„Szkoła biednych” Sándora Máraia to satyryczny esej, który mimo upływu lat pozostaje boleśnie aktualny. Powstały w cieniu kryzysu gospodarczego lat 30. XX wieku, w mistrzowskim stylu nawiązuje do dawnej literatury naukowej.
Márai, czerpiąc z własnych doświadczeń i licznych obserwacji, z ironicznym humorem opisuje naturę biedy, jej różnorodne oblicza i wpływ na codzienne życie.
Moje niewielkie dzieło pragnie uzupełnić lukę. Jako praktykujący biedny już od dawna poszukuję podręcznika, który zawierałby instrukcję obsługi ubóstwa, wytłumaczyłby, jak można znosić ten stan z godnością, a bez załamania nerwowego, i w kryzysowych, przykrych chwilach życia zaopatrzyłby w rady ludzi o umiarkowanych dochodach.
Satyryczny esej “Szkoła biednych”, mimo że powstał w cieniu kryzysu gospodarczego lat trzydziestych XX wieku, jest ponadczasowy, tak jak ponadczasowe jest ubóstwo jako zjawisko społeczne. Sándor Márai w znakomicie stylizowanym na dawne rozprawy naukowe utworze podejmuje się opisu natury biedy, jej odmian i przejawów.
Na podstawie licznych obserwacji i własnych doświadczeń ukazuje ‒ w sposób niepozbawiony (auto)ironii ‒ postępowanie biednych w sprawach mieszkania, ubrania, jedzenia, podróżowania czy pracy… oraz wobec kobiet. Pośród czarnego humoru Szkoły biednych można też odnaleźć postawę pisarza, któremu niejednokrotnie doskwierał byt.
… zbyt dużo pieniędzy to same kłopoty i niskie pragnienia.
Szkoła biednych
Przekład: Irena Makarewicz
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 21 czerwca 2024
Wstęp
Moje niewielkie dzieło pragnie uzupełnić pewną lukę. Jako praktykujący biedny już od dawna poszukuję podręcznika, który zawierałby instrukcję obsługi ubóstwa, wytłumaczyłby, jak można znosić ten stan z godnością, a bez załamania nerwowego, i w kryzysowych, przykrych chwilach życia zaopatrzyłby w rady ludzi o umiarkowanych dochodach. Majaczyło mi przed oczyma duszy coś w rodzaju strawersowanej nauki tańca i taktu – zasad dobrego wychowania – coś, co w sposób prosty i praktyczny nauczy biednego, jak powinien się zachowywać w stosunku do wyższych warstw, jeśli chce ułagodzić świat. Jak ma się uśmiechać, wstawać, siadać, prosić do tańca damę, obierać ziemniaki, przedstawiać się lub czyścić szambo, tak żeby nie popełnić błędu formalnego i nie wywołać powodowanej irytacją krytyki ze strony trybunału subtelniejszego świata. Jeśli dobrze się temu przyjrzeć, musimy dostrzec, że biedni nie tylko żyją niezdarnie, lecz również źle się zachowują. Ich sposób bycia jest często nieznośny, formy życia – pospolite, w rozkoszach biednych brak wszelkiego umiarkowania wyższego rzędu itd. Z tego punktu widzenia znakomitym podręcznikiem i dzisiaj byłby na przykład Umgang mit Menschen
Kniggego1, gdyby ten popularny autor nie zapomniał w trakcie tworzenia swego dzieła o tym ubocznym i drugorzędnym, acz niepodważalnie wartym uwagi zjawisku społecznym, że ludzie generalnie nie mają pieniędzy. Taki sam uderzający błąd wykazują zbliżone tematycznie wspaniałe dzieła literatury krajowej, które uczą zasad kontaktów międzyludzkich. Jednym z pobocznych zamysłów mojego przedsięwzięcia jest, aby ludziom, których miesięczny dochód nie osiąga trzystu czterdziestu pengő – innymi słowy, dziewięciu dziesiątym ludzkości – łagodnie, lecz zdecydowanie zwróciło ono uwagę na podstawowe reguły i konsekwencje życia towarzyskiego na wyższym poziomie, bo nie sposób już patrzeć, jak bardzo świat chamieje wskutek biedy. To byłby jeden z celów mojego niewielkiego dzieła.
