzie kończy się gra, a zaczyna rzeczywistość? Jak głęboko trzeba szukać, by zamiast maski zobaczyć prawdziwą twarz bliskiej osoby? Jak się nie zgubić, klucząc między faktami a fikcją, między brutalną prawdą a zwodniczą pamięcią?
Granica między fikcją i rzeczywistością coraz bardziej się zaciera. Sylwia, by uniknąć niebezpieczeństwa, musi znaleźć odpowiedź na pytanie: kto i dlaczego wszystko to wyreżyserował?
Małgorzata Kuźmińska i Michał Kuźmiński – autorzy serii powieści etnokryminalnych o parze nieszablonowych śledczych: antropolożce kulturowej Ance Serafin i dziennikarzu Sebastianie Strzygoniu.
Akcja pierwszej z cyklu ich powieści, „Ślebody” (Wyd. Dolnośląskie, 2015) toczy się na współczesnym Podhalu, gdzie tajemnica sięga mrocznej i niechlubnej przeszłości góralskiej kolaboracji. „Pionek” (2016) osadzony jest na Górnym Śląsku, gdzie opowieści o seryjnych mordercach – wampirach wydają się niepokojąco dosłowne. „Kamień” (2017) to powieść, której akcję rozpoczyna znalezienie zwłok jasnowłosego dziecka na obrzeżach romskiej osady. Powieść „Mara” (2019) dotyka problemu pamięci o tym, co się stało z ukrywającymi się w czasie II wojny światowej Żydami.
W 2022 r. opublikowali „Ścigając zło. Rozmowy o zbrodni, śledztwie i karze” – zbiór wywiadów z funkcjonariuszami i biegłymi odkrywającymi kulisy pracy śledczej.
W 2024 r. wydali powieść „Ruiny” – pierwszy tom z cyklu o detektywce Sylwii Nowak.
Wcześniej napisali także dwie powieści sensacyjno-kryminalne retro z akcją na Kazimierzu – żydowskiej dzielnicy Krakowa: „Sekret Kroke” (Świat Książki, 2009) oraz „Klątwę Konstantyna” (2011).
Wraz z innymi autorami literatury kryminalnej w latach 2018–2021 prowadzili odcinki serialu dokumetalnego „Opowiem CI o zbrodni” (Crime+Investigation Polsat”).
Na podstawie powieści „Śleboda” powstaje serial oryginalny dla Sky Showtime.
MAŁGORZATA FUGIEL-KUŹMIŃSKA z wykształcenia i zamiłowania kulturoznawca, zawodowo zajmuje się zarządzaniem w branży IT. Współautorka z Janem Gołębiowskim, książki „Urodzeni mordercy? Nieznane kulisy pracy profilera. Kto zabija i dlaczego”.
MICHAŁ KUŹMIŃSKI – dziennikarz i redaktor „Tygodnika Powszechnego”, autor popularnonaukowej książki „Nauka w kuchni” i tekstów piosenek.
Ruiny
Seria „Ślady Zbrodni”
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 5 czerwca 2024
Prolog
Kraków, rok 1995
Żółta włóczka i czarne nitki plączą się po blacie poznaczonym bliznami inicjałów wyciętych w paździerzu. Światło sieje się z okna przez poszarzałą firankę i rząd paprotek. Czas mija. Do dzwonka niespełna kwadrans.
Do kulki z bibuły, która ma już oczy z niebieskich cekinów, dziewczynka z blond kucykiem mocuje teraz kłębek żółtej włóczki. To będą włosy. Tylko nie chcą się przykleić, a do tego klosz białej sukni z bibuły, którą owinęła korpus z patyka, zaczyna się lepić do lśniących od kleju palców, przekrzywiać, strzępić na brzegach. Ręce i nogi ze sznurka czekają na zamocowanie. A miała być jeszcze kolia z bransoletki na gumce, na sukni wzorek ze złotej nitki i papierowa korona pomalowana na żółto flamastrem. Nie uda się, za dużo chciała.
Dziesięciolatka zaciska usta, oddycha coraz szybciej.
Druga dziewczynka, drobna i czarnooka, próbuje prościej. Zrobiła rulon z brązowego papieru, namalowała u góry twarz pisakiem: duże, czarne kropki oczu, kreska ust. Na czubku zamocowała zwitek czarnego kordonka, wyrównała i przycięła całkiem udaną grzywkę. Na korpus naciągnęła ubranie z czarnej skarpetki, sprytnie zebrała je paskiem z gumki recepturki, za który zatknęła czerwoną plastikową wykałaczkę w kształcie szabli. Kończy teraz mocować sznurkowe kończyny, na których końcach uformowała dłonie z plasteliny – żeby w scenach walki można było do nich przyczepić broń. Wszystko zaraz przywiąże nitkami do krzyżaka z patyków i gotowe. Akurat z ZPT smagła dziewczynka jest dobra. I jeszcze z wuefu. Lubi sobie radzić. Lubi też tę nową szkołę, biedną i udręczoną wyżem demograficznym, ale wreszcie nie specjalną. Dziewczynka spogląda kątem oka na przyjaciółkę i bałagan po jej stronie stolika – jak to dobrze, że wreszcie i w szkole mogą być razem.
