Pasjonująca historia jednego z najwspanialszych miast Europy, które jak żadne inne wywiera wpływ na wyobraźnię świata, napisana przez erudytę i znawcę tematu.
Ferdinand Addis opowiada o burzliwych losach Wiecznego Miasta i wydarzeniach, które ukształtowały jego historię: od mitycznych początków, poprzez idy marcowe, wielki pożar Nerona, panowanie Borgiów, malowanie kaplicy Sykstyńskiej, dyktaturę Benita Mussoliniego, aż po kino Federica Felliniego.
Miasto siedmiu wzgórz
Stolica Boga i grzechu, potęgi i rozkładu
Caput mundi
Rzym przez wieki oczarowywał, kusił i inspirował budowniczych imperiów, pisarzy, filmowców i podróżników.
Oto opowieść o jednym z najwspanialszych miast Europy.
Usłysz mowy senatorów na Forum Romanum i okrzyki ludu podczas walk gladiatorów. Poczuj pod stopami kamienną nawierzchnię via Appia. Spójrz w odmęty Tybru. Poznaj historię miasta, które jak żadne inne wywiera wpływ na wyobraźnię świata.
Rzym. Historia Wiecznego Miasta
Przekład: Arkadiusz Romanek
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 5 czerwca 2024
UWAGI DOTYCZĄCE ZAPISU DAT
Powszechną praktyką w świecie akademickim i podręcznikach historii jest obecnie oznaczanie lat przed rokiem pierwszym i po nim skrótami p.n.e. i n.e., czyli odpowiednio przed naszą erą i naszej ery [w języku angielskim BCE i CE, czyli before the common era i after the common era], a nie a.Ch. (łac. ante Christum) i AD (łac. Anno Domini).
I nie dzieje się tak bez powodu: historycy nie chcą narzucać komukolwiek z czytających systemu opierającego się na wierzeniach chrześcijańskich, niezależnie od wyznania. Nie czują się bowiem dobrze w otoczeniu religijnym sugerowanym przez zwrot Anno Domini („roku Pańskiego”).
W innym kontekście pewnie mocno trzymałbym się tej konwencji. Jednak w tej książce różne względy skłoniły mnie do skierowania się ku formie tradycyjnej i właśnie dlatego celowo używam skrótów a.Ch. i AD. Podstawowym tematem tej książki jest przede wszystkim historia ludzi, którzy znaleźli swoje miejsce w historii. Nie jest to żaden podręcznik akademicki ani nie dotyczy historii jako dyscypliny quasi-naukowej. Nie rości sobie pretensji do abstrakcji czy bezosobowego autorytetu. W efekcie może kwestionować pogląd, że jakaś epoka może być „wspólna” czy stać się „naszą erą” – nas, czyli wszystkich. To książka o ludziach, ich doświadczeniach, uprzedzeniach i przekonaniach oraz mitach, którymi żyli.
Żadne rozwiązanie nie jest idealne. Ale AD i a.Ch. to nie tylko system znany, a dzięki temu rozpoznawalny dla większości postaci opisywanych w tej książce. Wartość znaczeniowa zawarta w tych skrótach to stwierdzenia, z którymi zgodziłaby się większość bohaterów książki. Umiejscowiłem ich w określonym otoczeniu historycznym, wykorzystując w miarę możliwości punkty orientacyjne, z których sami mogli korzystać.
(Innym systemem wykorzystywanym do datowania mógłby być ten bazujący na skrócie AUC – to znaczy łacińskim ab urbe condita – czyli „od założenia miasta” (Rzymu), hipotetycznie zdefiniowanego na rok 753 a.Ch. Jednak z tego systemu rzadko korzystali nawet sami starożytni Rzymianie. Zwykle datowali lata na podstawie imion mężczyzn, którzy obejmowali urząd konsulów, lub panowania cesarzy. Uznałem zatem, że nawet dla najbardziej zaangażowanej osoby czytającej to rozwiązanie byłoby zbyt wymagające).
I
DZIECI WILCZYCY
Romulus i powstanie Rzymu
753 rok a.Ch.
W samym środku żyznej równiny, w połowie drogi między górami a morzem, wije się wstęga rzeki opływającej kilka niewysokich wzniesień. Czy wzgórz jest siedem? To zależy, jak liczyć.
