Tygrysy od zawsze rozpalały ludzką wyobraźnię, lecz i tak doprowadziliśmy to zwierzę na skraj wyginięcia. „Oko tygrysa” to wielowątkowy reportaż o majestatycznym stworzeniu i o indyjskich Sundarbanach, ostatnich na Ziemi lasach namorzynowych, gdzie tygrys wciąż jest bogiem.


Co sprawia, że tygrys jest obiektem kultu i nienawiści zarazem? Dlaczego wciąż pożera w lasach delty Gangesu ponad dwieście osób rocznie? Kim są „tygrysie wdowy” i jak żyją po śmierci mężów w dżungli? Jaka kobieta wykarmiła własną piersią tygrysięta? Kim była pierwsza ofiara tygrysa w Europie? Dlaczego to ulubione zwierzę tyranów i dyktatorów, między innymi Władimira Putina? Kiedy te azjatyckie koty przywieziono do Europy i dlaczego ich wizerunek lepiej sprzedaje produkty w kapitalistycznym świecie? A przede wszystkim: jaki jest tygrys odarty ze stereotypów? Jak widzi, słyszy, zabija?

Poznajmy tygrysa od strony biologicznej i kulturowej, ale też spotykamy rodziny jego ofiar i ocalałych z ataku. Przyjrzyjmy się mitom Azji, zapiskom kolonialnych myśliwych i plemiennym opowieściom z Syberii o małżeństwach kobiet z tygrysami.

Oko tygrysa to wielowątkowy reportaż o majestatycznym stworzeniu i o indyjskich Sundarbanach, ostatnich na Ziemi lasach namorzynowych, gdzie tygrys wciąż jest bogiem.

Tu też niczym w soczewce skupiają bolączki naszego świata, ale autorka również daje nadzieję, że zmiana myślenia, a przede wszystkim opowiadania pomoże wspólnie uratować nasz znikający, różnorodny świat.

***

Poruszająca opowieść i rozmyślania o zwierzętach przez nas umęczonych. Książka o tygrysach, napisana z wielką do nich miłością, więc i pasją, która zaciąga nas do azjatyckich puszczy, przez świat mitów, aż do przeklętej współczesności, w której umieściliśmy te zwierzęta za ich naturę, piękne kły i boskie futro.
Urszula Zajączkowska

To nie jest książka o tygrysach, choć za niemal każdym jej akapitem tygrys się czai, czasem bardziej mistyczny, często zdecydowanie rzeczywisty. Dużo w tej książce jest krwi i kości. To nawet nie jest książka o Indiach, choć cały czas nurzamy się w ich najdzikszych i najbardziej bezwzględnych obszarach, jednocześnie poznając prastarą indyjską duchowość i widząc jej interakcje ze światem współczesnym. To jest jedna z najlepszych książek o splątanych więziach człowieka z resztą przyrody, o naszej arogancji, o kolonialnej mentalności i mrocznej stronie naszej natury, nie tylko europejskiej. Miejscami nie jest to łatwa lektura, ale warto, bo dużo tu mądrości. Polecam zdecydowanie.
Mikołaj Golachowski

Marta Sawicka-Danielak
Oko tygrysa. Opowieść o bestii, którą stworzył człowiek
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 12 czerwca 2024
 
 