Tydzień temu pani kazała wybrać sobie postać – z książki, z bajki, z dobranocki, z komiksu – albo wymyślić od siebie, z głowy. Powiedziała, że będą robić marionetkę, którą będą potem ożywiać, biorąc we własne ręce. Tak tłumaczyła dzieciom, zaróżowiona z emfazy. Może nawet przygotują, stworzą – podkreślała – spektakl? Wystarczyło, że dziewczynki wymieniły spojrzenia, a już wiedziały, co to będą za postacie: bohaterki opowieści, które snuły sobie szeptem przed zaśnięciem, w ciemnościach, gdy ich współlokatorki z pokoju już spały. Historii pełnych przygód, bitew i balów, zakochanych rycerzy, wyzwań, poświęceń i ostatecznego zwycięstwa. Opowieści, których bohaterkami były księżniczka o złotych włosach, przez wszystkich podziwiana, i czarnooka wojowniczka-awanturniczka, ktoś jak Kriss de Valnor z komiksów o Thorgalu, bo przecież Cyganki nie zostają księżniczkami.
Dziewczynka z blond kucykiem marzy o przedstawieniu dla całej grupy, tej czarnookiej wystarczyłoby, żeby było tylko dla nich dwóch. Obie obmyślają swoje marionetki, zbierają materiały, drobiazgi do ozdoby, sięgają do swoich skrzyneczek ze skarbami – muszelkami, odpustowymi pierścionkami, sztucznymi kwiatkami. Dziewczynka z blond kucykiem wyciąga z pudełka po angielskiej herbacie błyszczące cekiny, bransoletkę i złotą nić. Czarnooka, z niebieskiej puszki po kremie Nivea – wykałaczkę w kształcie szabli, znalezioną na chodniku przed jakimś drink-barem. Nie mogą się doczekać, kiedy ich historia ożyje na scenie.
Ale teraz, gdy czas dobiega końca, w ostatnim rzędzie klasy, przeznaczonym dla dzieci z bidula, zgrzyta o podłogę krzesło i rozlega się szloch. Dziewczynka z blond kucykiem ciska niedokończoną lalkę na blat, usta wykrzywia w podkówkę. Czarnooka, która właśnie wypróbowywała swoją marionetkę – a ta całkiem zgrabnie podnosiła rękę – odkłada ją i pochyla się ku przyjaciółce. Przewiązuje bezładny kłębek żółtej włóczki przez środek, żeby łatwiej go było przykleić. Jeszcze zdąża zamocować sznurkowe kończyny pod białą sukienką, gdy pani woła do oceny.
Czarnooka dziewczynka ostrożnie bierze niedokończoną marionetkę przyjaciółki, której podaje własną. Dziewczynka z blond kucykiem pociąga nosem, łapie za wyciągniętą smagłą rękę, z wahaniem rusza na koniec kolejki dzieci czekających przed panią z dziennikiem.
Nauczycielka unosi wzrok znad okularów na koślawą figurkę w poklejonej sukience z bibuły, w przekrzywionej żółtej koronie, którą podaje jej śniada dziesięciolatka, i na smukłą laleczkę z szablą, za której sznurki pociąga blondynka o krągłej twarzy.
– Ja stworzyłam ją, a ona mnie – odpowiada na pytający wzrok pani czarnooka wojowniczka-awanturniczka z krzywo przyciętą grzywką.
Złotowłosa księżniczka w wytartych niemieckich dżinsach z darów mocniej ściska jej dłoń.
Rozdział 1
Czerwiec 2023
– Bzdury!
Sześćdziesięciolatek przeczesał kępkę siwych włosów na czubku głowy i pochylił się na krześle. Sylwia poczuła zapach papierosów, taniej wody po goleniu i starego człowieka. Większości podobnych jej ludzi tuż przed czterdziestką woń ta przywołałaby wspomnienie dziadka. Ale nie Sylwii, która odruchowo się odchyliła. Mężczyzna spojrzał jej w oczy.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli, pani szanowna. Nie mam pojęcia, gdzie jest ten stary bohomaz z koniem. Zresztą, co on mnie tam obchodzi. Ale nie ukradłem go.
– Panie Stanisławie, nikt nie mówi o kradzieży! – Sylwia przybrała wystudiowany uśmiech.
– Ja jestem prosty człowiek, ale znam się na ludziach – mruknął tamten. – I całe życie pracuję z tą, no, inteligencją, więc wiem, jak to jest, jak się nie mówi prosto z mostu, tylko tak bułkę przez bibułkę.
– Chodziło mi o to, że może schował go pan gdzieś przy okazji jakichś robót i nawet pan nie pamięta – próbowała wrócić do tematu.
Mężczyzna podciągnął rękaw swetra i spojrzał na staroświecki zegarek.
– Gdzie tam. Ja nawet nie wchodziłem do gabinetu dyrektora, bo i po co. A teraz pani wybaczy, robota się sama nie zrobi.
Drzwi zamknęły się za nim ze skrzypnięciem i Sylwia odetchnęła. Przeciągnęła się, chrupnęły kręgi szyjne. Może to od tego niewygodnego krzesła, a może po wczorajszym treningu krav magi, kiedy trener rzucił nią o podłogę tak, że straciła oddech i zobaczyła gwiazdy. Czuła, że pod bluzką jest cała mokra, miała nadzieję, że nie czuć od niej potu. W salce nie dało się otworzyć okna, a woń starego papieru unosząca się w całym budynku przyprawiała Sylwię o ból oczu.
Odkreśliła w notatniku kolejną osobę – pana Stanisława, złotą rączkę. Mogła się założyć, że to nie on. Odpowiadał na pytania pewnie, prosto i na temat. Jego reakcje były spójne i przewidywalne. Nie złapała go na kłamstwie, sprzeczności, nie wykryła żadnej podejrzanej luki ani ukrytego resentymentu. Ot, ciężko pracujący starszy pan, który co prawda na jej widok zaczął kaszleć, ale nie pozwolił sobie na żaden rasistowski czy seksistowski komentarz.