Bezpośrednio nad brzegami rzeki wznoszą się trzy: Palatyn, którego szerokie grzbiety w przyszłości będą się uginać pod ciężarem cesarskich pałaców. Wielki garb Awentynu, wzgórza – symbolu buntowniczych plebejuszy i obcych bogów. I wreszcie Kapitol, skalisty i stromy, który stanie się świętą cytadelą miasta Rzym.
Trzy kolejne grzbiety wznoszą się na wyżynie leżącej nieco dalej na północy. Wyciągają na południe swoje długie palce: Kwirynał, Wiminał i Eskwilin. Wyobraźmy sobie, że ich nagie wierzchołki nie giną jeszcze wśród ulic zapchanych samochodami, rezydencji gwiazd filmowych i ministrów czy linii kolejowych, po których kursują pociągi – na czas lub notorycznie spóźnione.
Wzgórze Celius jest siódme. Wznosi się nad podmokłym zagłębieniem, w którym za kilka stuleci powietrze będzie drżeć od ryku tłumu zgromadzonego w Koloseum.
Dlaczego mielibyśmy jednak zatrzymywać się na siedmiu wzgórzach? Co z tymi niższymi, takimi jak Oppius, Cispius i grzbietem Welia? Co z Janikulum na drugim brzegu rzeki, wzgórzem najeźdźców, gdzie camicie rosse (czerwone koszule) Garibaldiego przeleją krew za wolność Włoch? Co z Pincius mons z napoleońskimi ogrodami? Co z ziemią, która pewnego dnia stanie się Testaccio, tzw. wzgórzem karnawałowym, usypanym z kawałków potłuczonych amfor po oliwie? A co z Monte Mario, punktem orientacyjnym wszystkich pielgrzymów? Co ze wzgórzem Watykan, z którego chrześcijanie pewnego dnia wypędzili pogańskich wróżbitów, by na ich grobowcach wznieść fundament wszechpotężnego Kościoła?
Teraz jednak, w tej scenie, z każdej strony pusty krajobraz atakuje przyszłość. Nie ma grzbietu, doliny, fragmentu na tej ziemi, która by któregoś dnia nie stała się świadkiem ważnych wydarzeń. Każde wzgórze, każdy pagórek, każdy staw, najmniejszy skrawek trawy czeka w milczeniu, by zyskać nazwę i zająć swoje miejsce w historii.
Rzeka Tyber spływała z gór, rzeźbiąc swoją drogę przez ziemię, trzcinowiska i podmokłe łąki oraz brzegi zacienione dębami, sosnami, chruściną zwaną drzewem truskawkowym, wysokimi topolami z liśćmi drżącymi na wietrze. To wszystko dary boga rzeki, hojnie rozdającego swoje prezenty równinom Lacjum.
Krainę tę zamieszkiwali wyłącznie bogowie i duchy: nimfy w leśnych sadzawkach; satyrowie o skórze spalonej słońcem; Janus o dwóch twarzach; wszechmocny Saturn; wieszcz zwany Pikusem, który wykorzystywał dzięcioła do głoszenia swoich proroctw; dzikooki Faun czający się w głębokich, zacienionych zaroślach.
A potem, pewnego dnia, spieniony powodzią ojciec Tyber poniósł w dół rzeki parę chłopców. Ludzkie dzieci. I tak zaczęła się historia Rzymu.
Działo się to zimą. Dzieci znalazły się na brzegu u stóp Palatynu. Wody Tybru niosły chłopców delikatnie, popychając ich w kierunku lądu, aż ich prowizoryczna kołyska zaplątała się w korzenie rozłożystego figowca. Tam w innych okolicznościach powinni byli zginąć.
Ale wilczyca zajmująca pobliską jaskinię pod Palatynem wyczuła ludzki zapach. Odnalazła dzieci, kierując się węchem, miękko stąpając po błocie. I choć była głodna w tę ciężką zimę, dostrzegła w nich jakąś boską iskrę. Zwinęła się w pobliżu bliźniaków i pozwoliła im pożywić się swoim mlekiem.
Obraz bliźniąt i wilczycy stał się symbolem Rzymu. Było to zdarzenie wykraczające poza historię, obraz niepotrzebujący żadnego „przed” ani „po”, które miałyby nadać mu moc. Wilk był stworzeniem wiecznym, jak bogowie, nieoswojonym i archetypowym o paradoksalnych cechach. Było to wszak stworzenie dzikie, ale opiekuńcze. Podobnie zresztą jak bliźnięta – niby nagie i bezbronne, ale dobrze odżywione i z niemowlęcą siłą i dziecięcym wielkim apetytem.
