Tygrysy od zawsze rozpalały ludzką wyobraźnię, lecz i tak doprowadziliśmy to zwierzę na skraj wyginięcia. „Oko tygrysa” to wielowątkowy reportaż o majestatycznym stworzeniu i o indyjskich Sundarbanach, ostatnich na Ziemi lasach namorzynowych, gdzie tygrys wciąż jest bogiem.
Co sprawia, że tygrys jest obiektem kultu i nienawiści zarazem? Dlaczego wciąż pożera w lasach delty Gangesu ponad dwieście osób rocznie? Kim są „tygrysie wdowy” i jak żyją po śmierci mężów w dżungli? Jaka kobieta wykarmiła własną piersią tygrysięta? Kim była pierwsza ofiara tygrysa w Europie? Dlaczego to ulubione zwierzę tyranów i dyktatorów, między innymi Władimira Putina? Kiedy te azjatyckie koty przywieziono do Europy i dlaczego ich wizerunek lepiej sprzedaje produkty w kapitalistycznym świecie? A przede wszystkim: jaki jest tygrys odarty ze stereotypów? Jak widzi, słyszy, zabija?
Poznajmy tygrysa od strony biologicznej i kulturowej, ale też spotykamy rodziny jego ofiar i ocalałych z ataku. Przyjrzyjmy się mitom Azji, zapiskom kolonialnych myśliwych i plemiennym opowieściom z Syberii o małżeństwach kobiet z tygrysami.
Oko tygrysa to wielowątkowy reportaż o majestatycznym stworzeniu i o indyjskich Sundarbanach, ostatnich na Ziemi lasach namorzynowych, gdzie tygrys wciąż jest bogiem.
Tu też niczym w soczewce skupiają bolączki naszego świata, ale autorka również daje nadzieję, że zmiana myślenia, a przede wszystkim opowiadania pomoże wspólnie uratować nasz znikający, różnorodny świat.
Poruszająca opowieść i rozmyślania o zwierzętach przez nas umęczonych. Książka o tygrysach, napisana z wielką do nich miłością, więc i pasją, która zaciąga nas do azjatyckich puszczy, przez świat mitów, aż do przeklętej współczesności, w której umieściliśmy te zwierzęta za ich naturę, piękne kły i boskie futro.
Urszula Zajączkowska
To nie jest książka o tygrysach, choć za niemal każdym jej akapitem tygrys się czai, czasem bardziej mistyczny, często zdecydowanie rzeczywisty. Dużo w tej książce jest krwi i kości. To nawet nie jest książka o Indiach, choć cały czas nurzamy się w ich najdzikszych i najbardziej bezwzględnych obszarach, jednocześnie poznając prastarą indyjską duchowość i widząc jej interakcje ze światem współczesnym. To jest jedna z najlepszych książek o splątanych więziach człowieka z resztą przyrody, o naszej arogancji, o kolonialnej mentalności i mrocznej stronie naszej natury, nie tylko europejskiej. Miejscami nie jest to łatwa lektura, ale warto, bo dużo tu mądrości. Polecam zdecydowanie.
Mikołaj Golachowski
Oko tygrysa. Opowieść o bestii, którą stworzył człowiek
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 12 czerwca 2024
Dojapur
Indie, 21 lipca 2017
W piątek nie chodzi się do dżungli. Wszyscy to wiedzą, ale nikt o tym głośno nie mówi.
Onima jeszcze niczego nie podejrzewa. Od niechcenia bawi się bransoletami przy parującym garze. Bulgocze najtańszy ryż. Więcej w nim robactwa niż ziaren. Ma żółtobrunatny kolor, choć mógłby być biały jak jej bransoleta – szakha. Ma taką na prawym i lewym przegubie. Obie powinny być zrobione z wielkiej morskiej muszli, jak szakha jej matki, babki i prababki. Ale to dziś zbyt kosztowne. Takie konchy stały się rzadkością.
Jej bransolety tylko udają tradycyjną biżuterię ślubną. Wszystkie są z plastiku. Razem cztery na obu przegubach, z białą zawsze sąsiaduje czerwona – polą. Ta Onimy imituje podwodny koral szlachetny. Cztery okrągłe ozdoby to symbol małżeństwa, tak jak w innych krajach złota obrączka na palcu.
