Sześć surowców. Sześć rozdziałów historii naszej cywilizacji. „Skarby Ziemi” to ekscytująca wyprawa przez kontynenty i stulecia, w trakcie której odkryjesz, z czego zbudowany jest nasz świat.


Sześć surowców, dzięki którym budujemy miasta, konstruujemy maszyny i tworzymy cywilizacje. Dzięki którym opanowaliśmy Ziemię i zaczynamy podbój kosmosu.

Piasek, żelazo, sól, ropa, miedź i lit – to one zdecydowały o naszej przeszłości i wpłyną na naszą przyszłość.

Ed Conway podróżuje po całym świecie: schodzi w głąb europejskich kopalń, poznaje zakamarki tajwańskich fabryk półprzewodników, przygląda się niesamowitej zieleni zbiorników, w których powstaje lit. Odkrywa sekretny świat surowców, o którym rzadko myślimy, a który stanowi część naszego życia. Opowiada historię człowieka widzianą nie przez pryzmat jego osiągnięć i podbojów, ale tworzoną dzięki substancjom, które pozwoliły zbudować rzeczywistości, jaką znamy.

***

• Ed Conway ujawnia mniej znaną historię substancji, dzięki którym powstała nasza cywilizacja. Ta niezwykła opowieść skłania do refleksji na temat ludzkiej pomysłowości i eksploatacji zasobów Ziemi. Fascynująca lektura.
Łukasz Załuski, redaktor naczelny „National Geographic Polska”

• Fascynującą opowieść o historii człowieka.
Tim Marshall, autor książki Więźniowie geografii

• Żywo napisana, bogata i ekscytująca… Książka pełna niespodzianek.
Peter Frankopan, autor książki Jedwabne szlaki

Ed Conway
Skarby Ziemi. Sześć surowców, które zadecydują o przetrwaniu naszej cywilizacji
Przekład: Adam Olesiejuk
Wydawnictwo Szczeliny
Premiera: 25 marca 2024
 
 

Wstęp

Stałem na skraju przepaści, wpatrując się w najgłębszy dół, jaki w życiu widziałem. Na dnie przebywała grupa ludzi w kaskach ochronnych, a przynajmniej tak mi powiedziano: byli o wiele za daleko, żeby dało się ich dostrzec gołym okiem. W ziemi wokół nich tkwiły setki kilogramów materiałów wybuchowych. Ponoć wystarczyłoby tego, żeby wyburzyć całą ulicę.
Przed sobą miałem metalowy panel z dwoma przyciskami, a obok stał mężczyzna z krótkofalówką. Słuchaliśmy sygnału z centrum dowodzenia, gdzie ktoś odliczał na głos. Wcześniej poinstruowano mnie, żebym wcisnął dwa przyciski jednocześ­nie, gdy tylko odliczanie dojdzie do zera. Impuls z detonatora w ułamku sekundy dotrze na dno jamy, a wówczas kwadratowy kawałek stanu Nevada rozmiaru boiska futbolowego wyparuje na naszych oczach.
„Najpierw poczujesz falę uderzeniową”, powiedział mężczyzna z krótkofalówką. „Potem zobaczysz, jak ziemia się podnosi, i dopiero wtedy usłyszysz eksplozję. W tej kolejności. Trochę dziwne wrażenie”.
Nie przyjechałem na środek pustyni, żeby odpalić bombę. Przyjechałem z powodu arkusza kalkulacyjnego. Kilka miesięcy wcześ­niej, gdy przeglądałem dane dotyczące relacji handlowych Wielkiej Brytanii, zauważyłem coś dziwnego: statystyki zniekształcał przepływ złota, wypaczając tym samym nasz całościowy obraz gospodarki tego kraju. Złoto, jak się okazało, chwilowo przegoniło samochody i środki farmaceutyczne jako główny brytyjski towar eksportowy. Ponieważ Wielka Brytania nie ma własnego przemysłu wydobycia złota, wydało mi się to co najmniej zagadkowe. W jaki sposób państwo nieposiadające znaczących rezerw złota stało się jednym z jego największych dostawców? Na tyle, na ile byłem w stanie się w tym połapać, częściowo wynikało to z tego, że większość fizycznych zapasów światowego złota w drodze do swojego celu przechodzi przez Londyn. Aby rozwikłać tę tajemnicę, wybrałem się w podróż do miejsca, gdzie faktycznie wydobywa się ten cenny kruszec, żeby prześledzić całą jego drogę z ziemi do rafinerii, a stamtąd, pod postacią sztabek, do różnych części świata. Ale gdy rozpoczynaliśmy zdjęcia do filmu, zdałem sobie sprawę, że wyłania się z tego jeszcze bardziej intrygująca opowieść, która może nam sporo powiedzieć o relacji ludzkości z naszą planetą.
Moja producentka przez kilka miesięcy przekonywała firmę wydobywczą Barrick Gold Corporation, żeby otworzyła przed nami swoje drzwi. Podróż z Londynu zajęła nam kilka dni. Kopalnia Cortez nie należy do miejsc, do których trafia się niechcący. W naszym przypadku potrzebne były dwa połączenia lotnicze i czterogodzinna jazda samochodem przez pustynię solną w Utah, a potem jeszcze dwie godziny w aucie z ludźmi z Barrick. Najpierw była autostrada, prawie pusta, jeśli nie liczyć paru ciężarówek, potem długa droga przez pustynię, potem kręta trasa gruntowa, prowadząca do podłużnej, suchej, niezamieszkanej doliny. Byliśmy w krainie kowbojów.
Sama kopalnia mieści się na zboczach wzgórza o nazwie Mount Tenabo, które jest świętym miejscem dla rdzennej ludności Szoszonów Zachodnich. Proces wydobywczy jest stosunkowo prosty i powiela techniki wykorzystywane przez poszukiwaczy złota jeszcze w XIX wieku, tyle że na gigantyczną skalę. Materiałami wybuchowymi wysadza się z ziemi skały, które następnie kruszy się na drobny pył, a potem miesza z roztworem cyjanku, aby wyodrębnić złoto.
Zawiera się w tym sama istota eksploatacji surowców naturalnych w XXI wieku: redukowanie ogromnych skał do małych drobinek i przetwarzanie pozostałości za pomocą środków chemicznych. Jest to jednocześnie imponujące i niepokojące. Istnieje bowiem ryzyko, że cyjanek i rtęć używane w tej metodzie mogą przeniknąć do okolicznego ekosystemu. I podczas gdy wydobywcy tacy jak Barrick twierdzą, że przestrzegają wszystkich przepisów ustalonych przez amerykańską Agencję Ochrony Środowiska (EPA), aktywiści wciąż ostrzegają, że często z kopalni wydostają się groźne zanieczyszczenia. I rzeczywiście, kilka lat temu Barrick oraz inna firma z tego regionu musiały zapłacić grzywnę w wysokości 618 tysięcy dolarów za to, że nie zgłosiły emisji toksycznych substancji chemicznych, w tym cyjanku, ołowiu i rtęci. Ale gdy tak obserwowałem kolejne etapy tego procesu, najbardziej uderzyło mnie co innego: to, jak daleko jesteśmy dziś gotowi się posunąć, żeby zdobyć mały okruch błyszczącego metalu.
