Wyjątkowo skomplikowana zagadka do rozwikłania, wiszący na włosku dalszy los zespołu Krajowej Policji Kryminalnej i emocjonalne trzęsienie ziemi w życiu głównego bohatera – to wszystko zafundowali czytelnikom Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt w powieści „Winy, które nosimy”.


W finale siódmego tomu w cyklu z Sebastianem Bergmanem pt. „Co zasiejesz, to zbierzesz” Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt dali jasno do zrozumienia czytelnikom, że tom ósmy będzie szczególnie emocjonujący. Zaczęły też krążyć plotki, że ostatni. Co jak co, ale jeśli pojawia się przedmiot wzmiankowany przez wszystkie siedem poprzednich tomów, jeden z członków zespołu Krajowej Policji Kryminalnej okazuje się seryjnym mordercą, a z więzienia zostaje wypuszczona niepoczytalna stalkerka mająca obsesję na punkcie głównego bohatera, to każdy miłośnik kryminałów wykryje, że w kolejnym odcinku naprawdę będzie się działo.

I tak rzeczywiście jest. „Winy, które nosimy”, ów ósmy tom, przynosi czytelnikom wiele mocnych wrażeń, ale; tu uspokójmy fanów serii -w ogóle nie wygląda na ostatni. Rozgrzana do czerwoności akcja zostaje przerwana w trakcie – kończy się jedynie bieżące śledztwo, wątki nie zostają ostatecznie zakończone, więc porzucenie serii przez autorów w takim momencie byłoby co najmniej nieporozumieniem.

Wróćmy jednak do początku i nie wykluczajmy tych czytelników, którzy z twórczością Hjortha i Rosenfeldta spotykają się w tym momencie po raz pierwszy. Cykl rozgrywających się w Szwecji powieści kryminalnych z Sebastianem Bergmanem do Polski trafił w 2011 roku wraz z książką „Ciemne sekrety”. W każdym z tomów serii zespół Krajowej Policji Kryminalnej rozwiązuje jedną konkretną zagadkę, która w danym tomie jest zamykana, natomiast wszystkie książki w serii łączą losy głównych bohaterów – policyjnej ekipy śledczych i towarzyszącego im psychologa i profilera Sebastiana Bergmana. Ten, jak na standardy skandynawskiej literatury kryminalnej przystało, ma wyjątkowo skomplikowane życie emocjonalne i nosi traumę z odległej przeszłości, gdy podczas tsunami w Tajlandii zginęły jego żona i córka.

W tomie „Winy, które nosimy” losy głównego bohatera stają się przedmiotem zagadki kryminalnej, ponieważ seryjny morderca, którego policjanci muszą schwytać, dedykuje swoje zbrodnie właśnie Sebastianowi Bergmanowi. Prowokuje psychologa, rzuca mu wyzwanie i bezsprzecznie chce się na nim zemścić: zniszczyć mu życie tak, jak – zdaniem mordercy – Bergman zniszczył je komuś innemu. Ale komu? I w jaki sposób? To okazuje się wyjątkowo trudne do ustalenia, ponieważ policyjny psycholog nigdy nie był aniołem. Jest osobą arogancką, skupioną na sobie, nie gryzie się w język, popada w konflikty, a gdyby tego było mało jest uwodzicielem, wobec czego lista zawiedzionych, załamanych lub rozgoryczonych byłych kochanek jest długa.

Drugim istotnym wątkiem jest sprawa policjanta z zespołu Krajowej Policji Kryminalnej, który pracując w ekipie śledczych jednocześnie popełniał zbrodnie, przez długi czas pozostając niezauważonym. Na marginesie prowadzonych śledztw typował swoje własne ofiary i pozbawiał je życia w myśl porzekadła „Najciemniej pod latarnią”. W tomie „Co zasiejesz, to zbierzesz” jego makabryczna działalność wyszła na jaw i został pojmany, ale to wcale nie oznacza, że na tym sprawa się zakończyła. Billy siedząc w areszcie może liczyć jedynie na odwiedziny Sebastiana Bergmana i to wcale nie z przyjacielskich pobudek, lecz merkantylnych. Bergman chciałby napisać na jego temat książkę z gatunku true crime i przychodzi na spotkania aby lepiej poznać motywy popychające byłego kolegę do czynów, które popełnił. Billy wydaje się rozumieć jak złe było to, co robił, wykazuje skruchę, zachowuje się pokornie i bezproblemowo wobec służby więziennej. Ale to tylko pozory, które nie będą trwać w nieskończoność.

Jest jeszcze wisienka na torcie i największa tajemnica Sebastiana Bergmana: co stało się z jego córką, która oficjalnie zginęła podczas tsunami wiele lat temu, będąc małym dzieckiem. Ponownie ma tutaj znaczenie akcja przedstawiona w tomie „Co zasiejesz, to zbierzesz”, w którego finale pojawia się dziewczyna mająca taki sam przedmiot jaki miała mała Sabine w dniu, gdy nadeszły fale i jej ojciec Tim intensywnie zabiegający o kontakt z Bergmanem. Czujny czytelnik oczywiście zadaje sobie pytanie, co się za tym kryje, co wie ta dwójka na temat losów dziecka porwanego przez morze, mającego minimalne szanse na przeżycie tej katastrofy. „Winy, które nosimy” przynoszą odpowiedź, ale wraz z nią pojawiają się kolejne znaki zapytania i otwiera się całkiem nowa historia. Należy wątpić w to, iż autorzy nie zechcą jej kontynuować w jeszcze jednym tomie tej poczytnej serii. Czekamy! Tomasz Orwid

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt, Winy, które nosimy, Przekład: Maciej Muszalski, cykl: Sebastian Bergman, tom 8, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 9 października 2024
 

Zobacz więcej:

Ciemne sekrety Cykl: Sebastian Bergman, tom 1
Uczeń Cykl: Sebastian Bergman, tom 2
Grób w górach Cykl: Sebastian Bergman, tom 3
Niemowa Cykl: Sebastian Bergman, tom 4
Oblany test Cykl: Sebastian Bergman, tom 5
Najwyższa sprawiedliwość Cykl: Sebastian Bergman, tom 6
Co zasiejesz, to zbierzesz Cykl: Sebastian Bergman, tom 7
Winy, które nosimy Cykl: Sebastian Bergman, tom 8

 

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt
Winy, które nosimy
Przekład: Maciej Muszalski
cykl: Sebastian Bergman, tom 8
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 9 października 2024
 

Niena­wiść.
Krą­żyła po całym ciele, wypeł­niała go. Napę­dzała. Od prze­bu­dze­nia aż do chwili, gdy nie­spo­koj­nie zasy­piał na kilka godzin. Nie­rzadko ze zwy­kłego wyczer­pa­nia.
Nie­na­wiść.
Czy­sta i nie­za­fał­szo­wana.
Nosił ją w sobie już od jakie­goś czasu, od tam­tego nie­szczę­snego dnia, ale wcze­śniej bywała osła­biona, a cza­sem nawet przy­gnie­ciona przez inne uczu­cia: smu­tek, roz­pacz, złość, poczu­cie, że się nie spi­suje.
Nie tym razem. Teraz wszyst­kie inne uczu­cia znik­nęły.
Została tylko nie­na­wiść.
Zary­zy­ko­wał. Czerw­cowa noc była cie­pła i jasna. A oko­lica popu­larna i uczęsz­czana. Zanie­sie­nie nie­przy­tom­nej kobiety do wody, a potem, po jej śmierci, z powro­tem do samo­chodu, nie­wąt­pli­wie jest ryzy­kowne. W każ­dej chwili ktoś mógł się poja­wić, zoba­czyć go i uda­rem­nić tak dobrze zapla­no­waną zemstę, jesz­cze zanim zro­bił pierw­szy krok.
Ta kobieta.
Szcze­rze jej współ­czuł…
Była nie­winna. Stała się ofiarą. Jed­nak kilka osób nie­stety musiało zgi­nąć. Naprawdę czuł żal z tego powodu. Pra­gnął całym ser­cem, by ist­niał inny spo­sób, inna droga. To wła­śnie przez koniecz­ność zga­sze­nia życia dru­giego czło­wieka czuł nie­pew­ność, poświę­cał czas na próby zna­le­zie­nia innego roz­wią­za­nia, ale nic takiego nie znaj­do­wał. Tylko to mogło przy­cią­gnąć uwagę, na któ­rej mu zale­żało. Która była mu potrzebna.
Zabi­ja­nie wyda­wało się łatwe – w tele­wi­zji i fil­mach. Czy­ta­jąc tablo­idy i słu­cha­jąc pod­ca­stów kry­mi­nal­nych, można było dojść do wnio­sku, że każdy czło­wiek jest zdolny do ode­bra­nia życia dru­giemu.
Jed­nak zabi­ja­nie nie było łatwe.
Dobrze, że kobieta stra­ciła przy­tom­ność, że nie sta­wiała oporu, gdy nogą w gumo­wym kalo­szu trzy­mał ją pod wodą o głę­bo­ko­ści nieco prze­wyż­sza­ją­cej dzie­sięć cen­ty­me­trów. Pła­kała, ale nic nie można było na to pora­dzić, musiała umrzeć.
Przy­po­mniał sobie frag­ment książki:
Ważne, że rozu­miał, zda­wał sobie sprawę, że to jest skie­ro­wane prze­ciwko niemu. Napę­dzało go nie zabi­ja­nie jako takie, lecz wyzwa­nie, próba sił. Hinde chciał się z nim pośred­nio zmie­rzyć. To było spo­tka­nie wiel­kich mistrzów.
Spo­tka­nie wiel­kich mistrzów.
Dwa bły­sko­tliwe umy­sły pod­czas walki.
Kobieta w bagaż­niku była pierw­sza. Ile jesz­cze ich będzie, zale­żało wyłącz­nie od prze­ciw­nika. Jeśli rze­czy­wi­ście był tak bystry, za jakiego chciał ucho­dzić.
Ten aro­gancki dupek.
Seba­stian Berg­man.