W Indiach zamążpójście przybiera odcienie czerwieni: od karminu ślubnego sari i welonu panny młodej po chińską czerwień szinduru – przedziałka z cynobru, widocznego na czubku głowy jak świeża rana po uderzeniu. W Sundarbanach zwyczaj zabrania mężatce noszenia tego krwistego znaku we włosach, póki jej mąż nie wróci do domu z dżungli. Zbyt wielu nie wraca. Bez tych jaskrawych oznaczeń kobieta przestaje być zauważana, znika jej wartość dla społeczności. To komunikat, że straciła męża. A kobieta bez męża jest tu niepełna. Jest stracona. Wdowa na zawsze zdejmuje z siebie ozdoby i kolory. Staje się przezroczysta jak duch.
Ale Onima już dawno jest po ślubie, a jej mąż nie pracuje w lesie. Dlatego wkrótce sięgnie po pudełeczko ze szkarłatnym proszkiem, by powoli rozetrzeć go kciukiem na głowie. Robi to co rano. Kilka dni temu została babcią. Rondźit pojechał pomóc ich pierworodnej w szpitalu w Kalkucie, do której Putul przeniosła się ze względu na pracę męża. Putul znaczy „lalka”. Córka skończyła już osiemnaście lat, ale gdy brała ślub, wciąż wyglądała jak dziecko. Jej mała laleczka, którą musiała oddać obcym.
Onima nie odwiedziła Putul w połogu, nie widziała jeszcze wnuka. Została na wyspie. „Kobieta nie podróżuje. Chyba że nie ma domu” – powie potem. W jej domu zawsze jest dużo pracy, za którą nikt nie płaci. Pieniądze są głównym zmartwieniem w ich małżeństwie.
Obraca w palcach suchą gałąź, łamie ją na mniejsze kawałki, wrzuca do skrzącego się paleniska. Wysoki płomień liże dno naczynia. Kobieta, której mąż jest w dżungli, nie może palić ognia, bo jego blask zwabia demona o płonącej tygrysiej sierści. Taki demon porwał kiedyś jej teścia. To było dawno temu, dlatego jej dzieci nigdy nie poznały dziadka. Radźu ma teraz dwanaście lat i jako pierwszy w rodzinie skończył sześć klas i uczy się w siódmej, co napawa wszystkich dumą. Musi go wkrótce obudzić. Ale to za chwilę, jak jedzenie będzie gotowe. Dopiero świta. Przez sine monsunowe niebo wciąż nie może się przedrzeć ani jeden promień słońca.
Ruchy Onimy są ospałe. Stojąc w kuchennej izbie, kiwa się, kołysana miarowymi odgłosami deszczu. Ciążą jej powieki. Wtedy za bambusową kratą rejestruje nagły ruch. Powoli wstaje. Wygląda na zewnątrz. Wszystko wokół obejścia pływa w mętnej wodzie. Ale Onimy to nie dziwi. Monsuny, sztormy, powodzie – zna to od maleńkości. Wszystko to było, zanim na tej błotnistej ziemi pojawili się pierwsi ludzie. Choć w ostatnich latach natura rozdaje razy dotkliwiej. Coraz częściej zsyła przybierające na sile cyklony. Ale nikt się tu nie skarży na pogodę. Taki los. Przez pół roku cały ląd skrywa wielka woda, po której wybucha zieloność. Teraz w wodzie moknie krewny jej męża. Macha, by wyszła. Czego chce? Rzadko tu zagląda.
Onima wychodzi prosto na zadaszony ganek. Monsunowa ulewa już niemal go dosięgła – nocą zdążyła połknąć gliniane schodki, które jeszcze wczoraj były suche. Kobieta martwi się, że wkrótce zgłodniała woda zacznie wgryzać się w dom, podobnie jak w zeszłym roku. I jak w poprzednich, gdy wszystko trzeba było budować od nowa. Jeszcze dzisiaj muszą coś z tym zrobić. Mąż będzie wiedział co. On umie się zająć wszystkim w obejściu.
– Gdzie Rondźit? – woła krewny.
– Nie ma go. Wrócił wieczorem z Kalkuty, ale jeszcze go nie widziałam. Zapytaj brata.
– Pytałem. Lepiej będzie, jak zaczniesz go szukać.
Jest parno, ale Onima czuje ostry oddech zimna na plecach. Zaczyna drżeć na całym ciele. Czuje coś ogromnego, co zbliża się nieuchronnie z taką siłą jak Sidr, jak Aila. Nagła cisza. Oko cyklonu. Nie umie tego wyjaśnić. Nie próbuje. Zaczyna biec.
Rzuca się w nurt, który jeszcze niedawno był rudą drogą przechodzącą w rozległe pola ryżowe. Rwie do przodu, ale stopy grzęzną w błocie, jakby ziemia chciała ją powstrzymać. Próbuje dotrzeć na brzeg rzeki, choć cała wioska stała się już rzeką. Szamocze się. Walczy z wodą i ziemią. Chce wygrać z żywiołami. Kiedy wreszcie dostrzega zarys lasu, brakuje jej tchu.
grupa mężczyzn przy łodzi
szybkie gesty
jeszcze więcej mężczyzn
ruch
wzbierający hałas
Czarna plama folii rozciąga się pod ciężarem, który niosą. Bulgoczący karmazyn zamiast twarzy męża.