Przede wszystkich skala całego przedsięwzięcia ledwie mieściła się w głowie. Stojąc na skraju jamy, widziałem znajdujące się na dole ciężarówki, ale dopiero kiedy wyjechały na powierzchnię, zdałem sobie sprawę, że są większe od dwupiętrowych budynków; same opony były rozmiaru piętrowego autobusu. Ile ziemi trzeba wykopać, żeby uzyskać jedną sztabkę złota? Zapytałem o to swoich przewodników. Nie umieli odpowiedzieć, za to wiedzieli, że w ciągu jednego dnia pracy te ciężarówki przenosiły w sumie tyle skał, ile waży Empire State Building. Później sam dokonałem obliczeń. Do uzyskania standardowej sztabki złota o wadze 400 uncji trojańskich (około 12,5 kilograma) trzeba przekopać około 5000 ton ziemi. To prawie tyle, ile waży dziesięć w pełni wyładowanych airbusów A380 super jumbo, największych pasażerskich samolotów na świecie. Dla jednej sztabki złota.
Być może wiedzieliście już, że w ten sposób wydobywa się dziś złoto – że nie wykopuje się go z ziemi w grudkach ani nie odkrywa bogatych żył przygotowanych przez matkę naturę. Być może wiedzieliście, że robi się to za pomocą reakcji chemicznej z wykorzystaniem jednego z najbardziej toksycznych koktajli znanych ludzkości, że metal ten wydobywa się nie tyle poprzez kopanie w ziemi, co przez obalanie całych gór. Może byłem naiwny, ale przyznaję, że ja nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy.
Gdy tak patrzyłem w dół, obserwując ciężarówki wielkości budynków i górników biegających naokoło jak mrówki, zacząłem się czuć trochę nieswojo. Nie chodziło jedynie o rozgrywającą się na moich oczach scenę. Zacząłem myśleć o tym, co miałem na palcu.
Kilka miesięcy wcześniej wziąłem ślub. Moja żona i ja stanęliś­­my przed naszymi rodzinami i przyjaciółmi, żeby na znak miłości wymienić się złotymi obrączkami. Teraz, gdy obok w krótkofalówce trwało odliczanie, dotknąłem swojej obrączki i popadłem w zadumę. Najprawdopodobniej to złoto również zostało wydobyte z ziemi przy użyciu dokładnie tych samych metod. Dlaczego nie sprawdziłem jego pochodzenia? Specjalnie upewniłem się przecież, że diamenty w pierścionku zaręczynowym mojej żony nie pochodziły z żadnej strefy objętej konfliktem, więc dlaczego nie pomyślałem o tym, by sprawdzić, jaki był koszt, ludzki i ekologiczny, pozyskania złota na nasze obrączki? Później dowiedziałem się, że dawniej do wyprodukowania standardowej ślubnej obrączki wystarczyło około 0,3 tony rudy, wydobytej bardziej tradycyjnymi metodami, ale w dzisiejszych czasach potrzeba 4–20 ton skał. Stojąc przed detonatorem, czułem się jak ktoś, kto właśnie najadł się na śniadanie kiełbasy, a potem zaprowadzono go na wycieczkę po ubojni.
Do tego dochodziła kwestia samej góry. Jar, nad którym stałem, nie znajdował się gdzieś nieopodal Mount Tenabo. To właśnie było Mount Tenabo. Kopalnia została dosłownie wyżłobiona w zboczu. Po drugiej stronie rozkopu byłem w stanie rozróżnić poszczególne warstwy różnobarwnych skał tworzących wnętrze tej góry. Nie wierzę w wodnych bogów, których czczą rdzenne plemiona Szoszonów Zachodnich, ale i tak trudno było nie odnieść wrażenia, że dzieje się tu coś poważnego, że jest coś brutalnego w ściąganiu skóry z tego terenu i zaglądaniu pod powierzchnię.
Odliczanie trwało, a ja odwróciłem się i posłałem rozpaczliwe spojrzenie swojej producentce. „Może ty chcesz czynić honory?”
Zerknęła na mnie z niedowierzeniem, po czym zajęła moje miejsce. Z zawstydzoną miną zrobiłem krok w tył i patrzyłem.
Odliczanie doszło do zera. „Cortez Hills, odpalamy”, powiedział do krótkofalówki mężczyzna obok i wskazał na przyciski. Moja producentka wcisnęła oba. Nastąpiła chwila przerwy, trwająca może sekundę. A potem uderzyła w nas fala ciśnienia – nic dramatycznego, coś jak nagły podmuch wiatru. Grunt zatrząsł się pod nogami, a na dole, setki metrów pod nami, ziemia zmieniła się w ciecz. Siła eksplozji rozeszła się po dnie kopalni, wyrzucając w powietrze kłęby piachu i dymu. Dopiero wtedy usłyszeliśmy dudniący huk, który odbijał się echem w całej dolinie jeszcze przez dobrych kilka minut.
Ekonomista John Maynard Keynes określił kiedyś złoto mianem „barbarzyńskiego reliktu”, albowiem choć może i wygląda ładnie w naszyjniku albo wewnątrz sarkofagu, tak naprawdę nie ma zbyt wielu zastosowań.
Rzecz jasna posiada wielką wartość – inaczej nikt by nie wysadzał całej góry dla kilku sztabek. Ale zastanówmy się przez chwilę, do czego tak naprawdę służy złoto. Odgrywa ważną, choć raczej niszową, rolę w elektronice i chemii, ale to tłumaczy mniej niż jedną dziesiątą współczesnego zapotrzebowania na ten kruszec. Jego główne zastosowanie ogranicza się do branży jubilerskiej i zdobniczej, cenią je również ci, którzy obawiają się katastrofy gospodarczej. Część złota, którego wydobycie obserwowałem w Nevadzie, jest teraz zapewne na czyimś palcu serdecznym. Albo równie dobrze znowu mogło trafić pod ziemię, tym razem jako sztabka w skarbcu jakiegoś banku. Choć dla jubilerów i nerwowych inwestorów zabrzmi to może jak herezja, świat raczej nie stanąłby w miejscu, a nasza cywilizacja nie przestałaby funkcjonować, gdyby pewnego dnia nagle skończyło się nam złoto1.
Dlatego też po powrocie z Nevady wciąż wracałem myślami do kilku pytań. Jeśli aż tyle wysiłku trzeba do wydobycia metalu, bez którego w znacznej mierze moglibyśmy się obyć, to ile kosztuje nas pozyskiwanie materiałów, których faktycznie potrzebujemy? A skoro już o tym mowa, od jakich właściwie surowców naprawdę zależy nasze życie? Bez których fizycznych składników świata nasza cywilizacja istotnie przestałaby funkcjonować i skąd się one tak naprawdę biorą?