Takimi naiwnymi i jałowymi teoriami jak te, czy obecna cywilizacja jest, czy nie jest na wykończeniu, i czy nasz wypróbowany system produkcji umiera, czy nie umiera, nie mam możliwości zająć się w ramach tej książki, ponieważ jest ona niemalże tak krótka jak życie, na które pragniemy skierować uwagę, teoretyczne zaś wątpliwości z ochotą powierzyć możemy tym smutnym ludziom, którzy czymś takim zajmują się zawodowo, innymi słowy ekonomistom i filozofom kultury. Za punkt wyjścia biorę tezę, że bieda, niczym jakaś epidemia bądź średniowieczna mania, rozprzestrzeniła się w naszych czasach w sposób niewyobrażalny i obok powszechnego, prowadzonego na skalę przemysłową i dozwolonego przez władze żebractwa przyciąga w swój magiczny krąg coraz to nowe klasy. Dostrzegam więc pilną potrzebę powstania podręcznika, który wyuczy zaskoczonych, brutalnie zaatakowanych i zaciągniętych do kazamatów ubóstwa nowych biednych, zachowujących się czasem w takiej zmienionej sytuacji, w momencie pierwszego zaskoczenia, równie mało rozsądnie i gustownie jak przykładowo nowobogaccy, naświetli im prawdziwą istotę i naturę ich położenia oraz ukaże szanse na radość życia możliwą do osiągnięcia w ramach, powiedzmy, ich nowych ciasnych cel więziennych. To nie będzie łatwe.
Podczytywanie nauk ojców Kościoła oraz wrażliwszych świętych nie pozwoliło mi znaleźć idealnego pocieszenia ani zaspokojenia, gdyż najznakomitsi autorzy Kościoła chwalą i głoszą ubóstwo, w przeciwieństwie do mnie, który nienawidzę biedy, przynajmniej mojej własnej, a najważniejszym zarzutem wobec takiego położenia jest to, że uważam je za nieodparcie nudne. Nudy zresztą też nienawidzę w każdej formie, ponieważ przypomina mi ona śmierć, którą pogardzam, a najbardziej nienawidzę jej wtedy, gdy przybliża się do mnie odziana w żałobny strój biedy i wionie ku mnie tym swoim stęchłym tchnieniem. Nie przeczę, że religia to nadzwyczajne pocieszenie oraz lek na biedę, zwłaszcza jeśli stale mamy przed oczami zadośćuczynienie na tamtym świecie, a nie przejmujemy się tym wszystkim, co dzieje się z nami tutaj. Ja sam też jestem głęboko wierzącą duszą i dlatego zaskakuje mnie to, że mimo wszystko się nudzę, od momentu narodzin nudzę się tu na ziemi, bo od momentu narodzin jestem biedny. Ten stan, o którego niezmienialności jestem przekonany, czasami uznawałem za nie do zniesienia i niczym jakiś schwytany w matnię Miklós Zrínyi2, schowawszy do kieszeni sto złotych monet, uciekałem z obleganej twierdzy ubóstwa, czego naturalną konsekwencją było to, że zawsze padałem i ginąłem. Przy okazji takich ucieczek, nawet jeśli tylko przez moment, starałem się jednak brać udział w życiu bogatych, małpowałem ich zwyczaje, podróżowałem po ich krainach i stołowałem się w ich restauracjach, leżałem w ich łóżkach i paliłem ich papierosy – podejmując wysiłek tak żałosny i głupi, jak na przykład człowiek chory na raka, który idzie do baru potańczyć i wybiera się na szczyt wieży Eiffla, ponieważ sądzi, że wówczas poczuje się lepiej. Zajęło mi pewien czas, nim się nauczyłem, że bieda jest nie wokół mnie, lecz we mnie, i nie ma przed nią ucieczki. Trwało też, nim sobie przyswoiłem, że atmosfera ubóstwa roztacza taką woń, jak śmierdząca mofeta na zboczu góry Büdös3, a pod wpływem oparów wydzielanych przez nią, w przenikniętym siarką powietrzu barwy flory w jej otoczeniu bledną; rośliny tracą chlorofil, gdy tylko spojrzy na nie człowiek ubogi. Nawet najbujniejsza okolica jest szara i nudna, jeśli patrzy na nią jakiś biedak; to zostało wielokrotnie poddane próbom i potwierdzone. Kiedy się o tym dowiedziałem, nie popadłem w rozpacz, nie oburzyłem się, a przede wszystkim nie wstąpiłem do żadnej partii politycznej, bo byłby to z mojej strony krok niegodny i naiwny. Jako człowiek, któremu nie jest całkiem obca metodyczna refleksja filozoficzna, zacząłem raczej myśleć, bo to było najtańsze, a i znalazłem w tym działaniu przyjemność. Efektem owych namysłów jest niniejsza książka.