Sylwia wiedziała, jak ludzie na nią patrzą. Dlatego w pracy starała się wyglądać maksymalnie profesjonalnie. Szary kostium i biała bluzka, lśniąco czarne włosy zebrane w kuc, minimalny makijaż. Żadnych złotych łańcuszków, bransoletek, wiszących kolczyków, kolorowych szali, falbanek i wzorzystych tkanin. Zazwyczaj spodnie albo wąska spódnica przed kolano. Unikała wszystkiego, co mogłoby przypominać styl boho.
Sięgnęła po smartfon, sprawdziła prognozę pogody na następny dzień. W myślach dobierała odpowiedni teleobiektyw, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
– Dzień dobry. – W szparze pojawiła się wystraszona twarz kobiety z włosami splecionymi w siwy warkocz.
– Proszę. – Sylwia wyprostowała się i spojrzała w notatki. – Pani Maria, tak?
Kobieta bezszelestnie przemknęła przez pokój i usiadła naprzeciwko Sylwii, składając dłonie na kolanach. Ubrana była w długą spódnicę, koszulę z krótkim rękawem i włóczkową kamizelkę.
– Zamieszkała przy alei Słowackiego piętnaście… – zaczęła recytować, skubiąc brzeg kamizelki.
– Czy to nie ten dziwny budynek na skrzyżowaniu z Łobzowską? – przerwała jej Sylwia, żeby rozluźnić atmosferę. – Dom profesorski? Gratuluję, nie dość, że to świetna przedwojenna architektura, to jeszcze jaka miejscówka!
– Mieszkam z mamą. – Kobieta zaróżowiła się i odważyła popatrzeć Sylwii w oczy. – Mama jest emerytowanym profesorem zwyczajnym. Polonistyki. Tata też był profesorem, ale od dawna nie żyje. Wykończyły go komuna i stan wojenny. Nachodzili go, przesłuchiwali. W końcu umarł na serce.
Sylwia postanowiła jej nie przerywać.
– Mamę też to dużo kosztowało. A do tego ja zaczęłam z kolegami biegać po mieście i pisać po murach „Telewizja kłamie” albo „Uwolnić Frasyniuka”… – Westchnęła. – Jak zaczęliśmy się ganiać z milicją i raz dostałam pałą przez plecy, to mnie nie chciała z domu wypuszczać. Tłumaczyłam jej, że jak się w coś wierzy, to trzeba mieć odwagę o to walczyć. Ryzykować. Nie iść na łatwiznę. Tak się bała, najpierw o tatę, potem o mnie, że się od tego rozchorowała. I musiałam się nią zająć.
– Rodzice profesorowie, polonistyka. Już rozumiem, dlaczego zdecydowała się pani wieść życie wśród książek. – Sylwia odnotowała w pamięci napięcie między kombatanckimi wspomnieniami pani Marii a poczuciem winy wobec rodziców. – Kultura musiała być dla pani wielką wartością – spróbowała nakierować rozmowę z powrotem na miejsce pracy.
– Była. – Bibliotekarka znowu westchnęła. – Pamiętam, jak przyjeżdżali do naszej biblioteki Miłosz, Szymborska, Myśliwski. I sala pękała w szwach. A teraz… – Prychnęła i brzydka zmarszczka przecięła jej czoło. – Niby dalej zapraszają pisarzy, ale co to za pisarze? Jeden w bluzie z kapturem, co cały czas przeklinał, a młodzież była zachwycona! Albo taka dziewczyna, niby mówi do rzeczy, niby fajna, ale po co te tatuaże? I co to ma być za kultura? I tylko takich teraz zapraszamy, odkąd…
Urwała. Sylwia zrobiła się czujniejsza.
– Odkąd…?
– Nieważne, po prostu świat schodzi na psy – ucięła pani Maria i zacisnęła usta.
– Wie pani, dlaczego się dzisiaj spotykamy. Coś niedobrego stało się w naszej bibliotece – podjęła po chwili Sylwia. Położyła dyskretny akcent na słowo „naszej”.
Kobieta poruszyła się na krześle.
– Coś niedobrego to się w naszej bibliotece dzieje już od jakiegoś czasu. I nikogo to nie interesowało, póki nie zginął Kossak.
– Co ma pani na myśli? – Sylwii udało się pochwycić jej wzrok.
– Och, proszę! Ci pożal się Boże pisarze! Bzdurne zdjęcia w internecie, że to niby kogoś zachęci do czytania książek! A ostatnio tydzień komiksu! Czy my jesteśmy oddziałem dla dzieci, ja się pytam? I pieniądze na to idą, projekty z Unii, a czytelników coraz mniej! Stary dyrektor, świeć Panie nad jego duszą, to się musi w grobie przewracać.
– Czyli że nowy dyrektor…
– Nowy dyrektor nie ma za grosz poszanowania dla tradycji. Czy pani wie, że on tego Kossaka chciał w ogóle zdjąć i schować? Że to niby jakaś bogoojczyźniana ramota, nie na nasze czasy. To teraz ma za swoje.
Zaróżowiła się od tego wybuchu, kosmyk włosów opadł jej na czoło. Oddychała głęboko.