Miałem przeczucie, że na tej liście na pewno musiałaby się znaleźć stal. Większość budynków i samochodów – nie wspominając o maszynach, dzięki którym budujemy wszystko inne – konstruuje się właśnie z tego stopu żelaza, węgla i kilku innych kluczowych pierwiastków. Nie bylibyśmy też w stanie tworzyć nowoczesnych przestrzeni bez betonu. Niezastąpiona jest z pewnością miedź, stanowiąca podstawę sieci elektrycznych, od których jesteśmy w pełni zależni. Ponieważ w zakresie energii wciąż opieramy się w tak wielkim stopniu na paliwach kopalnych, one także kwalifikowałyby się chyba jako surowce niezbędne – choć może należałoby również wziąć pod uwagę coś takiego jak lit, pierwiastek stanowiący serce akumulatorów, których będziemy potrzebowali w przyszłości. Ale w jaki sposób zmierzyć naszą zależność od tych wszystkich materiałów? I czy ich pozyskiwanie nieuchronnie wiąże się z tym samym poziomem destrukcji, jaki zaobserwowałem w kopalni Cortez?
Ekonomia, dziedzina, w której obracam się przez większość zawodowego życia, zdawała się oferować niewiele rozstrzygających odpowiedzi na podobne pytania. Standardowe wyjaśnienie brzmi, że wartość każdej rzeczy wyznacza to, ile ktoś jest gotowy za nią zapłacić. Jeśli czegoś zaczyna brakować, ogranicza się zużycie, ludzie znajdują dogodny substytut (o ile takowy istnieje) i życie toczy się dalej. Koniec tematu.
A jednak takie postawienie sprawy nie współgra zbytnio z rzeczywistością, ponieważ te kwestie wciąż mają znaczenie. Chociaż powtarza się nam, że żyjemy w coraz bardziej zdematerializowanym świecie, gdzie na wartości stale zyskują dobra nienamacalne – aplikacje, sieci czy usługi internetowe – świat fizyczny w dalszym ciągu stanowi fundament wszystkiego innego. Nie jest to specjalnie widoczne, gdy spojrzeć na bilans naszej współczesnej gospodarki, który pokazuje na przykład, że 4 z każdych 5 dolarów generowanych w USA pochodzi z sektora usług, a coraz mniejszy procent środków z sektora energetycznego, górniczego i produkcyjnego. Ale praktycznie wszystko: od sieci społecznościowych po handel i usługi finansowe, zależy całkowicie od umożliwiającej to fizycznej infrastruktury oraz napędzającej ją energii. Bez betonu, miedzi i światłowodów nie byłoby centrów przetwarzania danych, nie byłoby elektryczności, nie byłoby internetu. Pozwolę sobie stwierdzić, że świat by się nie skończył, gdyby znienacka przestał istnieć Twitter czy Instagram. Ale gdyby nagle zabrakło nam stali albo gazu ziemnego – to już całkiem inna historia.
Wszyscy instynktownie zdajemy sobie z tego sprawę. Szczególnie zaś staje się to jaskrawe w okresach wojny, kryzysu czy zapaści finansowej. A mimo to z punktu widzenia arcyważnych statystyk, jak produkt krajowy brutto (PKB), każdy dolar jest wart tyle samo, czy wydaje się go na Facebooka, czy na jedzenie. Jest w tym jakaś logika i elegancja, ale nie była to odpowiedź, której szukałem. Dobrze jest znać cenę tego czy owego, ale cena nie jest równoznaczna z prawdziwą wartością.
Ta książka rozpoczęła żywot jako próba zalezienia odpowiedzi na te pytania – medytacja nie tyle nad wartością rynkową rozmaitych substancji, co nad naszą od nich zależnością. Ale w miarę jak zapuszczałem się głębiej, poza swoją strefę komfortu konwencjonalnej ekonomii, przekształciła się w coś innego: w opowieść pełną zachwytu. Albowiem im więcej dowiadywałem się na temat tych surowców – pospolitych, prozaicznych i często, owszem, zwyczajnie tanich – tym bardziej magiczne mi się wydawały.
Weźmy na przykład coś tak prostego jak ziarnko piasku. W skorupie ziemskiej żaden pierwiastek (z wyjątkiem tlenu) nie występuje bardziej powszechnie niż główny składnik piasku: krzem. Ale wystarczy klęknąć i przyjrzeć się, co siedzi w ziemi, żeby przekonać się, że zanurzamy się w złożony i różnorodny wszechświat. Są szorstkie, kanciaste ziarna piasku, idealne do celów budowlanych. Jest morski piasek leżący na dnie, dopóki nie zostanie wydobyty na powierzchnię i zmieniony w nowy fragment lądu. Są piaski pustyni, tak wysmagane przez wiatr, że gdy obejrzeć je pod mikroskopem, przypominają stos szklanych kulek – krawędzie ziaren zostały bowiem zaokrąglone przez tysiące lat erozji. Jest wreszcie piasek pozostawiony przez pradawne tropikalne oceany, tak czysty, że handluje się nim w różnych częściach świata.
Zmieszajmy piasek i drobne kamyki z cementem, dodajmy trochę wody i uzyskamy beton, będący całkiem dosłownie fundamentem współczesnych miast. Dodajmy go do żwiru i bituminu i mamy asfalt, z którego zrobiona jest większość naszych dróg – a dokładniej te, które nie są z betonu. Bez krzemu nie bylibyśmy w stanie stworzyć czipów komputerowych, na których opiera się dzisiejszy świat. Gdy stopić piasek w odpowiednio wysokiej temperaturze i z odpowiednimi dodatkami, powstaje szkło. Szkło – zwykłe proste szkło – stanowi, jak się okazuje, jedną z największych tajemnic inżynierii materiałowej: nie jest ani cieczą, ani ciałem stałym, i wciąż do końca nie rozumiemy jego struktury atomowej. A szkło w przedniej szybie naszego samochodu to dopiero początek; gdy zostanie splecione we włókna i połączone z żywicą, zmienia się we włókno szklane, substancję służącą do wytwarzania łopat turbin wiatrowych. W procesie wytrawienia i wzbogacenia powstają rurki tworzące światłowód, z którego utkany jest internet. Dodajmy do mieszanki lit i otrzymamy mocne, wytrzymałe szkło; dodajmy bor i powstanie coś, co nazywamy szkłem borokrzemowym.
Zapewne mieliście już do czynienia ze szkłem borokrzemowym, przypuszczalnie pod nazwą towarową Pyrex, nadaną mu przez producenta, firmę Corning. Trwałe, przejrzyste i solidne, zdolne wytrzymać szeroki zakres temperatur, od otwartego płomienia palnika Bunsena po przeszywające zimno przestrzeni kos­micznej, szkło borokrzemowe jest jednym z cichych bohaterów epoki współczesnej. W przeciwieństwie do zwykłego szkła, z którego w kontakcie z silnymi środkami chemicznymi mogą przenikać do cieczy drobne cząsteczki, szkło borokrzemowe pozostaje chemicznie obojętne, co czyni je doskonałym materiałem do produkcji fiolek, probówek i zlewek laboratoryjnych. Jedno, co łączy niemal wszystkie lekarstwa i szczepionki w historii świata – w tym i szczepionki na COVID-19 – to to, że wytwarzano je, przechowywano i transportowano w pojemnikach ze szkła borokrzemowego.