Bliźnięta i wilk byli ponadczasowi i boscy. Ale bliźnięta były również ludzkie. Być człowiekiem to znaczy mieć historię, czuć ciężar łańcuchów przyczyn i konsekwencji. Gawędziarze, którzy przekazywali z pokolenia na pokolenie opowieść o dwóch cudownych istotach, nie potrafili oprzeć się pokusie dodania kontekstu, uzupełnienia opowieści o przeszłość i przyszłość, zadawania pytań śmiertelnikom i odpowiadania na nie: Skąd się wzięli? Dokąd zmierzali? Bliźniakom, podobnie jak siedmiu wzgórzom, na których powstał Rzym, nadano imiona: Remus i Romulus – oto założyciele Rzymu.
Kultura starożytnej Italii została ukształtowana przede wszystkim przez Greków. Greckie opowieści były w Rzymie dobrze znane, zwłaszcza te, które znalazły się w wielkich helleńskich poematach epickich, Odysei i Iliadzie. I mityczna chronologia przedstawiona w tych poematach stała się kontekstem, do którego mieli zostać dopasowani Romulus i Remus.
Przełomowym wydarzeniem mitologii greckiej był straszliwy wieloletni konflikt znany jako wojna trojańska. Najwięksi bohaterowie Grecji – Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Agamemnon, niezwyciężony Achilles – oblegali bogatą Troję. Wojna się przeciągała. Obrońcy byli niezłomni. Nawet nieśmiertelni bogowie stanęli do tej walki i pojawili się na polu bitwy ku przerażeniu śmiertelników. W końcu po tym, jak wylano morze krwi, grupa Greków została przemycona za mury wewnątrz gigantycznego drewnianego konia. Napastnicy ostatecznie złupili miasto i wyrżnęli jego mieszkańców.
Bohaterowie, którzy walczyli pod Troją, zyskali sobie wieczną chwałę. A w późniejszych czasach miasta i miasteczka w całym basenie Morza Śródziemnego przypisywały sobie różne związki z bohaterami, którzy ścierali się pod Troją. Diomedes miał być rzekomo założycielem wielu miast południowej Italii. Mówi się, że sprytny Odyseusz pokonał królową czarodziejkę Kirke, zamieszkującą pewną wyspę u wybrzeży Italii. Arkadyjski bohater Ewander – wprawdzie nie weteran spod Troi, ale na pewno Grek – miał założyć osadę na samym Palatynie, w miejscu, gdzie ziejący ogniem olbrzym został zabity przez potężnego Herkulesa.
Dość wcześnie w historii Rzymu ustalono, że Romulus i Remus również byli częścią tego greckiego świata mitów. Jakżeby inaczej! Z czasem okazało się bowiem, że wilcze bliźnięta są dalekimi potomkami uchodźców spod Troi.
Bohater imieniem Eneasz, jak z dumą przekonywali Rzymianie, był jednym z niewielu ludzi, którym udało się uciec ze zrujnowanej Troi. Jego późniejsze przygody można było wręcz przyrównać do przygód samego Odyseusza: walczył z harpiami, uciekł cyklopowi Polifemowi, uniknął przerażającego wiru Charybdy; sztormy zagnały go na wybrzeże Afryki, gdzie złamał serce dumnej Dydonie, królowej Kartaginy. Popędzany przez przeznaczenie Eneasz opuścił Kartaginę, ścigany przedśmiertną klątwą królowej. Po wielu przygodach dotarł do Italii, a następnie założył miasto na stokach Gór Albańskich, skąd rozpościerał się piękny widok na równinę Lacjum. Potomkowie tego bohatera królowali Latynom, rządząc mądrze i uczciwie przez setki lat.
Ostatnim królem z linii Eneasza był Numitor, który po pewnym czasie został obalony przez zazdrosnego młodszego brata. Uzurpator wymordował też synów Numitora. Chcąc mieć pewność, że nie będzie już ani jednego członka rodziny Numitora, zmusił pozostałą przy życiu córkę króla, by została westalką i przysięgła, że będzie żyć w czystości, poświęcając się chronieniu świętego płomienia Westy.