Dobrze wiem, że moje niewielkie dzieło ma liczne ułomności. Jego główny cel wielu uzna być może także za nazbyt swobodny, figlarny. Cóż na to poradzę? Podstawowym punktem wyjścia moich refleksji było to, czy w cywilizacji, w której z powodu starań o przeżycie nikt już nie ma czasu żyć, potrzebne byłoby nauczanie – na publicznych, państwowych kursach – techniki ubóstwa, nim ludzkość całkowicie zgłupieje w tej biedzie – proces ten jest wprawdzie naturalny, niemniej jednak zasmucający. Tym bardziej zasmucający, że gdy bada się tę kwestię ze wznioślejszego punktu widzenia, wszystkiego można się nauczyć, w tym i biedy – dzięki pilności, talentowi, staraniom i nasyconej oddaniem uwadze można złagodzić męki i utrapienia związane z ubóstwem, a nawet jeśli ten z grubsza nieznośny stan nie zniknie, to zagości w nim jakaś metoda, dzięki której niekiedy przestanie on jawić się jako aż tak idiotycznie nudny. Takich zaś bzdur jak to, że ziemia jest zastawionym stołem, oczywiście ani myślę mówić; ale założyłem, że człowiek biedny dysponuje w końcu przecież takimi samymi zmysłami jak człowiek bogaty, tylko nie umie się nimi posługiwać, i starałem się wypracować pewną dającą się zastosować – nawet przy całym jej skomplikowaniu – metodę dla biednych, coś podobnego do Mein System4, drobne ćwiczenia życiowe, które chory wykonuje codziennie przez pół godziny, gdy wstaje bądź kładzie się spać, i szybko zauważa, że niedowład członków łagodnieje, a on sam, nawet jeśli powoli, to jednak zaczyna się ruszać. Efektem owych refleksji jest właśnie ta skromna metoda, której łacińska nazwa mogłaby brzmieć i tak: Ars vivendi pro pauperibus5 – ten tytuł miałby o wiele więcej uroku, bo generalnie wszystko brzmi piękniej, jeśli jest po łacinie, ale w takim wypadku mniej osób by go zrozumiało i dlatego ten tytuł pomijam. Zresztą to nie tytuł jest ważny. Ważny jest cel mojego dzieła, który starałem się osiągnąć najprostszymi środkami.
Na koniec wykorzystam sposobność, żeby podziękować wszystkim, którzy w trakcie pisania tej książki wspomagali mnie swoimi doświadczeniami i radami. We wprowadzeniu do tego rodzaju rozpraw wręcz wypada to uczynić – autorzy składają wówczas podziękowania najczęściej dyrektorom muzeów, którzy ostatecznie znają się nie tyle na biedzie, ile raczej na wypchanych zwierzętach. O ileż przyjemniejsza jest moja sytuacja, skoro mogę w tym miejscu wypowiedzieć płynące z głębi serca podziękowania dla tak wytwornego i szlachetnego autora, jak Święty Franciszek z Asyżu, który swym dziełem Mistyczne zaślubiny z Panią Biedą6 przekazał mi bezcenne wskazówki i naprowadził mnie na zrozumienie prawdziwej istoty i natury ubóstwa. Z wdzięcznością myślę o moim przyjacielu, dr. T. S., który jako praktykujący biedny jest obecnie żebrakiem wykładającym w bocznych uliczkach otaczających Uniwersytet w Filadelfii, oraz o moim koledze L. Z., z którym brałem kiedyś udział w seminarium, a który jest teraz człowiekiem biednym w Rotterdamie. Również ich radom i wskazówkom wiele zawdzięczam. Jestem całkowicie pewien, że surowym biednym, którzy lubią pracę naukową rozumianą abstrakcyjnie, moje dzieło może się wydawać podejrzane z racji niezaprzeczalnej aktualności, której przydaje mu obecna w naszych czasach powszedniość wybranego przedmiotu refleksji. Ja jednak starałem się oprzeć moją książkę na ideach przewodnich niezależnych od modnych prądów czasu i epoki. Na ile mi się to udało, niech osądzą moi krytycy. Moje niepokaźne dzieło dedykuję i polecam biednym na całym świecie.