Zwykle nie zwracamy jednak zbytniej uwagi na tego typu rzeczy, dopóki nie zacznie ich brakować. Tak było z pewnością ze szkłem borokrzemowym – zainteresowanie nim gwałtownie wzrosło w następstwie pandemii COVID, gdy pojawiły się obawy, że głównym czynnikiem hamującym dystrybucję szczepionek może być dostępność nie tyle samych preparatów, co pojemników służących do ich transportu. Wówczas udało się uniknąć katastrofy dzięki tysiącom pracowników i rozbudowanemu łańcuchowi dostaw, rozciągającemu się od kopalni przez rafinerie po fabryki. Corning wprowadziło nawet na rynek całkiem nowy rodzaj szkła, zamiast boru zawierający aluminium, wapń i magnez, żeby zaspokoić zapotrzebowanie na medyczne fiolki.
Inne sektory nie miały tyle szczęścia. W pandemii i tuż po niej zdarzały się niedobory maseczek, gazików i odczynników diagnostycznych, niedobory cementu i stali, drewna i papieru toaletowego, gazów przemysłowych i środków chemicznych, niedobory mięsa, musztardy, jaj i produktów mlecznych. Tak bardzo brakowało układów scalonych na bazie krzemu – półprzewodników – że producenci samochodów na całym świecie musieli zamknąć fabryki. Producenci komputerów i smartfonów nie byli w stanie zrealizować zamówień. Nowa generacja konsol do gier jeszcze rok po premierze wciąż pozostawała trudno dostępna. Niedobory te udało się opanować dopiero po mniej więcej dwóch latach.
Najzabawniejsze w tym załamaniu łańcucha dostaw było to, że rządy państw wydawały się taką sytuacją kompletnie zaskoczone. Ludzie sprawujący władzę dziwili się, że brakuje półprzewodników, że w samochodach potrzeba ich aż tyle i że niedobór nowych pojazdów wywinduje ceny używanych samochodów na rekordowy poziom.
Rząd Wielkiej Brytanii był tak samo zdumiony, kiedy pod koniec 2021 roku nagle zabrakło dwutlenku węgla i okazało się, że jest on potrzebny w przemyśle spożywczym nie tylko do wytwarzania napojów gazowanych, ale także do konserwowania i przechowywania produktów żywnościowych, jak również do ogłuszania świń i kurczaków przed ubojem. Wszystko to wiązało się bezpośrednio z nagłym zamknięciem dwóch fabryk nawozów w Cheshire i Teesside. Jak się okazało, większość brytyjskich zasobów dwutlenku węgla pochodziła z tych dwóch zakładów, których głównym celem była produkcja czegoś zupełnie innego: amoniaku. A ponieważ ceny gazu ziemnego poszły w górę, a amoniak – jak przekonamy się w kolejnych rozdziałach – produkuje się z gazu ziemnego, wzrost cen jednego produktu spowodował nagły deficyt drugiej, na pozór niepowiązanej substancji.
Ale czy to naprawdę powinna być aż taka niespodzianka? Za wskazówkę niech posłuży słynny esej napisany w 1958 roku przez amerykańskiego ekonomistę Leonarda Reada, zatytułowany Ja, ołówek. Zaczyna się od słów: „Jestem grafitowym ołówkiem, zwykłym drewnianym ołówkiem znanym wszystkim chłopcom, dziewczynkom i dorosłym, którzy umieją czytać i pisać”. A jednak, kontynuuje Read, czy raczej ołówek: „nie ma na całym tym świecie jednej osoby, która potrafi mnie stworzyć”2 3*.
Drewno w naszym ołówku pochodzi z cedrów rosnących w zachodniej części Ameryki Północnej, ścinanych stalą wytworzoną w wielkich piecach i wykończoną w specjalnych zakładach. Tnie się je na listewki, suszy, barwi i ponownie suszy, w listewkach żłobi się rowki i skleja ze sobą. Wkładem ołówka jest grafit wydobywany w kopalniach w Sri Lance, rafinowany i mieszany z gliną z Missisipi, z dodatkiem środków chemicznych uzyskiwanych ze zwierzęcego tłuszczu i kwasu siarkowego. Drewno i grafit pokrywa się lakierem na bazie oleju rycynowego, pozyskiwanego z rącznika pospolitego, do naniesienia oznaczeń używa się żywicy, a koniec wykańcza mosiądzem zrobionym z miedzi i cynku, które wydobywa się po drugiej stronie świata. Gumka powstaje z oleju rzepakowego z Indonezji, do którego po drodze dodaje się szereg środków chemicznych, od chlorku siarki po siarczek kadmu.
Wszystko to, żeby wyprodukować coś tak prostego jak ołówek. I tak od wykonawców wytwarzających kolejne składniki przez osoby transportujące poszczególne części po personel elektrowni dostarczających energię, by zasilić cały ten proces, „miliony ludzi” miały swój udział w stworzeniu ołówka Reada, „z których żaden nie wie więcej od garstki pozostałych”.
Płynie stąd kilka bardzo prostych lekcji. Po pierwsze: jak mało rozumiemy faktyczne procesy powstawania przedmiotów codziennego użytku. Po drugie: zważywszy na stopień złożoności, nie istnieje osoba, która byłaby w stanie w pojedynkę przeprowadzić te wszystkie procesy ani nawet nimi zawiadywać. Z oczywistych powodów esej Ja, ołówek, napisany w szczytowym momencie zimnej wojny, kładł największy nacisk na drugą z tych lekcji. Tekst Reada zdobył uznanie wolnorynkowego ekonomisty Miltona Freed­mana jako dobra ilustracja tego, dlaczego jego sowieccy odpowiednicy są w błędzie, próbując zarządzać gospodarką poprzez komitety centralnego planowania.
Tymczasem, gdy zastanawiałem się nad załamaniem w łańcuchach dostaw w XXI wieku, uderzyło mnie, że powinniśmy byli wziąć sobie do serca również pierwszą z tych lekcji. Z pewnością, gdybyśmy trochę częściej myśleli o tym, skąd się biorą produkty, na których tak bardzo polegamy, nie bylibyśmy tak zdziwieni, gdy zaczyna ich brakować. Dzięki esejowi Reada miliony studentów ekonomii wiedzą dziś, jak wygląda proces wytwarzania ołówka, ale co ze smartfonem, szczepionką albo akumulatorem? Co z łańcuchem dostaw kryjącym się za dwutlenkiem węgla albo szkłem borokrzemowym?

Te sieci ludzi i fachowej wiedzy, zmieniające surowce w zaawansowane produkty oraz dostarczające je do naszych rąk, są obok samych substancji drugą gwiazdą tej książki. Na kolejnych stronach znajdziecie celebrację tego, w jaki sposób ludzie, którzy w większości się nie znają, potrafią ze sobą współpracować w celu przekształcania pozornie mało obiecujących, pasywnych surowców w przedmioty budzące podziw. A jak się przekonałem, mało który łańcuch dostaw jest równie imponujący jak ten wytwarzający krzemowe czipy.