– Ja powtarzałam, że tak będzie, ostrzegałam. Mówili, że mam świetne kwalifikacje, tyle lat stażu pracy, oddanie bibliotece, ale oni woleliby kogoś ze świeżymi pomysłami, fachowca od zarządzania. Że chcą menadżera. Kogoś młodszego, o to im chodziło. I nikt mnie nie słuchał. A teraz proszę, o. Może wreszcie ktoś tu kontrolę przyśle.
Sylwia wsunęła końcówkę ołówka między zęby. Słuchała, mrużąc oczy. Wreszcie wyciągnęła rękę i złapała kobietę za przedramię. Pochyliła się do niej tak, że ta mogła poczuć jej oddech.
Pani Maria drgnęła, próbowała cofnąć rękę, ale Sylwia tylko ścisnęła ją mocniej.
– Nie musi mi pani tłumaczyć, wiem, jak się pani czuje – zaczęła mówić z żarem w głosie. – Ile to miejsce dla pani znaczy. Tyle lat, tyle poświęceń, tyle pracy. Dla pani, zamkniętej na co dzień z chorą matką w profesorskiej trumnie, to był sens życia. Coś, o co warto walczyć. A teraz, po tych wszystkich latach, odstawiają panią do kąta jak starą rzecz. Przysyłają gówniarza w różowej marynarce, który na biurku postawił figurki Kajka i Kokosza.
Uśmiechnęła się porozumiewawczo. Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze, ale w jej oczach Sylwia zobaczyła błysk porozumienia.
– Gówniarza, który za nic ma prawdziwą kulturę, niesłuchającego rad tych, którzy na tej robocie zjedli zęby. To prawda, sam jest sobie winny. Zupełnie się pani nie dziwię, pewnie na pani miejscu postąpiłabym podobnie.
Pani Maria zaczęła się kręcić, splotła dłonie. Już otwierała usta, żeby coś dodać, ale Sylwia jeszcze mocniej ścisnęła ją za rękę.
– Proszę mi nie przerywać. Chcę podkreślić, że to, co się stało, jest w pełni zrozumiałe. Że to musiało wymagać odwagi i ja tę odwagę podziwiam. Podjęła pani ryzyko, żeby zawalczyć o to, w co pani wierzy. Pokazała im pani. Ale teraz jest już po wszystkim i może pani powiedzieć, gdzie jest obraz.
– Wypraszam sobie, ja nie jestem złodziejką! – zaprotestowała kobieta. – W mojej rodzinie nigdy nikt…
– Ależ oczywiście, że nie jest pani złodziejką – przerwała jej Sylwia i drugą dłonią przykryła jej poruszające się niespokojnie palce. – Przecież nie wzięła pani tego obrazu dla siebie. Zrobiła to pani dla kultury. W gruncie rzeczy nic się nie stanie, jeśli się okaże, że Kossak na parę dni opuścił gabinet dyrektora. Przejdziemy nad tym do porządku dziennego, jak tylko wróci na swoje miejsce.
– Ja naprawdę…
Sylwia dostrzegła, że kobiecie zatrząsł się podbródek. Ale zebrała się w sobie, wyprostowała się.
– Nie mam pojęcia, o co pani chodzi. Odmawiam składania wyjaśnień, tak to się mówiło, prawda?
– Wie pani, co się teraz stanie. – Sylwia przestała się uśmiechać, ale nie puściła jej ręki, chociaż bibliotekarka starała się odsunąć, wyrwać spod przyszpilających ją do krzesła czarnych oczu. – Oni będą tego obrazu szukać. Milicja, przepraszam, policja przyjdzie do pani domu. Do domu pani mamy. I będą szukać, przetrząsać rzeczy po pani tacie, zaglądać w każdy kąt. Chce pani jej to zrobić? Chce pani zrobić to mamie? Narażać ją na taki stres?
Widziała, jak oczy kobiety robią się okrągłe, jak zaczynają zbierać się w nich łzy.
– Poza tym pozwoli mu pani wygrać? Bo przecież ten obraz się znajdzie, założę się nawet, że jest tu, w tym budynku.
Wyczuła dreszcz pod palcami, usłyszała świst wciąganego powietrza. Bingo.
– Więc to tylko kwestia czasu. A on wtedy panią wyrzuci z pracy, w niesławie, postawi panią przed sądem. I dalej będzie zapraszał pożal się Boże pisarzy, a w miejsce Kossaka powiesi sobie plakat z Wiedźminem. Możemy to zakończyć tu i teraz. Proszę tylko powiedzieć, gdzie jest obraz. Proszę.
Pan Stanisław zanurkował za regał w najdalszym kącie magazynu, gdzie kurzyły się produkcyjne powieści z lat pięćdziesiątych, roczniki prasy kolorowej z okresu transformacji i dzieła wszystkie Jana Pawła II. Mocował się z czymś, klnąc pod nosem, aż z głośnym „ha!” wytargał zza regału pakunek czule owinięty w ręczniki. Rozsunął kokon i odwrócił obraz w stronę pozostałych.
– I co, znalazła się chabeta, panie dyrektorze – powiedział zadowolony.
– Dzwonię na policję – wysyczał przez zęby młody człowiek, strzepując pajęczyny z mankietu różowej marynarki. – Zapłaci za to.
Sylwia ściągnęła brwi. Jeszcze w poniedziałek dzwonił do niej, prawie płacząc do telefonu, że pokryje koszty z własnych pieniędzy, tylko nikt nie może się dowiedzieć, że z jego gabinetu zniknął „Powstaniec na koniu” Kossaka, wielki skarb biblioteki, bo inaczej będzie skończony. Że, na Boga, wszystko jedno jak, ale obraz musi wrócić na swoje miejsce. Obiecała, że tak się stanie. Jeśli da jej wolną rękę.
