„Kobiety są maszynami do cierpienia” – powiedział Picasso do jednej ze swoich kochanek. Poznaj kobiety, które go inspirowały, kochały i nienawidziły.
Kobiety Picassa – boginie i szmaty, jak mawiał sam artysta. Ale kim były te nietuzinkowe osoby, które wpadły w orbitę jego fascynującego i zarazem destrukcyjnego życia?
Jeanne Mackin w swojej powieści przedstawia intymne historie siedmiu najważniejszych kobiet w życiu Picassa, które go inspirowały, kochały i zarazem nienawidziły. Dwukrotnie żonaty, z niezliczonymi kochankami, Picasso był geniuszem, który zmieniał partnerki jak rękawiczki, zostawiając za sobą ślad szaleństwa i rozpaczy. Oto ich burzliwe relacje z artystą przedstawione na tle barwnej historii epoki.
Są tylko dwa typy kobiet: boginie i szmaty.
Czy można kochać mężczyznę, który myśli w ten sposób? Zmienia kochanki jak rękawiczki? Dwukrotnie żonaty, jednocześnie otwarcie utrzymuje intymne relacje z innymi partnerkami? Spośród siedmiu najbardziej znaczących kobiet w życiu Picassa dwie oszalały, a dwie popełniły samobójstwo.
Kim były i… dlaczego z nim były?
Kobiety Picassa – nietuzinkowe, silne i utalentowane, artystki, ważne postacie epoki – są bohaterkami i narratorkami tej powieści. Ich burzliwe i skomplikowane relacje z genialnym artystą przeplatają się z żywą, bogatą w szczegóły historią epoki.
W tle wielkie nazwiska (Diagilew, Cole Porter, Cocteau, Strawiński, Apollinaire), kreacje od Diora i Chanel, szybkie samochody i słoneczne plaże. Szampan i kawior, faszyści i Stalin. Trójkąty miłosne, intrygi polityczne, wojna i lata pięćdziesiąte z aferą McCarthy’ego, segregacją rasową i ruchem emancypacji kobiet.
Kobiety Picassa
Przekład: Anna Bereta-Jankowska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 lipca 2024
ROZDZIAŁ I
Paryż
Rok 1953
Irène Lagut
Pablo Picasso, mój ukochany, najwybitniejszy artysta na świecie, ledwie przyszedł na ten świat.
Pojawił się jako sina woskowa figurka niemowlęcia: nie ruszał się, nie krzyczał. „Martwy”, szepnęła pielęgniarka. Jego matka była tak wycieńczona porodem, że nie zwróciła na te słowa uwagi. Jednak wuj, który przemierzał nerwowo korytarz wraz z ojcem Pabla, nigdy nie widział martwego noworodka, więc z ciekawości spojrzał. Nachylił się nad dzieckiem tak nisko, że żarzący się koniec jego cygara dotknął maleństwa.
Pablo, wciąż siny, poruszył się. Zakwilił. Twarzyczka zrobiła się wściekle czerwona. Zawył donośnie. Najświetniejszy malarz w historii – i zapewniam, że to nie tylko moje zdanie – postanowił żyć. Ogień dał mu życie. Ogień życie jego podsyca.
– Zrodzony z ognia – mówię.
– Co takiego? – Pablo, wiele lat po cudzie narodzin, odwraca się od lustra nad umywalką i świdruje mnie swoimi wszechwidzącymi czarnymi oczami. Wcześniej zjedliśmy razem kolację w Café de Flore i spędziliśmy noc w jego pracowni przy quai des Grands Augustins. Spaliśmy wśród skrzynek, płócien i rzeźb, dziesięcioleci jego prac upchniętych w tym jednym miejscu, które, jak żywił nadzieję, miało być bezpieczne w czasie niemieckiej okupacji. W zasadzie było. Niemcy zjawiali się czasem, by coś od niego kupić, choć ich reżim okrzyknął go dekadentem. Sprzedał im kilka obrazów.
I słuchał. Słuchał bardzo uważnie, na wypadek gdyby padło coś przydatnego dla ruchu oporu. Rzucał żartami zasłyszanymi od niemieckich żołnierzy, którzy maszerowali naszymi alejami i przesiadywali w kawiarenkach podczas okupacji – dowcipy były we francuskim slangu, a oni udawali, że go rozumieją. Obrażały wojaków, zgodnie z zamiarem Pabla.