Na długo przed niedoborem czipów podjąłem próbę opowiedzenia historii ziarna krzemu, od kamieniołomu aż po odlewnię półprzewodników i linię produkcyjną, na której staje się częścią smartfona. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że podobnie jak w przypadku ołówka Reada nie ma jednej osoby, nawet pracującej przy samym łańcuchu dostaw, która potrafiłaby w pełni wytłumaczyć mi procesy – nawet te najprostsze – zachodzące na każdym etapie tej podróży. Pracownicy odlewni wiedzieli mnóstwo na temat fotolitografii i ścierania chemicznego, ale niewiele o tym, jak właściwie powstają ultraczyste wafle krzemowe, na których pracowali. Nikt w kamieniołomie, gdzie wykopuje się z ziemi kwarcyt (czipy, jak się okazuje, rozpoczynają żywot nie jako ziarna piasku, lecz kamienne grudy wielkości pięści), nie znał się zbytnio na tym, do czego ten surowiec miał docelowo posłużyć.
Ale najbardziej uderzająca była niezwykła długość i dramaturgia tej podróży. Pomiędzy momentem, gdy zostaje wysadzone z ziemi w kamieniołomie, a tym, gdy trafia do wnętrza smartfona, nasze ziarno krzemu zdąży wielokrotnie przemierzyć cały świat. Zostanie podgrzane do temperatury przekraczającej 1000°, a potem schłodzone, i to nie raz czy dwa, ale aż trzy razy. Z bezkształtnej masy zmieni się w jedną z najczystszych krystalicznych struktur we wszechświecie. Potraktuje się je laserami zasilanymi przez rodzaj światła, którego nie widać i które nie wytrzymuje kontaktu z atmosferą. Proces przemiany krzemu w maleńki czip okazał się jedną z najbardziej zdumiewających podróży, jaką kiedykolwiek prześledziłem.
To jednak był dopiero początek. W ciągu kolejnych miesięcy zobaczyłem więcej kamieniołomów. Zapuściłem się w parne czeluście najgłębszej kopalni w Europie. Widziałem, skąd bierze się sól i w jaki sposób przekształca się ją w środki chemiczne, bez których ciężko byłoby nam przeżyć. Widziałem, jak czerwona skała zmienia się w roztopiony metal, a potem powstaje z tego stal. Odwiedziłem robiące upiorne wrażenie zielone sadzawki, z których pozyskujemy lit, i podążałem śladem tej substancji, aż została zmieniona w pastę, zrolowana i wciśnięta w akumulator do samochodu elektrycznego. I im więcej podróżowałem, tym wyraźniej zdawałem sobie sprawę, że większość życia spędziłem w całkiem innym świecie, który zacząłem nazywać w myślach światem eterycznym.
Być może wy też tam mieszkacie – to doprawdy urocze miejsce, kraina idei. W świecie eterycznym sprzedajemy usługi, zarządzanie i administrowanie; budujemy aplikacje i strony internetowe; transferujemy pieniądze z jednej kolumny do drugiej; obracamy głównie myślami i poradami, fryzurami i dostawami żywności. Tu, w świecie eterycznym, fakt, że po drugiej stronie planety wyburza się całe góry, nie wydaje się specjalnie istotny.
Kiedy poleciałem do Nevady, żeby sfilmować wysadzenie w powietrze tamtej góry, tak naprawdę zamierzałem nakręcić wizualną metaforę, zmienić to, co fizyczne, w coś eterycznego: reportaż, który pomógłby ludziom nieco lepiej zrozumieć koncept przepływu handlowego. Jednakże stojąc na skraju tamtego jaru, uświadomiłem sobie, jak niebezpiecznie płytki był mój punkt widzenia. Nagle dotarło do mnie, że znad krawędzi jednego świata zaglądam do drugiego: świata surowców.
Świat surowców jest tym, co podpiera nasze codzienne życie. Bez niego nasz pięknie zaprojektowany smartfon nigdy by się nie włączył, nasz nowiutki samochód elektryczny nie miałby akumulatora. Świat surowców nie zapewni ci wspaniałego domu, ale zagwarantuje, że twój dom się nie zawali. Dzięki niemu jest ci ciepło, jesteś czysty, najedzony i zdrowy, niezależnie od tego, jak mało zwracasz na niego uwagi.
Świat surowców to miejsce, gdzie znajdziecie najważniejsze firmy, o których nigdy nie słyszeliście, takie jak CATL, Wacker, Codelco, Shagang, TSMC i ASML. Te nazwy zapewne nic wam nie mówią, ale są równie istotne (a być może nawet bardziej) co słynne marki, które zna każdy, jak Walmart, Apple, Tesla czy Google. Albowiem najlepiej strzeżonym sekretem współczesnej gospodarki jest to, że te rozpoznawalne na całym globie marki są całkowicie zależne od mało znanych firm ze świata surowców – to dzięki nim powstają ich produkty, a błyskotliwe pomysły mogą się, cóż, materializować. To właśnie tam idee stają się namacalną rzeczywistością.
Dlaczego dzisiejsze megamarki tak chętnie zdają się na inne firmy w kwestii wykonywania prawdziwej pracy? Szczerze mówiąc, po części dlatego, że działanie w świecie surowców, gdzie trzeba kopać, wydobywać substancje i zmieniać je w fizyczne produkty, to nierzadko trudny, niebezpieczny i brudny biznes. W tej książce zobaczymy, jak daleko ludzkość w XXI wieku jest gotowa się posunąć, żeby zdobyć te materiały, nieważne, czy chodzi o wykopanie dziury głębokiej jak kanion, czy przeczesywanie dna oceanu w poszukiwaniu bogatszych złóż metali niż te występujące na suchym lądzie.
I tu dochodzimy do być może najgroźniejszego z wszystkich mitów przenikających świat eteryczny – że my, ludzie, powoli odzwyczajamy się od fizycznych materiałów. Niektórzy ekonomiści wskazują na dane z USA i Wielkiej Brytanii, świadczące o tym, że konsumujemy coraz mniej surowców na każdego dolara czy funta dochodów, które generujemy. Chociaż przez większość ludzkiej historii nasza produkcja gospodarcza pokrywała się z eksploatacją zasobów naturalnych – i rzecz jasna ze zużyciem energii – w ostatnich dwóch dekadach te dwie krzywe oddaliły się od siebie: PKB nadal rósł, podczas gdy zużycie surowców utrzymywało się na stałym poziomie. Niektórzy widzą w tym żelazny dowód na to, że dostajemy „więcej za mniej”4.