S. M.
O biedzie ogólnie
O bogactwie
O pieniądzach
O ubóstwie zwierząt
Kontakty z biednymi
Ogólnie rzecz biorąc, najbardziej celowe jest, aby biedą zajmować się z pewnego dystansu, wedle aspektów wyższej filozofii, i jest to wskazane tym bardziej, że jeśli ktoś się nią zajmuje w tonie bardziej praktycznym i z bardziej praktycznego punktu widzenia, to – zgodnie z międzynarodowym porozumieniem – w większości cywilizowanych państw wcześniej czy później trafi do więzienia. Na wstępie skonstatujmy zatem, że z perspektywy wyższej filozofii ubóstwo jest naturalnym stanem człowieka. Istotnie, tylko całkiem poczciwe paple bądź zawodowo krytyczne gaduły mogą twierdzić, że nowa teoria ekonomiczna bądź hasło polityczne potrafiłyby z dnia na dzień, ale nawet i kiedykolwiek, podnieść ze stanu biedy wielkie masy ludzkości. Tylko całkiem dobroduszni marzyciele lub zdecydowani na wszystko fanatycy mogą głosić takie głupstwa, że żyjący na ziemi, w przeważającej mierze życzliwy, cechujący się bezgraniczną cierpliwością w wytrzymywaniu obciążeń i w swej masie kompletnie pozbawiony talentu rodzaj ludzki natychmiast stanie się szczęśliwy i przestanie być biedny, gdy tylko jakaś nauka praktyczna czy hasło, przykładowo pieśni chóralne Armii Zbawienia bądź nauki Marksa, z odpowiednią energią i siłą rozprzestrzenią się po świecie. Wierzyć w to mogą tak naprawdę jedynie socjologowie lub ludzie, którym się za to dodatkowo płaci. Człowiek rozsądny, a przede wszystkim taki, który dysponuje jeszcze odwagą moralną, co, mówiąc wprost, jest jednoznaczne z tym, że nie otrzymuje pieniędzy ani z Moskwy, ani od Ku Klux Klanu, nie może bez oznak wstydu słuchać teorii pasujących do rzeczywistości tylko tak, jak wielbłąd do ucha igielnego.
Ten obecnie ważki problem dotyczący klucza, według jakiego ludzie dzielą się produkowanymi dobrami i skarbami świata, oraz narzędzi – pokojowych czy przemocowych – po jakie sięgają w interesie poprawy proporcji tego podziału, nie ma zupełnie nic wspólnego z ubóstwem jako naturalnym stanem człowieka w świecie. Ludzkość przyzwyczaiła się do biedy i nie potrafi zresztą żyć inaczej. Bardzo silne osobowości od czasu do czasu wytłumaczą jej, w jakim celu aktualnie jest biedna, ona zaś najczęściej z wdzięcznością w to wierzy – ale to wszystko. Z filozoficznego punktu widzenia całkowicie obojętne jest to, czy związane z biedą cierpienia ludzie wytrzymują w nadziei na ukształtowanie nowego sytemu produkcji, czy po prostu dlatego, żeby jakiś bank bądź jakieś przedsiębiorstwo przemysłowe wypłaciły większą dywidendę, czy też z nakazu religii albo w służbie jakiegoś romantycznego i mglistego hasła, jak wolność lub kolonizacja, lub trust zapałczany. Jakkolwiek byśmy obracali tymi hasłami, trudno ominąć rzeczywistość, która, krótko mówiąc, przedstawia się tak, że ludzie są biedni, a jedynie bardzo niewielki ułamek miliardów ludzi to osoby bogate, i nawet jeśli państwo czasami przejmuje od bogatych rolę posiadacza, to masy ludzi niezmiennie pozostają biedne, tak samo w Chinach, jak w Laponii czy Niżnym Nowogrodzie w Sowietach. Uzasadnienie, dlaczego, dla jakiego celu ludzie są biedni tu czy tam, może być zupełnie dowolne, bo i tak nie zmienia instytucjonalnej, tajemniczej stałości ubóstwa. Nawet małpie wygłupy w cyrku nie mają tak wdzięczniej publiki jak ta na wiecu ludowym, na którym tłumaczy się ludziom, dlaczego byli dotąd biedni, i zachęcająco pokazuje się im ów odległy cel, dla którego będą musieli z entuzjazmem znosić nową nędzę i kolejne cierpienia. W takich momentach ludzie szaleją z radości, bo widzą pretekst do tego, żeby niezmiennie, ewentualnie w jeszcze