Nie pamięta, co było potem.
Waranasi
Indie, 14 stycznia 2018
Książka zawiera słowa. Słowa zawierają rzeczy. Niosą znaczenia. Powieść to zawiniątko z lekami trzymające rzeczy w szczególnej, silnej relacji względem siebie i nas.
Ursula K. Le Guin, The Carrier Bag Theory of Fiction
To był przypadek, chociaż nie wierzę w przypadki. Tak jak nie wierzę, że pewna kotka omyłkowo wybrała nasze drzwi i drapała w nie tak długo, dopóki jej nie wpuściłam. Od ośmiu lat jesteśmy nierozłączne. Tygrys też przyszedł nieoczekiwanie i bez zaproszenia. Nigdy wcześniej nie interesowałam się wielkimi kotami, choć przecież nawiedzały mnie w sennych koszmarach, o których na jawie próbowałam zapomnieć. Podobno wszystkie koty mają dodatkowy zmysł – wyczuwają energię i wszelkie wibracje, nawet z bardzo daleka. Znają plan zdarzeń na długo przed nami, niezależnie od naszej weń wiary.
Mam już wyrzucić prowizoryczną torbę ze starej gazety, kiedy spostrzegam zdjęcie. Niewielkie, nieostre, czarno-białe. Nie wiem, co dokładnie przedstawia, i nie rozumiem podpisu w obcym języku. Ale jest w nim coś, co nie daje mi spokoju. Siedem osób stoi w drewnianej łodzi, każda w takiej samej masce przedstawiającej męską twarz: szeroko otwarte oczy, malowany grubą kreską zawadiacki wąs, majak uśmiechu, orientalne nakrycie głowy. Trudno orzec, czy to trupa aktorów prymitywnego teatru czy może uczestnicy jakiegoś tajemnego rytuału. Scena ma w sobie rzadki magnetyzm. Jednocześnie coś w tym wszystkim do siebie nie pasuje, ale jeszcze nie potrafię powiedzieć co. Wydzieram artykuł z brudnej, posklejanej płachty papieru, w której kupiłam na śniadanie kiść bananów.
Owijanie jedzenia w gazetę. Jedzenie z gazety. Wielokrotne używanie z pozoru nieaktualnej gazety. Szybko chłonę indyjskie zwyczaje. Jak wiele innych wynikają z powszechnie panującej tu biedy. Zresztą nie tylko stare gazety mają mnogość zastosowań. Zbyt wielu ludzi, zbyt wiele potrzeb, by marnować cokolwiek: plastikową butelkę, stary sznurek, przetarty papier, literę.
Jednorazówki mają wiele żyć. Modny zachodni trend zero waste nigdy nie opuścił Azji. Mahatma Gandhi pisał listy na odwrocie zużytego papieru, choć ani razu nie użył w nich słowa „ekologia”. Strona starej gazety z dziwnym czarno-białym zdjęciem trafi do bagażu cudzoziemki i poleci w odległe i syte kraje, by opowiedzieć o czymś od nowa. By opowiedzieć o tym, o czym nie mówi się głośno nawet tutaj.
Słowa też mają wiele żyć. Podobnie jak ludzie, rośliny, zwierzęta i przedmioty. Koło samsary zagarnia wszystko. Na świecie stała jest jedynie zmienność. Mało kto w Indiach wierzy w jednorazowość – tak życia, jak przedmiotu. Biedny może się tu czuć bogaty. Nigdy nie wiadomo, czy śmieć nie okaże się skarbem.
Zatrzymuję się w kolejce po uliczny chai i czekając w grupie miejscowych, wracam do studiowania zdjęcia z wycinka. Układ ciał pozujących jest nienaturalny. Niby stoją, ale dziwnie pochyleni. Coś tu nie gra, ale wciąż nie wiem co. Odwołuję się do wyobraźni. Dopiero gdy bezmyślnie się zapatrzę i przestanę analizować, dotrze do mnie, że to iluzja. Nikt nie pozuje przed obiektywem. Grupa mężczyzn stoi do nas plecami. Maski z namalowaną podobizną męskiej twarzy zdobią ich potylice.