To z pewnością atrakcyjna perspektywa – zwłaszcza gdy klimat robi się coraz cieplejszy i wszyscy rozglądają się za jakimiś dobrymi wieściami – ale ponieważ dopiero co patrzyłem, jak niszczy się świętą górę w celu zdobycia czegoś, czego tak właściwie nie potrzebujemy, zrobiłem się odrobinę sceptyczny. Czy możliwe jest, zastanawiałem się, że w istocie po prostu wyekspediowaliśmy cały ten brudny biznes w inne miejsce, tam, gdzie nie musimy już o tym myśleć? Mówiąc krótko, do świata surowców?
Pogrzebałem trochę i odkryłem, że wprawdzie konsumpcja zasobów faktycznie spada w krajach postindustrialnych, jak USA i Wielka Brytania, ale na drugim końcu świata, w krajach, z których Amerykanie i Brytyjczycy importują większość swoich towarów, rośnie w zastraszającym tempie. Kopalnie złota w Nevadzie to doprawdy drobnostka. Jesteśmy gotowi zapłacić znacznie większą cenę za to, by móc wyrwać z ziemi miedź i ropę, żelazo i kobalt, mangan i lit. Wykopujemy piasek, skały, sól, kamień. I robimy to w niesamowitym tempie. Ta gałąź naszej działalności nie staje się coraz mniej ważna, tylko coraz ważniejsza. Najbardziej aktualny przykład odnosi się do wspomnianych już zmian klimatycznych. Za głęboko ironiczny można uznać fakt, że osiągnięcie rozmaitych celów z zakresu ochrony środowiska, jakie sobie dziś stawiamy, będzie na krótką i nieco dłuższą metę wymagało znacznej ilości surowców – potrzebujemy ich do zbudowania elektrycznych samochodów, turbin wiatrowych i paneli słonecznych, niezbędnych do zastąpienia paliw kopalnych. W ostatecznym rozrachunku w ciągu najbliższych dekad będziemy zapewne wydobywać więcej metali spod powierzchni naszej planety niż kiedykolwiek wcześniej.
A to jedynie najnowszy rozdział bardzo długiej sagi. To wszystko już się dzieje. W 2019 roku, ostatnim, z którego czerpałem dane w czasie pisania tej książki, wykopaliśmy z ziemi więcej materiałów, niż wynosiła suma wszystkiego, co wydobyliśmy od zarania ludzkości aż do roku 1950. Zastanówmy się nad tym przez chwilę. W ciągu jednego roku wydobyliśmy więcej zasobów niż przez lwią część całej swojej historii – począwszy od najwcześniejszych dni górnictwa aż po rewolucję przemysłową i dwie wojny światowe. A 2019 wcale nie był pod tym względem wyjątkowy. Tak naprawdę dokładnie to samo można powiedzieć o każdym kolejnym roku od 2012. I nasz apetyt na surowce naturalne wcale nie maleje, wręcz przeciwnie, on wciąż rośnie – w 2019 roku o 2,8 procent – i w ani jednej kategorii, od piasku i metali po ropę i węgiel, nie odnotowano spadku.
Nie słyszymy o tym zbyt często, a jeśli już, to głównie mówi się o tym przez pryzmat paliw kopalnych. Z wielu zrozumiałych powodów dużo uwagi poświęca się węglowodorom, których wydobycie wciąż trwa. Prawdopodobnie jesteście świadomi tego, że od dziesięcioleci wydobywamy spod powierzchni Ziemi ogromne ilości węgla i ropy. Zapewne wiecie, że zaczynamy stopniowo odchodzić od tych paliw – a raczej powoli zmniejszamy tempo ich wykopywania.
Można by zatem zakładać, że oznacza to ogólne słabnięcie apetytu na wszelkie surowce naturalne. Nic bardziej mylnego. Okazuje się bowiem, że ropa i inne paliwa kopalne reprezentują jedynie małą część ogólnej sumy surowców, które wyciągamy z ziemi. Na każdą tonę paliw kopanych przypada 6 ton innych materiałów – głównie piasku i kamienia, ale także metali, soli i różnych substancji chemicznych. W tym samym czasie, gdy my, obywatele świata eterycznego, zaczęliśmy redukować konsumpcję paliw kopalnych, podwoiliśmy zużycie wszystkiego innego. A mimo to jakimś cudem wmówiliśmy sobie coś dokładnie przeciwnego.
Intuicja podpowiada mi, że problem częściowo wynika z danych – albo ich braku. Jesteśmy bardzo dobrzy w liczeniu dolarów i PKB, ale nasze rozumienie tego, ile zasobów wyciągamy z ziemi, jest zaskakująco prymitywne. ONZ oraz kilka instytucji krajowych, jak Office for National Statistics w Wielkiej Brytanii, zaczęły w ostatnich latach sporządzać tak zwane analizy przepływu materiałów, mierzące ilość substancji, które wydobywamy, konsumujemy, a potem poddajemy recyklingowi albo wyrzucamy. Ale te zestawienia śledzą jedynie docelowo wykopywane „materiały”, pomijając te dziesięć super jumbo jetów ziemi i skał, które usunięto, żeby do nich dotrzeć. Ze statystycznego punktu widzenia te „skalne odpady” – ta święta góra – są zwyczajnie pomijane. Innymi słowy, rzeczywiste piętno odciskane na planecie przez ludzkość jest znacznie większe, niż to sobie uświadamiamy. A, jak sam miałem się z czasem dowiedzieć, ślad, jaki pozostawia po sobie wydobywanie złota, to nic w porównaniu z wydobyciem takich metali jak żelazo czy miedź, a to z kolei drobnostka w porównaniu z ilością wykopywanego i wysadzanego przez nas piasku i kamienia.
Dążenie do gromadzenia minerałów zawsze należało do najsilniejszych potrzeb motywujących nasz gatunek. Zjawisko to nie zaczyna się ani nie kończy na Mount Tenabo i rdzennych terenach plemienia Szoszonów. Proceder trwa w najlepsze od Stanów Zjednoczonych przez Chiny, Afrykę i Europę aż po głębiny Ocea­­nu Atlantyckiego. A jednak, ponieważ coraz częściej odbywa się to poza zasięgiem wzroku i nie jest uwzględniane w konwencjonalnych statystykach ekonomicznych, coraz lepiej wychodzi nam wmawianie sobie, że w ogóle nic takiego się nie dzieje.
Nie zawsze wyglądało to w ten sposób. Przez większość naszej historii rządy kładły wielki nacisk na kontrolowanie tych materiałów. Walka o kontrolę, jak się przekonamy, stanowiła czynnik napędzający niektóre epoki, których dziedzictwo wciąż staramy się zrozumieć i przetrawić: czasy imperiów, kolonizacji i wojny. Kiedy upadł mur berliński, część ekonomistów ogłosiła, że rozpoczęła się nowa era dla globalnych surowców – że wraz z nastaniem prawdziwie globalnego handlu i łańcuchów dostaw rywalizacja o zasoby dobiegła końca. W rezultacie wiele krajów, w tym Stany Zjednoczone, zaczęło zużywać swoje zapasy tych kluczowych materiałów, zgromadzone w ciągu poprzedniego półwiecza. Gdy bariery w handlu zostały zniesione, produkcja stała się prawdziwie globalnym biznesem, opartym na obejmujących całą planetę łańcuchach dostaw, w których materiały dostarcza się dopiero wtedy, gdy są potrzebne.