– Nie tak się umawialiśmy. – Pokręciła głową.
– Popełniła przestępstwo! – Już jej nie słuchał, wybierając na smartfonie numer alarmowy. – Proszę przesłać fakturę – rzucił do Sylwii, odwracając się do wyjścia.
W gruncie rzeczy dyrektor miał rację. Pozostało jej wysłać fakturę za usługę detektywistyczną i przejść do następnego zadania. Ale wciąż tam stała, pozwalając, żeby kurz osiadał na jej kruczych włosach, szarym kostiumie i eleganckiej skórzanej aktówce.
– Pokażę pani drugie wyjście. – Pan Stanisław dosunął regał do ściany i wytarł ręce w jeden z ręczników. – Żeby nie musiała jej pani spotkać.
Zacisnęła usta w wąską kreskę i ruszyła za panem Stanisławem, który znał się na ludziach.
Magda sprawdziła, czy nóż jest ostry. Syknęła, zlizała z opuszki kroplę krwi i zaatakowała marchewkę. Jutro obiecała iść na cały dzień do sklepu matki, więc dzieciaki muszą mieć w domu przynajmniej zupę, kiedy wrócą ze szkoły.
– …a potem je zobaczyłam i pomyślałam, no nie… I jeszcze mi się głupio tłumaczyła, że niby nie wiedziała, że też chcę z nimi iść, no weź…
Kasia wparowała do kuchni ze słuchawkami w uszach i skierowała się do lodówki. Biały kabelek ginął w kieszeni za dużej bluzy, która sięgała dziewczynie do kolan. Bez słowa przecisnęła się koło Magdy i wyjęła jogurt z górnej półki. Matka próbowała złowić jej spojrzenie spod ufarbowanej na różowo grzywki, ale wzrok Kasi tylko prześlizgnął się po niej, jakby była meblem albo sprzętem kuchennym. Czasami Magda się zastanawiała, czy właśnie tym jest dla własnych dzieci – termomiksem, pralką i bankomatem w jednym. Jeśli tak, to sama jest sobie winna.
Najchętniej spaliłaby w piecu tę okropną bluzę, którą córka nosi czy słońce, czy deszcz, chociaż wygląda w niej jak w worku na kartofle, a przecież taka ładna z niej nastolatka. A potem uśmiechnęła się, bo przecież to samo musiała czuć jej matka, kiedy patrzyła na jej czarne podkoszulki z jakimiś okropnościami, które Magda dawniej zamawiała z zinów ściąganych przez Tyma z Wrocławia. Ruszyła z nożem na ziemniaki, kiedy coś śliskiego smyrnęło ją po łydce. Drgnęła, o mało nie odkrawając sobie palca.
– Karo, piesku… – szepnęła, widząc proszący wzrok golden retrievera. – Pewnie chcesz iść na spacer.
Pies zaskomlał, jakby zrozumiał. Po tych wszystkich latach byłaby w stanie przysiąc, że sama też czyta w psich myślach.
Zalała warzywa wodą, dorzuciła jeszcze dwa skrzydełka i zapaliła pod zupą gaz. Poczłapała na piętro, wycierając dłonie w kuchenną ścierkę.
– …nie, nie mówiłam jeszcze starej – usłyszała przez drzwi i znieruchomiała z ręką na klamce. – Wiesz, pewnie będzie chciała ze mną gadać, pytać, co się stało, jakby naprawdę ją to obchodziło…
Wiedziała, co córka ma na myśli, choć Kasia nie miała prawa wiedzieć, że ona wie. Połowa nauczycielek ze szkoły przychodziła do sklepu, a Magda odkładała im co lepsze ciuchy. A potem od słowa do słowa potrafiła wyciągnąć z nich wszystko, czego nie było w Librusie.
Na zgrzyt zawiasów pokrytych taką ilością farby olejnej, że ledwo się obracały, Kasia podskoczyła na tapczanie, dalej zaplątana w bluzę i słuchawki. Z głośniczka przy komputerze snuło się mdłe elektroniczne plumkanie. Magda dziwiła się, jak dzisiejsza młodzież może słuchać takiego bezpłciowego grania, które kojarzyło jej się z muzyką do windy. Ale, z drugiej strony, jej matka zasłaniała sobie uszy, kiedy wchodziła do jej pokoju atakowana przez, jak mawiała, piekielny jazgot.
– Z psem trzeba wyjść – rzuciła do córki.
– Rozmawiam! – odcięła się dziewczyna.
– To jak skończysz.
– A może ja nie wiem, kiedy skończę?
– Będziesz tak gadać do wieczora?
– A może będę! Niech Robi idzie. W końcu mówi, że to jego pies.
Magda zamknęła drzwi odrobinę za głośno i z goldenem człapiącym za nią krok w krok skierowała się do pokoju syna.
Robi siedział przy swoim stanowisku dowodzenia, z wielkimi słuchawkami na głowie, schowany za dwoma monitorami. Wyglądałby jak programista, gdyby nie krótkie nóżki dyndające z fotela gamingowego. Rolety były spuszczone, w pokoju panował półmrok, tylko poświata ekranu oświetlała okrągłą twarz dziewięciolatka. Nawet nie zauważył matki, klikał coś zapamiętale.
– Z psem trzeba wyjść.
– Co? – Odsunął od ucha muszlę słuchawki.
– Z psem trzeba wyjść! – podniosła głos.
– Ale gram!