Ludzie mówili o moim kochanku, że żyje tylko dla sztuki i że kobiety czy polityka nie interesują go tak mocno, jak jego dzieła. Ale ludzie się zmieniają. Kiedy Franco i Hitler zniszczyli hiszpańskie miasteczko Guernica, Pablo się zmienił. Nie da się patrzeć na to płótno, na wrzeszczące matki i zamordowane dzieci, na całą tę przemoc, i powiedzieć: „Oto człowiek, który nie dba o ludzi i politykę”.
Widziałam też, jak mina mu się zmienia, kiedy mówi o Françoise, kobiecie, która od niego odeszła.
– Chyba będzie dzisiaj ładnie – powiedziałam. – Ale wracaj do łóżka, Pablo. Jeszcze wcześnie. – Wygładziłam i poklepałam pomięte prześcieradło, wciąż jeszcze wilgotne po naszych małych bachanaliach.
– Zaraz przyjedzie samochód. Jeśli nie będę gotowy, Paulo zacznie trąbić i zrobi scenę na ulicy. Jest równie szalony, jak jego matka.
– Olga naprawdę zwariowała? Zawsze miałam wrażenie, że ma ku temu skłonności. Choć, cóż, ty byś każdą potrafił doprowadzić do obłędu. Czemu po prostu się z nią nie rozwiedziesz? – Zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym w młodości wyszła za Pabla. Niezbyt różowo, pomyślałam. Nie, nie, podjęłam właściwą decyzję. Chociaż…
Jak dobrze jest teraz, z dala od służących, układania menu i wszystkich innych prac domowych, które pochłaniają życie kobiety i rzucają jej kłody pod nogi w drodze do sztuki. Nam nie wolno się schować za zamkniętymi drzwiami jak mężczyznom.
Pablo wraca wzrokiem do lustra i wpatruje się we własne odbicie, sunąc brzytwą przez białą pianę na policzku i rysując łuk. Z białego tła wyłania się oliwkowa skóra. Ot, kolejne dzieło sztuki.
– Szybko, ubieraj się – rzuca. – Wiesz, że Olga nie da mi rozwodu.
– Od lat to powtarzasz. Może ci wygodnie z taką żoną, która żyje sobie osobno, a tobie daje wymówkę od kolejnego małżeństwa.
Ciska we mnie mokrym ręcznikiem.
– Wstawaj już. Auto zaraz będzie.
– Kto by pomyślał, kochanie. Auto. Szofer. Pamiętam, jak chodziłeś w dziurawych butach, kiedy jeszcze byłeś młody, mój miły.
– To były dawne czasy. I nie mam szofera, tylko syna.
– O tak, wiele się zmieniło. – Kładę się na boku i zapalam papierosa. Kołdra zsuwa się z moich nagich piersi.
Widzę, gdzie błądzi jego wzrok i że nie skupia się on na mojej twarzy, więc unoszę nieco ramiona i potrząsam lekko piersiami.
Uśmiecha się. Spojrzenia Pabla są jak pociągnięcia pędzlem. Niektóre długie, uporczywe, aż czuć barwę i konsystencję. Inne to tylko muśnięcia, krótkie, płytkie, wręcz przypadkowe. Tym razem patrzy na mnie tak jakoś pomiędzy.
Kiedyś znalazłby wzrokiem dość treści na cały obraz. Dostrzegłby ciało, a pod skórą mięśnie i kości, w oczach pewność lub pytanie. Ujrzałby przeszłość, teraźniejszość i przyszłość i namalowałby je tak, że czas przestałby mieć znaczenie.
Tak, tak właśnie mnie malował. Wszystko, i to naraz, każdy kąt i linię ciała; sprawiał, że byłam czymś wiecznym i zawsze pięknym. Prawdziwy artysta potrafi zrobić to dla kobiety. W oczach większości patrzących na mnie mężczyzn widziałam pożądanie, pragnienie zdobycia mnie na własność. Gdy spoglądał na mnie Pablo, na jego twarzy malowała się fascynacja, gotowa, by zaistnieć w liniach i muśnięciach pędzla.
Wiosna, drugi rok pierwszej wojny światowej. Niespełna dwudziestoletnia wróciłam właśnie ze skutej mrozem, wygłodniałej Moskwy, gdzie bochenek chleba wart był tyle co jedwabna suknia. Mój mecenas, wielki książę rosyjski, zasiadł w swym ogrodzie pod zrozpaczonymi, bezlistnymi drzewami i łamał ręce. Czuł nadciągającą ruinę, zresztą jak większość starej arystokracji. Moje uczucia do niego nie były dość mocne, by dzielić z nim klęskę. Paryżu, oto powracam!