Gdy na to wpadam, czuję wyrzut dopaminy. Bez namysłu, za to z przesadnym entuzjazmem zaczepiam ludzi siorbiących herbatę z glinianych czarek. Szukam wyjaśnienia. Nikt z nich nie mówi albo nie chce mówić po angielsku. Jednocześnie wszystkich szczerze bawi biała kobieta, która na środku gwarnej ulicy macha pogniecionym starym papierem i zagaduje miejscowych. Indusi potrafią się śmiać. Do rozpuku.
Dopiero w hotelu łamana angielszczyzna portiera naprowadza mnie na jakiś trop. Hotel, w którym się zatrzymałam, znajduje się w ostatnim rzędzie zawilgoconych zabudowań. Pokrywa je misterna siatka pleśni. Grzyb czarnymi plamami stopniowo pochłania budynki stojące u błotnistego zejścia do Gangesu. Wyraz „hotel” może być mylący. To zaledwie kilka łóżek w pustych salach i nieduża jadłodajnia.
Wyraz „Ganges” również myli – to kolonialne dziedzictwo zapisane w języku. Święta rzeka to siła żeńska. To Ganga. To też żywa istota. Co więcej, istota o niezwykłych siłach i osobowości prawnej. Wierzą w to rdzenni mieszkańcy Indii, wie o tym też sąd stanowy w Uttarakhandzie, który w marcu 2017 roku uznał rzekę za „żyjący byt” i przyznał jej prawa przysługujące żywym[1*]. Nikt nie może robić jej krzywdy: zaśmiecać, obsikiwać, opluwać, budować na niej tam czy mówić, którędy ma biec. Nikt nie ma prawa narzucać jej wyglądu, prostować krągłości ciała czy ograniczać ruchu, tak jak spotyka to jej europejskie siostry.
W indyjskiej tradycji cała przyroda, ze zwierzętami, roślinami, wodami, górami i wszelkimi bytami, współgra ze sobą i z człowiekiem, który jest jej częścią, ma więc taki sam status jak ona. Wszystko bowiem jest emanacją tej samej boskiej siły, w co wierzyły i wierzą rdzenne ludy Ziemi. W myśl tej tradycji przyroda ma takie samo prawo do ochrony oraz do prywatności jak człowiek. Przyroda to życie i świętość. A Ganga to najświętsza z rzek. To bogini i matka.
Dziś, 14 stycznia, gdy wyrywam fragment starej gazety, przypada Makar Sankranti – dzień, w którym każdy pobożny hindus powinien zanurzyć się w wodach Gangi, by oczyścić ciało, umysł i duszę. To czas, kiedy kończy się zima, a słońce wchodzi w znak Koziorożca – Makary. Czas, kiedy powracają długie jasne dni i światło, także w wymiarze duchowym. Hindusi radośnie fetują z całymi rodzinami, jedząc tego dnia tradycyjne słodkości i puszczając z tarasów i dachów budynków kolorowe latawce, które przesłaniają niebo nad najświętszym dla nich miastem – Waranasi. Według indyjskich astrologów 14 stycznia to również najpomyślniejszy dzień w roku, z którym wiąże się wiele legend. Wedle jednej z nich w tym dniu Ganga kończy swoją wędrówkę i przepłynąwszy przez aśram Kapil Muni, spływa przez wyspę Sagar w regionie Sundarbanów prosto do Zatoki Bengalskiej, by tam połączyć się z oceanem.
Na razie niewiele jednak wiem o Sundarbanach. Nie mogę też wiedzieć, że jeszcze powrócę do wyspy Sagar. Wciąż też nie podejrzewam, jak pomyślny to dla mnie dzień i jak wielkim skarbem jest skrawek gazety. Nie wiem, że w tym świętym mieście Ganga postanawia mi opowiedzieć o tym dalekim miejscu nad Zatoką Bengalską, że właśnie dziś, w Makar Sankranti, w Sundarbanach, obchodzi się święto Bonbibi – Matki Lasu i wszystkich stworzeń, której kult zainspiruje mnie do napisania tej książki.
Podobno zanim Ganga połączyła się z Oceanem Indyjskim, na rozkaz boga Brahmy spłynęła z niebios na Ziemię, by sześćdziesiąt tysięcy dusz spopielonych synów króla Sagara mogło trafić do nieba. Chcąc uchronić Ziemię i ludzkość przed zniszczeniami rwącej rzeki, bóg Śiwa przyjął jej nieposkromiony nurt w swoje włosy. To dlatego na wielu przedstawieniach Ganga ukazana jest w jego włosach. Patrzę właśnie na jedno z nich, wciąż ściskając swój cenny wycinek z gazety. To wielki mural w tym starożytnym mieście, ulubionym miejscu Śiwy i hinduskich pielgrzymów. Przybywają tu od wieków po odkupienie dla siebie i bliskich zmarłych, których ciała przez całą dobę płoną na stosach nad brzegiem Gangi, by w postaci popiołu połączyć się z rzeką matką, która zmyje ich doczesne winy i pomoże dostąpić mokszy – wyjścia poza krąg ciągłych zmian i wcieleń, poza krąg samsary.