Dziś jednak rządy na całym świecie szybko uświadamiają sobie, że kontrola nad tymi surowcami i procesami liczy się bardziej niż kiedykolwiek. Jednym z pierwszych posunięć Joe Bidena po objęciu amerykańskiej prezydentury było podpisanie dekretu o „amerykańskich łańcuchach dostaw” w celu przeanalizowania, w jakich obszarach Stany Zjednoczone są zależne od innych krajów. W przypadku półprzewodników chodzi o krzemowe czipy, z których produkcją zaznajomimy się na kolejnych stronach. Jeśli mowa o akumulatorach, sprawa rozbija się o szereg metali, w tym kobalt, nikiel, cynk i przede wszystkim lit.
Niniejsza książka opowiada o świecie surowców przez pryzmat sześciu substancji: piasku, soli, żelaza, miedzi, ropy i litu. Obsadzenie w głównych rolach tych substancji może wydawać się nieco przewrotne, zważywszy na to, że historię rozwoju ludzkości przedstawia się najczęściej z naszej własnej perspektywy. Dlaczego niektóre państwa rosną w siłę, podczas gdy inne upadają? Dlaczego rewolucja przemysłowa rozegrała się w Anglii, a nie w Etiopii? Według modnego współcześnie poglądu odpowiedź w dużej mierze sprowadza się do kombinacji warunków historycznych, zbiegu okoliczności oraz posiadania odpowiednich instytucji, które pozwalają ludziom na innowacje i rozwój. Ale to nigdy nie była cała prawda, ponieważ sekret sukcesu ludzkości zależy od czegoś więcej niż DNA czy instytucje polityczne. Nasze przeznaczenie zawsze nierozerwanie wiązało się z tym, co udało się nam wyciągnąć z ziemi i zaadaptować do swoich potrzeb.
Podczas gdy określenia takie jak epoka kamienia, epoka brązu i epoka żelaza z reguły odnoszą się do dawnych, zapomnianych już czasów, nasze uzależnienie od fizycznych narzędzi i materiałów tak naprawdę, zamiast maleć, gwałtownie wzrosło. Zważywszy na to, ile piasku i skał nadal wyrywamy planecie, w dalszym ciągu tkwimy głęboko w epoce kamienia. Nasze zapotrzebowanie na stal i miedź zwielokrotniło się w ostatnich latach, a zatem wciąż jesteśmy również w epoce żelaza, nie wspominając o epoce miedzi, soli, ropy i litu.
Te sześć substancji to niezbędne składniki środowiska, w którym czytacie te słowa – baterii, bez której wasz telefon przestałby funkcjonować, betonu, bez którego rozpadłyby się fundamenty waszego domu. Owe materiały rzadko występują w opowieściach o ludzkiej przedsiębiorczości czy innowacyjności, a jeśli już, to jako pasywne tworzywo w magiczny sposób przekształcane przez genialnego wynalazcę.
Ale nadszedł czas, aby znalazły się one w centrum uwagi. Czas opowiedzieć naszą historię z ich perspektywy. Być może bez tych sześciu składników zdołalibyśmy jakoś przeżyć, ale na pewno bez nich nie moglibyśmy się rozwijać. To substancje, dla których w dużej mierze nie ma idealnego zamiennika. Pomogły zbudować nasz świat i popadlibyśmy w chaos, gdybyśmy stracili do nich dostęp – w rzeczy samej, jak się wkrótce przekonamy, upadek niektórych cywilizacji oraz triumf innych da się powiązać z jedną lub kilkoma pozycjami z tej listy.
Dowiemy się, jak pogoń za tymi surowcami kształtowała historię geopolityczną oraz zaczyna kształtować naszą przyszłość. Odsłonimy niezbyt chwalebne konsekwencje naszego nienasyconego apetytu dla środowiska naturalnego. Chwilami możecie poczuć się niekomfortowo – zwłaszcza że wszyscy jesteśmy do jakiegoś stopnia współwinni tworzenia popytu na surowce wydobywane z ziemi. Wyciągniecie być może wniosek, że najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybyśmy wszyscy spróbowali mniej konsumować i więcej recyklingować, co szczerze mówiąc, nie brzmi wcale źle.
Ale pod koniec książki znajduje się także kusząca wizja czegoś innego: świata, gdzie po raz pierwszy od czasu rewolucji przemysłowej bylibyśmy w stanie żyć bez dalszego rozkopywania ziemi i wysadzania gór po to, by zaspokoić ciągłe zapotrzebowanie na towary. Nigdy nie będziemy mieszkać w prawdziwie zdematerializowanym świecie; odkąd tylko ludzie podnieśli kamienie i zrobili z nich narzędzia, eksploatowaliśmy Ziemię, zostawiając na niej trwały ślad. Ale możemy go zmniejszyć. Dzięki temu dałoby się złagodzić wzrost emisji gazów cieplarnianych i przeciwstawić się zmianom klimatycznym. Paradoks, jak zobaczycie, polega na tym, że aby dostać się do tej ziemi obiecanej, prawdopodobnie będziemy musieli kopać i wysadzać jeszcze więcej niż dotychczas.
W tej ziemi obiecanej być może nie będziemy już musieli korzystać z paliw kopalnych, ale jak na razie pozostajemy od nich beznadziejnie uzależnieni. Stało się to aż nazbyt wyraźne na początku 2022 roku, kiedy Rosja najechała Ukrainę. Wskutek tej inwazji ceny energii w Europie osiągnęły rekordowe poziomy, co z kolei spowodowało wzrost kosztów utrzymania. Skala tego wzrostu zaskoczyła ekonomistów – w końcu w świecie eterycznym łatwo jest wmawiać sobie, że uniezależniliśmy się od tak prozaicznych rzeczy jak energia i surowce naturalne. Ale jedna z lekcji, jakie szybko się przyswaja po przeskoczeniu do świata surowców, głosi, że w ekonomii niemal wszystko sprowadza się do energii – nawet to, czego najmniej byśmy się spodziewali. Nawozy i sole, chemikalia i plastiki, jedzenie i napoje – wszystko to w większym lub mniejszym stopniu produkty paliw kopalnych.
Wydarzenia w Ukrainie mogą przyspieszyć nasz zwrot ku energii odnawialnej – o ile nie cofną świata z powrotem do epoki węgla – ale to postawi przed nami nowe wyzwania. Uniezależniając się od paliw kopalnych i petropaństw takich jak Rosja, jednocześnie staniemy się bardziej zależni od szeregu rzadkich metali z innych krajów, potrzebnych do budowy maszyn, które zapewnią nam czystą energię. A ponieważ energia odnawialna ma znacznie mniejszą gęstość energii niż paliwa kopalne czy energia atomowa, będziemy musieli zbudować o wiele więcej instalacji, żeby wyprodukować tę samą ilość energii. Tak to wygląda w świecie surowców.