Kiedy Pablo ujrzał mnie po raz pierwszy, siedziałam na brzegu fontanny Wallace’a na place Émile-Goudeau z twarzą zwróconą ku słońcu niczym wygrzewający się w promieniach kot; cieszyłam się pięknym dniem i myślałam o tym, jaka dziś spotka mnie przygoda i czy moją nową miłością będzie kobieta czy mężczyzna, i czy będą mieli przy sobie coś dobrego do zjedzenia. Było wczesne lato. Ukradłam garść czereśni i bułkę z Les Halles, ale kiszki grały mi marsza.
Miałam futrzaną pelerynkę, którą mogłam sprzedać, ale musiałam zostawić ją sobie na zimę. Miałam też naszyjnik z pereł, ale wyglądałam w nim tak pięknie, że nie mogłam się z nim rozstać, nawet gdybym miała dobrze się najeść.
Znalazł mnie Pablo. Otworzyłam oczy i oto stał przede mną – niewysoki Hiszpan o czarnych oczach, wpatrzony we mnie, jakbym była pierwszą kobietą, jaką ujrzał.
Zerknęłam za siebie, żeby sprawdzić, czy może coś w fontannie tak przyciągnęło jego wzrok, ale nie – patrzył dokładnie na mnie. Wyprostowałam plecy i lekko odwróciłam twarz, żeby pokazać ładniejszą stronę.
Pablo właśnie skończył jeść lunch z przyjaciółmi. W ich oddechach czuć było zapach rozmarynu z gulaszu. Znajomi Pabla byli podpici tanim winem, jednak on był zupełnie trzeźwy.
– Chodź ze mną – odezwał się chłopak, czy może mężczyzna, wyciągając ku mnie rękę.
– Wykluczone. Dlaczego miałabym iść? – Cofnęłam się o krok, udając, że wcale nie jestem zainteresowana.
– Żebym cię namalował i unieśmiertelnił. – Zbliżył się do mnie i objął w pasie ramieniem.
– Po łóżku czy przed? – roześmiałam się, odchylając się od niego. W sumie nie miałam nic przeciwko łóżku, ale właśnie odeszłam od księcia, który obsypywał mnie perłami przed śniadaniem. Dlaczego by wiązać się z tym typem, artystą, sądząc po farbie pod paznokciami, który pewnie nie miał grosza przy duszy?
Wyswobodziłam się z jego uścisku i odeszłam. Jednak oboje wiedzieliśmy, że coś się zaczęło.
Czy to on chodził za mną, czy ja za nim? Przez tydzień wpadaliśmy na siebie niemal codziennie; Paryż nie jest na tyle wielki, żeby artyści nie wiedzieli, gdzie znaleźć towarzyszy artystów, a ja również miałam farbę pod paznokciami. Za każdym razem Pablo mówił to samo: „Chodź ze mną”. A ja odmawiałam.
Pewnej niedzieli wracałam późnym wieczorem do mojej kwatery przy rue Lepic – śpiewałam wówczas w kawiarni w zamian za darmowe posiłki – kiedy mój przystojny Hiszpan podkradł się do mnie od tyłu i wepchnął mnie lekko do powozu. Byłam zaintrygowana, nie przestraszona. Dokąd mnie zawiezie? Jakim będzie kochankiem?
Pojechaliśmy do starej willi pod Paryżem. We framugach brakowało drzwi, cuchnęło kocim moczem, a przez potłuczone szyby bluszcz wkradał się do wyblakłych pokoi ze śladami wilgoci na ścianach. Kiedy mężczyzna otworzył przede mną drzwi do willi, ukazując te ruiny, zaśmiałam mu się w twarz. Żeby tak upaść: od wielkiego księcia do rudery! Kiedy Pablo wyszedł po kolację dla nas, wróciłam do Paryża.
Upłynął tydzień, a ja nadal nie znalazłam żadnej innej ciekawej przygody. Stale wracałam myślami do jego czarnych oczu i wzroku, jakim mnie obejmował, do jego silnych ramion. Wyobrażałam sobie, jak by to było jeść chleb i pomarańcze, które położył na stole, dzielić się plastrami szynki. Najbardziej fascynowało mnie to, jakim byłby kochankiem. Poszłam więc z powrotem do willi, do Pabla. Czekał na mnie.