Znowu wró­cił. Z pełną świa­do­mo­ścią uni­kał mia­sta, nie odwie­dzał go od wielu lat, odkąd był czę­ścią Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej i badał sprawę seryj­nego gwał­ci­ciela. Oka­zała się nim kobieta. Był to naj­bar­dziej ner­wowy okres w jego życiu. Mie­siące, w cza­sie któ­rych myślał, że może być ojcem…
Nie! Nie chciał koń­czyć tej myśli. Wszystko było dobrze. Był dziad­kiem Amandy i to wszystko.
Przy­naj­mniej z bio­lo­gicz­nego punktu widze­nia. Amanda mówiła na niego po pro­stu Seba­stian. Miano dziadka przy­pa­dło Val­de­ma­rowi. To było skom­pli­ko­wane. Jak wiele innych kwe­stii mię­dzy nim a Vanją.
Jego córką.
Sze­fową Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej, odkąd Tor­kel musiał odejść na wcze­śniej­szą eme­ry­turę.
Szybko roz­wią­zali pierw­szą sprawę pod jej kie­row­nic­twem – dwóch snaj­pe­rów w Karl­shamn – ale nikt o tym nie mówił. Wszystko przy­ćmił Billy, wie­lo­letni czło­nek zespołu i naj­lep­szy przy­ja­ciel Vanji. Może jedyny, myślał cza­sem Seba­stian. Billy – czło­wiek, który oka­zał się seryj­nym mor­dercą.
Dla­tego Seba­stian wró­cił do Uppsali.
I wędro­wał myślami.
Nawet naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane fakty nie były tak trudne do ogar­nię­cia jak to, że kolega, któ­remu ufali, któ­rego wszy­scy lubili i sądzili, że znają, przez kilka lat jeź­dził z nimi i mor­do­wał ludzi. Po jego dra­ma­tycz­nym uję­ciu, które Tor­kel i Ursula nie­mal przy­pła­cili życiem, Billy stał się innym czło­wie­kiem. Bez owi­ja­nia w bawełnę wyznał, czego się dopu­ścił, był pomocny, ze szcze­gó­łami opo­wie­dział o swo­ich meto­dach i wska­zał miej­sca ukry­cia ciał. Począt­kowo Seba­stian miał wra­że­nie, że to tylko gra, spo­sób na zła­go­dze­nie wyroku w zbli­ża­ją­cym się pro­ce­sie. Jed­nak żaden inny wariant niż doży­wo­cie nie wcho­dził w grę i z cza­sem, im czę­ściej się spo­ty­kali, tym więk­szą miał pew­ność, że Billy czuje ulgę, że został zatrzy­many.
Że już po wszyst­kim.
Przez cały czas wie­dział, że czyni zło. Zma­gał się ze wsty­dem i poczu­ciem winy, ale ta siła, ta żądza, była zbyt silna. Nie mógł się oprzeć. Choć wie­dział, że może przez to stra­cić wszystko. Sam tak powie­dział pod­czas jed­nej z wielu roz­mów, które odbyli od czasu zatrzy­ma­nia – że kiedy My była w ciąży, a on miał zostać ojcem, posta­no­wił, że z tym skoń­czy. Stawi temu opór. Miał zbyt wiele do stra­ce­nia. Wszystko. A potem tra­fił do Karl­shamn i nada­rzyła się oka­zja do popeł­nie­nia poten­cjal­nej zbrodni dosko­na­łej.
Uznał, że zrobi to po raz ostatni. Ostatni raz zabije.
Ale nie dla­tego wró­cili do Uppsali. To było pierw­sze.
Pierw­sze zabój­stwo, a czwarta ofiara.
Billy zastrze­lił na służ­bie dwie osoby. Dwu­krot­nie został oczysz­czony z zarzu­tów w postę­po­wa­niach, które potem prze­pro­wa­dzono, ale wła­śnie wtedy obu­dziła się w nim żądza, powstało nie­zdrowe połą­cze­nie mię­dzy zabi­ja­niem a przy­jem­no­ścią. Wtedy posma­ko­wał abso­lut­nej wła­dzy kogoś, kto ma w rękach życie innej osoby i je odbiera. Trze­cią ofiarą była Jen­ni­fer – kole­żanka, z którą miał romans, ale to też nie było zapla­no­wane. Billy nie miał nawet świa­do­mo­ści, że zabił, dopóki nie zna­lazł jej ran­kiem po naprawdę krwa­wej nocy. Nazwał to nie­szczę­śli­wym wypad­kiem.
Tego samego nie dało się powie­dzieć o Hugo­nie Sahlénie. Sie­dem­na­sto­let­nim chło­paku. Jego ojciec miał przy­chod­nię wete­ry­na­ryjną naprze­ciwko lokalu, w któ­rym kilka kobiet przez pewien czas sprze­da­wało usługi sek­su­alne. Przed­się­bior­czy Hugo dora­biał sobie do sty­pen­dium, foto­gra­fu­jąc klien­tów i ich samo­chody znaj­do­wane w sys­te­mie Szwedz­kiej Agen­cji Trans­portu i wymu­sza­jąc pie­nią­dze. Nie­wiele. Po kilka stó­wek. Tyle, by nie zostać zde­ma­sko­wa­nym.
Chyba że się trafi na poli­cjanta.
Chyba że się trafi na Billy’ego Roséna.
– Tu w lewo – roz­le­gło się z tyl­nego sie­dze­nia. Kobieta, która pro­wa­dziła cywilny radio­wóz, jakaś The­rese – Seba­stian nie zapa­mię­tał nazwi­ska – włą­czyła kie­run­kow­skaz, żeby kie­rowca jadą­cego za nimi radio­wozu wie­dział o ich zamia­rze skrętu.
– Jesteś pewny? – spy­tał Seba­stian, odwra­ca­jąc się za sie­bie. Za kratą sie­dział Billy w kaj­dan­kach i wyglą­dał przez boczną szybę. Jak to czę­sto działo się w ostat­nim cza­sie, jego twarz była nie­mal zupeł­nie pozba­wiona wyrazu. A pra­wie nie­wi­dzący wzrok miał wbity w dal. Krótko ski­nął głową w odpo­wie­dzi.
– To nie jest droga, o któ­rej mówi­łeś przed­tem – powie­działa zacię­tym tonem The­rese jakaś tam.
– Prze­pra­szam, ale jedziemy dobrze… Wtedy nie bar­dzo pamię­ta­łem, byłem dość… – zaczął Billy i urwał. Seba­stian zasta­no­wił się prze­lot­nie, co zamie­rzał powie­dzieć. Jaki był?
Wzbu­rzony? Pod­eks­cy­to­wany? Naćpany?
Wszyst­kie słowa wyda­wały się zbyt słabe, nie­wy­star­cza­jące do opi­sa­nia uczu­cia, które musiało mu towa­rzy­szyć, gdy po raz pierw­szy z pre­me­dy­ta­cją zakoń­czył życie mło­dego czło­wieka. Pew­nie dla­tego umilkł.
Pozo­stałe ciała zostały zna­le­zione. Wtedy Billy nie musiał być obecny. Wystar­czyły mapy i trans­mi­sja z tele­fonu jed­nego z poli­cjan­tów. Jed­nak Hugona Sahléna nie zna­le­ziono. Według wska­zó­wek Billy’ego prze­szu­kali trzy różne loka­li­za­cje, ale bez rezul­tatu. W końcu posta­no­wili zabrać go na miej­sce.
Zebrali się w tak zwa­nej pusz­czy Fiby – lesie, w któ­rym Billy zabił nasto­latka. Jak wyni­kało z zeznań, udu­sił go. Kiedy pokrótce opi­sał zda­rze­nie tak, jak je zapa­mię­tał, wsie­dli do jed­nego z samo­cho­dów i popro­sili, by poka­zy­wał drogę.
Skrę­cili na żwi­rową ścieżkę, która w zasa­dzie nie była niczym wię­cej niż dwoma śla­dami kół z pasem trawy pośrodku.
– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tał wprost Seba­stian.
– Nie wiem dokład­nie. Gdzieś w Stora Bran­den – odparła The­rese. Seba­stian nie zasta­na­wiał się, co to za miej­sce. Uznał, że pew­nie jakiś park, rezer­wat przy­rody czy coś w tym stylu. Nie­ważne.
– Za zakrę­tem będzie mijanka – ode­zwał się cicho Billy z tyl­nego sie­dze­nia. – Zatrzy­maj­cie się tam.
Miał rację. Skrę­cili i zapar­ko­wali we wska­za­nym miej­scu. Jadący za nimi kie­rowca zro­bił to samo.
– On leży tam, kawa­łek dalej – dodał Billy i ski­nął głową w kie­runku przed­niej szyby i znaj­du­ją­cego się za nią gęstego lasu. The­rese wyłą­czyła sil­nik i wysia­dła. Otwo­rzyła tylne drzwi i pomo­gła wysiąść Billy’emu. Seba­stian odpiął pas i wyszedł za nimi. Poli­cjanci z dru­giego samo­chodu wypu­ścili psa z klatki w bagaż­niku. Billy wska­zał głową kie­ru­nek mię­dzy drze­wami i ruszyli w mil­cze­niu.
Kiedy szli, Seba­stian zer­kał na Billy’ego. Obra­że­nia twa­rzy, które odniósł z ręki Tor­kela, się zago­iły i jedy­nym ich śla­dem były pozo­sta­ło­ści po siniaku – żół­to­zie­lone miej­sce pod okiem, w pobliżu nasady nosa. Pra­wie nie widział na lewe oko, ale nie dało się tego zauwa­żyć. Kiedy nadej­dzie czas pro­cesu, będzie taki jak zwy­kle.
Grzeczny, dobrze ubrany, wyga­dany.
– Nie wygląda na mor­dercę – będą mówili ludzie.
Od tego dzie­liły ich jed­nak mie­siące. Śledz­two było grun­towne i cza­so­chłonne. Seba­stian miał nadzieję, że dopi­sze mu szczę­ście i pro­ces zbie­gnie się z pre­mierą jego książki. Kolo­rowe gazety ochrzciły Billy’ego Mor­der­czym Poli­cjan­tem. To okre­śle­nie było zapi­sane bia­łymi lite­rami na czar­nym tle nad każ­dym arty­ku­łem na jego temat.
To było dobre prze­zwi­sko.
I dobry tytuł.
Jeśli tylko nie będzie zwle­kał z publi­ka­cją książki, wzbu­dzi ona duże zain­te­re­so­wa­nie. Poprzed­nia – Uczeń – sprze­da­wała się znacz­nie gorzej od wcze­śniej­szych. Nie zyskała takiego roz­głosu i rza­dziej o niej pisano. W rezul­ta­cie jego występy w tele­wi­zji były nie­liczne i nikt nie wyda­wał się już zain­te­re­so­wany zapra­sza­niem go na wykłady. Nie miał żad­nej sieci zna­jo­mych, któ­rzy mogliby go wes­przeć, ani przy­sług, na które mógł liczyć, bo sam dopro­wa­dził do tego, że w więk­szo­ści miejsc był spa­lony i ludzie, któ­rzy teo­re­tycz­nie mogliby mu pomóc, uni­kali go. Wpraw­dzie miał dość pie­nię­dzy, by sobie pora­dzić, ale jego karie­rze dobrze byłoby nadać roz­pędu w koń­co­wej fazie. Był w końcu po sześć­dzie­siątce…
Od zatrzy­ma­nia Billy’ego minęło pra­wie sześć tygo­dni, ale wciąż nie­mal codzien­nie gdzieś o nim pisano. Jeśli znajdą teraz Hugona Sahléna, wzmia­nek będzie jesz­cze wię­cej. Jedyny pro­blem z pisa­niem o Bil­lym i jego czy­nach pole­gał na tym, że nie wie­dział, czy ich roz­mowy i spo­tka­nia zaowo­cują książką.
Billy nie udzie­lił mu zgody. Ani My.
Nie żeby to było konieczne, mógł sobie pisać, o czym i o kim chciał, ale ponie­waż spo­ty­kali się pod pre­tek­stem, że Seba­stian chce pomóc, wyba­dać, co się stało, roz­szy­fro­wać wszyst­kie jego emo­cje, spró­bo­wać zna­leźć spo­sób na posu­nię­cie się naprzód, jako ogniwo mię­dzy nim a odma­wia­jącą spo­tka­nia My. Naj­bli­żej mu było do tera­peuty Billy’ego. Będąc nim, nie mógł zaś napi­sać ani linijki. Argu­ment, że byłoby to nie­etyczne, nic go nie obcho­dził. Nie mogło być jed­nak nie­zgodne z pra­wem – gro­ziło to pozwem, cią­gną­cym się pro­ce­sem i prze­graną. Niczego jed­nak nie spi­sali, nie otrzy­mał też żad­nego ofi­cjal­nego zle­ce­nia zwią­za­nego z pracą tera­peuty. Ani od Billy’ego, ani od My, ani od poli­cji kry­mi­nal­nej. Był… przy­ja­cie­lem.
Wspar­ciem w trud­nym cza­sie.
I zamie­rzał na tym zaro­bić.
– Jak się teraz czu­jesz? – spy­tał, gdy Billy wska­zał ręką w prawo i zeszli z wąskiej ścieżki. Billy nie odpo­wie­dział. Tylko szedł dalej, roz­glą­da­jąc się wokół. – Jak się czu­łeś tam­tego dnia? – dodał Seba­stian. – Pamię­tasz?
– Jak tam My? – odpo­wie­dział pyta­niem Billy. Nie było to zaska­ku­jące. Im bar­dziej dopusz­czał do sie­bie, co zro­bił, im wyraź­niej­sze były kon­se­kwen­cje, tym więk­szą trud­ność spra­wiało mu wyra­że­nie uczuć. Seba­stian miał z nim w aresz­cie sesje, w cza­sie któ­rych Billy nie powie­dział ani słowa.
– Wła­ści­wie znisz­czy­łeś jej życie – odparł Seba­stian i wzru­szył ramio­nami. Nie było to coś, czego Billy już by nie wie­dział.
– Ale wszystko z nią w porządku? Chłopcy dobrze się czują?
– Nie jest z nią w porządku. To zaj­mie sporo czasu.
– Na­dal się z nią spo­ty­kasz?
– Tak.
– Pozdra­wiasz ją ode mnie?
– My tego nie chce.
Billy ski­nął głową i się zatrzy­mał. Wska­zał duży leśny wykrot po lewej stro­nie, mię­dzy dwiema dorod­nymi sosnami. Przy­wo­dził na myśl ciemną, otwartą pasz­czę wie­lo­ryba, wyra­sta­jącą z głę­biny w fil­mie o Pino­kiu.
– Tam leży – powie­dział. Obaj poli­cjanci z psem pode­szli bli­żej. – Przy­kryty kamie­niami i zie­mią.
Pies wska­zał teren odda­lony mniej wię­cej o metr od wska­za­nego miej­sca. The­rese ode­szła na bok i wezwała posiłki. Ze sprzę­tem do kopa­nia. Jeden z opie­ku­nów psa zaczął ostroż­nie się opusz­czać do zagłę­bie­nia. Billy obser­wo­wał te poczy­na­nia. Po jego policzku spły­nęła samotna łza. Trudno było roz­strzy­gnąć, czy pła­cze nad ofiarą, czy nad sobą. Seba­stian nie pytał.
Podej­rze­wał, że Billy sam tego nie wie.