Kiedy jednak pomimo złożonych ślubów okazało się, że kobieta zaszła w ciążę, broniła się nieszczęsna, przekonując, że ojcem nie jest żaden śmiertelnik, lecz jeden z bogów. Twierdziła, że została zmuszona do aktu miłosnego przez samego Marsa, niepokonanego pana wojny i wiosny, boga wszelkiej rozkwitającej roślinności.
To jednak nie wystarczyło, by mogła wyjść z tej historii bez szwanku. Została wtrącona do lochu. Bliźnięta, które powiła, wrzucono do Tybru. Miały utonąć.
I tak oto pochodzenie bliźniąt zostało wyjaśnione, dopasowane do szerszego kontekstu grecko-rzymskiej legendy. Ich cudowne pojawienie się pod drzewem figowym było zwrotem w mitologicznym dramacie rodzinnym, historią uznaną za wiarygodną, bo dawni słuchacze byli w zasadzie przyzwyczajeni do podobnych opowieści. Późniejsze losy dzieciństwa i młodości chłopców również nie wyróżniały się na tle konwencji gatunku: chłopięce dokonania w walce z bandytami i dzikimi bestiami; pełne radości spotkanie z zaginionym dziadkiem Numitorem; obalenie uzurpatora i ponowne wyniesienie Numitora na tron.
Dopiero po tych wszystkich przygotowaniach bliźniacy mogli powrócić nad rzekę, która stała się ich drogą do mitów, do krainy wilka i figowca, aby wykonać swoje zadanie: założyć Rzym.
Nowe miasto otrzymało nazwę Roma, choć… wcale nie musiało się tak stać. Bliźniakom niezbyt bowiem podobała się myśl, że we dwójkę są współtwórcami miasta. Romulus zaproponował nazwę Roma, ale jego brat Remus chciał, żeby miasto nazywało się Remoria.
Tego konfliktu nie dało się rozwiązać zgodnie z zasadą starszeństwa. Bracia byli bliźniakami, tak samo silnymi i tak samo upartymi. Rozwiązanie mogło być tylko jedno: różnica zdań Romulusa z Remusem powinna zostać rozstrzygnięta zgodnie z wolą bogów. Prawo jednego z bliźniaków do panowania nad siedmioma wzgórzami miało zostać potwierdzone poprzez omen sił natury – na niebie nad ich głowami – ponieważ nieśmiertelni, jak powszechnie wiadomo, czasami przekazywali swoje życzenia, kierując lotem ptaków.
I tak bliźniacy skupili się na obserwacji nieba. Romulus znalazł sobie dogodne miejsce na Palatynie. Remus zaś wspiął się na Awentyn, gdzie usiadł i czekał na znak. I to właśnie Remus miał podobno pierwszy ujrzeć znak bogów. Dostrzegł bowiem sześć wielkich sępów kierujących się na wschód, co było uważane za bardzo dobry omen.
Nawet jednak w oczach bogów losy bliźniaków były zbyt ściśle splecione, by pozwolili na jednoznaczne wyróżnienie jednego kosztem drugiego. Oto bowiem w chwili, gdy Remus ogłaszał swoje zwycięstwo, Romulus dostrzegł na niebie kolejny znak. I choć jego ptaki pojawiły się później, było ich więcej. Remus widział sześć sępów, a Romulusowi ukazało się dwanaście.
Nie wszystkie wersje tej opowieści są zgodne w kwestii tego, co się wydarzyło potem. W większości mówi się, że doszło do rękoczynów. Zwycięzcą walki okazał się Romulus. Remus odszedł, wściekły po przegranej, rozpamiętujący klęskę. A Romulus rozpoczął samodzielnie prace nad stworzeniem podwalin nowego miasta.
W opowieściach na tym etapie – gdy Romulus odbywa niezbędne rytuały założycielskie – nie wspomina się o Remusie. Rzymianie rozumieli, że stworzenie miasta od zera jest nie lada sztuką – chodzi wszak o ludzką społeczność, powstającą na zupełnie pustej przestrzeni. Romulus z pokorą złożył bogom w ofierze pierwsze owoce zbiorów. Następnie, za pomocą lemiesza z brązu ciągniętego przez byka i śnieżnobiałą krowę, modląc się przez cały czas do Marsa, Westy i wszechmocnego Jowisza, wykonał pierwszą bruzdę w ziemi, aby wyznaczyć obwód swojego miasta.