Do­ja­pur

In­die, 21 lipca 2017

W pią­tek nie cho­dzi się do dżun­gli. Wszy­scy to wie­dzą, ale nikt o tym gło­śno nie mówi.
Onima jesz­cze ni­czego nie po­dej­rzewa. Od nie­chce­nia bawi się bran­so­le­tami przy pa­ru­ją­cym ga­rze. Bul­go­cze naj­tań­szy ryż. Wię­cej w nim ro­bac­twa niż zia­ren. Ma żół­to­bru­natny ko­lor, choć mógłby być biały jak jej bran­so­leta – sza­kha. Ma taką na pra­wym i le­wym prze­gu­bie. Obie po­winny być zro­bione z wiel­kiej mor­skiej muszli, jak sza­kha jej matki, babki i pra­babki. Ale to dziś zbyt kosz­towne. Ta­kie kon­chy stały się rzad­ko­ścią.
Jej bran­so­lety tylko udają tra­dy­cyjną bi­żu­te­rię ślubną. Wszyst­kie są z pla­stiku. Ra­zem cztery na obu prze­gu­bach, z białą za­wsze są­sia­duje czer­wona – polą. Ta Onimy imi­tuje pod­wodny ko­ral szla­chetny. Cztery okrą­głe ozdoby to sym­bol mał­żeń­stwa, tak jak w in­nych kra­jach złota ob­rączka na palcu.
W In­diach za­mąż­pój­ście przy­biera od­cie­nie czer­wieni: od kar­minu ślub­nego sari i we­lonu panny mło­dej po chiń­ską czer­wień szin­duru – prze­działka z cy­no­bru, wi­docz­nego na czubku głowy jak świeża rana po ude­rze­niu. W Sun­dar­ba­nach zwy­czaj za­bra­nia mę­żatce no­sze­nia tego krwi­stego znaku we wło­sach, póki jej mąż nie wróci do domu z dżun­gli. Zbyt wielu nie wraca. Bez tych ja­skra­wych ozna­czeń ko­bieta prze­staje być za­uwa­żana, znika jej war­tość dla spo­łecz­no­ści. To ko­mu­ni­kat, że stra­ciła męża. A ko­bieta bez męża jest tu nie­pełna. Jest stra­cona. Wdowa na za­wsze zdej­muje z sie­bie ozdoby i ko­lory. Staje się prze­zro­czy­sta jak duch.
Ale Onima już dawno jest po ślu­bie, a jej mąż nie pra­cuje w le­sie. Dla­tego wkrótce się­gnie po pu­de­łeczko ze szkar­łat­nym prosz­kiem, by po­woli ro­ze­trzeć go kciu­kiem na gło­wie. Robi to co rano. Kilka dni temu zo­stała bab­cią. Ron­dźit po­je­chał po­móc ich pier­wo­rod­nej w szpi­talu w Kal­ku­cie, do któ­rej Pu­tul prze­nio­sła się ze względu na pracę męża. Pu­tul zna­czy „lalka”. Córka skoń­czyła już osiem­na­ście lat, ale gdy brała ślub, wciąż wy­glą­dała jak dziecko. Jej mała la­leczka, którą mu­siała od­dać ob­cym.
Onima nie od­wie­dziła Pu­tul w po­łogu, nie wi­działa jesz­cze wnuka. Zo­stała na wy­spie. „Ko­bieta nie po­dró­żuje. Chyba że nie ma domu” – po­wie po­tem. W jej domu za­wsze jest dużo pracy, za którą nikt nie płaci. Pie­nią­dze są głów­nym zmar­twie­niem w ich mał­żeń­stwie.
Ob­raca w pal­cach su­chą ga­łąź, ła­mie ją na mniej­sze ka­wałki, wrzuca do skrzą­cego się pa­le­ni­ska. Wy­soki pło­mień liże dno na­czy­nia. Ko­bieta, któ­rej mąż jest w dżun­gli, nie może pa­lić ognia, bo jego blask zwa­bia de­mona o pło­ną­cej ty­gry­siej sier­ści. Taki de­mon po­rwał kie­dyś jej te­ścia. To było dawno temu, dla­tego jej dzieci ni­gdy nie po­znały dziadka. Ra­dźu ma te­raz dwa­na­ście lat i jako pierw­szy w ro­dzi­nie skoń­czył sześć klas i uczy się w siód­mej, co na­pawa wszyst­kich dumą. Musi go wkrótce obu­dzić. Ale to za chwilę, jak je­dze­nie bę­dzie go­towe. Do­piero świta. Przez sine mon­su­nowe niebo wciąż nie może się prze­drzeć ani je­den pro­mień słońca.
Ru­chy Onimy są ospałe. Sto­jąc w ku­chen­nej izbie, kiwa się, ko­ły­sana mia­ro­wymi od­gło­sami desz­czu. Ciążą jej po­wieki. Wtedy za bam­bu­sową kratą re­je­struje na­gły ruch. Po­woli wstaje. Wy­gląda na ze­wnątrz. Wszystko wo­kół obej­ścia pływa w męt­nej wo­dzie. Ale Onimy to nie dziwi. Mon­suny, sztormy, po­wo­dzie – zna to od ma­leń­ko­ści. Wszystko to było, za­nim na tej błot­ni­stej ziemi po­ja­wili się pierwsi lu­dzie. Choć w ostat­nich la­tach na­tura roz­daje razy do­tkli­wiej. Co­raz czę­ściej zsyła przy­bie­ra­jące na sile cy­klony. Ale nikt się tu nie skarży na po­godę. Taki los. Przez pół roku cały ląd skrywa wielka woda, po któ­rej wy­bu­cha zie­lo­ność. Te­raz w wo­dzie mok­nie krewny jej męża. Ma­cha, by wy­szła. Czego chce? Rzadko tu za­gląda.
Onima wy­cho­dzi pro­sto na za­da­szony ga­nek. Mon­su­nowa ulewa już nie­mal go do­się­gła – nocą zdą­żyła po­łknąć gli­niane schodki, które jesz­cze wczo­raj były su­che. Ko­bieta mar­twi się, że wkrótce zgłod­niała woda za­cznie wgry­zać się w dom, po­dob­nie jak w ze­szłym roku. I jak w po­przed­nich, gdy wszystko trzeba było bu­do­wać od nowa. Jesz­cze dzi­siaj mu­szą coś z tym zro­bić. Mąż bę­dzie wie­dział co. On umie się za­jąć wszyst­kim w obej­ściu.
– Gdzie Ron­dźit? – woła krewny.
– Nie ma go. Wró­cił wie­czo­rem z Kal­kuty, ale jesz­cze go nie wi­dzia­łam. Za­py­taj brata.
– Py­ta­łem. Le­piej bę­dzie, jak za­czniesz go szu­kać.
Jest parno, ale Onima czuje ostry od­dech zimna na ple­cach. Za­czyna drżeć na ca­łym ciele. Czuje coś ogrom­nego, co zbliża się nie­uchron­nie z taką siłą jak Sidr, jak Aila. Na­gła ci­sza. Oko cy­klonu. Nie umie tego wy­ja­śnić. Nie pró­buje. Za­czyna biec.
Rzuca się w nurt, który jesz­cze nie­dawno był rudą drogą prze­cho­dzącą w roz­le­głe pola ry­żowe. Rwie do przodu, ale stopy grzę­zną w bło­cie, jakby zie­mia chciała ją po­wstrzy­mać. Pró­buje do­trzeć na brzeg rzeki, choć cała wio­ska stała się już rzeką. Sza­mo­cze się. Wal­czy z wodą i zie­mią. Chce wy­grać z ży­wio­łami. Kiedy wresz­cie do­strzega za­rys lasu, bra­kuje jej tchu.
 
grupa męż­czyzn przy ło­dzi
szyb­kie ge­sty
jesz­cze wię­cej męż­czyzn
ruch
wzbie­ra­jący ha­łas
 
Czarna plama fo­lii roz­ciąga się pod cię­ża­rem, który niosą. Bul­go­czący kar­ma­zyn za­miast twa­rzy męża.
 
Nie pa­mięta, co było po­tem.

Wa­ra­nasi

In­die, 14 stycz­nia 2018

Książka za­wiera słowa. Słowa za­wie­rają rze­czy. Niosą zna­cze­nia. Po­wieść to za­wi­niątko z le­kami trzy­ma­jące rze­czy w szcze­gól­nej, sil­nej re­la­cji wzglę­dem sie­bie i nas.
Ur­sula K. Le Guin, The Car­rier Bag The­ory of Fic­tion

 
To był przy­pa­dek, cho­ciaż nie wie­rzę w przy­padki. Tak jak nie wie­rzę, że pewna kotka omył­kowo wy­brała na­sze drzwi i dra­pała w nie tak długo, do­póki jej nie wpu­ści­łam. Od ośmiu lat je­ste­śmy nie­roz­łączne. Ty­grys też przy­szedł nie­ocze­ki­wa­nie i bez za­pro­sze­nia. Ni­gdy wcze­śniej nie in­te­re­so­wa­łam się wiel­kimi ko­tami, choć prze­cież na­wie­dzały mnie w sen­nych kosz­ma­rach, o któ­rych na ja­wie pró­bo­wa­łam za­po­mnieć. Po­dobno wszyst­kie koty mają do­dat­kowy zmysł – wy­czu­wają ener­gię i wszel­kie wi­bra­cje, na­wet z bar­dzo da­leka. Znają plan zda­rzeń na długo przed nami, nie­za­leż­nie od na­szej weń wiary.