Siadaj.
Rosma­rie Fre­driks­son wska­zała ruchem głowy jedno z krze­seł po dru­giej stro­nie biurka. Vanja wypeł­niła pole­ce­nie. Zało­żyła nogę na nogę, lekko się odchy­liła. Pró­bo­wała wyglą­dać na tak odprę­żoną, jak tylko mogła, choć czuła się jak ktoś wezwany do gabi­netu dyrek­torki na repry­mendę. Kiedy była uczen­nicą, ni­gdy jej tak nie wezwano. Ni­gdy też nie odwie­dziła gabi­netu Rosma­rie Fre­driks­son. Szybko się rozej­rzała. Był to pokój narożny. Na przed­ostat­nim pię­trze. Z okien roz­cią­gał się widok na park Kro­no­berg i na Kung­sholms­ga­tan. Obrazy na ścia­nach nic jej nie mówiły, ale nie znała się na malar­stwie. Rów­nie dobrze mogła tam wisieć for­tuna. Na małym sto­liku przy oknie stał wazon z bia­łymi liliami. Ich słod­kawy zapach roz­no­sił się po całym pokoju. Popa­trzyła na biurko i dwa krze­sła. W rogu wokół niskiego sto­lika stały trzy małe fotele. Pod­łogę pokry­wał gruby dywan w sze­roki wzór. Nie­opo­dal stał jesz­cze jeden mały sto­lik z eks­pre­sem do kawy. Było to miej­sce na bar­dziej swo­bodne spo­tka­nia niż to, które się zapo­wia­dało.
– No i jak tam?
Przy odro­bi­nie dobrej woli można było uznać to pyta­nie za wyraz tro­ski, szcze­rej chęci dowie­dze­nia się, jak Vanja i jej ekipa się czują po wstrzą­sa­ją­cych wyda­rze­niach ostat­nich dni. Jed­nak nic w tonie głosu czy spoj­rze­niu Rosma­rie nie prze­ma­wiało za taką teo­rią.
– Z czym? – odparła Vanja.
– Z twoim wydzia­łem.
– Ursula wró­ciła, więc pra­cu­jemy dalej. Ona, Car­los i ja – odparła Vanja i lekko wzru­szyła ramio­nami. Co wię­cej mogła powie­dzieć? Billy zdra­dził ją w spo­sób wręcz nie­praw­do­po­dobny, a poza tym pró­bo­wał zabić Ursulę. Osoba obda­rzona choćby mini­malną dozą empa­tii powinna rozu­mieć, jak wygląda sytu­acja w jej zespole.
Rosma­rie wstała i pode­szła do eks­presu do kawy.
– Z Kra­jo­wego Wydziału Kry­mi­nal­nego nie­wiele zostało, prawda?
– To prawda. Będziemy musieli prze­pro­wa­dzić rekru­ta­cję.
– O ile nie zosta­nie­cie zli­kwi­do­wani. Kawy?
Vanja była tak zasko­czona, że tylko ski­nęła głową. Rosma­rie wci­snęła przy­cisk na eks­pre­sie, a ten zaczął mleć ziarna tak gło­śno, że unie­moż­li­wiał roz­mowę. Vanja i tak nie miała nic do powie­dze­nia. Mil­czała więc, gdy maszyna napeł­niała małą białą fili­żankę. Rosma­rie pode­szła i ją podała.
– O ile nie zosta­niemy zli­kwi­do­wani? – powtó­rzyła powoli, gdy Rosma­rie wró­ciła za biurko.
– Mie­li­ście być jed­nym z naj­lep­szych wydzia­łów w Szwe­cji, a nie odkry­li­ście, że jest wśród was seryjny mor­derca. To nie wzbu­dza zaufa­nia.
– Dobrze to ukry­wał i był naszym kolegą z pracy, przy­ja­cie­lem…
Vanja umil­kła. Sama sły­szała, że jej słowa brzmią bar­dziej defen­syw­nie, niż zamie­rzała. Że broni się moc­niej niż powinna. Nawet tak typowo biu­rowa poli­cjantka jak Rosma­rie powinna rozu­mieć, że jeśli ktoś miałby nie­po­strze­że­nie popeł­nić poważne prze­stęp­stwo, to wła­śnie dobrze wykształ­cony, inte­li­gentny, doświad­czony śled­czy kry­mi­nalny. Poza tym trudno podej­rze­wać kole­gów z pracy o zbrod­nie, o któ­rych popeł­nie­niu nie ma się poję­cia.
– Tra­fi­cie do Naro­do­wego Wydziału Ope­ra­cyj­nego, pod moje kie­row­nic­two.
– Wiem o tym – powie­działa Vanja. Rozu­miała, dokąd zmie­rza ta roz­mowa. Miała doświad­czyć tego, co Seba­stian i Tor­kel wie­lo­krot­nie przed­sta­wiali jako abso­lut­nie naj­gor­szą cechę Rosma­rie Fre­driks­son: odru­chu rato­wa­nia wła­snej skóry.
– Będę z tobą szczera – powie­działa Rosma­rie. Pochy­liła się nad biur­kiem i spoj­rzała na Vanję w spo­sób z pew­no­ścią w zamie­rze­niu poufały, ale tak naprawdę koja­rzył się z wężem, który wła­śnie zoba­czył małą bez­bronną myszkę. – Kiedy jeden z moich wydzia­łów tonie w gów­nie, ono bry­zga rów­nież na mnie.
Vanja tylko ski­nęła głową. Co miała powie­dzieć? Aby nie spra­wiać wra­że­nia nie­za­in­te­re­so­wa­nej, upiła łyk kawy i znów ski­nęła, tym razem nieco bar­dziej dobit­nie, jakby chciała poka­zać, że naprawdę zdaje sobie sprawę z powagi sytu­acji.
– Mam jed­nak pewien pomysł, który może spra­wić, że ja i ty wyj­dziemy z tego nie­mal bez szwanku.
Vanja i tym razem nie odpo­wie­działa. Była pewna, że i tak usły­szy ciąg dal­szy. Czy tego chce, czy nie.
– Potrze­bu­jemy kozła ofiar­nego.
Rosma­rie odchy­liła się na opar­cie krze­sła. Vanja zesztyw­niała.
– Kogo? – zapy­tała cicho, miała wręcz pew­ność, że zna odpo­wiedź. Była nowa, w miarę młoda, po raz pierw­szy na sta­no­wi­sku kie­row­ni­czym. Przy­po­mniała jej się zasada Petera, wedle któ­rej odno­szący suk­cesy pra­cow­nik zostaje awan­so­wany tak długo, aż prze­staje być kom­pe­tentny. Nie wie­działa nawet, czy jej przej­ście na nowe sta­no­wi­sko zostało we wła­ściwy spo­sób zaanon­so­wane. Po pro­stu… je dostała, gdy Tor­kel nie wcho­dził już w grę. Dosko­nale. Kurwa! Ni­gdy wię­cej nie dosta­nie pracy, jeśli zosta­nie wska­zana jako osoba odpo­wie­dzialna za tę gów­no­bu­rzę.
– Tor­kel – powie­działa Rosma­rie takim tonem, jakby wszel­kie inne moż­li­wo­ści nie wcho­dziły w grę. Vanja tak się wzdry­gnęła, że pra­wie roz­lała kawę. Ze wszyst­kich imion to było ostat­nie, które spo­dzie­wa­łaby się usły­szeć. – Zaak­cen­tu­jemy, że to wszystko zda­rzyło się pod jego nad­zo­rem – cią­gnęła Rosma­rie. – Nie prze­kra­cza­jąc gra­nicy dobrego smaku, poru­szymy pro­blem uza­leż­nie­nia, suge­ru­jąc, że jego osąd był zabu­rzony.
– Billy dzia­łał przez kilka lat – wyja­śniła Vanja. – Pro­blemy Tor­kela zaczęły się po śmierci Lise-Lotte.
– Ale dla­tego wła­śnie musiał odejść.
– Wszy­scy pra­co­wa­li­śmy z Bil­lym. Nikt nic nie podej­rze­wał. Nawet Seba­stian.
– Seba­stian, no wła­śnie… – Usta Rosma­rie skur­czyły się w coś, co mogło być uśmiesz­kiem zado­wo­le­nia lub gry­ma­sem dez­apro­baty. Nie dało się stwier­dzić, która z tych moż­li­wo­ści jest praw­dziwa. – Przej­rza­łam jego umowy. W tych przy­pad­kach, w któ­rych w ogóle jakieś były.
– Pra­co­wał bar­dziej w cha­rak­te­rze kon­sul­tanta…
– Zwy­kle pod­pi­su­jemy umowy także z kon­sul­tan­tami. Poza tym z tego, co widzę, ni­gdy nie spraw­dzono jego prze­szło­ści.
– Tor­kel dobrze go znał.
– Prze­cież nie w taki spo­sób zatrud­niamy ludzi na odpo­wie­dzialne sta­no­wi­ska, prawda?
– Tak.
Vanja lekko się sku­liła na krze­śle. Już widziała oczyma wyobraźni, jak to będzie wyglą­dało. Media wygrze­bią wszystko, co tylko się da zna­leźć na temat Tor­kela, cofa­jąc się tak daleko w prze­szłość, jak to tylko moż­liwe. Vanja wie­działa, że okres po jego pierw­szym roz­wo­dzie także nie był bez­pro­ble­mowy. Rosma­rie miała godną podziwu umie­jęt­ność wska­zy­wa­nia wia­ry­god­nego kozła ofiar­nego. Vanja pomy­ślała, że do tego potrzeba lat tre­ningu.
– Wiesz, co myślą ludzie? – spy­tała Rosma­rie, wyry­wa­jąc ją z zamy­śle­nia.
– Na jaki temat?
– Na temat sze­fów. Zwłasz­cza kra­jo­wego szcze­bla… Że, tak samo jak poli­tycy, ni­gdy nie pono­szą odpo­wie­dzial­no­ści. Że wszystko ucho­dzi im na sucho. A jeśli ktoś ich wyko­pie, to naj­czę­ściej lecą w górę. – Posłała Vanji spoj­rze­nie, które natych­miast sko­ja­rzyło jej się z poli­ty­kiem w cza­sie wybo­rów. To spoj­rze­nie mówiło, że jej zda­nie jest nie­pod­wa­żalną prawdą i nie zamie­rza słu­chać uwag. Vanja żad­nej nie zgło­siła. – Czas, by ktoś odpo­wie­dział za nie­pra­wi­dłowe zarzą­dza­nie.
– Tor­kel to naj­lep­szy szef, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łam – odparła. Sto razy lep­szy niż ty, miała ochotę dodać i liczyła na to, że jej wzrok prze­ka­zuje ten komu­ni­kat. Jed­nak nawet jeśli prze­ka­zał, Rosma­rie Fre­driks­son pozo­stała na to cał­ko­wi­cie nie­wraż­liwa.
– Daję ci szansę na ura­to­wa­nie zespołu i two­jej posady.
– Oraz odsu­nię­cie od sie­bie wszel­kiej kry­tyki ze strony mediów. – Vanja pra­wie ugry­zła się w język. Za mocno? Zbyt szcze­rze? Rosma­rie chwi­lowo sku­piła się na Tor­kelu, ale to nie ozna­czało, że Vanja jest bez­pieczna. Jed­nak Rosma­rie tylko lekko wzru­szyła ramio­nami.
– I na ura­to­wa­nie sie­bie. Wyświad­czam ci przy­sługę. Będziesz przy­szło­ścią. Nowym, które nadej­dzie. Młodą kobietą, sprzą­ta­jącą po nad­uży­ciach wła­dzy popeł­nia­nych przez uprzy­wi­le­jo­wa­nych star­szych męż­czyzn.
– A jeśli nie chcę być kimś takim?
Rosma­rie spoj­rzała na Vanję, jakby nie do końca rozu­miała. Jakby miała przed sobą nasto­latkę w okre­sie buntu, która się kłóci tylko dla­tego, że może, a nie dla­tego, że to do cze­go­kol­wiek dopro­wa­dzi. Lekko wes­tchnęła. Vanja odczy­tała to jako pierw­szy znak, że jej sze­fowa się dener­wuje.
– W takim wypadku naj­praw­do­po­dob­niej zosta­nie wsz­częte śledz­two w spra­wie nie­wła­ści­wego kie­ro­wa­nia wydzia­łem, który pozo­sta­wał poza kon­trolą. Nastąpi reor­ga­ni­za­cja, a twój wydział prze­sta­nie ist­nieć jako nie­za­leżna jed­nostka.
– Prze­cież to szan­taż.
Rosma­rie znów się nachy­liła.
– Nie zatrzy­masz się na wydziale zabójstw. Będziesz się piąć po szcze­blach kariery.
Po raz pierw­szy Vanja poczuła, że dostrzega w Rosma­rie auten­tyczne cie­pło, zaan­ga­żo­wa­nie. Jej sze­fowa była niczym men­torka, dzie­ląca się tajem­ni­cami z adeptką, by ta osią­gnęła peł­nię swo­jego poten­cjału.
– To jest gra, któ­rej zasad musisz się nauczyć.
– Pole­ga­jąca na sprze­da­wa­niu przy­ja­ciół?
– Na walce o to, co jest dla cie­bie ważne.
Vanja umil­kła. Odkąd uro­dziła jej się Amanda, miała inne prio­ry­tety. Praca i kariera nie stały już w jej życiu na pierw­szym miej­scu, ale oczy­wi­ście w dal­szym ciągu była ambitna i zachłanna. Chciała mieć wszystko, co tylko mogła. Ale nie za wszelką cenę.
– Tor­kel jest dla mnie ważny.
Rosma­rie znów się odchy­liła na opar­cie. Tym razem nie pró­bo­wała nawet masko­wać wes­tchnie­nia iry­ta­cji. Poło­żyła dło­nie na biurku i wstała. Można to było zro­zu­mieć tylko w jeden spo­sób: że spo­tka­nie dobie­gło końca.
– Tor­kel zosta­nie obcią­żony – zade­cy­do­wała. – Pyta­nie brzmi tylko, czy pocią­gnie za sobą na dno cie­bie i twój wydział, czy nie.