– To zrób sobie przerwę.
– Nie mogę.
– Jak to nie możesz? Wciśnij pauzę, zasejwuj, co tam masz, i idź z psem.
– Mówiłem ci przecież, że w to się gra przez internet! Wszystkie chłopaki tam są i bez mojego czołgu…
Zamknęła drzwi, żeby zaraz nie powiedzieć jednego czy dwóch słów za dużo. Żeby znowu nie podnieść głosu. Mogłaby im przypomnieć, jak jej nudzili, że chcą psa, że będą wychodzić, czesać, sprzątać, karmić… Zgodziła się na kundelka ze schroniska, ale gdy pojechali z Tomkiem do Wrocławia, wrócili z golden retrieverem z hodowli. Tomek wydał oszczędności przeznaczone na wakacje w Chorwacji, ale zapewniali ją, że o niczym tak nie marzyli. Pół roku później suszyli jej głowę o to, dlaczego nigdzie nie jadą, a odbieraniem przeżutych kapci, szczotkowaniem wyłażącego futra i wybiegiwaniem szalonego psa musiała zająć się sama.
Popatrzyła w wyczekujące załzawione oczy, a potem na zegarek. Akurat zupa się ugotuje.
– Chodź, Karo, pójdziemy sami.
Zarzuciła na plecy lekką bluzę, chociaż stojące nisko słońce jeszcze nie powiedziało ostatniego słowa. Wcisnęła w uszy słuchawki i piekielny jazgot wypełnił przestrzeń między jej skroniami. Karo wyrwał do przodu, dobrze znał jej trasę. Poczuła, jak smycz się napięła. Wzdłuż muru, zza którego wystawał starodrzew zapuszczonego parku, trzeba obwąchać wszystkie kosze na śmieci, potem przed stawem w lewo, tu, obok przybrzeżnych zarośli, pierwsze sikanie. I dalej za drogą, wśród łąk i nieużytków, szerokim łukiem wokół klasztoru, jak szło się do niej, do Kaliny. Przyspieszyła kroku przed jej domem, dzisiaj zamkniętym na głucho, z obłażącym tynkiem i zarośniętym samosiejką podwórkiem, osieroconym, kalekim. Ze starego krzyża przed bramą został tylko żelazny stelaż na postumencie z zatartym napisem szwabachą. Potem w prawo, w pola. Tutaj spuściła Karo ze smyczy; pomknął radośnie przed siebie.
Słońce kleiło się do horyzontu, od lasu ciągnęło chłodem. W słuchawkach Lux Occulta, jak kiedyś. Magda zmrużyła oczy i mogła przez chwilę udawać, że to wszystko, co się wydarzyło, nie miało miejsca. Że znowu zmierza tam z butelką taniego wina w plecaku, by spędzić wieczór ze znajomymi, słuchać, jak Tymo recytuje psalmy od tyłu, jak Marcin udaje opętanie, a Kalina śmieje się z niego do łez. Czuć smak podawanej z rąk do rąk butelki przecieranej rękawem bluzy, zawrót głowy, zapach rozgrzanego metalu. Wiatr we włosach, kiedy tańczyli wokół ognia rozpalonego w starej beczce po oleju, jakby wciąż mieli przed sobą przyszłość, jakby cały świat należał do nich.
Karo zatrzymał się przy kępie brzózek, odwrócił i zamachał ogonem. Podeszła i przystanęła. Wyłoniły się zza chaszczy na tle ściany drzew. Ruiny. Oświetlone pomarańczowym płomieniem ogniska, otoczone przez kolorowe grzyby namiotów. Patrzyła z oddali, nie śmiąc podejść. Głos bębna niósł się po polach, przerywany przez śmiechy i okrzyki. Euoi! Euoi! Że też ze wszystkich opuszczonych nieruchomości ta szalona cyganeria musiała wybrać akurat tę. Nic tu po niej. Odwróciła się i cmoknęła na Karo. Pies pogonił w przeciwnym kierunku, wzdłuż krawędzi lasu, który ciągnął się stąd daleko na południe, aż po szosę Gryfów – Jelenia. Zawahała się. Ruszyła za nim.
Nie odważyła się wejść na rozklekotany, przegniły pomost, stanęła na brzegu. Mgła płatami zalegała nad spokojną taflą, znad stawu ciągnął ziąb. Krwawe poblaski tańczyły na czerniejącej toni. Że też tyle lat tu przychodziła i nie wiedziała. Że też wszystko musiało skończyć się tak blisko miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Ich krótkie dolce vita, parę lat wykradzionych szarości przez młodość, przyjaźń, wiarę, nadzieję i miłość, chociaż a rebours, bo przy akompaniamencie dudniących gitar, galopującej perkusji i wokalu wyjącego o śmierci, szatanie i piekle.
Tyle lat jej szukała, a ona była tu, tak upiornie blisko. Nie uciekła z chłopakiem, jak mówili jedni, ani do sekty, śpiewać „Hare Kriszna” na jakimś dworcu. Nie wsiadła do pociągu byle jakiego, nie wyjechała kurwić się za granicę, jak chcieliby inni. Magda zawsze przeczuwała, że z Kaliną musiało stać się coś bardzo złego. Kiedy sama odebrała telefon w komendzie, że w stawie koło Ruin znaleziono ludzkie szczątki, nie musiała czekać na opinię biegłych, żeby wiedzieć, że to ona. Chociaż bardzo chciałaby się mylić.