Raz na kilka dni z ghatu lub łodzi można dostrzec dryfujący na powierzchni rzeki balon – nabrzmiały całun powiązany grubym sznurem. To wzdęte, niepoddane kremacji zwłoki. Zgodnie z lokalną tradycją nie wszystkie obrządki pożegnania kończą płomienie Agniego – świętego ognia. Dzieci, kobiety w ciąży, święci jogini, a nawet ci, których ukąsił wąż – ziemska manifestacja samego Śiwy – powinni pozostać w całości, pogrzebani w ziemi lub oddani wodzie. Ale w Gandze pływają nie tylko ludzkie szczątki. Obecnie to nie tylko bogini, ale także toksyczny szlam. Jej dorzecze jest jednym z najbardziej zaludnionych obszarów na kuli ziemskiej. Jest drugą na świecie rzeką pod względem poziomu zanieczyszczeń. Niesie w swoim nurcie odchody, ciała i śmieci całych Indii. Z miast i miasteczek spływa do niej codziennie prawie pięć milionów litrów ścieków. Nie zmienia to faktu, że zdaniem hindusów wciąż niesie duchowe oczyszczenie. Dzisiejszy stan wód Gangi ukazuje zderzenie mitu z rzeczywistością antropocenu – czy raczej, by użyć pojęcia ukutego przez polskiego filozofa Andrzeja Marca, antropocienia – epoki ludzkiego wstydu[1].
Teraźniejszość jednak wcale nie unieważnia prastarych tradycji i wierzeń. Według nich życie toczy się według powtarzalnych cyklów – dnia i nocy, narodzin i śmierci, przypływów i odpływów, pór roku. Zgodnie ze starożytnymi pismami hinduistycznymi czas wszechświata również jest podzielony na powtarzalne cykle, a dokładnie na cztery powracające ery – jugi. Opowieść o erach jest uniwersalną opowieścią obecną w kosmogoniach wielu kultur[2*].W Indiach wierzy się, że żyjemy w czasie czwartego, ostatniego etapu cyklu, kulminacyjnej kalijudze – epoce ciemności i zła. Po niej znowu ma nastąpić satjajuga, era prawdy. Zanim do tego dojdzie, świat musi przejść fazę zaniku dobra, królowania głupców, prymatu kłótni i hipokryzji. To epoka obżarstwa, kultu ciała, pustej mowy, braku cnót, zabijania zwierząt oraz nieuleczalnych chorób i wojen. Pod koniec kalijugi wody w Gandze mają zamrzeć i wyschnąć.
Święta dla Hindusów rzeka Ganga jest dziś rzeką śmierci.
Kiedy to nastąpi? Wiemy, że Ganga już wysycha. Każdego roku poziom jej wód jest coraz niższy z powodu kurczących się himalajskich lodowców, z których rzeka bierze swój początek. Rzeka wysycha również ze względu na to, że służy ludziom do nawadniania olbrzymich obszarów pól. A ludzi w Indiach wciąż przybywa. Naukowcy alarmują, że Ganga może się wkrótce stać rzeką sezonową. Święta rzeka umiera podobnie jak Indus, Nil, Mekong, Dunaj, Rio Grande i wiele innych na całym globie. Ganga ochroniła i chroni ludzkość przed potępieniem, ale kto uratuje ją samą? Poziom zanieczyszczeń tej rzeki jest trzy tysiące razy wyższy od limitu określonego przez Światową Organizację Zdrowia jako bezpieczny. Badania dowodzą, że skażenie postępuje. W czasie pandemii COVID-19 ta „dawczyni życia”, jak nazywają ją hindusi, stanie się dosłownie nurtem śmierci. Cmentarną rzeką, do której setki tysięcy najuboższych mieszkańców nadbrzeżnych osad wyrzucą ciała swych bliskich, nie mając pieniędzy na drewno do ich spalenia. Ludzie zobaczą z brzegów świętej rzeki apokaliptyczne obrazki z niespotykaną dotąd ilością unoszących się na powierzchni trupów. Tak będzie wyglądać droga do nieba tysięcy ofiar koronawirusa. Niegdyś z namaszczeniem pita i uzdrawiająca woda Gangi stanie się toksyczna, zatruje ludzi i zwierzęta.