 
Mam już wy­rzu­cić pro­wi­zo­ryczną torbę ze sta­rej ga­zety, kiedy spo­strze­gam zdję­cie. Nie­wiel­kie, nie­ostre, czarno-białe. Nie wiem, co do­kład­nie przed­sta­wia, i nie ro­zu­miem pod­pisu w ob­cym ję­zyku. Ale jest w nim coś, co nie daje mi spo­koju. Sie­dem osób stoi w drew­nia­nej ło­dzi, każda w ta­kiej sa­mej ma­sce przed­sta­wia­ją­cej mę­ską twarz: sze­roko otwarte oczy, ma­lo­wany grubą kre­ską za­wa­diacki wąs, ma­jak uśmie­chu, orien­talne na­kry­cie głowy. Trudno orzec, czy to trupa ak­to­rów pry­mi­tyw­nego te­atru czy może uczest­nicy ja­kie­goś ta­jem­nego ry­tu­ału. Scena ma w so­bie rzadki ma­gne­tyzm. Jed­no­cze­śnie coś w tym wszyst­kim do sie­bie nie pa­suje, ale jesz­cze nie po­tra­fię po­wie­dzieć co. Wy­dzie­ram ar­ty­kuł z brud­nej, po­skle­ja­nej płachty pa­pieru, w któ­rej ku­pi­łam na śnia­da­nie kiść ba­na­nów.
Owi­ja­nie je­dze­nia w ga­zetę. Je­dze­nie z ga­zety. Wie­lo­krotne uży­wa­nie z po­zoru nie­ak­tu­al­nej ga­zety. Szybko chłonę in­dyj­skie zwy­czaje. Jak wiele in­nych wy­ni­kają z po­wszech­nie pa­nu­ją­cej tu biedy. Zresztą nie tylko stare ga­zety mają mno­gość za­sto­so­wań. Zbyt wielu lu­dzi, zbyt wiele po­trzeb, by mar­no­wać co­kol­wiek: pla­sti­kową bu­telkę, stary sznu­rek, prze­tarty pa­pier, li­terę.
Jed­no­ra­zówki mają wiele żyć. Modny za­chodni trend zero wa­ste ni­gdy nie opu­ścił Azji. Ma­hatma Gan­dhi pi­sał li­sty na od­wro­cie zu­ży­tego pa­pieru, choć ani razu nie użył w nich słowa „eko­lo­gia”. Strona sta­rej ga­zety z dziw­nym czarno-bia­łym zdję­ciem trafi do ba­gażu cu­dzo­ziemki i po­leci w od­le­głe i syte kraje, by opo­wie­dzieć o czymś od nowa. By opo­wie­dzieć o tym, o czym nie mówi się gło­śno na­wet tu­taj.
Słowa też mają wiele żyć. Po­dob­nie jak lu­dzie, ro­śliny, zwie­rzęta i przed­mioty. Koło sam­sary za­gar­nia wszystko. Na świe­cie stała jest je­dy­nie zmien­ność. Mało kto w In­diach wie­rzy w jed­no­ra­zo­wość – tak ży­cia, jak przed­miotu. Biedny może się tu czuć bo­gaty. Ni­gdy nie wia­domo, czy śmieć nie okaże się skar­bem.