Dlaczego tylko sześć substancji? Dlaczego tylko piasek, sól, żelazo, miedź, ropa i lit? Istnieją przecież setki pierwiastków, związków i surowców odgrywających ważną rolę w wytwarzaniu produktów i usług, na których opieramy się we współczesnym świecie. Bor nigdy nie został ujęty w żadnym prepandemicznym planie gotowości, a jednak zgromadzenie dostatecznej jego ilości okazało się kluczowe dla wyprodukowania i rozprowadzenia szczepionki na COVID-19 – a to niełatwe zadanie, ponieważ bor występuje głównie w kilku miejscach w suchym klimacie i z aktywnością wulkaniczną. Niemal jedna trzecia globalnych zasobów znajduje się w Turcji, a inne złoża leżą na pustyniach Kalifornii i dalekowschodnich rubieżach Rosji.
Ponadto borany, sole zawierające ten pierwiastek, mają wiele innych zastosowań: są składnikiem nawozów, wspomagającym rozwój nasion i wielkość plonów; konserwują drewno, zabezpieczając je przed owadami i rozkładem grzybiczym. Dodany do stali bor zwiększa jej wytrzymałość; po dosypaniu do basenu sole boranowe zmniejszają kwasowość wody i zapobiegają nagromadzaniu się alg.
A co z cyną, jednym z pierwszych metali, które nauczyli się wykorzystywać nasi przodkowie, oraz niezbędnym komponentem elektronicznych płytek drukowanych? Co z aluminium, najbardziej rozpowszechnionym metalem w skorupie ziemskiej – choć dopiero stosunkowo niedawno nauczyliśmy się je rafinować? Co z platyną i jej siostrzanymi metalami, jak pallad i rod – rzadkimi, ale ważnymi składnikami komponentów elektrycznych i reaktorów katalitycznych? Co z chromem, który odgrywa zasadniczą rolę w produkcji stali nierdzewnej, czy z kobaltem, czy z metalami rzadkimi, takimi jak neodym, wykorzystywany w silnych magnesach neodymowych?
Oto jak wytyczyłem tę granicę: chociaż szóstka surowców będących gwiazdami tej książki to nie jedyne substancje ważne dla świata, to trudno sobie bez nich wyobrazić współczesną cywilizację. Możemy budować akumulatory bez kobaltu. Możemy produkować słuchawki i silniki elektryczne bez magnesów neodymowych – choć byłyby większe i mniej wydajne. Materiały wyróżnione w niniejszej książce byłyby jednak najtrudniejsze do zastąpienia.
Albert Einstein został kiedyś poproszony przez dziennikarzy o wytłumaczenie swojej teorii względności. „Mogę to wyjaśnić w ten sposób”, powiedział. „Dawniej wierzono, że gdyby ze wszechświata zniknęło wszystko, co materialne, pozostałyby czas i przestrzeń. Jednakże zgodnie z teorią względności czas i przestrzeń znikają razem z materią”. To samo można by powiedzieć o świecie surowców. Substancje te tworzą tkankę cywilizacji. Bez nich normalne życie, takie, jakie znamy, całkowicie by się rozpadło5.
Nie jest więc przypadkiem, że zaczynamy od piasku, ponieważ to z niego ludzkość stworzyła ogromną część swojego środowiska. Dzięki niemu możemy też odbyć szybki obchód po całym świecie surowców, ponieważ mamy tu zarówno najstarszy sztucznie wytworzony produkt (szkło), jak i jeden z najbardziej zaawansowanych (półprzewodniki). Podczas gdy piasek pozwala nam tworzyć rzeczy, sól jest magiczną substancją, dzięki której możemy je przekształcać, a także podstawowym elementem dla naszego zdrowia i żywienia. Rozdziały dotyczące żelaza i miedzi są ułożone w takiej kolejności, ponieważ historia żelaza wiąże się z historią węgla, natomiast miedź jest nośnikiem elektryczności – za ich pośrednictwem prześledzimy więc najpierw pierwszą, a potem drugą wielką transformację energetyczną czasów nowożytnych: wprowadzenie paliw kopalnych i energii elektrycznej. Trzecia i czwarta transformacja energetyczna zawierają się w części o ropie, która porusza także temat gazu ziemnego. Poświęciwszy większą część książki surowcom, które przyniosły nam rewolucje przemysłowe minionych wieków, na koniec przyjrzymy się substancji, która niesie ze sobą obietnicę następnej. Lit znajduje się w centrum kolejnej transformacji energetycznej – odejścia od paliw kopalnych w stronę odnawialnych źródeł energii.
Po drodze pozwoliłem sobie na pewną swobodę. Puryści mogą zakwestionować moją decyzję o wrzuceniu ropy i gazu do jednej szufladki czy też fakt, że część o soli nie skupia się wyłącznie na chlorku sodu, ale zahacza też o kilka innych soli. Poza tym inne materiały – na przykład węgiel albo nawozy na bazie azotu – często pojawiają się gościnnie w różnych rozdziałach, choć nominalnie nie zaliczają się do naszej podstawowej szóstki.
Podróż przez ten świat okazała się najbardziej fascynującym i intelektualnie stymulującym doświadczeniem w całej mojej karierze. Ale miała też niespodziewanie terapeutyczny efekt. Zapuszczając się coraz głębiej w rozważania nad elementarnymi składnikami współczesnego życia, zacząłem stopniowo odczuwać coraz silniejszą więź z otaczającym mnie światem. Rzecz jasna nie nauczyłem się nagle wytwarzać szkła, akumulatorów czy smartfonów, ale przedmioty te przestały być dla mnie całkowitą tajemnicą. Spędziwszy większość życia w błogiej ignorancji w świecie eterycznym, nie mając pojęcia o tym, skąd właściwie biorą się nasze rzeczy, zacząłem rozglądać się wokół siebie nowymi oczami. Mam nadzieję, że ta książka zainspiruje również was do tego, by inaczej spojrzeć na świat, w którym żyjemy, gdzie w codziennych przedmiotach i najprostszych substancjach czai się prawdziwa magia.
Surowce opisane w niniejszej książce nie należą może do tych najrzadszych, nie prezentują się może szczególnie efektownie. Nie są też wyjątkowo wartościowe same w sobie. A jednak stanowią podstawowy budulec naszego świata. Napędzały rozwój całych imperiów. Pomagały budować miasta oraz je niszczyć. Zmieniły ziemski klimat, a z czasem może pomogą go uratować. Te sześć substancji to anonimowi bohaterowie współczesności i najwyższy czas, żeby posłuchać ich historii.

1 Dane Światowej Rady Złota, https://www.gold.org/goldhub/data/gold-demand-by-country.
2 L. Read, I, Pencil, 1958, https://www.fee.org/resources/i-pencil/.
3* Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty w książce zostały przetłumaczone przez Adama Olesiejuka (przyp. red.).
4 A. McAfee, More From Less. The Surprising Story of How We Learned to Prosper Using Fewer Resources – and What Happens Next, Simon & Schuster UK, 2019.
5 R.W. Clark, Einstein. The Life and Times, Random House, 1995.

 
Wesprzyj nas