– Wiedziałem, że wrócisz – powitał mnie. – Kiedy tylko cię ujrzałem, pomyślałem: oto kobieta, która chce żyć wiecznie.
Zaczął mnie malować, gdy tylko skończyliśmy jeść pomarańcze. Jeszcze przed łóżkiem.
Trzydzieści lat temu.
– Chciałbyś znowu mnie namalować? – pytam, wstając z łóżka, i pozuję na krześle, z jedną nogą zwisającą z boku, drugą ułożoną pod kątem, który kubiści uwielbiali.
Przygląda mi się. Potem stwierdza:
– Nie, twoja twarz jest zbyt znajoma. Nie ma w niej nic świeżego. – Widzę jednak, jak jego oczy błądzą po mojej sylwetce, a palec wskazujący rysuje w powietrzu kółeczko. Jakaś linia w mojej posturze wpadła mu w oko.
Śmieję się.
– Nie wezmę tego do siebie, bo wiem, że chciałeś mi dokuczyć. Zawsze będę młodsza od ciebie, Pablo. Nie zapominaj o tym.
Budzi się w nim trochę wczorajszej czułości, na usta wypływa uśmiech.
Wciąż trzymając w ręce brzytwę, odwraca pokrytą pianą twarz do mężczyzny w lustrze.
– O tej porze rano Françoise wchodzi do łazienki z moim synem Claude’em. Rozśmieszam ich, gdy wiodę palcem przez piankę do golenia i tworzę szkic na swojej twarzy. Klaun z pytajnikami na oczach.
Pablo odkłada brzytwę na brzeg umywalki, a przez jego dumne oblicze przebiega cień smutku.
Starszy Picasso nie spędza dużo czasu w Paryżu. Ma dom na południu, ze słońcem, kobietą, dziećmi. Mówi, że ma tam lepsze światło, ale wydaje mi się, że przyjemnie mu tam, z ciepłem i słońcem na skórze. Oboje jesteśmy już w wieku, kiedy ceni się komfort.
Opowiada mi o niej, o Françoise, żeby wzbudzić zazdrość. Od kiedy poprosił mnie o rękę, a ja odmówiłam, nie gaśnie w nim chęć zemsty, tląca się gdzieś stale pośród wszystkiego innego, co do siebie czujemy.
Françoise Gilot, ciemnowłosa, o szerokich, czarnych brwiach i długich, silnych kończynach. Jego kobieta kwiat. Malował ją, szkicował, rzeźbił. Setki razy. To dobre obrazy. Jestem o nie zazdrosna.
Françoise, z którą żył niemal od dwudziestu lat i z którą miał dwoje dzieci, teraz grozi, że od niego odejdzie.
Biedniutka Marie-Thérèse, jego kochanka, zanim jej miejsce zajęła Françoise. Miała siedemnaście lat, kiedy Pablo po raz pierwszy zatrzymał się, by z nią porozmawiać przed Galeries Lafayette. A ona nigdy o nim nie słyszała! Natychmiast przystąpił do uwiecznienia jej na płótnie, choć – trzeba mu przyznać – nie przespał się z nią, dopóki nie ukończyła osiemnastu lat. Na obrazach Picasso przemienia ją w talerze owoców. Kobieta jadalna, kobieta domowa.
Marie-Thérèse od lat czeka, by do niej wrócił, i jeśli słyszała plotki, pewnie kipi z radości. Przedwcześnie. Nie wróci do niej ani do żadnej innej. Kiedy Pablo mówi dość, to znaczy dość. Tylko ja stanowię wyjątek. Do mnie wraca.
Tak czy inaczej, Françoise odchodzi? Niemożliwe. Chyba że? Ciekawe kto, myślę, będzie nową zdobyczą, śliczną, lśniącą i oddaną? Czy wybór już się dokonał?
Pablo, wciąż przed lustrem, kończy drążyć w pianie i ukazuje twarz. Twarz już podstarzałą, ale kobiety wciąż odwracają się za nim i szepczą do siebie, gdy Pablo przechodzi.
Françoise też jest artystką i ze wszystkich portretów, na których uwieczniono Picassa, jej jest najlepszy – nawet ja muszę to przyznać. Uchwyciła wyraz jego oczu – ciemnych, dużych, pytających, wydających osąd. Widzących i niewidzących, bo artysta pozwala sobie zobaczyć tylko to, co przyda się jego sztuce.