Teraz w Waranasi powoli budzi się dzień, w którym Ganga spotkała się z oceanem, by go odnowić. Jest sporo przed świtem, a mnie poderwały rytualne dzwonki sunącej ku rzece procesji, do której dołączyłam. Szczelnie opatulona grubym nepalskim szalem uczestniczę w podniosłej pudźi nad brzegiem Gangi. Mimo dokuczliwego zimna w rzece zanurzają się ci, którzy wierzą, że jedna kąpiel zapewni im ochronę na całe życie. Nie widzę ich. Jest jeszcze ciemno. Słyszę jedynie ciche odgłosy mąconej wody. Wokół siwo od mgły i kadzidlanego dymu. Słońce wzejdzie dopiero za dwie godziny. Podobno ten szczególny czas przed wschodem jest święty (punja kal). Nie widzę ani bogów, ani brzegu, ani horyzontu rzeki równie świętej, co skażonej. Płomienie ceremonii arti, których jasność chłonę, skąpo oświetlają jedynie malowidło niebieskoskórego androgynicznego Śiwy, który siedzi na ogromnej tygrysiej skórze. Zgodnie z hinduską, a potem buddyjską tradycją skóra tygrysa ma zapewnić ochronę medytującej osobie.
Nie umiem oderwać wzroku od głowy tygrysa, którego oczy mnie hipnotyzują. Zagapiam się, nieruchomieję. Siadam w tej samej medytacyjnej pozycji, co Śiwa na malunku. Na czas kalijugi wiele pism hinduskich zaleca medytację, jogę i wzmacnianie ducha oraz współodczuwania, a nie fatalizm. Zamykam oczy i porzucam myśli. Wsłuchuję się we wspólny wszystkim istotom rytm oddechu. Oddechem reguluję wewnętrzny kompas. Powoli nabieram do płuc tego samego powietrza, które pobierają wszystkie organizmy wokół, niezależnie od gatunku i statusu. Zawdzięczam tlen oceanowi, do którego zmierza Ganga, i jego mikroorganizmom. Zaczynam czuć moc rzeki. Rozlewa się po moim ciele i zaczyna płynąć w żyłach. Staję się wodą z jej nieskończonością. Staję się niebieskim Śiwą. Staję się całą naszą niebieską planetą. Połączenie. Zatrzymanie. Bezczas.
Pisma Wschodu mówią, że jedynie to, co nie ulega przemianie, jest prawdą, jest więc wieczne. Medytacja uświadamia nam stałość i potęgę naszej jaźni oraz tymczasowości i ułomności ciała, a także wszelkiej materii, o którą tak bardzo zabiegamy w doczesnym życiu.
Ceremonia arti symbolizuje zaś jednię z uniwersalną świadomością. To rytuał sprowadzenia absolutu do jednostkowej materii. W każdej pudźi, w której pojawia się ogień, zawsze jest też woda – jako nieodzowny element uzupełniających się przeciwieństw. Ale jeszcze nie wiem, że to ona, święta woda, Ganga, łączy wszystko: mnie, piszącą w 2022 roku te słowa, z pozornie przypadkowym fragmentem gazety znalezionym w 2018 roku, akurat w dniu spotkania bogini rzeki z oceanem. Jak mówią wedyjskie pisma, kosmiczna mądrość przenika wszystko. Trudno pojedynczym rozumem dociekać sensu w systemie z pozoru przypadkowych powiązań. Rozpoznanie, zwane też oświeceniem, dzieje się poza intelektem.
Dlatego nie mogę wiedzieć, że Ganga spaja tygrysią skórę Śiwy, która hipnotyzuje mnie podczas pudźi, z kolejnymi latami moich poszukiwań, rozmyślań, mojej podróży. Podróży, która odmieni mnie i moje widzenie świata, a która będzie naturalnym odcinkiem wieloletniej wędrówki z głowy do serca. Ten etap drogi wskaże mi tygrys. On będzie moim przewodnikiem przez las opowieści.
Będzie to też wyprawa wraz ze świętą rzeką – od jej krystalicznie czystych początków w coraz szybciej topniejącym lodowcu Gangotri w Himalajach aż do miejsca, które mi właśnie wskazała – jej ujścia w Zatoce Bengalskiej. Tam przed siedmioma tysiącami lat, biegnąc przez cały subkontynent, przyniosła osady z przedgórza Himalajów, by uformować Sundarbany – archipelag namorzynowych wysp, o których jest ta meandrująca wraz z rzeką książka.