 
Za­trzy­muję się w ko­lejce po uliczny chai i cze­ka­jąc w gru­pie miej­sco­wych, wra­cam do stu­dio­wa­nia zdję­cia z wy­cinka. Układ ciał po­zu­ją­cych jest nie­na­tu­ralny. Niby stoją, ale dziw­nie po­chy­leni. Coś tu nie gra, ale wciąż nie wiem co. Od­wo­łuję się do wy­obraźni. Do­piero gdy bez­myśl­nie się za­pa­trzę i prze­stanę ana­li­zo­wać, do­trze do mnie, że to ilu­zja. Nikt nie po­zuje przed obiek­ty­wem. Grupa męż­czyzn stoi do nas ple­cami. Ma­ski z na­ma­lo­waną po­do­bi­zną mę­skiej twa­rzy zdo­bią ich po­ty­lice.
Gdy na to wpa­dam, czuję wy­rzut do­pa­miny. Bez na­my­słu, za to z prze­sad­nym en­tu­zja­zmem za­cze­piam lu­dzi sior­bią­cych her­batę z gli­nia­nych cza­rek. Szu­kam wy­ja­śnie­nia. Nikt z nich nie mówi albo nie chce mó­wić po an­giel­sku. Jed­no­cze­śnie wszyst­kich szcze­rze bawi biała ko­bieta, która na środku gwar­nej ulicy ma­cha po­gnie­cio­nym sta­rym pa­pie­rem i za­ga­duje miej­sco­wych. In­dusi po­tra­fią się śmiać. Do roz­puku.
Do­piero w ho­telu ła­mana an­gielsz­czy­zna por­tiera na­pro­wa­dza mnie na ja­kiś trop. Ho­tel, w któ­rym się za­trzy­ma­łam, znaj­duje się w ostat­nim rzę­dzie za­wil­go­co­nych za­bu­do­wań. Po­krywa je mi­sterna siatka ple­śni. Grzyb czar­nymi pla­mami stop­niowo po­chła­nia bu­dynki sto­jące u błot­ni­stego zej­ścia do Gan­gesu. Wy­raz „ho­tel” może być my­lący. To za­le­d­wie kilka łó­żek w pu­stych sa­lach i nie­duża ja­dło­daj­nia.
Wy­raz „Gan­ges” rów­nież myli – to ko­lo­nialne dzie­dzic­two za­pi­sane w ję­zyku. Święta rzeka to siła żeń­ska. To Ganga. To też żywa istota. Co wię­cej, istota o nie­zwy­kłych si­łach i oso­bo­wo­ści praw­nej. Wie­rzą w to rdzenni miesz­kańcy In­dii, wie o tym też sąd sta­nowy w Ut­ta­ra­khan­dzie, który w marcu 2017 roku uznał rzekę za „ży­jący byt” i przy­znał jej prawa przy­słu­gu­jące ży­wym[1*]. Nikt nie może ro­bić jej krzywdy: za­śmie­cać, ob­si­ki­wać, oplu­wać, bu­do­wać na niej tam czy mó­wić, któ­rędy ma biec. Nikt nie ma prawa na­rzu­cać jej wy­glądu, pro­sto­wać krą­gło­ści ciała czy ogra­ni­czać ru­chu, tak jak spo­tyka to jej eu­ro­pej­skie sio­stry.
W in­dyj­skiej tra­dy­cji cała przy­roda, ze zwie­rzę­tami, ro­śli­nami, wo­dami, gó­rami i wszel­kimi by­tami, współ­gra ze sobą i z czło­wie­kiem, który jest jej czę­ścią, ma więc taki sam sta­tus jak ona. Wszystko bo­wiem jest ema­na­cją tej sa­mej bo­skiej siły, w co wie­rzyły i wie­rzą rdzenne ludy Ziemi. W myśl tej tra­dy­cji przy­roda ma ta­kie samo prawo do ochrony oraz do pry­wat­no­ści jak czło­wiek. Przy­roda to ży­cie i świę­tość. A Ganga to naj­święt­sza z rzek. To bo­gini i matka.
Dziś, 14 stycz­nia, gdy wy­ry­wam frag­ment sta­rej ga­zety, przy­pada Ma­kar San­kranti – dzień, w któ­rym każdy po­bożny hin­dus po­wi­nien za­nu­rzyć się w wo­dach Gangi, by oczy­ścić ciało, umysł i du­szę. To czas, kiedy koń­czy się zima, a słońce wcho­dzi w znak Ko­zio­rożca – Ma­kary. Czas, kiedy po­wra­cają dłu­gie ja­sne dni i świa­tło, także w wy­mia­rze du­cho­wym. Hin­dusi ra­do­śnie fe­tują z ca­łymi ro­dzi­nami, je­dząc tego dnia tra­dy­cyjne słod­ko­ści i pusz­cza­jąc z ta­ra­sów i da­chów bu­dyn­ków ko­lo­rowe la­tawce, które prze­sła­niają niebo nad naj­święt­szym dla nich mia­stem – Wa­ra­nasi. We­dług in­dyj­skich astro­lo­gów 14 stycz­nia to rów­nież naj­po­myśl­niej­szy dzień w roku, z któ­rym wiąże się wiele le­gend. We­dle jed­nej z nich w tym dniu Ganga koń­czy swoją wę­drówkę i prze­pły­nąw­szy przez aśram Ka­pil Muni, spływa przez wy­spę Sa­gar w re­gio­nie Sun­dar­ba­nów pro­sto do Za­toki Ben­gal­skiej, by tam po­łą­czyć się z oce­anem.

 
Na ra­zie nie­wiele jed­nak wiem o Sun­dar­ba­nach. Nie mogę też wie­dzieć, że jesz­cze po­wrócę do wy­spy Sa­gar. Wciąż też nie po­dej­rze­wam, jak po­myślny to dla mnie dzień i jak wiel­kim skar­bem jest skra­wek ga­zety. Nie wiem, że w tym świę­tym mie­ście Ganga po­sta­na­wia mi opo­wie­dzieć o tym da­le­kim miej­scu nad Za­toką Ben­gal­ską, że wła­śnie dziś, w Ma­kar San­kranti, w Sun­dar­ba­nach, ob­cho­dzi się święto Bon­bibi – Matki Lasu i wszyst­kich stwo­rzeń, któ­rej kult za­in­spi­ruje mnie do na­pi­sa­nia tej książki.