– Czy pamiętasz naszą willę? – pytam. – Kiedy mnie porwałeś? – Oczywiście, że pamięta. Ale pragnę usłyszeć od niego wyraz zapamiętanej miłości, jakieś uczucie. Po tylu latach serce nadal bije mi mocniej na jego widok. Żaden mężczyzna nigdy tak na mnie nie działał i chcę, żeby i jemu przyspieszył oddech. Nie wystarcza mi spojrzenie artysty, marzą mi się tęsknota, pożądanie. Ale go nie ma. Przyjaźń, czasem żądza. Nic więcej.
Nagle ogarnia mnie zniecierpliwienie, wstaję z krzesła i owinięta prześcieradłem przechodzę przez pokój, stare deski podłogi skrzypią mi pod stopami. W kącie, ostrożnie ustawione według rozmiaru, stoją rzędem płótna, jedno za drugim. Gruba warstwa kurzu zalega górne krawędzie dzieł; kiedy je przeglądam, kłęby unoszą się i wirują w powietrzu niczym chmara owadów.
Niektóre z malowideł znam – kubizm zmieszany z półklasycznymi pracami. Wczesne lata dwudzieste, na moje oko; znam ich wiek, tak jak inne kobiety pamiętają o urodzinach siostrzenic i bratanków. Wszyscy urodzeni mniej więcej wtedy, kiedy Pablo wykonał obraz, który zatytułował Kochankowie, na którym namalował mnie.
– To nie ty – upierał się, nawet gdy pozowałam w jego studiu. – To kobieta, na której mi zależało. Jak mogłabyś to być ty?
– Cóż, Olga to nie jest, ani Dora, ani Marie-Thérèse, ani żadna z setki innych. Poza tym spójrz: to mój nos, moje oczy – zauważyłam. – Kiedyś ci zależało.
– Zawsze byłaś próżna. A teraz przestań już gadać i przechyl głowę. Źle stoisz.
– Służę, mistrzu – powiedziałam, ale w łóżku to on musiał błagać o litość, nie ja.
Pragnę tego obrazu, jak jeszcze nigdy nie pragnęłam żadnego mężczyzny. Chcę siebie z tego dzieła – młodą, uwielbianą kobietę. Szukam go w pracowni, gnana nadzieją, strącając kurz z kolejnych rzędów płócien.
– To prawda, że sprzedałeś mój obraz siostrze Sary Murphy? Handlarz Kahnweiler mi powiedział.
– Nie twoja sprawa – mówi, płucząc brzytwę. Chowa ją do wysłużonego skórzanego etui.
Doszłam już prawie do końca zbiorów, kiedy nagle jeden obraz przykuł mój wzrok. Na krześle siedzi dziewczyna, zwrócona w prawo, wpatrzona w coś, czego nie widzę. Linie jej twarzy są miękkie, delikatne. Złożone dłonie spoczywają na podołku, a łuk jej szyi i gardła jest niemal wzruszająco doskonały.
– Pablo, kto to jest? – podnoszę malunek.
Zapina koszulę. Jego palce zastygają na guzikach, a on opuszcza głowę niczym byk.
– Taka jedna, znałem ją – rzuca, odwracając się.
– To raczej oczywiste. – Z tego, jak ukrył twarz, oczywiste są też uczucia, jakie do niej żywił, albo przynajmniej wspomnienie tych uczuć.
– Co się z nią stało? Kim ona jest?
Pablo zamiera. Tylko na sekundę, ale wiele dzieje się w jej trakcie. To właśnie ta sekunda, której artyści nie cierpią, bo zmienia się temat. Staje się obrazem przed i po, obrazem, którego nie da się uchwycić. Cóż, to nie do końca prawda. Pablo potrafiłby go namalować, ale tylko on, nikt inny. Pablo, który umie namalować wczoraj, dziś i jutro w jednym ujęciu.
– Zniknęła. Tyle wiem. – Kończy składać koszulę, którą umieszcza w walizie, i z impetem zamyka wieko. Udaje, że zajmuje go leżący na podłodze kawałek papieru, bo nie chce, żebym dostrzegła emocje malujące się na jego twarzy, zanim zdąży je zmyć.
Aha. Kolejna, która go zostawiła. Pablo nie lubi być porzucany i prawdę mówiąc, to on częściej odchodzi. Zawsze to samo w tych romansach. Jedno kocha mocniej niż drugie. Kobiety Pabla na ogół zakochiwały się w nim bardziej niż on w nich. Czy w przypadku tej dziewczyny było inaczej?
Pablo otwiera okno i spogląda w dół, na ulicę. Ponuro. Ale nie pada.