Nie żyje.
Ta jedna myśl gorącz­kowo krą­żyła jej po gło­wie.
Umarł, na zawsze. Tim, jej ojciec, umarł.
Łzy znów zaczęły pły­nąć. Cicho, lecz nie­ubła­ga­nie. Miała wra­że­nie, że jest ich mniej, ale ból i żal się nie zmie­niły. Wie­działa, że zostaną z nią na długo. Cathy wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów, żeby się uspo­koić. W dal­szym ciągu szok tkwił w jej wnę­trzu niczym odrębny byt.
Tim miał przy­je­chać do domu, ale tego nie zro­bił. Zaczęła się nie­po­koić. Dzwo­niła do niego, ale bez skutku. Była coraz bar­dziej prze­ko­nana, że coś jest nie tak. Jeśli miał się spóź­nić albo zmie­niały mu się plany, zawsze o tym infor­mo­wał. Chcieli zjeść razem lunch, spę­dzić popo­łu­dnie w mie­ście, a o szes­na­stej odwie­dzić amba­sadę ame­ry­kań­ską, by poroz­ma­wiać o jej wizie.
Wie­działa już, że nic z tego nie doj­dzie do skutku.
W porze lun­chu zadzwo­niła do niej poli­cjantka.
Zapy­tała, czy jest spo­krew­niona z nie­ja­kim Timem Cun­nin­gha­mem. Poin­for­mo­wała, że zna­le­ziono go sku­lo­nego w bra­mie w oko­li­cach Stu­re­plan. Zda­niem per­so­nelu karetki praw­do­po­dob­nie doznał ataku serca. Stwier­dzono zgon na miej­scu.
Oszo­ło­miona dotarła do szpi­tala Karo­lin­ska, bo tam prze­wie­ziono ciało. Błą­dziła po dłu­gich kory­ta­rzach, aż w końcu udało jej się zacze­pić kogoś, kto coś wie­dział. Po dłuż­szym cza­sie tra­fiła do Zakładu Medy­cyny Sądo­wej, ale usły­szała tylko, że nie może zoba­czyć ciała. Musiała pocze­kać na leka­rza, a i tak nie było pewne, czy pozwolą jej zoba­czyć Tima. Zasady były surowe. Od tam­tego czasu sie­działa w ponu­rej sza­ro­nie­bie­skiej pocze­kalni i pła­kała. Miała wra­że­nie, że trwa to całe wieki.
Po jakimś cza­sie dotarło do niej, że już nie jest sama. Dołą­czyli do niej mło­dzi rodzice z dwójką małych dzieci. Sie­dli kawa­łek dalej. Kobieta miała zapła­kane, nie­wi­dzące oczy, a męż­czy­zna zdu­szo­nym gło­sem czy­tał z dziećmi komiks o Bam­sem. Cathy pomy­ślała, że przy­szli ze względu na ojca kobiety albo innego ich krew­nego. Spró­bo­wała wziąć się w garść, opa­no­wać łzy. Nie pła­kać przy obcych. Nauczyła ją tego matka. Nie warto oka­zy­wać sil­nych emo­cji przy nie­zna­jo­mych. W naj­gor­szym wypadku może to zostać uznane za oznakę sła­bo­ści.
Ski­nęła głową kobie­cie i wstała. Odru­chowo zaczęła obra­cać w pal­cach mały pier­ścio­nek z moty­lem wiszący jej na szyi. Towa­rzy­szył jej, odkąd pamię­tała, a nawet dłu­żej. Został kupiony w Taj­lan­dii w Boże Naro­dze­nie. Kiedy kraj dotknęło kata­stro­falne w skut­kach tsu­nami. Cza­sami wyda­wało jej się, że pamięta tam­ten dzień. Wodę, chaos i strach. Rów­nie dobrze mogły to jed­nak być wspo­mnie­nia frag­men­tów nagrań oglą­da­nych w róż­nych sytu­acjach albo histo­rii, które jej póź­niej opo­wia­dano. Na przy­kład o kup­nie tej ozdoby na targu. Prze­cież nie mogła tego pamię­tać. Ponie­waż cała rodzina prze­żyła, doszła do wnio­sku, że pier­ścio­nek przy­nosi szczę­ście. Doty­ka­nie go zwy­kle ją uspo­ka­jało. Był to tani, mały kawa­łek alpaki z czer­wo­nymi i nie­bie­skimi kamie­niami, które zawsze koja­rzyły jej się z poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa. Nie chciała się go pozbyć, bez względu na to, ile razy mama suszyła jej o to głowę. Nie chciała mieć niczego droż­szego ani bar­dziej doro­słego. Ten pier­ścio­nek zna­czył dla niej coś, czego nie potra­fiła ująć w słowa.
Była to jedna z nie­wielu walk, któ­rych jej matka nie wygrała.
Cathy ruszyła z powro­tem do reje­stra­cji. Musiała wie­dzieć teraz. Co się stało jej ojcu? Musiała go zoba­czyć. Jak do tego doszło? Snuli tak wiel­kie plany. Ona miała poje­chać do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a on do… Wszystko było jed­nym wiel­kim cha­osem.
Zoba­czyła męż­czy­znę w gar­ni­tu­rze roz­ma­wia­ją­cego z kimś z per­so­nelu. Na widok Cathy szybko zakoń­czył roz­mowę i do niej pod­szedł. Miała wra­że­nie, że gdzieś go już wcze­śniej widziała.
– Cathy? – ode­zwał się, wycią­ga­jąc do niej rękę. – Stan Ludlow, kolega two­jego taty z Hey­man & Schro­der. Tak bar­dzo mi przy­kro – kon­ty­nu­ował dobrą angielsz­czy­zną, przy­jaź­nie ści­ska­jąc jej dłoń. Teraz go roz­po­znała. Widzieli się prze­lot­nie na jakimś even­cie fir­mo­wym, a jej ojciec nie­raz pochleb­nie się o nim wyra­żał.
– Tim wpi­sał mnie jako osobę do kon­taktu w nagłych przy­pad­kach. Przy­je­cha­łem naj­szyb­ciej, jak mogłem. Jak się czu­jesz? – zapy­tał łagod­nie. Cathy pró­bo­wała robić wra­że­nie sil­nej, ale nie­spe­cjal­nie jej to wycho­dziło. Oczy znów zaszły jej łzami.
– Nie wiem. Nie mogę tego zro­zu­mieć… – Tylko tyle była w sta­nie wykrztu­sić.
– Niczym nie musisz się mar­twić. Pomo­żemy ci ze wszyst­kimi prak­tycz­nymi spra­wami i będziemy cię wspie­rać w tym trud­nym cza­sie. Pamię­taj, że zapew­nimy ci wszystko, czego będziesz potrze­bo­wała.
Cathy nie bar­dzo wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Męż­czy­zna był przy­ja­zny, ale cała sytu­acja miała w sobie coś dziw­nego. Firma Hey­man & Schro­der zawsze była gdzieś w tle i prak­tycz­nie kie­ro­wała całym ich życiem. Teraz wystą­piła z cie­nia, zale­d­wie kilka godzin po tym, jak jej ojciec został zna­le­ziony mar­twy.
– Dzię­kuję – odparła dość ostrym tonem. – Nawet jesz­cze nie mia­łam moż­li­wo­ści go zoba­czyć, więc nie wiem, czego potrze­buję.
Stan zro­bił krok do tyłu i posłał jej prze­pra­sza­jący uśmiech.
– Wybacz. Zabrzmiało… jakby przy­słali mnie z pracy. Tak naprawdę jestem tutaj, bo obie­ca­łem to two­jemu tacie. Był moim przy­ja­cie­lem. Nie chciał, abyś została sama.
Cathy spoj­rzała na niego pyta­jąco. Coś spra­wiało, że nie mogła poskła­dać w całość tego, co wła­śnie jej powie­dział.
– Jak to? Pro­sił cię o przyj­ście tutaj? Skąd mógł… To zna­czy… Skąd wie­dział?
Cathy urwała. Stan wyglą­dał na zakło­po­ta­nego, nie odpo­wia­dał, ale jego mil­cze­nie było wymowne. Zro­zu­miała jego zna­cze­nie, ale nie mie­ściło jej się w gło­wie. Pomy­ślała, że to nie­moż­liwe.
– Wie­dział, że umrze?
Liczyła na odpo­wiedź prze­czącą, ruch głowy, smutny uśmiech, który powie jej, że wszystko opacz­nie zro­zu­miała, ale Stan tylko ski­nął głową, a następ­nie dodał:
– Kilka mie­sięcy temu Tim prze­szedł ruty­nowe bada­nia, a nasz fir­mowy lekarz odkrył tak zwany tęt­niak aorty, czyli uszko­dze­nie tęt­nicy. Tęt­niak był dosyć duży i ulo­ko­wany w naprawdę pecho­wym miej­scu.
– Wie­dział, że umrze, i nic nie mówił?
Cathy posłała Sta­nowi pona­gla­jące spoj­rze­nie. Tym razem nie tylko liczyła na odpo­wiedź prze­czącą. Potrze­bo­wała jej. To wszystko było zbyt poważne. Nie­po­jęte. Stan patrzył na nią z cie­płym współ­czu­ciem w oczach.
– Wie­dział, że jest ryzyko. Toczyły się roz­mowy na temat ope­ra­cji, która miała zapo­biec nie­bez­pie­czeń­stwu, ale była… skom­pli­ko­wana. Nie chciał cię nie­po­koić. Przed prze­pro­wadzką i tym wszyst­kim.
Cathy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała upo­rząd­ko­wać sprzeczne uczu­cia. Czarny jak noc smu­tek zyskał nie­pro­szone towa­rzy­stwo w postaci wrzą­cego gniewu skie­ro­wa­nego prze­ciwko męż­czyź­nie, któ­rego miało jej bra­ko­wać już do końca życia.
– Wie­dział, że umrze? – Jej pyta­nie zabrzmiało ostrzej, niż zamie­rzała. Stan wycią­gnął rękę i znów chwy­cił jej dłoń. Tym razem deli­kat­niej. Pocie­sza­jąco.
– On wie­rzył w życie, Cathy. W każ­dej sytu­acji zawsze myślał o tobie. Zro­bił to, co uwa­żał za naj­lep­sze dla cie­bie.
– Mógł pozwo­lić mi w tym uczest­ni­czyć i zade­cy­do­wać.
Nie potra­fiła już powstrzy­mać łez. Zachwiała się na nogach, jakby opu­ściły ją wszyst­kie siły. Stan zro­bił krok do przodu i ją objął. Przy­trzy­mał w ramio­nach i pod­niósł. Ojciec nie żył dopiero od kilku godzin, ale już tak bar­dzo za nim tęsk­niła. Jak miała prze­żyć bez niego całe życie? Od śmierci jej mamy byli tylko we dwoje. Wszę­dzie na świe­cie, przez cały czas. Razem. A teraz nagle nikogo przy niej nie było.
Została sama.
To wra­że­nie tylko się spo­tę­go­wało, kiedy jakiś czas póź­niej zna­la­zła się u boku ojca, żeby się z nim poże­gnać. Na wózku ze stali nie­rdzew­nej paliła się świeczka. Ojciec nie leżał w łóżku, lecz na noszach, na zim­nym błysz­czą­cym metalu, przy­kryty bia­łym prze­ście­ra­dłem pod­cią­gnię­tym aż pod brodę. W pomiesz­cze­niu nie było okien ani żad­nych mebli. Nie był to pokój ani sala, lecz prze­strzeń, w któ­rej śmierć była tak czę­stym gościem, że nikt już nawet się nie przy­go­to­wy­wał do kolej­nej z jej nie­zli­czo­nych wizyt.
Lekarz wpu­ścił ich do środka i potwier­dził, że Tim praw­do­po­dob­nie zmarł w wyniku uszko­dze­nia aorty, ale pew­ność zyskają dopiero po sek­cji zwłok. Cathy spy­tała, dla­czego będą go roz­ci­nać, i dowie­działa się, że ponie­waż został zna­le­ziony poza domem i nie było rzu­ca­ją­cej się w oczy przy­czyny śmierci, sprawa nale­żała do poli­cji i nie mieli wyboru.
Stali w mil­cze­niu. Córka Tima i jego kolega. Jego rodzina i praca. Wszystko, co go zaj­mo­wało, gdy żył.
Cathy popro­siła Stana, by zosta­wił ją samą. Wzięła wizy­tówkę, którą jej wrę­czył, i obie­cała zadzwo­nić, gdyby cze­goś potrze­bo­wała. Na razie jed­nak potrze­bo­wała samot­no­ści. Kiedy wyszedł, przy­su­nęła sobie krze­sło i usia­dła obok tego, co kie­dyś było jej ojcem. Jakiś czas sie­działa w mil­cze­niu i tylko patrzyła. Myśli wiro­wały jej w gło­wie. Przez chwilę się zasta­na­wiała, gdzie są ubra­nia, które miał na sobie, gdy rano wycho­dził z domu w Brom­mie. Nie­ważne. Wyglą­dał na spo­koj­nego i to była dla niej kojąca myśl. Czy śmierć nade­szła szybko? Pomy­ślała, że musi poczy­tać wię­cej o tęt­niaku aorty. Dotknęła jego policzka. Był o wiele za zimny.
– Trzeba było coś powie­dzieć – wykrztu­siła.
Miała ochotę dalej być na niego zła. Ze zło­ścią potra­fi­łaby sobie pora­dzić. To jed­nak nie wcho­dziło w grę. Teraz już lepiej rozu­miała wyda­rze­nia z ostat­niego okresu jego życia. Wszystko nabrało sensu. Dziw­nie się zacho­wy­wał. Chciał opu­ścić willę. Ubie­gał się o nową posadę w innym kraju. Zała­twiał jej stu­dia w Sta­nach. Przy­go­to­wy­wał ją do życia bez sie­bie. O to w tym wszyst­kim cho­dziło.
Wie­działa, że będzie za nim ogrom­nie tęsk­niła.
Póź­niej będzie się musiała zasta­no­wić, co zro­bić ze swoim miej­scem w Yale. Firma Hey­man & Schro­der zaj­mie się wszyst­kimi prak­tycz­nymi kwe­stiami, ale w Szwe­cji pozo­stało coś nie­do­koń­czo­nego. Nie­wy­po­wie­dzia­nego, co było ważne dla jej ojca i czego nie zdą­żył dopro­wa­dzić do końca. Była pewna, że chciał jej coś powie­dzieć. Coś, co mu cią­żyło. Nie potra­fiła uchwy­cić, co to takiego, ale w ostat­nim cza­sie czuła bijący od niego nie­po­kój. Wów­czas wią­zała go z psy­cho­lo­giem, do któ­rego nagle zaczął cho­dzić. Nale­gał, by i ona się z nim spo­tkała.
Nazy­wał się Seba­stian Berg­man.