Bruzda ta, zwana pomoerium, była świętą granicą między dwoma światami. Na zewnątrz znajdowała się otwarta kraina, świat dzikich bestii i prastarych duchów, gdzie czas niemal zatrzymał się w miejscu. Po wewnętrznej stronie wszystko było inne. Ten świat zaczął się rozpędzać. Romulus, patrząc na to oczami śmiertelnika, nie potrafił właściwie dostrzec różnicy, ale być może dzięki boskiemu pochodzeniu wyczuwał to instynktownie: grzmiącą nieuchronność tysięcy możliwości rozchodzących się w różnych kierunkach, wizji i obrazów Rzymu pewnego dnia w przyszłości.
Na tym etapie – w tym momencie stworzenia – ponownie pojawia się Remus. Widzi wał wznoszący się coraz wyżej wzdłuż świętej granicy miasta, śmieje się z pogardą i swobodnie przekracza niewysokie jeszcze umocnienia Rzymu.
Ale już po chwili pada na ziemię bez życia. W niektórych opowieściach śmiertelny cios zadał jeden z ludzi Romulusa; w innych to sam Romulus zamierzył się na brata łopatą używaną podczas budowy. Brat zabił brata. A Romulus, teraz już naprawdę samotny, w surowych słowach usprawiedliwił morderstwo: „Taki odtąd będzie los każdego wroga, który przekroczy moje mury”.
Tak wygląda opowieść o pochodzeniu Rzymian. Ta historia zmieniała się w ciągu wieków. Najpełniejsze wersje, które przetrwały od czasów starożytności, pochodzą z I wieku, ale nawet te poddane dość istotnej redakcji wersje literackie w wielu szczegółach po prostu się nie zgadzają. Spójny pozostaje jedynie absolutny rdzeń fabuły: bliźnięta, wilczyca, ptaki i tragiczna śmierć Remusa.
Źródła tej historii są równie niepewne jak jej znaczenie. Czy Romulus był pierwszy? Jego imię bez wątpienia wzięło się z nazwy miasta, a nie odwrotnie. Kiedy więc pojawił się Remus? I dlaczego? Skąd tradycja, w której to Remus, a nie Romulus był starszym z rodzeństwa? I czym można w ogóle tłumaczyć bratobójstwo? Istnieją wzmianki o starszej tradycji, według której Romulus i Remus razem zgodnie i szczęśliwie rządzili Rzymem. Po co więc wprowadzać do tej historii morderstwo? Po co plamić krwią moment założenia Rzymu?
Niektórzy historycy skłonni są wierzyć, że ów mit założycielski ma źródło w prawdziwych wydarzeniach. Że Romulus istniał naprawdę lub że przynajmniej był to ktoś podobny do niego. Przekonują, że opowieść ta przechowuje w mitologicznej formie nieznaną bliżej historię osady i lokalnych konfliktów. Inni interpretują mit w kategoriach czysto symbolicznych lub religijnych: założenie miasta jest symbolem stworzenia wszechświata; Romulus i Remus są pierwszymi bliźniakami, archetypem pary bliźniąt z mitologii praindoeuropejskiej, Człowiekiem i tym Innym. Człowiek rozpoczyna swoją podróż ku niebiosom od wysłania swojego cienia do podziemi.
Istniały opowieści, które dało się dopasować tak, by stały się mitem założycielskim Rzymu. Twórcą miasta mógł być Eneasz, Ewander lub nawet sam Herkules. Romulus mógł być synem Odyseusza i Kirke. Mógł też być synem zniewolonej Ocrisii, która zaszła w ciążę po kontakcie z fallusem wyrastającym z popiołów jej paleniska.
Z jakiegoś jednak powodu to właśnie opowieść o skonfliktowanych bliźniakach była przekazywana z pokolenia na pokolenie i z czasem została uznana za jedyną prawdziwą. Historia ta zrosła się z tkanką miasta. Dzieci w starożytnym Rzymie potrafiły wskazać drzewo figowe, przy którym bliźnięta dobiły do brzegu. Na Palatynie znajdowała się surowa drewniana chata, którą ludzie długo nazywali Domem Romulusa, nawet gdy miasto liczyło prawie milion mieszkańców.