– Nie mogę się doczekać powrotu do słońca – mówi. – Dlaczego Paryż jest taki szary?
Wojna się skończyła, ale miasto pozostaje smutne; wszystkich dręczą głód i zmęczenie, wszyscy starają się oduczyć słownictwa ostatnich lat, zapomnieć wbite w pamięć obrazy, łapanki, śmierć głodową, niemieckich żołnierzy maszerujących alejami, worki z piaskiem ustawione przed pomnikami i zabytkami Paryża, by je chronić, obozy, do których na katorżnicze roboty zesłano tylu naszych; obozy, z których setki tysięcy nigdy nie powróciły. Próbujemy udawać, że życie wróciło do normy. Nie, nie wróciło. Nie wróci. Wojna to jedna z tych rzeczy, których nie da się cofnąć. Nawet w Paryżu.
Teraz na ulicach i w barach pełno amerykańskich chłopców i mężczyzn, którzy walczyli, przeżyli, trafili do Paryża i tu już zostali. Dla nocnych klubów i dziewcząt, dla pierwszego łyku absyntu. Na Lewym Brzegu, naprzeciw księgarni Shakespeare and Company, stoją rzędy sztalug, gdzie amatorzy malarstwa usiłują uchwycić ołowiany poblask srebra na pomarszczonych wodach Sekwany. W większości te ich starania są mało skuteczne.
Staję w oknie przy Pablu. Zaplatam mój łokieć o jego i kładę głowę na jego ramieniu.
Trzydzieści lat temu, po pierwszej wojnie światowej, wychylaliśmy się z okna w Paryżu i zobaczyliśmy nowo przybyłych amerykańskich żołnierzy, jeszcze w mundurach, pełnych nadziei, ale tonących w bólu – zarówno fizycznym, jak i psychicznym – którego źródłem były rany odniesione na polu bitwy. To była inna wojna. A jednak ludzie zdawali się tacy sami.
Z wyjątkiem Sary, bogaczki z Long Island, która przyjechała do Paryża po wojnie w 1922 roku. Paryż zalewały wtedy fale Amerykanów poszukujących sztuki, dobrego jedzenia, niedrogich mieszkań, ucieczki od purytanizmu nowego świata. Jeden chłopak z Omaha wyjaśnił mi to pewnej nocy w Café de Flore, to wieczne poczucie, że ktoś ci się przygląda i cię ocenia.
– W Paryżu – dodał – nikogo nie obchodzisz. Prawda?
Sara użyła podobnego stwierdzenia, kiedy ją poznałam.
– Łatwiej się tu oddycha. Moje dzieci śmieją się głośniej. Kocham Paryż. Uwielbiam Francję. Myślę, że Geraldowi będzie się tu dobrze malowało. Jest artystą, wiesz?
– A ty? – spytałam. – Też jesteś artystką?
Roześmiała się.
– Ja? Skąd. Ja pragnę być tą, dzięki której powstaje sztuka.
Sara, ze swoimi złotymi włosami i błękitnymi oczami, była więcej niż ładna, jakby nosiła w sobie własne słońce, które promieniowało z niej, przyciągając do niej ludzi.
Ale nawet ona z dobrego domu, świetnie wykształcona, znająca świat, mężatka i matka trojga dzieci nie potrafiła przygasić blasku w oczach na widok Pabla. Jak to możliwe, że Gerald niczego nie dostrzegał? A może tak. I odwracał wzrok.
Stojąc teraz z głową opartą na ramieniu Pabla, chcę wrócić do obrazu tamtej dziewczyny, ale instynkt przestrzega mnie, by tego nie robić. Za chwilę odejdzie. Znowu. Lepiej nie budzić wspomnień, póki mam jeszcze choć trochę jego uwagi.
W pracowni pachnie terpentyną, olejem i dymem – piękny aromat. Mam nadzieję, że tak będzie pachniało w niebie. Chcę zapomnieć o obrazie, przez który Pablo ukrył twarz, ale wtedy jeszcze bardziej o nim myślę, więc niepożądane wspomnienie wypływa na powierzchnię.
Cap d’Antibes. Dziewczyna, która zawsze milczała ze wzrokiem wbitym w ziemię. Ta, która trzymała się w cieniu, jak nauczyła ludzi wojna. Ta, która uśmiechała się tylko w odpowiedzi na uśmiech Pabla.