większym stopniu pozostać biednymi, a do tego stanu w sposób oczywisty przywykli już na tyle, że niekiedy urządzają prawdziwe rewolucje i rzezie, aby zapewnić jeszcze powszechniejsze, bardziej zinstytucjonalizowane, równiejsze i silniej naznaczone tajemnicą ubóstwo. Czy masy ludzkie będą i za sto lat równie biedne, jak były przed stuleciem, na ten temat mogą się spierać w szkołach agitatorów lub w salonach literackich, natomiast człowieka rozsądnego, który ma odwagę skonfrontować się z rzeczywistością, obchodzi to równie niewiele jak dysputa geologów o tym, czy za tysiąc lat poziom Oceanu Spokojnego obniży się czy wzrośnie o pięć centymetrów. Ocean ludzi, w ramach każdego systemu produkcji, bez wątpienia i na zawsze pozostanie na poziomie ubóstwa; z etycznego punktu widzenia nie ma zresztą niczego bardziej naturalnego.
Już w maju 1928 roku w jednej kawiarni w Budzie pewien starszy pan o żywej inteligencji, a także doskonałym zmyśle obserwacyjnym wskazał mi, że również zwierzęta są biedne. To mnie zaskoczyło. Jak zawsze wielkie prawdy, tak i to proste stwierdzenie było mi przestrogą, żeby sekretu biedy zacząć szukać nie w słowniku teorii wykutych bez zrozumienia, lecz w życiu, a wówczas przyjdzie nam popaść wręcz w zdumienie, jak bardzo odmienna jest jej natura, niżbyśmy chcieli, żeby była. Jeśli zastanowimy się nad tym, że z wyjątkiem mrówek, pszczół i termitów nie trafia się w świecie żyjących organizmów ani jedna istota, która zdobywanie majątku uznawałaby za swoje życiowe zadanie lub obstawała przy dobrach zdobytych czy to pracą i pilnością, czy to nagą siłą i zdradzieckim podstępem, naraz widzimy w sposób niedwuznaczny, że ubóstwo jest naturalnym stanem stworzenia i nawet wymienione wyżej owady wykonują swoją monotonną pracę, polegającą na gromadzeniu majątku, raczej na rozkaz jakiejś nudnej i wymuszonej umowy społecznej. Trudno też sobie wyobrazić, żeby przykładowo lew, który bezwzględnie ma tyle siły i energii, lub hiena, która potrafi być tak pozbawiona wątpliwości, lub wilk, który potrafi być tak żądny krwi, jak, powiedzmy, jakiś przeciętnie utalentowany, pięćdziesięcioletni, chory na cukrzycę właściciel garbarni, o którym się w tym fachu mówi z uznaniem wynikającym z sumy jego wspomnianych wyżej właściwości, nie potrafiłyby gromadzić majątku, gdyby chciały! Ale właśnie to, że nie chcą, a nie chce nawet hiena, która jest najszpetniejszym zwierzęciem i jak powszechnie wiadomo, zjada padlinę, lecz jednak ani jej się śni, ani przychodzi do głowy, że z tłuszczu ścierwa można ugotować też mydło, a na mydle zrobić majątek – właśnie ta kompletna obojętność, jaką względem zdobywania majątku jednakowo wykazują zarówno wybitne osobowości, jak i robociarze świata zwierząt, może przekonać każdego myślącego człowieka, że ubóstwo jest tak naturalną atmosferą każdej istoty żywej, jak powietrze, którym oddycha. Czy ktoś kiedykolwiek słyszał o królewskim tygrysie, który popełnił samobójstwo, bo kursy jego papierów wartościowych zaczęły pikować na giełdzie we Frankfurcie, lub o szakalu, który powiesił się ze zgryzoty, bo pewnego dnia zauważył, że truchło antylopy, zakopane przez niego z taką starannością i przezornością, ktoś w nocy wykopał i zdefraudował? Słoń zbiera wprawdzie krajcary, ale też natychmiast po ich zdobyciu ciska je trąbą, pogardliwym gestem, pod nogi dozorcy bądź opiekuna. Zwierzęta, którym zdolność zdobywania majątku dana jest dokładnie tak samo jak ludziom, pogardzają dobrami przechowywanymi na zapas; i to rzucające się w oczy zjawisko, któremu nie sposób zaprzeczyć, wzywa do ostrożności, gdy analizujemy naturę ubóstwa i bogactwa człowieka.
Kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że bieda jest naturalnym, prawdziwym i wiecznym stanem istot żywych, oczywiście nie zaczynamy udowadniać jednocześnie takiego głupstwa, jakoby była ona położeniem dobrym, przyjemnym i uszczęśliwiającym. Już samo życie nie jest niczym dobrym. A szczęście w ogóle zresztą nie przynależy do celów istnienia, jak to napisał już Rilke w jednym liście7. Szczęście nie może przynależeć do celów istnienia tym bardziej, że istnienie nie ma żadnego celu. Ubóstwo też jest stanem pozbawionym celu, stanem, który istnieje sam dla siebie, tak jak życie, którego jest ono produktem. Tylko ludzie o prostym sposobie myślenia lub zaślepieni fanatyzmem mogą głosić, że bieda jest zwyczajną konsekwencją tego niekiedy zachłannego, przemocowego i pozbawionego wątpliwości zachowania, jakie bogaci generalnie wykazują w stosunku do biednych. Szkodliwym efektem nieodpowiedzialnego szerzenia politycznych urojeń jest to, że mogą się rozpowszechnić takie błędne przekonania, jakoby powszechne i wieczne ubóstwo było konsekwencją wyprawy wojennej rabusiów przynależących do jakiegoś zawziętego, okrutnego sojuszu, do jakiejś żądnej krwi grupy interesów. Tej głoszącej herezje, kreciej robocie zawdzięczamy to, że człowiek biedny jest niekiedy rzeczywiście skłonny ów stan ubóstwa, w którym pozostaje od momentu narodzin aż do śmierci, pojmować tak, jakby zmuszał go do tego jakiś działający w konspiracji związek – twór wyfraczonych, wąsatych i brodatych, zgrzytających zębami akcjonariuszy, którzy w formie holdingu bądź trustu zjednoczyli się wyłącznie po to, żeby ograbić biednego. Ani przez moment nie podajemy w wątpliwość naturalnego i zdrowego prawa oraz skłonności bogatych, którym nie sposób się oprzeć i które wesoło ponaglają ich, aby wszelkimi narzędziami zwiększali swoje bogactwo, a biednymi przejmowali się zawsze tylko wtedy i na tyle, kiedy i na ile ci biedni są potrzebni do osiągnięcia ich własnych celów – celów bogatych. Bogaci są na szczęście zdrowi i silni, inaczej nie mogliby pozostać bogaci, w przeciwieństwie do biednych, którzy jakkolwiek występują w niezmierzonej masie, to jednak są niedołężni i słabi. Biednych jest tak wielu, a bogatych – tak mało, że już i za sprawą swojej naturalnej przewagi liczebnej biedni mogli niezliczenie wiele razy odebrać bogatym wszelkie przywileje i dobra, przy których ci obstają ze zdrowym uporem; ale jeśli przyjmiemy do wiadomości, że spośród dwóch miliardów ludzi, którzy zasiedlają ziemię, najwyżej sto milionów stanowią bogaci, resztę zaś – biedni, rodzi się wątpliwość, czy w ogóle którakolwiek gustowna teoria i posługująca się przemocą praktyka nadają się do zmiany tego stanu bezwładu. W trakcie badania upiornych skrajności owych proporcji odczuwamy prawdziwą pokusę, żeby zerwać z tym błędnym mniemaniem, jakoby bogaci mogli pozbawić biednych dóbr tego świata jedynie dzięki osobliwym podstępom i porozumieniom, ale musimy zbadać naturę bogactwa i ubóstwa, czyniąc to w sposób tak pozbawiony uprzedzeń, jak australijski tubylec mógłby badać, powiedzmy, elementy francuskiego życia towarzyskiego, tak abyśmy rozpoznali nadnaturalne siły i wolne od polityki powiązania, których skutkami są bogactwo i ubóstwo.