Staw ciągnął się od skraju lasu w głąb gęstwiny. Odwróciła się, powiodła wzrokiem po horyzoncie, gdzie na tle ciemniejącego nieba zapalały się piksele okien miasteczka. I po bliższych, dobrze stąd widocznych zabudowaniach nieopodal ogródków działkowych. Ciekawe, u Tymoteusza się nie świeci. Szkoda, bo mogłaby do niego pójść, powspominać albo po prostu pobyć, napić się nalewki, posłuchać muzyki, podzielić się bólem – może by zelżał.
Wiedziała, że z jakiegoś powodu to niemożliwe. Po tym wszystkim pooddalali się od siebie, odskoczyli jak bile rozbite przez rozgrywające zagranie, pierwsze uderzenie dorosłości, która przecież nie na tym miała polegać.
Ile to już lat? I dlaczego wciąż boli? Co za demona wtedy obudzili, gdy pląsali przy ogniu w Ruinach, tak samo niewinnie, jak dzisiaj te kolorowo ubrane dzieciaki z namiotów? I czy już na zawsze ten demon będzie ją ścigać, nie pozwoli odpocząć, kochać, patrzeć w spokoju, jak dojrzewają jej dzieci, jak starzeje się jej mąż, jak rosną posadzone przez nią w ogrodzie drzewa? Poddała się, starała się zapomnieć. Odeszła, jak radził komendant, zajęła się domem, dziećmi, sklepem. Próbowała, naprawdę, i nawet nieźle wychodziło jej udawanie, że jej się udało.
Ale kiedy przychodziła tu, a przychodziła tu zawsze, wiedziała, że ten demon nigdy nie zostawi jej w spokoju. I że jest z nim sama, a sama nigdy go nie pokona.
Tańczyli. Sylwetki o rozpostartych ramionach, rozwianych włosach, wygiętych w łuk grzbietach, chusty niczym skrzydła. Nagi tors, nęcące biodra, prężne uda rozwirowane na tle płomieni. Girlandy iskier niosły się od ogniska ku koronom drzew, wysoko w noc. Rytm pulsował, nasady dłoni i opuszki palców przebierały po membranie darbuki, przyspieszając, by na chwilę zwolnić, nabudować napięcie i uwolnić je nagłym zrywem, w ruch, pęd, wir. Tańczyli. Pot i oddech, w oczach blask od żaru i endorfin, ciało w ciało, coraz bardziej jedno. Ogień, bębny i krąg. Tańczyli. Hipnotyczny rytm, śpiew wydarty z gardła, z piersi, z brzucha.
W drugim kręgu tańczyły cienie, pełzały po kruszejących murach, olbrzymie i rozedrgane, muskały pęknięcia i szczeliny, lizały odsłonięte cegły, nikły w ziejących czernią otworach okien, wyskakiwały zza zarwanych ścian. Od klepiska ku okapom dziurawego dachu po rdzawej poniemieckiej cegle wspinał się winobluszcz. Poblask ognia kładł się na startych posadzkach i spróchniałych deskach, wydobywał z mroku rekwizyty, resztki sprzętów, połamane meble. Niknął wśród cieni.
Ognisko płonęło na podwórzu, przed potężnym domostwem ze schodkami pośrodku. Te, zamiast do drzwi, prowadziły niczym proscenium do wyrwy po zawalonym frontonie, otwartej od fundamentu po ostatni gzyms, obnażającej przekrój podłóg. Pozapadany dach urywał się przy kominie, odsłaniając jego sterczącą w nocne niebo konstrukcję. Podwórze otaczały szczątki budynków gospodarczych: po lewej do domostwa przylegały pozostałości murowanej stodoły z łukowato zwieńczonym wjazdem zamkniętym resztką spróchniałych wrót. Glina wykruszyła się prawie całkiem z szachulcowego muru, spaczone belki trzymały całość jakby wysiłkiem napiętej woli. Po prawej szczerbiły się ceglane pozostałości obory i szopy. Większość cegieł rozkradziono na okoliczne chlewiki, w fundament wczepiały się korzeniami krzaki dzikich malin i bzu. Gdzieniegdzie mury przyziemia sięgały na tyle wysoko, by tworzyć naturalne siedziska, loże z prowadzącymi na nie schodami. Wraz z belkami i sąsiekami stodoły naprzeciw tworzyły wokół podwórza coś na kształt audytorium. Widownia na murach, trzeci krąg.
Śpiew płynął jasnymi wokalizami, gnany energią darbuki, dołączały doń basowe burdony, wysokie okrzyki, rytm był już tak szybki, że nierozróżnialny. Chór połączył się w jeden głos, jedno wirujące ciało, dłonie na membranie wybiły finalny akcent, melodia się urwała i w tej samej chwili najgrubszy pień strzelił w ognisku błyskiem iskier.
Euoi!
Krąg zatrzymał się i rozpadł. Twarze ludzi były roześmiane, ich oczy błyszczały od tańca. Kobiety bez makijażu, w szarawarach, spódnicach, kusych topach lub, dla odmiany, workowatych bluzkach. Kolory, świadome ruchy i perliste śmiechy. Wyrzeźbione ciało mężczyzny, lniane spodnie. Obok łysina, brzuszek, chude żebra i dredy. Postawione głosy, niedbała atrakcyjność, studium postaci. Intensywni i głośni albo zadumani i uduchowieni. Błysnęły zapalniczki, do woni ogniska dołączyła nuta tytoniu i marihuany.
– Mistrzu! Gdzie twoje eliksiry?! – rzucił ktoś w stronę wyrwy ziejącej w fasadzie domostwa.