Również tam przynosi obecnie nieoszacowany ogrom nieczystości, w tym 115 tysięcy ton plastikowych odpadów rocznie. Za cztery lata, podczas Makar Sankranti w 2022 roku, jej święte wody będą z rządowych dronów rozpylane na morze pielgrzymów zgromadzonych na wyspie Sagar, by zmniejszyć tłok i zapobiec zanurzaniu się ludzi w „oczyszczającej” rzece podczas epidemii wirusa SARS-CoV-2.
Moja podróż okaże się snutą przez Matkę Indii opowieścią. Okaże się pieśnią rzeki, lasu i tygrysa. Wierzę, że nad wszystkim od początku czuwała Bogini. Ganga, Parwati, Bharat Mata, dosiadająca ognistego tygrysa Durga, odziana w tygrysią skórę Mata Kali, stojąca na straży Sundarbanów bengalska bogini Bonbibi – matka lasu i jego stworzeń, pogromczyni demona ludzkiej chciwości. Wszystkie one to jedynie awatary, czyli kostiumy tej samej potężnej żeńskiej siły – mocy stwarzania, pielęgnacji i ochrony. Ale też niszczenia wszelkiego zła i nieprawości. To siła Bogini Matki, Mahadewi.
Tygrys to w hinduizmie wierzchowiec Durgi, a także Kali, jego figurę można spotkać obok bogini Bonbibi – Pani Lasu i jego stworzeń. Wszystkie one to jedynie awatary tej samej Bogini Matki, Mahadewi, potężnej żeńskiej siły – śakti.
Indyjska kosmologia opiera się właśnie na niej – na śakti, żeńskiej części absolutu, bez której nie ma równowagi. Jest ona również personifikacją twórczej energii boga Śiwy. Śakti to jego małżonka, z którą się całkowicie zintegrował, nie będąc już ani mężczyzną, ani kobietą, lecz mocą Śiwa-śakti, transgenderowym bogiem przypominającym nam, że zasady męskie i żeńskie są nierozłączne, podobnie jak to, co ludzkie i pozaludzkie. Śiwa-śakti jest jak taoistyczne jin-jang, dwie uzupełniające się siły tworzące niepodzielną całość.
Ten sam długi dzień. Wieczór.
Noclegownia w świętym mieście Waranasi, w którym czas płynie zupełnie inaczej niż w świecie, z którego przybyłam. Czuję to całą sobą i poddaję się temu rytmowi. Właśnie próbuję wyjaśniać obsłudze, dlaczego wymięty gazetowy świstek jest dla mnie ważny i jakie zrodził pytania. Ale niewiele osób zwraca na mnie uwagę, bo na zewnątrz ktoś puszcza kolorowe fajerwerki, a portier częstuje zebranych tłustymi słodkimi zawijasami jalebi z szafranem i domowej roboty kwadracikami methi pak.
Cierpliwie czekam, aż nad świątecznymi specjałami zbiorą się niemal wszyscy zatrudnieni w obiekcie mężczyźni. Jest ich naprawdę wielu, bo multitasking to wymysł Zachodu. Tu każdy ma swoje obowiązki i nikt nie próbuje rozszerzać kompetencji ani zmieniać specjalizacji – jedna osoba zamiata podłogę, inna ją zmywa, jeszcze inna przeciera stoły w jadalni. Nie widać konkurencji ani rywalizacji. W tak ludnym kraju pracą trzeba się dzielić sprawiedliwie, każdy jej potrzebuje. Ale w takich miejscach trudno dostrzec kobiety. Jeśli w ogóle pracują poza domem, to na zapleczu, a nie od frontu. Są podobnie niewidzialne jak w przeważającej reszcie świata. A może nawet bardziej.
Mój cenny papierowy skrawek tonie teraz w morzu czarnych męskich głów, które kiwają się nad nim w charakterystyczny dla Indusów sposób. Do pracowników obiektu dołączają rykszarz i rechoczący na mój widok sprzedawca, który za rogiem poleca herbatę – najwyraźniej pamięta, jak rano biegałam po okolicy z gazetą. Gdy już zaczynam tracić wiarę w postęp zbiorowego śledztwa, nagle tuż obok słychać:
– Tiger! Tiger!
Tygrys! Tygrys!
Tygrysie, błysku w gąszczach mroku:
W jakim to nieśmiertelnym oku
Śmiał wszcząć się sen, że noc rozświetli
Skupiona groza twej symetrii?