Rozpowszechnionym błędnym przekonaniem jest i to, że biednych i bogatych odróżnia od siebie fakt posiadania pieniędzy. Tę bzdurę głosili i głoszą głównie angielscy i amerykańscy filozofowie społeczni; francuscy i generalnie łacińscy myśliciele już tylko z warunkową powściągliwością wypowiadają się na temat roli i znaczenia pieniądza w powstawaniu społeczeństwa. Przyczyną tego błędnego przekonania, jakoby biednych i bogatych odróżniało od siebie posiadanie pieniędzy, jest powierzchowne podejście, z jakim ludzie zwykli uważać pieniądz – w każdych czasach – za prosty miernik wartości, a najczęściej zapominali o tym, by zbadać, jakież są te wartości, które można mierzyć pieniędzmi. Jeśli wyostrzymy uwagę, zobaczymy, że za pieniądze rzeczywiście można kupić wszystko na świecie – od maści dla owiec przez całkowitą rozkosz aż po większościowy pakiet akcji podziemnej kolei elektrycznej – i z entuzjazmem przyznajemy, że możliwości, jakie daje posiadanie pieniędzy, oraz zaspokojenie, jakie one zapewniają, nie są małe. Ale kupić nie można na przykład zdolności myślenia, tak żeby jakiś głupi człowiek, nawet jeśli ma pieniądze ją sobie nabył, a przyznajemy, że myślenie jest jednak czymś zabawniejszym niż picie szampana z kobietami w którymś z luksusowych burdeli w Marsylii. Pieniędzmi nie da się zneutralizować lęku przed śmiercią, ba, pieniędzmi nie sposób też zdobyć tak prostych zdolności, jak talent do śpiewu czy poczucie humoru. Człowiekowi nie mieści się to w głowie, ale tak właśnie jest.
Gdy wyznaczamy sile oddziaływania pieniędzy tę granicę, nie bagatelizujemy ich możliwości wytwarzania wartości ani ich zdolności do zdobywania wartości. Pieniądze są przydatne do tego, żeby nienawiść zmienić w miłość, obojętność – w przyjaźń; ja sam na przykład często zauważałem, że za pieniądze, i to za pieniądze stosunkowo niewielkie, jestem zdolny do najszlachetniejszych nawet uczuć. Grzechem obłudnej i nieposiadającej rozeznania kontynentalnej literatury pięknej jest to, że i dzisiaj wielu uważa pieniądze za magiczną siłę, czarodziejską moc, a na giełdzie intelektualnej, gdzie notowane są zmieniające się kursy pojęć, i dzisiaj nie wywieszono jeszcze pełnej listy wartości, które są nie do kupienia. Szerokie kręgi społeczne także dzisiaj żyją w błędnym przekonaniu, że za pieniądze – za tak lichy i pod względem wartości tak mało trwały symbol, jakim jest w naszych czasach pieniądz – można kupić cały świat, z wszelkimi jego zasobami materialnymi i źródłami energii. To prawda: za pieniądze można powiedzieć czy usłyszeć wszystko, aczkolwiek ostrożności nigdy za wiele. Czynionym w złej wierze negowaniem magicznej siły pieniędzy byłoby, gdyby ktoś podał w wątpliwość to, że można za nie kupić również ludzi, a więc nie tylko kulawego żebraka nieopodal przyczółku mostu Łańcuchowego, lecz w odpowiedniej sytuacji i za stosowną sumę nawet jakiegoś maharadżę – pierwszego wraz z kulą, drugiego z całym jego majątkiem i haremem, i obu dosłownie ze wszystkim, bo niczego nie można kupić tak tanio jak człowieka. I przyznajmy też to, że za pieniądze rzeczywiście można kupić częściowe zdrowie, urodę i w dużej mierze wszystko, co potrafi dać kobieta. Ale nie można na przykład sprawić, żeby nosorożec spojrzał na człowieka z instynktowną przymilnością – i już sama ta okoliczność wystarczy, żebyśmy błędną wiarę w magnetyczną moc pieniądza, który wszystko umożliwia i przymusem wciąga w swój magiczny krąg, przebadali z podejrzliwością i zastrzeżeniami. Problem pojawi się bowiem w tym oto miejscu, że dla przeciętnego bogatego rzeczywistość jest najczęściej nie do zniesienia i dlatego jest on zmuszony generalnie zadowalać się symbolami rzeczy, opakowanymi w bibułkę i dostarczanymi mu nieprzerwanie przez pieniądze, zamiast samymi tymi rzeczami. Bogactwo jest przecież w końcu czymś symbolicznym i ograniczonym, a w bardziej skomplikowanym sensie tego słowa bogaci też są biednymi ludźmi, gdy zamiast rzeczywistości, której boją się tak, jak pies boi się hycla, zadowalają się jej ekstraktem i symbolami wziętymi z literatury i wzorowanymi na niej zwodniczymi obrazami społeczeństwa.