Ze schodów podniósł się postawny mężczyzna koło czterdziestki, ze szpakowaciejącą brodą i szczupłą twarzą o mocnych rysach, ciemnych oczach, okoloną sięgającymi za uszy włosami. Błysnął zębami i z marynarskiego worka wyjął cztery flaszki. Podszedł do ognia, gdzie otoczyły go spocone ramiona. Znalazły się naczynia, które natychmiast wypełniły się płynem o mocnej ziołowej woni.
– Co to jest? – Chłopak w dredach przysunął do twarzy plastikowy kubek, spróbował, zalśniły mu oczy.
– Jakbym ci powiedział, to musiałbym cię potem zabić. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Można po tym zagrać cały spektakl jeszcze raz. Tańczyć do jutra. Albo pieprzyć się do rana stylem dowolnym – dokończył do wtóru entuzjastycznych okrzyków, próbując nie dać sobie wyrwać butelki. Wreszcie poddał się, flaszki poszły w obieg, a on wrócił na miejsce.
W głębi, w mroku, na posłaniu z poduszek spoczywała kobieta. Fałdy jej wzorzystej sukni spływały na posadzkę, ona zaś wspierała się na łokciu, bawiąc się puklem długich, czarnych włosów, jakby wszystkiemu temu, co działo się u jej stóp, poświęcała tylko tyle uwagi, ile bogom wystarcza do podtrzymywania planet w ruchu. Twarz kobiety nie zdradzała jej wieku, pełne usta i grecki nos nie dawały się przyporządkować do żadnego typu urody. W egzotycznych, prawie czarnych oczach pełgały poblaski ognia.
Mężczyzna usiadł na stopniu, wodząc wzrokiem po radosnym pandemonium.
– Zioła! – zakrzyknęła dziewczyna w obcisłym białym topie wciągniętym na gołe ciało. – Dla ciebie mam kwiat czarnuszki i orlika. A dla ciebie rutę, a ta ruta jest dla mnie. W niedzielę możemy ją nazywać zielem Bożej łaski. Tylko ty, pani, musisz ją nosić inaczej niż ja[1]…
– Ależ ona to dzisiaj zagrała! – rzucił ogolony na zero mężczyzna z brzuszkiem.
– Grała jak nie ona! Jakby coś się w niej w końcu otworzyło. – Dziewczyna przyłożyła dłoń do opiętej topem piersi.
– Śliczna była, stała tu, na środku, między wszystkimi, tam widzowie, a ona jakby była zupełnie sama – podjął ten z dredami.
– Och, nasza gwiazda! – Dwie brunetki w czerni, jedna z kubkiem, druga z papierosem, przyskoczyły do siebie i wybiegły na środek. – Powiadają – wyrecytowały, wznosząc spojrzenia – że sowa była córką – zrobiły pauzę, trzepocąc synchronicznie rzęsami – piekarza!
– Boże mój, wiemy, czym jesteśmy… – zaczęła pierwsza.
– …ale nie wiemy, czym się możemy stać! – dokończyła druga, wieńcząc występ serią ukłonów i rozsyłając całusy wśród śmiechu i wiwatów.
– A ja naprawdę uważam, że ona była dzisiaj niezwykła. – Dziewczyna w topie nie dawała za wygraną. – Ja miałam ciary, a wy nie? Przecież to taki tekst, że można się totalnie zagrać, a ona miała to tak przeżyte! Jakby szła po granicy, tak do siebie go grała… Dzisiaj świętego jest Walentego…
Grupa przycichła. Ogień trzaskał.
…Słońce już stoi na niebie;
Ja drżącą ręką w twoje okienko
Stukam i czekam na ciebie.
Wdział prędko szatki i drzwi do chatki
Rozwarł przed swoją jedyną;
Dziewczyna słodka weszła do środka,
Ale nie wyszła dziewczyną.
Kobieta z wnętrza domu pochyliła się, obserwując, jak mężczyzna siedzący u szczytu schodów nawija na dłoń sznurek marynarskiego worka. Wyłapała już u niego dziś wieczór ten gest, do tego drgnienie, nieodgadniony grymas. Przy tej samej kwestii podczas spektaklu.
– Tak do siebie i tak świeżo – upierała się tymczasem dziewczyna w topie. – Prawda, Lila? Przyznaj! – zwróciła się ku wyrwie w fasadzie.
Kobieta uniosła się z poduszek i zstąpiła po schodach, a za nią sunęła jej suknia. Tłumek wokół ogniska natychmiast ucichł.
– Świeżo. – Kobieta wykonała gest dłonią w stronę dziewczyny. – To dobre słowo. Świeżo, młodzieńczo, niemal naiwnie, prawda?
Rozejrzała się po zaczerwienionych od żaru i destylatu twarzach, po półotwartych ustach i ściągniętych brwiach.
– Ofiara szaleństwa to nie jest dla aktora nic niezwykłego, pamiętajcie – powiedziała. Spojrzała na mężczyznę, ten wstał, zarzucił worek na ramię i podjął jej dłoń. – Chodź, Tymoteuszu. A wy chwalcie Dionizosa, byle nie za bardzo, bo jutro zaczynamy działania twórcze od początku.
Odeszła, pozostawiając po sobie chwilę ciszy. W końcu chłopak z dredami zaintonował „Dzisiaj świętego jest Walentego” na melodię „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy”. Inni ochoczo podjęli pieśń.
– Hej – rzuciła jeszcze dziewczyna w topie, przekrzykując śpiewy. – A gdzie ona w ogóle jest?