Wzięła głę­boki oddech.
Wie­działa, co powie­dzieć, lecz nie wie­działa jak. Przy­pusz­czała, jak to zosta­nie ode­brane, co nie uła­twiało sprawy. Nie mogła jed­nak tak po pro­stu odwró­cić się na pię­cie i wyjść. Nie po tylu wspól­nie prze­pra­co­wa­nych latach i po wszyst­kim, co dla niej zro­bił. Znów głę­boko wcią­gnęła powie­trze i przy­ło­żyła kciuk do przy­ci­sku dzwonka. Zamek został prze­krę­cony szyb­ciej, niż się spo­dzie­wała, a kiedy otwo­rzyły się przed nią drzwi, zro­zu­miała dla­czego. Stała przed nią Ursula.
– Cześć. Ty tutaj?
Głu­pie nawet jak na pyta­nie reto­ryczne. Vanja od razu poczuła, że to, co ją czeka, wła­śnie stało się jesz­cze trud­niej­sze ze względu na obec­ność kole­żanki.
– Tak. Wchodź – powie­działa Ursula i ją prze­pu­ściła. – Tor­kel jest w kuchni.
Vanja zdjęła kurtkę i buty. Poszła za Ursulą.
Tor­kel sie­dział przy stole. Choć ostat­nio widziała go zale­d­wie kilka tygo­dni wcze­śniej, pomy­ślała, że się skur­czył, a z całą pew­no­ścią posta­rzał. Wyglą­dał jak cień czło­wieka, który nie­cały rok wcze­śniej kie­ro­wał ich grupą. Spo­wo­do­wały to żałoba, alko­ho­lizm i poważne urazy. Vanja była zdzi­wiona na wieść, że zamie­rzają go wypi­sać ze szpi­tala. Prze­cież mimo wszystko został dwu­krot­nie postrze­lony, a na obu dło­niach miał popa­rze­nia trze­ciego stop­nia. Jed­nak w obec­nych cza­sach szpi­tale chciały się pozby­wać pacjen­tów jak naj­szyb­ciej. Tor­kel nie był tu wyjąt­kiem. Łóżek i per­so­nelu zawsze bra­ko­wało. Dwa razy dzien­nie przy­cho­dziła do niego pie­lę­gniarka i opa­try­wała mu dło­nie, ale poza tym musiał radzić sobie sam. Na szczę­ście miał Ursulę. Vanja podej­rze­wała, że spę­dzali razem w miesz­ka­niu mnó­stwo czasu.
Na jej widok Tor­kel się roz­pro­mie­nił i pró­bo­wał wstać, ale zanim zdą­żył, Vanja szybko pode­szła i go przy­tu­liła.
– Miło cię widzieć – powie­dział, wska­zu­jąc krze­sło naprze­ciwko. Vanja usia­dła. Ursula została przy drzwiach. – Masz na coś ochotę? – zapy­tał Tor­kel, ruchem głowy wska­zu­jąc pie­kar­nik i lodówkę.
– Nie, dzię­kuję.
– A jak tam Amanda? I Jona­than?
– Dobrze. Wszystko super.
Tor­kel ski­nął głową i zapa­dła cisza. Można było ją inter­pre­to­wać jako wezwa­nie, by Vanja wyja­wiła powód wizyty. Ona jed­nak wolała jesz­cze przez jakiś czas tego nie robić. Jesz­cze przez kilka minut poroz­ma­wiać z nim przy­jaź­nie i po kole­żeń­sku, zanim wszystko zepsuje.
– Jak się czu­jesz? – zapy­tała.
Tor­kel wzru­szył ramio­nami i lekko roz­ło­żył ręce. Miał na nich baweł­niane ręka­wiczki.
– Chyba… tak dobrze, jak to moż­liwe. Nie piję. Znowu.
– Miło to sły­szeć – odparła. Nie znała aktu­al­nej sytu­acji Tor­kela z alko­ho­lem. Ursula nic o tym nie wspo­mi­nała, a ona nie chciała pytać. – A ciało? Dło­nie i w ogóle.
– Powoli się goją. Rany postrza­łowe nie będą miały trwa­łych kon­se­kwen­cji. A jeżeli cho­dzi o dło­nie… według leka­rzy nie odzy­skają peł­nej spraw­no­ści.
Vanja ski­nęła mu głową ze współ­czu­ciem, a jed­no­cze­śnie poczuła nara­sta­jącą złość.
Niech szlag trafi Billy’ego!
Gnój pier­do­lony!
Naprawdę musiała się zmu­szać, by o nim nie myśleć, odkąd został osa­dzony w aresz­cie. To było zbyt bole­sne, wpra­wiało ją w zbyt wielką wście­kłość. Ze wszyst­kich zdrad, któ­rych doświad­czyła w ostat­nich latach, także ze strony matki, ta była naj­gor­sza. Jej naj­lep­szy przy­ja­ciel. Czło­wiek, któ­remu ufała w stu pro­cen­tach, któ­remu pozwa­lała odbie­rać córkę z przed­szkola i się nią opie­ko­wać. Sku­tecz­nie stłu­miła te myśli, ale Tor­kel naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał tak łatwo odpu­ścić.
– Widu­jesz się z Bil­lym? – zapy­tał.
– Nie.
– Czy w ogóle z nim roz­ma­wia­łaś po tym wszyst­kim?
– Nie.
– I pomy­śleć, że naprawdę to wszystko spo­wo­do­wał… – powie­dział Tor­kel nie­mal smut­nym gło­sem. Vanja musiała stłu­mić szy­der­czy śmiech. „Spo­wo­do­wał” było chyba nie­do­po­wie­dze­niem roku.
– Ale go zatrzy­ma­li­śmy – dodała sto­jąca przy drzwiach Ursula. – Dzięki tobie i Seba­stia­nowi.
– A z Seba­stia­nem się widu­jesz? – zapy­tał Tor­kel.
– Cza­sami odbiera Amandę z przed­szkola, ale tak poza tym to nie. Nie spo­ty­kamy się. – Rzu­ciła krót­kie spoj­rze­nie Ursuli, która nawet drgnie­niem mię­śnia twa­rzy nie dała po sobie poznać, że ma na ten temat jakąś szcze­gólną opi­nię. Mię­dzy nią a Seba­stia­nem do cze­goś doszło. To coś spra­wiło, że zupeł­nie się od niego zdy­stan­so­wała. Vanja nie wie­działa, o co cho­dzi – Ursula nie miała w zwy­czaju dzie­lić się oso­bi­stymi spra­wami. Musiała przy­znać, że sama ma podob­nie.
W kuchni znów zapa­no­wała cisza. Vanja zaczęła się wier­cić na krze­śle. Tor­kel i Ursula wie­dzieli, że nie przy­szła tylko po to, by zabić tro­chę czasu roz­mową. Uznała więc, że wyja­śni cel wizyty.
– Wła­ści­wie dla­tego tu jestem – zaczęła, spo­glą­da­jąc na nich oboje. – Z powodu sprawy Billy’ego.
– Aha? – To krót­kie słowo ujaw­niało scep­tyczne nasta­wie­nie i świa­do­mość, że cokol­wiek powie Vanja, nie spodoba się to żad­nemu z nich.
– Roz­ma­wia­łam dziś z Rosma­rie…
Reak­cja mniej wię­cej odpo­wia­dała spo­dzie­wa­nej. Ursula pogar­dli­wie prych­nęła, a na ustach Tor­kela poja­wił się mały uśmie­szek. Jakby w obser­wo­wa­niu, do jakiego stop­nia zła może być sytu­acja, kryła się odro­bina komi­zmu.
– No i co powie­działa? – zapy­tał, nachy­la­jąc się do niej. Vanja po krót­kim waha­niu uznała, że nie ma dobrego spo­sobu na prze­ka­za­nie takiej infor­ma­cji.
– Jutro zamie­rza zor­ga­ni­zo­wać kon­fe­ren­cję pra­sową i zrzu­cić całą winę na cie­bie, za to, że byłeś nie­uważny i zanie­dby­wa­łeś swoje obo­wiązki.
– Cho­lerna zdraj­czyni – mruk­nęła Ursula. Tor­kel tylko ski­nął głową, jakby wła­śnie tego się spo­dzie­wał po swo­jej byłej sze­fo­wej.
– Ci, któ­rzy tam będą, usły­szą, dla­czego odsze­dłeś. Dowie­dzą się o piciu i o całej resz­cie… – dodała Vanja.
– Billy dzia­łał lata przed tym, jak on zaczął pić – zapro­te­sto­wała Ursula.
– Wiem. To samo jej powie­dzia­łam.
– Co jesz­cze powie­dzia­łaś?
Vanja odwró­ciła się do niej. Czyżby w gło­sie kole­żanki usły­szała wyrzut? Spoj­rze­nie Ursuli to potwier­dzało. W Vanji znów wez­brała iry­ta­cja. Cho­lera jasna, prze­cież to nie była jej wina. Ona tylko prze­ka­zy­wała infor­ma­cje.
– Powie­dzia­łam, że nikt z nas niczego nie podej­rze­wał, że Billy oszu­kał nas wszyst­kich i że to nie­spra­wie­dliwe wska­zy­wać Tor­kela jako kozła ofiar­nego.
– Rato­wa­nie wła­snej skóry to coś, co wycho­dzi jej naj­le­piej – stwier­dził Tor­kel.
– Będziesz brała udział w tej kon­fe­ren­cji pra­so­wej? – spy­tała Ursula. Wyraź­nie nie zamie­rzała pomi­nąć wątku udziału Vanji w całej spra­wie.
– Nie mam zbyt wiel­kiego wyboru. Będę mówiła o przy­szło­ści.
– Two­jej przy­szło­ści? – odparła Ursula, akcen­tu­jąc pierw­sze słowo.
Okej, tego było już za wiele. Nie zamie­rzała wysłu­chi­wać oskar­żeń o zała­twia­nie spraw Rosma­rie i uży­wa­nie Tor­kela jako tram­po­liny do wła­snej kariery. Zro­biła, co mogła, ale prze­cież to nie ona była sze­fową.
– O naszej przy­szło­ści. Druga opcja zakłada, że i tak wystawi Tor­kela, ale jed­no­cze­śnie zamknie wydział zabójstw. Nie wiem, jak kto­kol­wiek mógłby na tym zyskać.
Ursula nie odpo­wie­działa, lecz skrzy­żo­wała ręce na piersi, wyraź­nie nie­za­do­wo­lona.
– To nie twoja wina – prze­rwał Tor­kel z wyraźną szcze­ro­ścią w gło­sie, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie w kie­runku Ursuli. – Jestem pewny, że zro­bi­łaś, co mogłaś. Wszy­scy wiemy, jaka jest Rosma­rie.
– Przy­kro mi – odparła szcze­rze Vanja. – Ale chyba powi­nie­neś wyłą­czyć tele­fon i przez jakiś czas nie czy­tać wia­do­mo­ści.
– Dam sobie radę. Dzięki za ostrze­że­nie.
– Przy­naj­mniej tyle mogłam zro­bić.
Ich spoj­rze­nia spo­tkały się nad sto­łem. Tor­kel posłał Vanji uspo­ka­ja­jący uśmiech, a ona przy­po­mniała sobie, jak wiele dla niej zna­czył przez wszyst­kie lata, jakie wspar­cie jej zapew­niał i że był naprawdę dobrym czło­wie­kiem. Pochy­liła się nad sto­łem, żeby chwy­cić go za ręce, ale znie­ru­cho­miała w pobliżu bia­łych ręka­wi­czek.
– Naprawdę mi przy­kro – powie­działa.
– Wiem.
Jej tele­fon zaczął dzwo­nić. Spoj­rzała na wyświe­tlacz. Nie­znany numer. Ode­brała połą­cze­nie. Oka­zało się, że to poli­cja z Västerås.
Po krót­kiej roz­mo­wie i otrzy­ma­niu zdję­cia z miej­sca zbrodni odwró­ciła się w stronę wyraź­nie zacie­ka­wio­nej Ursuli.
– Mamy robotę.