 
Po­dobno za­nim Ganga po­łą­czyła się z Oce­anem In­dyj­skim, na roz­kaz boga Brahmy spły­nęła z nie­bios na Zie­mię, by sześć­dzie­siąt ty­sięcy dusz spo­pie­lo­nych sy­nów króla Sa­gara mo­gło tra­fić do nieba. Chcąc uchro­nić Zie­mię i ludz­kość przed znisz­cze­niami rwą­cej rzeki, bóg Śiwa przy­jął jej nie­po­skro­miony nurt w swoje włosy. To dla­tego na wielu przed­sta­wie­niach Ganga uka­zana jest w jego wło­sach. Pa­trzę wła­śnie na jedno z nich, wciąż ści­ska­jąc swój cenny wy­ci­nek z ga­zety. To wielki mu­ral w tym sta­ro­żyt­nym mie­ście, ulu­bio­nym miej­scu Śiwy i hin­du­skich piel­grzy­mów. Przy­by­wają tu od wie­ków po od­ku­pie­nie dla sie­bie i bli­skich zmar­łych, któ­rych ciała przez całą dobę płoną na sto­sach nad brze­giem Gangi, by w po­staci po­piołu po­łą­czyć się z rzeką matką, która zmyje ich do­cze­sne winy i po­może do­stą­pić mok­szy – wyj­ścia poza krąg cią­głych zmian i wcie­leń, poza krąg sam­sary.
Raz na kilka dni z ghatu lub ło­dzi można do­strzec dry­fu­jący na po­wierzchni rzeki ba­lon – na­brzmiały ca­łun po­wią­zany gru­bym sznu­rem. To wzdęte, nie­pod­dane kre­ma­cji zwłoki. Zgod­nie z lo­kalną tra­dy­cją nie wszyst­kie ob­rządki po­że­gna­nia koń­czą pło­mie­nie Agniego – świę­tego ognia. Dzieci, ko­biety w ciąży, święci jo­gini, a na­wet ci, któ­rych uką­sił wąż – ziem­ska ma­ni­fe­sta­cja sa­mego Śiwy – po­winni po­zo­stać w ca­ło­ści, po­grze­bani w ziemi lub od­dani wo­dzie. Ale w Gan­dze pły­wają nie tylko ludz­kie szczątki. Obec­nie to nie tylko bo­gini, ale także tok­syczny szlam. Jej do­rze­cze jest jed­nym z naj­bar­dziej za­lud­nio­nych ob­sza­rów na kuli ziem­skiej. Jest drugą na świe­cie rzeką pod wzglę­dem po­ziomu za­nie­czysz­czeń. Nie­sie w swoim nur­cie od­chody, ciała i śmieci ca­łych In­dii. Z miast i mia­ste­czek spływa do niej co­dzien­nie pra­wie pięć mi­lio­nów li­trów ście­ków. Nie zmie­nia to faktu, że zda­niem hin­du­sów wciąż nie­sie du­chowe oczysz­cze­nie. Dzi­siej­szy stan wód Gangi uka­zuje zde­rze­nie mitu z rze­czy­wi­sto­ścią an­tro­po­cenu – czy ra­czej, by użyć po­ję­cia uku­tego przez pol­skiego fi­lo­zofa An­drzeja Marca, an­tro­po­cie­nia – epoki ludz­kiego wstydu[1].
Te­raź­niej­szość jed­nak wcale nie unie­waż­nia pra­sta­rych tra­dy­cji i wie­rzeń. We­dług nich ży­cie to­czy się we­dług po­wta­rzal­nych cy­klów – dnia i nocy, na­ro­dzin i śmierci, przy­pły­wów i od­pły­wów, pór roku. Zgod­nie ze sta­ro­żyt­nymi pi­smami hin­du­istycz­nymi czas wszech­świata rów­nież jest po­dzie­lony na po­wta­rzalne cy­kle, a do­kład­nie na cztery po­wra­ca­jące ery – jugi. Opo­wieść o erach jest uni­wer­salną opo­wie­ścią obecną w ko­smo­go­niach wielu kul­tur[2*].W In­diach wie­rzy się, że ży­jemy w cza­sie czwar­tego, ostat­niego etapu cy­klu, kul­mi­na­cyj­nej ka­li­ju­dze – epoce ciem­no­ści i zła. Po niej znowu ma na­stą­pić sa­tja­juga, era prawdy. Za­nim do tego doj­dzie, świat musi przejść fazę za­niku do­bra, kró­lo­wa­nia głup­ców, pry­matu kłótni i hi­po­kry­zji. To epoka ob­żar­stwa, kultu ciała, pu­stej mowy, braku cnót, za­bi­ja­nia zwie­rząt oraz nie­ule­czal­nych cho­rób i wo­jen. Pod ko­niec ka­li­jugi wody w Gan­dze mają za­mrzeć i wy­schnąć.

Święta dla Hin­du­sów rzeka Ganga jest dziś rzeką śmierci.

Kiedy to na­stąpi? Wiemy, że Ganga już wy­sy­cha. Każ­dego roku po­ziom jej wód jest co­raz niż­szy z po­wodu kur­czą­cych się hi­ma­laj­skich lo­dow­ców, z któ­rych rzeka bie­rze swój po­czą­tek. Rzeka wy­sy­cha rów­nież ze względu na to, że służy lu­dziom do na­wad­nia­nia ol­brzy­mich ob­sza­rów pól. A lu­dzi w In­diach wciąż przy­bywa. Na­ukowcy alar­mują, że Ganga może się wkrótce stać rzeką se­zo­nową. Święta rzeka umiera po­dob­nie jak In­dus, Nil, Me­kong, Du­naj, Rio Grande i wiele in­nych na ca­łym glo­bie. Ganga ochro­niła i chroni ludz­kość przed po­tę­pie­niem, ale kto ura­tuje ją samą? Po­ziom za­nie­czysz­czeń tej rzeki jest trzy ty­siące razy wyż­szy od li­mitu okre­ślo­nego przez Świa­tową Or­ga­ni­za­cję Zdro­wia jako bez­pieczny. Ba­da­nia do­wo­dzą, że ska­że­nie po­stę­puje. W cza­sie pan­de­mii CO­VID-19 ta „daw­czyni ży­cia”, jak na­zy­wają ją hin­dusi, sta­nie się do­słow­nie nur­tem śmierci. Cmen­tarną rzeką, do któ­rej setki ty­sięcy naj­uboż­szych miesz­kań­ców nad­brzeż­nych osad wy­rzucą ciała swych bli­skich, nie ma­jąc pie­nię­dzy na drewno do ich spa­le­nia. Lu­dzie zo­ba­czą z brze­gów świę­tej rzeki apo­ka­lip­tyczne ob­razki z nie­spo­ty­kaną do­tąd ilo­ścią uno­szą­cych się na po­wierzchni tru­pów. Tak bę­dzie wy­glą­dać droga do nieba ty­sięcy ofiar ko­ro­na­wi­rusa. Nie­gdyś z na­masz­cze­niem pita i uzdra­wia­jąca woda Gangi sta­nie się tok­syczna, za­truje lu­dzi i zwie­rzęta.