William Blake, Tygrys, przeł. Stanisław Barańczak
„Tygrys! Tygrys!” – tak zaczyna się słynny wiersz poety i mistyka Williama Blake’a The Tyger, opublikowany w 1794 roku wraz z ilustracją autora. Znam go niemal na pamięć. Zresztą nie tylko ja – ten twór z tomu Pieśni doświadczenia to jeden z najczęściej przedrukowywanych wierszy anglojęzycznych wszech czasów. Otwiera go kultowy dystych powtórzony w ostatniej strofie:
Tyger Tyger, burning bright,
In the forests of the night[2]
To również jeden z najczęściej tłumaczonych angielskich wierszy. Na polski przełożyło go wielu znakomitych tłumaczy, obrósł licznymi analizami krytycznoliterackimi i interpretacjami, zwłaszcza w zestawieniu z Barankiem – siostrzanym utworem z wcześniejszego tomu Blake’a, zatytułowanego Pieśni niewinności (1789)[3].
Zanim zacznę studiować historię literatury i dowiem się tego wszystkiego, będę dzieckiem, które kocha czytać i słuchać opowieści, najbardziej tych z dalekich lądów. Dlatego głośne „Tygrys! Tygrys!” obudzi we mnie dobrze utrwalony obraz sfatygowanej okładki dwuczęściowej Księgi dżungli Rudyarda Kiplinga w tłumaczeniu Józefa Birkenmajera, ulubionej lektury mojego dzieciństwa, którą mam w domu do dziś. Tygrys! Tygrys! – tak brzmi tytuł jej trzeciego rozdziału, w którym Mowgli tańczy na skórze zdartej ze swego odwiecznego prześladowcy – Shere Khana, tygrysa ludojada.
To właśnie ta książka, prezent urodzinowy od rodziców, będzie źródłem moich pierwszych czytelniczych ekscytacji i splecionego z nimi słodko-gorzkiego lęku. To ona rozkocha mnie w Indiach – o podróży do tego kraju będę marzyć przez wiele lat, mając w pamięci egzotyczną scenerię Księgi dżungli. Jestem kilkulatką, a ta gruba książka w miękkiej oprawie, o nieprzyjemnie szorstkim, brązowawym papierze, co wieczór leży przy moim łóżku. Okładka jednej części jest jaśniejsza, pastelowa, z podobizną małej małpy i napisem „cena zł 600”. Tę rzadko oglądam. Wolę tę drugą, która mnie hipnotyzuje i każe wgapiać się mimo rodzącego się za mostkiem strachu. Wygląda jak obraz olejny. A może nieostre zdjęcie? Naprawdę trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby na tle ciemnozielonej roślinności dostrzec czarne litery składające się w słowa: Rudyard Kipling, Druga księga dżungli. Ale wcale nie chcę widzieć liter. Mrużę oczy, by litery zupełnie zniknęły. Chcę widzieć tylko głowę tygrysa na tle mroku dżungli. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że tam jestem: soczysta zieleń gęstwiny rozświetlona ognistą plamą wielkiego pręgowanego pyska; groźnie zmarszczony nos, nastroszone wibrysy, żółty blask wściekłych oczu, dziko obnażone kły gotowe do ataku. Mam wrażenie, że ściany mojego pokoju rozsadza potężny ryk.
Po pewnym czasie obraz i wyimaginowany dźwięk nie wystarczają – by podsycić strach, odnajduję swoje ulubione fragmenty. Chłonę je tuż przed zaśnięciem: „Atoli przez jedną noc w roku Istota Bezwłosa boi się tygrysa […], a trzeba przyznać, że tygrys czyni, co w jego mocy, by strach ten uzasadnić i powiększyć. Gdziekolwiek wtedy napotka Bezwłosą Istotę, zabija ją na miejscu”[4]. Albo: „Krew Człowieka! Krew Człowieka! Kulas zabił Człowieka! […] – Polowałem dla przyjemności, nie z głodu! – odburknął Kulas”[5]. Albo ten: „Ale wówczas skacze z tyłu, a uderzając, zwraca w bok głowę, bo przepełniony jest lękiem. Uciekłby, gdyby zetknął się ze wzrokiem Człowieka. Atoli w swoją noc zachodzi jawnie do osiedli ludzkich, przechadza się pomiędzy domami i wtyka łeb do sieni”[6].
I tak co noc umieram w paszczy Shere Khana, którego podobizna z okładki ściga mnie w koszmarach. Mam dziewięć lat i przed odległym geograficznie gatunkiem zwierzęcia nie mogę się pozbyć irracjonalnego strachu, który wywołała we mnie wielokrotna lektura ulubionej książki. W pewnym wieku dzieci lubią się bać. Ja również. Jest koniec lat osiemdziesiątych. Nie ma smartfonów ani Netfliksa. Jest papierowy tygrys. Dosłownie i w przenośni, bo to także chiński idiom oznaczający coś tylko pozornie niebezpiecznego.