Kiedy My otwo­rzyła drzwi i wpu­ściła go do środka, natych­miast zoba­czył, że nie wszystko wygląda jak należy. Oczy­wi­ście, że powinna być teraz świeżo upie­czoną mamą i sie­dzieć w domu ze swo­imi bliź­nia­kami, cał­ko­wi­cie pochło­nięta spra­wami malu­chów. A tym­cza­sem musiała pró­bo­wać zro­zu­mieć, że męż­czy­zna, któ­rego kochała i za któ­rego wyszła, ojciec jej dzieci, przy­znał się do prze­stępstw czy­nią­cych z niego jed­nego z naj­gor­szych seryj­nych mor­der­ców w dzie­jach Szwe­cji. Nic więc nie wyglą­dało jak powinno, choć tego dnia było jesz­cze gorzej niż zwy­kle. Jej nie­umyte włosy zwi­sały bez życia wokół twa­rzy, bla­dej i zie­mi­stej, z domi­nu­ją­cym ele­men­tem w postaci czar­nych worów pod oczami. Wyglą­dała, jakby po pro­stu nacią­gnęła na sie­bie popla­mione spodnie dre­sowe i dużą koszulkę, któ­rej uży­wała jako piżamy. Samotne zaj­mo­wa­nie się dwójką małych dzieci było wyczer­pu­jące dla każ­dego, ale Seba­stian odniósł wra­że­nie, że w przy­padku My cho­dzi o znacz­nie wię­cej niż o nie­prze­spane noce.
To on pierw­szy powie­dział jej o podej­rze­niach wobec Billy’ego i on pro­wa­dził śledz­two, które w końcu zaowo­co­wało jego zde­ma­sko­wa­niem. Dla­tego czuł się czę­ściowo odpo­wie­dzialny za sytu­ację, w któ­rej się zna­la­zła, i za to, że jej życie legło w gru­zach. Oczy­wi­ście było to głu­pie, irra­cjo­nalne, a poza tym naprawdę nie w jego stylu, ale ze wszyst­kich osób, które znał, ona ucier­piała naj­bar­dziej i cza­sem sam nie miał pew­no­ści, jak będzie reago­wała za jakiś czas. Dla­tego zale­żało mu, by pozo­sta­wali w kon­tak­cie. Poza tym inte­re­so­wało go jej spoj­rze­nie na wyda­rze­nia, jej histo­ria, zda­wał sobie sprawę, że to będzie ważne i stwo­rzy wymiar emo­cjo­nalny w jego pla­no­wa­nej książce.
– Napi­jesz się kawy? – spy­tała My, kiedy zdej­mo­wał kurtkę.
– Tylko jeśli dotrzy­masz mi towa­rzy­stwa.
– W takim razie bez kawy.
Wpro­wa­dziła go do salonu, gdzie były nie­liczne, o ile w ogóle jakie­kol­wiek, oznaki, że miesz­ka­nie to zaj­muje osoba, która wła­śnie została sama z małymi bliź­nię­tami. Nic nie leżało na pod­ło­dze, ozdobne poduszki były sta­ran­nie uło­żone na sofie, a pilot od tele­wi­zora i pod­kładka leżały na sto­liku. W oknach stały świeże cięte kwiaty.
– Chłopcy śpią? – spy­tał Seba­stian, roz­glą­da­jąc się po pogrą­żo­nym w ciszy miesz­ka­niu.
– Nie ma ich tutaj.
Przez krótką, mro­żącą krew w żyłach chwilę Seba­stian miał wra­że­nie, że wyda­rzyło się coś okrop­nego. Że opa­no­wana, wręcz zamknięta My ukrywa jakąś tra­ge­dię.
– A gdzie są? – zapy­tał i ku swo­jej rado­ści zauwa­żył, że to krót­kie pyta­nie nie ujaw­niło jego nie­po­koju.
– U mamy – odparła My, usia­dła na sofie i pod­cią­gnęła nogi. Chwy­ciła jedną z podu­szek i zaczęła ją ści­skać. Seba­stian usiadł w fotelu naprze­ciwko. – Ja… Mój stan się pogor­szył. Nie mogłam na nich patrzeć. A tym bar­dziej ich trzy­mać i kar­mić…
Po gło­sie można było się domy­ślić, że zaraz zacznie pła­kać, ale jej oczy pozo­stały suche i wbite w niego. Seba­stian zoba­czył w niej część daw­nej My. Sta­now­czej, spraw­czej, wie­dzą­cej, czego chce.
– To nie ich wina, nic z tego nie jest ich winą, wiem, ale i tak nie potra­fię. Są tak bar­dzo podobne do niego, że nie mogę sobie z tym dać rady.
– Daj sobie tro­chę czasu i…
– Seba­stian, tu nie cho­dzi o depre­sję popo­ro­dową – prze­rwała, nachy­la­jąc się ku niemu. – To nie minie. On zamor­do­wał osiem osób. Bo chciał. Dla przy­jem­no­ści.
Trzy pierw­sze nie, pomy­ślał Seba­stian. Dopiero po nich zasma­ko­wał w zabi­ja­niu. Oczy­wi­ście nie zamie­rzał tego mówić My. Ten fakt robił nie­wielką róż­nicę. Lub zgoła żad­nej.
– Ale twoje dzieci to nie on – spró­bo­wał.
– Są nim w poło­wie.
Na pew­nym pozio­mie jej awer­sja i nie­po­kój były zro­zu­miałe. Seba­stian uwa­żał je za nie­po­trzebne i prze­sa­dzone, ale rozu­miał, że tak to odczuwa. Czy skłon­ność Billy’ego do zabi­ja­nia była uwa­run­ko­wana gene­tycz­nie? Ten wąż, o któ­rym mówił, jakby to była wręcz fizyczna, żyjąca istota. Wąż, który go napę­dzał – kim on wła­ści­wie był? Skąd się wziął? Dla Seba­stiana odpo­wiedź była oczy­wi­sta. Sądził, że wie wystar­cza­jąco dużo o psy­chice czło­wieka, by twier­dzić, że jego czyny i doświad­cze­nia, rela­cje i prze­ży­cia kształ­tują go w znacz­nie więk­szym stop­niu niż geny. Nikt nie rodzi się mor­dercą.
– To nie jest powód, dla któ­rego mia­łyby zostać mor­der­cami – odparł więc. – A jeśli chcesz roz­ma­wiać o dzie­dzi­cze­niu, w poło­wie są tobą.
– Tak, więc może tylko prze­każą ten kłam­liwy, nie­wierny, kurew­ski gen dalej.
Gorycz. Gniew. Z cza­sem pochłoną ją i uni­ce­stwią.
– Był nie tylko tym – odparł spo­koj­nie Seba­stian.
– Prze­stań go bro­nić!
– Nie bro­nię jego, tylko chłop­ców.
Przez chwilę wyda­wało się, że żądza walki ją opusz­cza. Wes­tchnęła głę­boko, odchy­liła się na opar­cie i moc­niej ści­snęła poduszkę.
– Wiem. Wiem, że to nie tak, że kiedy doro­sną, auto­ma­tycz­nie staną się seryj­nymi mor­der­cami. Nie na tym polega pro­blem.
– A na czym? – odparł Seba­stian, szcze­rze zain­te­re­so­wany. Mimo jej trud­nej sytu­acji – a może wła­śnie dzięki niej – roz­mowy z My były tym, co w ostat­nim cza­sie anga­żo­wało go naj­bar­dziej. Billy coraz moc­niej zamy­kał się w sobie. Wypo­wia­dał coraz mniej słów, w miarę jak docie­rały do niego kon­se­kwen­cje popeł­nio­nych czy­nów i myśli o nich. Poranne, zakoń­czone suk­ce­sem poszu­ki­wa­nie ciała Hugona Sahléna tylko spo­tę­go­wało ten pro­ces. W dro­dze powrot­nej do aresztu Billy nie powie­dział ani słowa, tylko patrzył przez boczną szybę samo­chodu i nawet nie odpo­wia­dał, kiedy się do niego zwra­cano. My mówiła, ubie­rała swoje uczu­cia w słowa. Albo przy­naj­mniej pró­bo­wała. W jej podej­ściu do tego, co się stało, i w spo­so­bie, w jaki pozwa­lała owym zda­rze­niom defi­nio­wać samą sie­bie, było coś, co Seba­stian roz­po­zna­wał aż nazbyt dobrze. Czy powi­nien zawrzeć ten aspekt w książce? Wpro­wa­dzić do niej wła­sne doświad­cze­nie straty? Uczy­nić ją bar­dziej oso­bi­stą? Uznał, że warto się nad tym zasta­no­wić, ale nie teraz.
– Po pro­stu… – zaczęła My i się zawa­hała, jakby zale­żało jej, by użyć odpo­wied­nich sfor­mu­ło­wań. – Pro­blem w tym, że bez prze­rwy przy­po­mi­nają mi o rze­czach, o któ­rych chcę tylko spró­bo­wać zapo­mnieć.
Po raz kolejny Seba­stian doszedł do wnio­sku, że My i on są do sie­bie podobni. Ileż to razy pró­bo­wał wyprzeć wszyst­kie wspo­mnie­nia z dru­giego dnia świąt 2004 roku. Bez­sku­tecz­nie.
W tym roku mijało dzie­więt­na­ście lat.
Dzie­więt­na­ście lat, odkąd nie pozwo­lił sobie na szczę­ście, uzna­jąc, że nie zasłu­guje. Był sam w ciem­no­ści. Tysiąc dni, a potem jesz­cze kolejny tysiąc – one wszyst­kie zle­wały się w jedną bez­kre­sną, duszącą magmę, w któ­rej przy­pad­kowe, pozba­wione zna­cze­nia pod­boje sek­su­alne sta­no­wiły narzę­dzie wypar­cia, słu­żyły temu, by nie zato­nąć i przez krótką chwilę móc znów oddy­chać.
Zosta­wił to wszystko za sobą.
Udało mu się stwo­rzyć nowe życie.
To było dla niego konieczne i będzie konieczne dla My.
– Przy­po­mi­nają ci o tym teraz, ale zaczniesz odróż­niać jedno od dru­giego. – Seba­stian się nachy­lił i pochwy­cił jej spoj­rze­nie. – To, co robił Billy, od tego, kim chłopcy są dla cie­bie. To będą dwie zupeł­nie osobne kwe­stie.
– Oddam ich do adop­cji.
Seba­stian nie do końca wie­dział, jakiej odpo­wie­dzi się spo­dzie­wał, ale na pewno nie takiej. Czy to w ogóle było moż­liwe? Jego wąt­pli­wo­ści musiały zna­leźć odzwier­cie­dle­nie w wyra­zie twa­rzy, bo My mówiła dalej:
– Trzeba zaan­ga­żo­wać sądy i opiekę spo­łeczną, ale da się to zro­bić. I tak będzie naj­le­piej dla dzieci.
– Jesteś pewna?
– Zasłu­gują na kogoś, kto będzie ich kochał.
Pełne prze­ko­na­nie i szcze­rość w jej gło­sie powstrzy­mały Seba­stiana od pro­te­stów. Wie­dział, że cokol­wiek powie, My nie zmieni zda­nia. W każ­dym razie tego dnia.
– Chcia­ła­bym cię popro­sić o przy­sługę – powie­działa spo­koj­nie My.
– Jaką?
– Billy ma prawo do opieki, musi wyra­zić zgodę. Kiedy następ­nym razem go spo­tkasz, poproś, by na to przy­stał.
– Nie zgo­dzi się.
– To go prze­ko­naj. I tak nie będzie czę­ścią ich życia.
– Ale prze­cież sama powie­dzia­łaś, że ma prawo do opieki…
– Tak, tak, tak – prze­rwała mu. – Może będą musieli odwie­dzać go w wię­zie­niu, sama nie wiem, ale… Nie będzie ich znał, nie będzie ważną czę­ścią ich życia. Już ja się o to posta­ram.
– Okej. W takim razie mu powtó­rzę.
– Dobrze.
Seba­stian poczuł, że to dys­ku­syjna sprawa, ale po raz kolejny posta­no­wił nic nie mówić. Uznał, że dopiero kiedy upły­nie wię­cej czasu, zdra­dzi, iż według niego jej decy­zja jest nie­prze­my­ślana. Nie znał się na tego rodzaju adop­cji, ale domy­ślał się, że jest dłu­go­trwała. O ile znał Billy’ego, spo­dzie­wał się, że będzie pro­te­sto­wał i opóź­niał cały pro­ces. W głębi duszy czuł, że Billy na­dal żywi naiwną nadzieję, że z cza­sem mię­dzy nim a My znów będzie nor­mal­nie. Może nie tyle, że mu wyba­czy, ale przy­naj­mniej zro­zu­mie, będzie to tole­ro­wała. Naiwne marze­nie, by zacho­wać cokol­wiek z daw­nego życia. Billy jed­nak nie widział tej My, która sie­działa teraz przed Seba­stianem.
– Nie pój­dziesz z kimś poroz­ma­wiać? – spy­tał ostroż­nie, nachy­la­jąc się ku niej.
– Niby z kim?
– Z tera­peutą. Z kimś, kto ci pomoże to wszystko prze­pra­co­wać.
– Prze­cież spo­ty­kam się z tobą.
– Nie jestem twoim tera­peutą, tylko przy­ja­cie­lem.
– Wydaje mi się, że potrze­buję bar­dziej przy­ja­ciela niż tera­peuty, ale dzięki mimo wszystko.
W kie­szeni Seba­stiana zaczął brzę­czeć tele­fon. Zazwy­czaj to igno­ro­wał, ale w tej sytu­acji był wdzięczny za tę nie­ocze­ki­waną prze­rwę. Z prze­pra­sza­ją­cym gestem wycią­gnął komórkę z kie­szeni. Dzwo­niła Vanja. Prze­mknęło mu przez myśl, że być może zapo­mniał ode­brać Amandę z przed­szkola, że dziś wypa­dała jego kolej, ale po pierw­sze, ni­gdy o tym nie zapo­mi­nał, a po dru­gie, w takiej sytu­acji Vanja ode­zwa­łaby się wcze­śniej. Inna rzecz, że nie dzwo­niła ni­gdy, jeśli sprawa nie doty­czyła Amandy, więc z nie­po­ko­jem przy­jął połą­cze­nie.
Dwa­dzie­ścia minut póź­niej ode­brała go sprzed domu My i poje­chali w kie­runku Västerås.