 
Te­raz w Wa­ra­nasi po­woli bu­dzi się dzień, w któ­rym Ganga spo­tkała się z oce­anem, by go od­no­wić. Jest sporo przed świ­tem, a mnie po­de­rwały ry­tu­alne dzwonki su­ną­cej ku rzece pro­ce­sji, do któ­rej do­łą­czy­łam. Szczel­nie opa­tu­lona gru­bym ne­pal­skim sza­lem uczest­ni­czę w pod­nio­słej pu­dźi nad brze­giem Gangi. Mimo do­kucz­li­wego zimna w rzece za­nu­rzają się ci, któ­rzy wie­rzą, że jedna ką­piel za­pewni im ochronę na całe ży­cie. Nie wi­dzę ich. Jest jesz­cze ciemno. Sły­szę je­dy­nie ci­che od­głosy mą­co­nej wody. Wo­kół siwo od mgły i ka­dzi­dla­nego dymu. Słońce wzej­dzie do­piero za dwie go­dziny. Po­dobno ten szcze­gólny czas przed wscho­dem jest święty (punja kal). Nie wi­dzę ani bo­gów, ani brzegu, ani ho­ry­zontu rzeki rów­nie świę­tej, co ska­żo­nej. Pło­mie­nie ce­re­mo­nii arti, któ­rych ja­sność chłonę, skąpo oświe­tlają je­dy­nie ma­lo­wi­dło nie­bie­sko­skó­rego an­dro­gy­nicz­nego Śiwy, który sie­dzi na ogrom­nej ty­gry­siej skó­rze. Zgod­nie z hin­du­ską, a po­tem bud­dyj­ską tra­dy­cją skóra ty­grysa ma za­pew­nić ochronę me­dy­tu­ją­cej oso­bie.
Nie umiem ode­rwać wzroku od głowy ty­grysa, któ­rego oczy mnie hip­no­ty­zują. Za­ga­piam się, nie­ru­cho­mieję. Sia­dam w tej sa­mej me­dy­ta­cyj­nej po­zy­cji, co Śiwa na ma­lunku. Na czas ka­li­jugi wiele pism hin­du­skich za­leca me­dy­ta­cję, jogę i wzmac­nia­nie du­cha oraz współ­od­czu­wa­nia, a nie fa­ta­lizm. Za­my­kam oczy i po­rzu­cam my­śli. Wsłu­chuję się we wspólny wszyst­kim isto­tom rytm od­de­chu. Od­de­chem re­gu­luję we­wnętrzny kom­pas. Po­woli na­bie­ram do płuc tego sa­mego po­wie­trza, które po­bie­rają wszyst­kie or­ga­ni­zmy wo­kół, nie­za­leż­nie od ga­tunku i sta­tusu. Za­wdzię­czam tlen oce­anowi, do któ­rego zmie­rza Ganga, i jego mi­kro­or­ga­ni­zmom. Za­czy­nam czuć moc rzeki. Roz­lewa się po moim ciele i za­czyna pły­nąć w ży­łach. Staję się wodą z jej nie­skoń­czo­no­ścią. Staję się nie­bie­skim Śiwą. Staję się całą na­szą nie­bie­ską pla­netą. Po­łą­cze­nie. Za­trzy­ma­nie. Bez­czas.

 
Pi­sma Wschodu mó­wią, że je­dy­nie to, co nie ulega prze­mia­nie, jest prawdą, jest więc wieczne. Me­dy­ta­cja uświa­da­mia nam sta­łość i po­tęgę na­szej jaźni oraz tym­cza­so­wo­ści i ułom­no­ści ciała, a także wszel­kiej ma­te­rii, o którą tak bar­dzo za­bie­gamy w do­cze­snym ży­ciu.
Ce­re­mo­nia arti sym­bo­li­zuje zaś jed­nię z uni­wer­salną świa­do­mo­ścią. To ry­tuał spro­wa­dze­nia ab­so­lutu do jed­nost­ko­wej ma­te­rii. W każ­dej pu­dźi, w któ­rej po­ja­wia się ogień, za­wsze jest też woda – jako nie­odzowny ele­ment uzu­peł­nia­ją­cych się prze­ci­wieństw. Ale jesz­cze nie wiem, że to ona, święta woda, Ganga, łą­czy wszystko: mnie, pi­szącą w 2022 roku te słowa, z po­zor­nie przy­pad­ko­wym frag­men­tem ga­zety zna­le­zio­nym w 2018 roku, aku­rat w dniu spo­tka­nia bo­gini rzeki z oce­anem. Jak mó­wią we­dyj­skie pi­sma, ko­smiczna mą­drość prze­nika wszystko. Trudno po­je­dyn­czym ro­zu­mem do­cie­kać sensu w sys­te­mie z po­zoru przy­pad­ko­wych po­wią­zań. Roz­po­zna­nie, zwane też oświe­ce­niem, dzieje się poza in­te­lek­tem.

 
Dla­tego nie mogę wie­dzieć, że Ganga spaja ty­gry­sią skórę Śiwy, która hip­no­ty­zuje mnie pod­czas pu­dźi, z ko­lej­nymi la­tami mo­ich po­szu­ki­wań, roz­my­ślań, mo­jej po­dróży. Po­dróży, która od­mieni mnie i moje wi­dze­nie świata, a która bę­dzie na­tu­ral­nym od­cin­kiem wie­lo­let­niej wę­drówki z głowy do serca. Ten etap drogi wskaże mi ty­grys. On bę­dzie moim prze­wod­ni­kiem przez las opo­wie­ści.
Bę­dzie to też wy­prawa wraz ze świętą rzeką – od jej kry­sta­licz­nie czy­stych po­cząt­ków w co­raz szyb­ciej top­nie­ją­cym lo­dowcu Gan­go­tri w Hi­ma­la­jach aż do miej­sca, które mi wła­śnie wska­zała – jej uj­ścia w Za­toce Ben­gal­skiej. Tam przed sied­mioma ty­sią­cami lat, bie­gnąc przez cały sub­kon­ty­nent, przy­nio­sła osady z przed­gó­rza Hi­ma­la­jów, by ufor­mo­wać Sun­dar­bany – ar­chi­pe­lag na­mo­rzy­no­wych wysp, o któ­rych jest ta me­an­dru­jąca wraz z rzeką książka.
Rów­nież tam przy­nosi obec­nie nie­osza­co­wany ogrom nie­czy­sto­ści, w tym 115 ty­sięcy ton pla­sti­ko­wych od­pa­dów rocz­nie. Za cztery lata, pod­czas Ma­kar San­kranti w 2022 roku, jej święte wody będą z rzą­do­wych dro­nów roz­py­lane na mo­rze piel­grzy­mów zgro­ma­dzo­nych na wy­spie Sa­gar, by zmniej­szyć tłok i za­po­biec za­nu­rza­niu się lu­dzi w „oczysz­cza­ją­cej” rzece pod­czas epi­de­mii wi­rusa SARS-CoV-2.
Moja po­dróż okaże się snutą przez Matkę In­dii opo­wie­ścią. Okaże się pie­śnią rzeki, lasu i ty­grysa. Wie­rzę, że nad wszyst­kim od po­czątku czu­wała Bo­gini. Ganga, Par­wati, Bha­rat Mata, do­sia­da­jąca ogni­stego ty­grysa Durga, odziana w ty­gry­sią skórę Mata Kali, sto­jąca na straży Sun­dar­ba­nów ben­gal­ska bo­gini Bon­bibi – matka lasu i jego stwo­rzeń, po­grom­czyni de­mona ludz­kiej chci­wo­ści. Wszyst­kie one to je­dy­nie awa­tary, czyli ko­stiumy tej sa­mej po­tęż­nej żeń­skiej siły – mocy stwa­rza­nia, pie­lę­gna­cji i ochrony. Ale też nisz­cze­nia wszel­kiego zła i nie­pra­wo­ści. To siła Bo­gini Matki, Ma­ha­dewi.