Z ulicy dobiega dźwięk klaksonu. Na dole stoi Paulo, który roześmiany macha do sławnego ojca, gotowy zawieźć sławnego ojca z powrotem do słońca, nad morze, do Françoise, która może czeka na niego, a może nie.
– Kiedy cię znów zobaczę? – pytam, siląc się na lekki ton. Nie odpowiada. Co mi tam. Wrócę do domu, do męża, i skupię się na innych sprawach. A o czym będzie myślał Pablo? O Françoise, która od niego odchodzi? O dziewczynie z obrazu? Mocno marszczy brwi. Gdybym miała go teraz namalować, musiałabym zrobić grubą czarną kreskę.
– Co się z nią stało? – zastanawia się głośno.
– Z tą z obrazu? A co, zależy ci?
– Nie – rzuca. – Czysta ciekawość.
Kłamie. Ciekawość u artysty kończy się w chwili ukończenia dzieła. A on nadal myśli o niej, rozważa. Pablo to egocentryk i potrafi być okrutny. Nic nie jest dla niego ważniejsze niż jego sztuka, jego praca. A jednak nie jest pozbawiony uczuć. Widziałam miłość i zadowolenie w jego oczach, kiedy obserwował, jak bawią się jego dzieci; czasem litość, gdy mówił o Oldze.
– Pablo – zagaduję. – Naprawdę sprzedałeś mój obraz? Kochanków?
– Nigdy nie był twój.
– Pozowałam do niego, o ile sobie przypominasz. Obiecałeś mi go.
– Czas na ciebie – mówi. – No, idź już, idź. – Macha na mnie rękami, jakbym była stadkiem zbłąkanych gęsi.
– Tak bez śniadania?
– Bez niczego. – Chwyta mnie żartobliwie za włosy, ciągnie w tył moją głowę i składa na ustach przesadny pocałunek, nie zważając na moje protesty.
– Co zrobisz, jak Françoise cię zostawi? – pytam, wtulając się w jego silne ramiona.
– To, co zawsze. Znajdę kogoś nowego. Wkładaj kapelusz. Paulo zaraz tu będzie, chcę zamknąć pracownię.
Niechętnie staję przed pękniętym lusterkiem wiszącym przy drzwiach i naciągam kapelusz trochę niżej nad prawym okiem. Widzę po Pablu, że wie, że przeglądałam znowu stosy płócien, kiedy on przekopywał pracownię w poszukiwaniu czegoś, co miał ze sobą zabrać. Drewnianego konika, dość prymitywnie wyciosanego i nadgryzionego zębem jakiegoś szczeniaka.
– Po co ci ta staroć? – Wybucham śmiechem. – Zacząłeś zbierać amulety?
Warczy coś niezrozumiałego po hiszpańsku i rzuca we mnie rękawiczkami.
– Idź – rozkazuje. – Mam cię dość. – Z ust Pabla to słowa miłosne. Tych samych użyłam, kiedy odmówiłam mu małżeństwa, właśnie tymi go odprawiłam… A potem wezwałam go z powrotem na więcej tego, co przeżywaliśmy w pościeli. Mąż: nie. Kochanek: owszem.
Jest jasne, że mówi poważnie. Naprawdę chce, żebym sobie poszła. Staje przy drzwiach, otwiera je na oścież.
Z kapeluszem zawadiacko zsuniętym na jedno oko, zbiegam z tupotem po schodach, ze śmiechem rzucając w Pabla przez ramię rosyjskie przekleństwa, wspomnienie czasów z wielkim księciem.
– Do następnego razu, kochany – wołam jeszcze, nim wypadam z hukiem zatrzaskiwanych drzwi na ulicę.
Obserwuje mnie przez okno. Czuję jego wzrok na plecach: świdruje mnie tymi swoimi wielkimi czarnymi oczami, które widzą wszystko, nawet to, że jeden z butów ciśnie mnie w palce, przez co idę trochę koślawo.
Czy wróci teraz do pracowni, do stert obrazów, i wysunie sobie ten, którego szukałam i nie mogłam znaleźć? Kochankowie. Moje dzieło. Kobieta i mężczyzna, wiecznie młodzi i piękni, na wieki zakochani. Młodzieniec patrzy na swoją ukochaną. Ona skromnie odwraca wzrok, poddaje się, ale jeszcze nie powiedziała „tak”. Wnikliwy obserwator wypatrzy jednak w jej minie ochotę, pożądanie.
To ja nią jestem. Ja – wiecznie młoda, śliczna, kochana.