To, że się zbli­żają, było czuć po zapa­chu, a mimo wszystko, kiedy na dzie­dzińcu wysie­dli z samo­chodu, prze­żyli mały szok. Naprawdę cuch­nęło.
– Kurwa mać! – krzyk­nął Seba­stian i na ile to było moż­liwe, sta­rał się robić krót­kie wde­chy ustami.
– Tysiąc sześć­set świń – odparła Vanja i posłała mu deli­katny uśmiech.
– Jak kto­kol­wiek jest w sta­nie tu pra­co­wać?
– Podej­rze­wam, że można się przy­zwy­czaić.
– Do pracy ze świ­niami? Tak, można – rzu­ciła Ursula.
Seba­stian zigno­ro­wał zło­śliwy komen­tarz i ruszyli w stronę dużego budynku kawa­łek dalej. Zoba­czyli kilka radio­wo­zów na pod­jeź­dzie, poli­cjanta w mun­du­rze i taśmy odgra­dza­jące teren. Na miej­scu była rów­nież ekipa tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki. Ursula natych­miast do nich pode­szła. W cza­sie tej godziny z kawał­kiem, którą spę­dzili w samo­cho­dzie, nie wypo­wie­działa wielu słów. To było ich pierw­sze spo­tka­nie od czasu feral­nych wyda­rzeń w domu Tor­kela. Seba­stian wie­dział, że miała pre­ten­sje o to, że jej nie ostrzegł. Nie bez racji – musiał to przy­znać.
Kiedy po niego przy­je­chały, wsko­czył na tylne sie­dze­nie. Ursula nie zapra­szała go do przodu, mimo że był pra­wie o dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów wyż­szy od niej. Zamknął drzwi i jechali w ciszy, która zda­niem Seba­stiana nie była cał­kiem kom­for­towa.
– Co wiemy o tej spra­wie w Västerås? – zapy­tał, gdy zosta­wili za sobą Sztok­holm, a Vanja wyje­chała na trasę E18 w kie­runku zachod­nim i dodała gazu.
– To, co powie­dzia­łam przez tele­fon i co zoba­czy­łeś na zdję­ciu, które wysła­łam.
Ano tak, zdję­cie. Oczy­wi­ście mogło im cho­dzić o kogoś innego, że to nie ma z nim żad­nego związku, ale Vanja wyraź­nie w to nie wie­rzyła. Musiał szcze­rze przy­znać, że sam też w to nie wie­rzył.
– W inter­ne­cie można prze­czy­tać, że zna­leźli jesz­cze jedno ciało – ode­zwał się głos zza kie­row­nicy. To nie on pod­jął temat Billy’ego, lecz Vanja. Nie on. Mógł więc chyba odpo­wie­dzieć?
– Tak. Hugona Sahléna – potwier­dził, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie Ursuli.
– Uczest­ni­czy­łeś w tym?
– Tak.
– Dla­czego? – spy­tała Ursula, w dal­szym ciągu wpa­trzona w drogę przed sobą.
– Bo mnie o to popro­sił. Kilka razy się z nim spo­tka­łem.
– Dla­czego?
– Potrze­buje kogoś, z kim mógłby poroz­ma­wiać.
Ciche prych­nię­cie Ursuli bar­dzo wyraź­nie dawało do zro­zu­mie­nia, jakie jest jej zda­nie na ten temat.
– Odkąd tra­fił do aresztu, zaszły w nim bar­dzo duże zmiany – spró­bo­wał Seba­stian.
– Żałuje?
Seba­stian się zawa­hał. Na to pyta­nie nie było pro­stej odpo­wie­dzi. Tak lub nie. Nie miał pew­no­ści, czy Ursula będzie zain­te­re­so­wana czyn­ni­kami psy­cho­lo­gicz­nymi, które wcho­dziły w grę w przy­padku Billy’ego, ale i tak posta­no­wił spró­bo­wać.
– Na pewno żałuje kon­se­kwen­cji. A jeśli cho­dzi o same czyny… Ich sprawcą nie był Billy, któ­rego znamy, więc… On sam nie do końca wie, jak się do nich odnieść.
– I wła­śnie w tym mu poma­gasz?
– Sta­ram się.
Po raz pierw­szy od czasu, gdy zajął miej­sce w samo­cho­dzie, Ursula się odwró­ciła i na niego spoj­rzała.
– Dla­czego? Billy gówno dla cie­bie zna­czy, a skrzyw­dził wiele osób, na któ­rych, jak twier­dzisz, ci zależy.
– Wiem.
– Więc dla­czego? Bo masz takie dobre serce, myślisz o innych i chęt­nie poma­gasz bliź­nim?
Nie dało się prze­oczyć jado­wi­tej iro­nii. Ze wszyst­kich ludzi Ursula praw­do­po­dob­nie znała go naj­le­piej. Chcąc mieć szansę na choćby przy­zwo­itą rela­cję z nią, nie mógł kła­mać.
Nie mógł powie­dzieć jej nie­prawdy. Ni­gdy wię­cej.
– Piszę książkę na jego temat.
– Czy on o tym wie?
– Nie.
– Aku­rat tu ci wie­rzę – odparła ze zło­śli­wym uśmie­chem Ursula. – Wyko­rzy­sty­wa­nie dru­giego czło­wieka dla wła­snej korzy­ści. To już bar­dziej w twoim stylu.
Po raz kolejny musiał przy­znać, że miała rację. Odwró­ciła się z powro­tem do przodu.
– Zwra­ca­jąc się do cie­bie, Vanja podej­muje poważne ryzyko. Nie można powie­dzieć, byś figu­ro­wał na liście życzeń Rosma­rie.
– Mimo to trzeba przy­znać, że nie macie wiel­kiego wyboru.
– Zawsze jest jakiś wybór. Można pod­jąć dobrą lub złą decy­zję.
To rów­nież była prawda. Po pro­stu on wiecz­nie i z pełną świa­do­mo­ścią przez tak wiele lat podej­mo­wał złe decy­zje. Chciał się w ten spo­sób uka­rać, bo słuszny wybór mógłby mu zapew­nić odro­binę szczę­ścia, na które nie zasłu­gi­wał.
– Dzięki – zwró­cił się do Vanji.
– Nie musisz mi dzię­ko­wać. Po pro­stu się posta­raj, bym nie musiała żało­wać tej decy­zji.
Seba­stian ski­nął głową i odchy­lił się na opar­cie tyl­nego sie­dze­nia. Dokład­nie tych samych słów użył Tor­kel, przyj­mu­jąc go z powro­tem do zespołu w Västerås wiele lat wcze­śniej. I pro­szę, jak to się skoń­czyło…
Jechali dalej w mil­cze­niu.
Pozwo­lono im przejść pod poli­cyjną taśmą, a ubrany po cywil­nemu śled­czy wyszedł im naprze­ciw z wycią­gniętą ręką. Mógł mieć ze czter­dzie­ści pięć lat, jego ciemne włosy były tro­chę posi­wiałe na skro­niach. W butach spor­to­wych, chi­no­sach i kami­zelce zało­żo­nej na bluzę z kap­tu­rem wyglą­dał, jakby wezwano go z imprezy przy grillu, którą spę­dzał z rodziną i przy­ja­ciółmi.
– Dzień dobry. Nazy­wam się Radjan Micic, to ja dzwo­ni­łem.
– Co wie­cie? – spy­tała Vanja, gdy już się przy­wi­tali i przed­sta­wili.
– Gospo­dar­stwo pro­wa­dzą pań­stwo Machado. Ofiarę zna­la­zła wła­ści­cielka – wyja­śnił i ski­nął głową w stronę kobiety w wieku około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, ubra­nej w robo­czy strój. Stała kawa­łek dalej i roz­ma­wiała z poli­cjan­tem w mun­du­rze. – Ofiara to nie­zi­den­ty­fi­ko­wana kobieta po sześć­dzie­siątce. Wypro­wa­dzi­li­śmy świ­nie, ale kiedy usły­sze­li­śmy, że przy­je­dzie­cie, a raczej że przy­je­dzie Ursula, zosta­wi­li­śmy wszystko tak, jak było.
Seba­stian uśmiech­nął się pod nosem. Ursula ni­gdy nie miała naj­mniej­szego zaufa­nia do badań miejsc zbrodni prze­pro­wa­dza­nych przez lokalne służby i zawsze otwar­cie wyra­żała swoje zda­nie. Byłaby dumna, sły­sząc, że przy­naj­mniej w Västerås zaskar­biła sobie sza­cu­nek. Pomy­ślał, że może jej to powtó­rzy. Potrze­bo­wał cze­goś, co dałoby mu kilka punk­tów.
– Czy ci wła­ści­ciele byli ostat­nio zamie­szani w jakąś nie­le­galną dzia­łal­ność? – zapy­tała Vanja.
– Nic nam o tym nie wia­domo.
– W porządku, dzięki.
– Może pań­stwo nie pamię­tają – dodał Radjan z lek­kim uśmie­chem – ale kiedy tu ostat­nio byli­ście, pozna­li­śmy się. Przy oka­zji sprawy chło­paka z Palmlövska, który zastrze­lił swo­jego kolegę.
Był to rok, w któ­rym zmarła matka Seba­stiana, a on wró­cił do rodzin­nego mia­sta po roku nie­obec­no­ści. Wtedy po raz pierw­szy po ponad­dzie­się­cio­let­niej prze­rwie znów pra­co­wał z poli­cją kry­mi­nalną. I poznał Vanję.
To było tak dawno.
Tyle się wyda­rzyło od tam­tego czasu.
– Nie, nie pamię­tamy – odparł Seba­stian, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. – Pamię­tamy sprawę, ale pana nie.
– Pra­co­wa­łem z Tho­ma­sem Haralds­so­nem…
– Na­dal nic… Doko­nał pan cze­goś god­nego uwagi?
– Wygląda na to, że nie.
Seba­stian bar­dziej czuł, niż widział spoj­rze­nie Vanji, która po chwili prze­pra­sza­ją­cym tonem jesz­cze raz podzię­ko­wała za pomoc. Razem ruszyli w kie­runku wła­ści­cielki.
– Vanja Lith­ner, Kra­jowa Komi­sja do spraw Zabójstw – przed­sta­wiła się, gdy pode­szli. – A to jest Seba­stian Berg­man.
– Ten Seba­stian Berg­man? – zapy­tała kobieta i natych­miast rzu­ciła w jego stronę zacie­ka­wione spoj­rze­nie. Przez chwilę Seba­stian miał wra­że­nie, że tra­fił na fankę. Ostat­nimi czasy nie miał zbyt wielu wiel­bi­cieli, ale jeśli jacyś zostali, to w zasa­dzie wyłącz­nie kobiety. Przyj­rzał jej się jesz­cze uważ­niej. Miała brą­zowe oczy, krót­kie ciemne włosy, była bez maki­jażu, a jej figura pod wor­ko­wa­tymi ubra­niami wyda­wała się tro­chę pospo­lita. Uznał ją za zbyt młodą. Daw­niej może i tak pró­bo­wałby zacią­gnąć ją do łóżka, ale nie teraz. Już nie. Zwłasz­cza po Uppsali. Poza tym zauwa­żył, że w jej oczach nie ma podziwu ani nawet bły­sku roz­po­zna­nia. Cho­dziło jej o ścianę na zdję­ciu.
– Tak, pew­nie ten Seba­stian – przy­znał i ski­nął głową.
– Jak się pani nazywa? – spy­tała Vanja.
– Erika Machado. Jeste­śmy tu z mężem wła­ści­cie­lami.
– Wiem. Pro­szę opo­wie­dzieć, co się stało.
– Wła­śnie powie­dzia­łam – odparła Erika i ski­nęła głową w stronę poli­cjanta roz­ma­wia­ją­cego z Mici­cem.
– Mnie nie.
Erika prze­wró­ciła oczami i gło­śno wypu­ściła powie­trze.
– Poja­wi­łam się tuż po szes­na­stej, weszłam do środka i zauwa­ży­łam, że w jed­nej z zagród panuje wyjąt­kowe oży­wie­nie. Poszłam tam i zasta­łam ją leżącą. Zadzwo­ni­łam na poli­cję i przy­je­cha­li­ście.
– Czy wie pani, kto to jest?
– Bar­dzo słabo ją widzia­łam, ale nie sądzę.
– Czy była tu tylko pani? Nikt inny z pra­cow­ni­ków?
– Oni pra­cują od szó­stej do czter­na­stej.
– I poza tymi godzi­nami nikogo nie ma na miej­scu?
Erika pokrę­ciła głową.
– Wie­czo­rami pozo­staje tylko kar­mie­nie. Odbywa się auto­ma­tycz­nie.
– Co pani tu w takim razie robiła? – wtrą­cił Seba­stian.
– Rano szwan­ko­wał jeden z podaj­ni­ków paszy, więc zamie­rza­łam do niego zaj­rzeć.
– Czy przy­cho­dzi pani do głowy, dla­czego to się wyda­rzyło u was?
– Naprawdę nie mam poję­cia.
– Ostat­nio nie działo się nic nie­ty­po­wego?
– Nie.
Vanja rozej­rzała się po placu przed wiel­kim budyn­kiem, który bar­dziej przy­po­mi­nał han­gar niż oborę.
– Mają tu pań­stwo kamery?
– Kilka na zewnątrz, ale żad­nej w środku. Raz na jakiś czas odwie­dzają nas bojow­nicy o prawa zwie­rząt i wega­nie…
– Czy nagra­nia są zapi­sy­wane?
– To kamery na czuj­niki ruchu. Kiedy się włą­czają, mate­riał jest zapi­sy­wany.
– Mogłaby pani spraw­dzić, czy dzi­siaj się włą­czyły?
– Oczy­wi­ście.
– I pro­szę zostać gdzieś w pobliżu. Może będziemy musieli zadać jesz­cze kilka pytań.
Erika ski­nęła głową, a Vanja ruszyła do budynku. Seba­stian poszedł za nią.
Jak można było się spo­dzie­wać, w środku smród był jesz­cze gor­szy. Jakby ktoś połą­czył pozo­sta­wioną kocią kuwetę z czy­stym amo­nia­kiem, a potem jesz­cze na nią nasrał. Seba­stian musiał powstrzy­mać odruch wymiotny.
Świ­nie były wszę­dzie.
Na całej dłu­go­ści budynku roz­cią­gało się morze świń­skich grzbie­tów. Zwie­rzęta chrzą­kały, kwi­czały, ryły, leżały lub spały. Po obu stro­nach wąskiej beto­no­wej ścieżki, którą szli, znaj­do­wały się nie­koń­czące się rzędy zagród. Ścieżka była odgro­dzona meta­lową barierą, która poza tym oddzie­lała od sie­bie świ­nie. Rząd jarze­nió­wek pośrodku sufitu jako tako oświe­tlał wnę­trze, ale zagrody poło­żone naj­bli­żej ścian pozo­sta­wały w cią­głym pół­mroku. Także przez brak okien. Dach był wyko­nany z bla­chy fali­stej, a wszę­dzie wzdłuż i wszerz bie­gły odsło­nięte rury. Jeśli z zewnątrz budy­nek przy­po­mi­nał han­gar, to po wej­ściu do środka nie pozo­sta­wiał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, z czym ma się naprawdę do czy­nie­nia.
Z fabryką. Miej­scem pro­duk­cji prze­my­sło­wej.
Seba­stian jadał wie­przo­winę, boczek i szynkę, ale mimo wszystko podzia­łał na niego widok tych zwie­rząt – tym bar­dziej że z arty­kułu, który kie­dyś czy­tał, wyni­kało, że są towa­rzy­skie, oddane i inte­li­gent­niej­sze od więk­szo­ści psów. Stały w ści­sku i nie miały nic do roboty poza cze­ka­niem na śmierć.
Zeszli dalej, w kie­runku jedy­nej pustej zagrody, po lewej stro­nie, przy krót­szej ścia­nie. Kiedy prze­cho­dzili, kilka świń z zacie­ka­wie­niem wysta­wiło ryje. Po dotar­ciu na miej­sce przy­sta­nęli i zaczęli przy­swa­jać, co widzą.
Kobieta leżała na ple­cach na beto­no­wej posadzce pośrodku zagrody. Miała na sobie bor­dową koszulkę, jasne spodnie, espa­dryle i skar­petki. Na jej ramio­nach, dło­niach i na twa­rzy lśniły czer­wie­nią głę­bo­kie rany. U pra­wej dłoni bra­ko­wało dwóch pal­ców. Ursula przy­kuc­nęła przy kobie­cie w bia­łym stroju ochron­nym. Wokół niej pra­co­wali miej­scowi tech­nicy kry­mi­na­li­styki.
– Zna­la­zła się tu mię­dzy czter­na­stą a szes­na­stą – powie­działa Vanja, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego.
– Była mar­twa dłu­żej – oce­niła Ursula.
– O ile dłu­żej?
– Nie wiem, ale to nie ulega wąt­pli­wo­ści.
Mimo że Ursula była odwró­cona do niej ple­cami, Vanja wska­zała głową obra­że­nia na ciele.
– A te rany?
– Powstały po śmierci. Świ­nie ją pod­gry­zały.
Vanja się skrzy­wiła. Szcze­gól­nie bra­ku­jące palce czy­niły całą scenę jesz­cze bar­dziej maka­bryczną. Miała nadzieję, że pra­cow­nicy będą wie­dzieli, które świ­nie prze­by­wały aku­rat w tej zagro­dzie – by te sztuki nie zostały zarżnięte i sprze­dane. Nie był to zresztą jej pro­blem, o ile Ursula nie chciała zna­leźć i zba­dać zagi­nio­nych czę­ści.
– Myśla­łam, że to mit. O świ­niach jedzą­cych ludzi.
– Widocz­nie nie.
– Myślisz, że zgi­nęła tutaj?
– Nie. – Ursula prze­su­nęła się odro­binę w bok i lekko przy­ci­snęła klatkę pier­siową ofiary. W zim­nym świe­tle jarze­niówki Vanja zoba­czyła spły­wa­jącą po policzku strużkę prze­zro­czy­stego płynu. – Uto­nęła.
– I została tu pod­ło­żona. Musiał być jakiś powód.
Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że będą musieli dokład­niej spraw­dzić pań­stwa Machado i ich pra­cow­ni­ków. Prze­ko­nać się, czy dosta­wali jakieś groźby, czy ci ludzie byli już wcze­śniej w coś zamie­szani, czy znali zmarłą…
– To też jest tu pew­nie nie bez powodu.
Vanja się odwró­ciła. Seba­stian zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i sta­nął przed czymś, co wyglą­dało na mały, pro­sty scho­wek w rogu pomiesz­cze­nia. Ściany z topor­nych desek, pro­ste drzwi z poprzeczną belką. Dachu nie było.