Ty­grys to w hin­du­izmie wierz­cho­wiec Durgi, a także Kali, jego fi­gurę można spo­tkać obok bo­gini Bon­bibi – Pani Lasu i jego stwo­rzeń. Wszyst­kie one to je­dy­nie awa­tary tej sa­mej Bo­gini Matki, Ma­ha­dewi, po­tęż­nej żeń­skiej siły – śakti.

In­dyj­ska ko­smo­lo­gia opiera się wła­śnie na niej – na śakti, żeń­skiej czę­ści ab­so­lutu, bez któ­rej nie ma rów­no­wagi. Jest ona rów­nież per­so­ni­fi­ka­cją twór­czej ener­gii boga Śiwy. Śakti to jego mał­żonka, z którą się cał­ko­wi­cie zin­te­gro­wał, nie bę­dąc już ani męż­czy­zną, ani ko­bietą, lecz mocą Śiwa-śakti, trans­gen­de­ro­wym bo­giem przy­po­mi­na­ją­cym nam, że za­sady mę­skie i żeń­skie są nie­roz­łączne, po­dob­nie jak to, co ludz­kie i po­za­ludz­kie. Śiwa-śakti jest jak tao­istyczne jin-jang, dwie uzu­peł­nia­jące się siły two­rzące nie­po­dzielną ca­łość.

Ten sam długi dzień. Wie­czór.
Noc­le­gow­nia w świę­tym mie­ście Wa­ra­nasi, w któ­rym czas pły­nie zu­peł­nie ina­czej niż w świe­cie, z któ­rego przy­by­łam. Czuję to całą sobą i pod­daję się temu ryt­mowi. Wła­śnie pró­buję wy­ja­śniać ob­słu­dze, dla­czego wy­mięty ga­ze­towy świ­stek jest dla mnie ważny i ja­kie zro­dził py­ta­nia. Ale nie­wiele osób zwraca na mnie uwagę, bo na ze­wnątrz ktoś pusz­cza ko­lo­rowe fa­jer­werki, a por­tier czę­stuje ze­bra­nych tłu­stymi słod­kimi za­wi­ja­sami ja­lebi z sza­fra­nem i do­mo­wej ro­boty kwa­dra­ci­kami me­thi pak.
Cier­pli­wie cze­kam, aż nad świą­tecz­nymi spe­cja­łami zbiorą się nie­mal wszy­scy za­trud­nieni w obiek­cie męż­czyźni. Jest ich na­prawdę wielu, bo mul­ti­ta­sking to wy­mysł Za­chodu. Tu każdy ma swoje obo­wiązki i nikt nie pró­buje roz­sze­rzać kom­pe­ten­cji ani zmie­niać spe­cja­li­za­cji – jedna osoba za­miata pod­łogę, inna ją zmywa, jesz­cze inna prze­ciera stoły w ja­dalni. Nie wi­dać kon­ku­ren­cji ani ry­wa­li­za­cji. W tak lud­nym kraju pracą trzeba się dzie­lić spra­wie­dli­wie, każdy jej po­trze­buje. Ale w ta­kich miej­scach trudno do­strzec ko­biety. Je­śli w ogóle pra­cują poza do­mem, to na za­ple­czu, a nie od frontu. Są po­dob­nie nie­wi­dzialne jak w prze­wa­ża­ją­cej resz­cie świata. A może na­wet bar­dziej.
Mój cenny pa­pie­rowy skra­wek to­nie te­raz w mo­rzu czar­nych mę­skich głów, które ki­wają się nad nim w cha­rak­te­ry­styczny dla In­du­sów spo­sób. Do pra­cow­ni­ków obiektu do­łą­czają ryk­szarz i re­cho­czący na mój wi­dok sprze­dawca, który za ro­giem po­leca her­batę – naj­wy­raź­niej pa­mięta, jak rano bie­ga­łam po oko­licy z ga­zetą. Gdy już za­czy­nam tra­cić wiarę w po­stęp zbio­ro­wego śledz­twa, na­gle tuż obok sły­chać:
– Ti­ger! Ti­ger!

Ty­grys! Ty­grys!


 
Ty­gry­sie, bły­sku w gąsz­czach mroku:
W ja­kim to nie­śmier­tel­nym oku
Śmiał wsz­cząć się sen, że noc roz­świe­tli
Sku­piona groza twej sy­me­trii?