W porannej mgle za moimi plecami rozlega się ryk klaksonu. Trzy głośne trąbnięcia, a po nich wołanie Paula, syna Picassa.
– Hej, Paulo! – Macham do niego. Patrzy w moją stronę i odruchowo podnosi rękę w powitaniu, udając, że wie, kim jestem.
Kiedy poznałam Paula, był nagusieńki, z wyjątkiem piasku, który oblepiał większość jego ciała, i niósł wiaderko i łopatkę. Miał ze dwa lata i bawił się z dziećmi Sary Murphy na malutkiej plaży w Antibes. La Garoupe – tak się nazywa. Taki skraweczek piasku, choć ostatnio bardzo ją powiększono, żeby zmieścić turystów. Sara, stylowa królowa awangardy i sceny towarzyskiej, zapoczątkowała masowy pęd na południe po wakacjach spędzonych z rodziną w Antibes.
Paulo jest już dorosły, ma ponad trzydzieści lat. Przerósł ojca i bardziej z niego szatyn niż brunet. Jest przystojny, ale w przewidywalny sposób. Brak mu charyzmy Pabla. Widać to choćby w sposobie poruszania się – idzie lekko pochylony, jakby silny wiatr pchał go w tył. Może tym wiatrem jest jego rozwód z żoną, świeża sprawa, jak słyszałam. Panowie z rodu Picasso chyba nie są skrojeni do małżeństwa, przynajmniej nie trwałego i pełnego miłości. Jakoś nie wychodzi im połączenie tych cech.
Paulo wychodzi z budynku, niosąc dwie ciężkie walizy ojca, a na jego twarzy maluje się takie samo zmartwienie jak trzydzieści lat temu, kiedy dźwigał wiaderko z piaskiem. Chłopak jest jak wspomnienie minionych czasów, lat, które odleciały niczym migrujące ptaki – tylko że te ptaki już nie wracają.
– Gołębie nie migrują – powiedział mi kiedyś Pablo, kiedy rzuciłam na ich temat jakiś błędny komentarz. – Zostają cały rok. Są stałe jak Gwiazda Polarna.
Tylko kilka razy widziałam, jak Pablo zrobił się nostalgiczny, a nawet, śmiem twierdzić, sentymentalny, a było to, kiedy mówił o gołębiach. O gołębiach, czyli ptakach jego dzieciństwa, gruchających, paradujących po hiszpańskich placach, gdzie razem z ojcem rzucali im okruchy chleba. Pablo był dzieckiem otoczonym miłością. Wyrastał w głębokim przekonaniu tej miłości – chłopiec, którego zawsze podnoszono, gdy upadł, tulono, gdy płakał. Czy stąd płynie jego siła?
Mój mąż, lekarz, uważa, że siła bierze się z właściwego trawienia. Pablo chyba się z nim zgadza. Zwraca uwagę na to, co je, dba o ciało. Zamierza bardzo długo żyć. Pablo i jego gołębie, które nigdy nie migrują.
Kiedy wojna się skończyła i zlecono Pablowi, by wykonał litografię na Światowy Kongres Obrońców Pokoju w 1949 roku, oddał swojego Gołąbka pokoju. Biały ptak na czarnym tle. Proste, naturalistyczne, zapadające w pamięć.
Znajdziesz go teraz wszędzie, nawet na rosyjskich znaczkach.
Jednak wzór kryje swoje tajemnice. Pablo nie narysował gołąbka, ale gołębia, a dokładnie ptaka, którego podarował mu w prezencie jego przyjaciel Matisse. I gołąb ten to hołd złożony ojcu, jego pierwszemu nauczycielowi sztuki. To José zabrał go na plac w Maladze i nauczył rysować gołębie, kiedy chłopczyk miał pewnie tyle lat co Paulo taszczący swoje wiaderko.
Gołąb czy gołąbek to Pabla symbol pokoju, ale również jego samego.
Proszę, oto oznaka pewności siebie.
Gdybym za niego wyszła, zniszczyłby mnie. To właśnie czynią bogowie, bo im na to pozwalamy. Nie, lepiej być panią doktorową u boku dobrego człowieka. Pablo wróci do swojej willi na południu, a Françoise będzie tam albo jej nie będzie. Dla jego dobra, mam nadzieję, że jednak z nim z zostanie. Ja wrócę do męża, który może zauważył, że mnie nie ma, a może nie. On także wie, co to znaczy kochać artystę. Sztuka jest wszystkim. Miłość to rozrywka.