Także wśród bogatych tylko ci najbardziej wyrafinowani, ci tak utalentowani, że mogliby być już nawet i biednymi – tylko oni wiedzą, jak bardzo skończona jest potęga pieniądza i że nie tylko posiadanie pieniędzy odróżnia bogatego od biednego; i wreszcie wiedzą też, że za pieniądze można wprawdzie kupić cnotę – tyle że nie warto – ale nie sposób przyswoić sobie tej pogody ducha, który dają duszy rozpoznanie i praktyka prawd moralnych. Bo my, w przeciwieństwie do angielskich purytanów, którzy chcieliby – zamiast „obyczajnością i cnotą” – nakarmić świat jakąś smutną, pozbawioną treści i smaku bujdą, jesteśmy przekonani, że prawdziwa moralność jest stanem przenikniętym pasją, uczuciami i zmysłowością, a także wesołością; człowiek bogaty, który do przyjemności życia przybliża się z konieczności zawsze wyposażony w środek ochronny w postaci pieniędzy, może kupić wszystko, tyle że nigdy nie zdoła dotrzeć do tej zmysłowej radości, jaką daje moralność. Dlatego bogaci są generalnie tacy smutni.
Pierwszorzędną cechą charakterystyczną człowieka bogatego jest, jak wiemy, szczery, zdrowy i niedający się uśmierzyć instynkt pomnażania. Jeśli w zdobywaniu zawaha się on i zatrzyma na określonej linii granicznej, i nie tylko nie może, lecz już nawet nie chce dalej pomnażać, nie zalicza się go do prawdziwych bogatych, a najczęściej wręcz wyklucza się go z tej wspólnoty, karze za lenistwo w odniesieniu do tego, co dobre, a to dlatego, że bogaci wykazują o wiele mniejszą wyrozumiałość względem siebie nawzajem niż względem biednych. Porządny bogaty pomnaża, póki żyje. Jeśli z zewnątrz wydaje się nawet, że ten czy inny bogaty już się wycofał, a całe dnie spędza na szczepieniu róż i oglądaniu północnoniemieckiego gotyku, to w sekrecie nie przegapia on ani jednej sposobności, kiedy może coś zdobyć – nawet jeśli nic innego, to choćby dodatkowy bilet do któregoś teatru. Jeśli cechy bogatych obserwujemy z bliska, zdumiewamy się przymusem tego żywiołowego instynktu pomnażania, który przenika ich czyny. Jak namiętni kolekcjonerzy, niezadowalający się na przykład tymi trzystoma czterdziestoma tabakierkami, które mogą już nazwać własnymi, lecz chcący zdobyć tak przy okazji również wszystkie tabakierki, jakie tylko można znaleźć na świecie, tak i prawdziwy bogacz nie pragnie ani jakiejś ograniczonej sumy pieniędzy, ani zresztą kwoty w jakiejś określonej walucie, lecz pragnie wszystkich pieniędzy, jakie tylko można znaleźć na ziemi, i wszystkich walut, od najdawniejszych epok do współczesności, i zbiera pieniądze również z najodleglejszych rejonów, w każdym nominale i wykonaniu. Jest na to wiele przykładów.