Wil­liam Blake, Ty­grys, przeł. Sta­ni­sław Ba­rań­czak
 
„Ty­grys! Ty­grys!” – tak za­czyna się słynny wiersz po­ety i mi­styka Wil­liama Blake’a The Ty­ger, opu­bli­ko­wany w 1794 roku wraz z ilu­stra­cją au­tora. Znam go nie­mal na pa­mięć. Zresztą nie tylko ja – ten twór z tomu Pie­śni do­świad­cze­nia to je­den z naj­czę­ściej prze­dru­ko­wy­wa­nych wier­szy an­glo­ję­zycz­nych wszech cza­sów. Otwiera go kul­towy dys­tych po­wtó­rzony w ostat­niej stro­fie:
 
Ty­ger Ty­ger, bur­ning bri­ght,
In the fo­re­sts of the ni­ght[2]
 
To rów­nież je­den z naj­czę­ściej tłu­ma­czo­nych an­giel­skich wier­szy. Na pol­ski prze­ło­żyło go wielu zna­ko­mi­tych tłu­ma­czy, ob­rósł licz­nymi ana­li­zami kry­tycz­no­li­te­rac­kimi i in­ter­pre­ta­cjami, zwłasz­cza w ze­sta­wie­niu z Ba­ran­kiem – sio­strza­nym utwo­rem z wcze­śniej­szego tomu Blake’a, za­ty­tu­ło­wa­nego Pie­śni nie­win­no­ści (1789)[3].
Za­nim za­cznę stu­dio­wać hi­sto­rię li­te­ra­tury i do­wiem się tego wszyst­kiego, będę dziec­kiem, które ko­cha czy­tać i słu­chać opo­wie­ści, naj­bar­dziej tych z da­le­kich lą­dów. Dla­tego gło­śne „Ty­grys! Ty­grys!” obu­dzi we mnie do­brze utrwa­lony ob­raz sfa­ty­go­wa­nej okładki dwu­czę­ścio­wej Księgi dżun­gli Ru­dy­arda Ki­plinga w tłu­ma­cze­niu Jó­zefa Bir­ken­ma­jera, ulu­bio­nej lek­tury mo­jego dzie­ciń­stwa, którą mam w domu do dziś. Ty­grys! Ty­grys! – tak brzmi ty­tuł jej trze­ciego roz­działu, w któ­rym Mow­gli tań­czy na skó­rze zdar­tej ze swego od­wiecz­nego prze­śla­dowcy – Shere Khana, ty­grysa lu­do­jada.
To wła­śnie ta książka, pre­zent uro­dzi­nowy od ro­dzi­ców, bę­dzie źró­dłem mo­ich pierw­szych czy­tel­ni­czych eks­cy­ta­cji i sple­cio­nego z nimi słodko-gorz­kiego lęku. To ona roz­ko­cha mnie w In­diach – o po­dróży do tego kraju będę ma­rzyć przez wiele lat, ma­jąc w pa­mięci eg­zo­tyczną sce­ne­rię Księgi dżun­gli. Je­stem kil­ku­latką, a ta gruba książka w mięk­kiej opra­wie, o nie­przy­jem­nie szorst­kim, brą­zo­wa­wym pa­pie­rze, co wie­czór leży przy moim łóżku. Okładka jed­nej czę­ści jest ja­śniej­sza, pa­ste­lowa, z po­do­bi­zną ma­łej małpy i na­pi­sem „cena zł 600”. Tę rzadko oglą­dam. Wolę tę drugą, która mnie hip­no­ty­zuje i każe wga­piać się mimo ro­dzą­cego się za most­kiem stra­chu. Wy­gląda jak ob­raz olejny. A może nie­ostre zdję­cie? Na­prawdę trzeba się do­brze przyj­rzeć, żeby na tle ciem­no­zie­lo­nej ro­ślin­no­ści do­strzec czarne li­tery skła­da­jące się w słowa: Ru­dy­ard Ki­pling, Druga księga dżun­gli. Ale wcale nie chcę wi­dzieć li­ter. Mrużę oczy, by li­tery zu­peł­nie znik­nęły. Chcę wi­dzieć tylko głowę ty­grysa na tle mroku dżun­gli. Za­my­kam oczy i wy­obra­żam so­bie, że tam je­stem: so­czy­sta zie­leń gę­stwiny roz­świe­tlona ogni­stą plamą wiel­kiego prę­go­wa­nego py­ska; groź­nie zmarsz­czony nos, na­stro­szone wi­brysy, żółty blask wście­kłych oczu, dziko ob­na­żone kły go­towe do ataku. Mam wra­że­nie, że ściany mo­jego po­koju roz­sa­dza po­tężny ryk.
Po pew­nym cza­sie ob­raz i wy­ima­gi­no­wany dźwięk nie wy­star­czają – by pod­sy­cić strach, od­naj­duję swoje ulu­bione frag­menty. Chłonę je tuż przed za­śnię­ciem: „Atoli przez jedną noc w roku Istota Bez­włosa boi się ty­grysa […], a trzeba przy­znać, że ty­grys czyni, co w jego mocy, by strach ten uza­sad­nić i po­więk­szyć. Gdzie­kol­wiek wtedy na­po­tka Bez­włosą Istotę, za­bija ją na miej­scu”[4]. Albo: „Krew Czło­wieka! Krew Czło­wieka! Ku­las za­bił Czło­wieka! […] – Po­lo­wa­łem dla przy­jem­no­ści, nie z głodu! – od­burk­nął Ku­las”[5]. Albo ten: „Ale wów­czas ska­cze z tyłu, a ude­rza­jąc, zwraca w bok głowę, bo prze­peł­niony jest lę­kiem. Uciekłby, gdyby ze­tknął się ze wzro­kiem Czło­wieka. Atoli w swoją noc za­cho­dzi jaw­nie do osie­dli ludz­kich, prze­cha­dza się po­mię­dzy do­mami i wtyka łeb do sieni”[6].
I tak co noc umie­ram w pasz­czy Shere Khana, któ­rego po­do­bi­zna z okładki ściga mnie w kosz­ma­rach. Mam dzie­więć lat i przed od­le­głym geo­gra­ficz­nie ga­tun­kiem zwie­rzę­cia nie mogę się po­zbyć ir­ra­cjo­nal­nego stra­chu, który wy­wo­łała we mnie wie­lo­krotna lek­tura ulu­bio­nej książki. W pew­nym wieku dzieci lu­bią się bać. Ja rów­nież. Jest ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych. Nie ma smart­fo­nów ani Net­fliksa. Jest pa­pie­rowy ty­grys. Do­słow­nie i w prze­no­śni, bo to także chiń­ski idiom ozna­cza­jący coś tylko po­zor­nie nie­bez­piecz­nego.

 
Wesprzyj nas