SPRÓ­BUJ ROZ­WIĄ­ZAĆ TO, SEBA­STIA­NIE BERG­MA­NIE.

Duże czer­wone litery na ścia­nie, która poza tym nie była poma­lo­wana. Vanja pode­szła do niego.
– To krew?
– Farba. – Seba­stian wska­zał głową puszkę czer­wo­nej farby sto­jącą przy ścia­nie. Na puszce leżał pędzel.
– Co ozna­czają te cyfry?
Seba­stian spoj­rzał w stronę wska­zaną przez Vanję.

304136.

– Nie wiem. Numer tele­fonu.
– Jeśli tak, to do kogo?
Seba­stian wzru­szył ramio­nami. Nie wie­dział. Mar­twa kobieta, na któ­rej uczto­wały świ­nie, była oczy­wi­ście potwor­no­ścią, ale nie mógł zaprze­czyć, że wiele ele­men­tów tego miej­sca wzbu­dziło jego zain­te­re­so­wa­nie. Czło­wiek, który to wszystko zain­sce­ni­zo­wał, był kimś w jego guście.
Oczy­wi­ście oso­bi­sty wymiar całej sprawy nie był powo­dem do rado­ści. Seba­stian już kie­dyś prze­żył coś podob­nego. Edward Hinde posłu­żył się Ral­phem Svens­so­nem, by zabi­jać kobiety, z któ­rymi Seba­stian utrzy­my­wał rela­cje sek­su­alne. O tym wła­śnie opo­wia­dała jego książka Uczeń.

 
Wesprzyj nas