Rzymscy antykwariusze twierdzili nawet, że ustalili datę założenia miasta przez Romulusa – miało się to stać 21 kwietnia 753 roku ante Christum (według współczesnej rachuby). Rzymianie, mówiąc o przeszłości swojej historii, czasami liczyli czas latami, które upłynęły od założenia miasta, tj. ab urbe condita.
Nikt nie martwił się specjalnie tym, czy historia jest w pełni prawdziwa. Mit o Romulusie i Remusie służył, podobnie jak niepewna data założenia, za punkt wyjścia, punkt, od którego Rzymianie, patrząc wstecz, mogli mierzyć postęp. Mit założycielski mógł być czystą fikcją, lecz stanowił część pamięci miasta.
Losy bliźniąt były dla Rzymu opowieścią trudną. Jej znaczenie było czasami niezrozumiałe: wilk mógł być symbolem dzikiej surowości rzymskiej; bratobójstwo znajdowało uzasadnienie w późniejszych krwawych wojnach domowych. Romulus pojawia się w literaturze okresu starożytności jako ostrzeżenie lub wzór, bohater lub tyran, naczynie dla wszystkich niepokojów i nadziei Rzymu. Historię tę zawsze kwestionowano, modyfikowano lub używano jej w licznych ideach, wydarzenia z przeszłości były wykorzystywane do osiągnięcia nowych celów.
Od tamtej pory to samo dzieje się z wszystkimi rzymskimi opowieściami. Każde pokolenie tworzy nowe. Opowiada się je i zmienia, dodaje nowych bohaterów i złoczyńców, docenia się ich czyny lub analizuje dotychczasowe oceny: oto kalejdoskop kapłanów, kurtyzan, chłopów, żołnierzy, cesarzy, artystów, księżniczek, włóczęgów i wizjonerów – odciskających swoje piętno na kartach historii.
Kolejne rozdziały zawierają, na tyle, na ile to możliwe, fakty historyczne – przedstawiam w nich obrazy prawdziwego życia w Wiecznym Mieście. Żadna jednak opowieść o rzymskiej historii nie może być neutralna ani obiektywna. Fakty związane z Rzymem zawsze nabierają mitycznego wymiaru.
II
BARBARZYŃCY
Galowie pustoszą Rzym
Około 387 roku a.Ch.
Jest rok 387 a.Ch. A może 386? Wiosna ustąpiła miejsca latu, które w dolinie Tybru było gorące i pachniało ziołami. Rzeka jest tu wąska, toczy w ciszy swe zielone wody wzdłuż brzegów. Po obu stronach niskie wzgórza wznoszą się długimi, zalesionymi żebrami, prowadzącymi w stronę odległego kręgosłupa pasma Apeninów.
To terytorium Etrusków. Na zachód stąd, w górzystej krainie między Tybrem a morzem, pysznią się miasta tego ludu, osadzone na skalistych wzgórzach i w pobliżu przełomów rzeki. Jest to ziemia pobłogosławiona pszenicą i winoroślą, doglądaną i pielęgnowaną. Na polach ciągną się długie bruzdy tworzące starannie wyżłobione kanały odwadniające zwane cuniculi, których ślady pozostaną nadal widoczne w terenie, mimo że miną tysiące lat – oto pomnik będący symbolem ciężkiej pracy zapomnianych pokoleń rolników żyjących z tego, czym obdarzy ich ziemia w dorocznych zbiorach.
Tu zawsze jest coś do zrobienia. A jednak dziś na polach nie ma żywej duszy. Wśród drzew oliwnych nie kręci się żaden rolnik o spalonych słońcem plecach. Zniknęli też pasterze ze swoimi stadami. I nagle głośne okrzyki zakłócające letnią ciszę sprawiają, że zaczynamy rozumieć przyczynę. Nadchodzą wojownicy. Maszerują doliną Tybru. Setkami, wysocy i czujni jak psy gończe.
Nic dziwnego, że Etruskowie ukrywają się za murami. Widok galijskich hufców na wyprawie wojennej musi budzić przerażenie. Z każdym krokiem słońce rzuca ostrzegawcze refleksy, odbijając się od metalowych części rynsztunku – hełmów z brązu i długich mieczy z kutego żelaza; od ostrzy groźnych, zakończonych ząbkowanymi grotami włóczni; od złotych obręczy na ramionach i szyjach. Ci ludzie to urodzeni wojownicy. Wystarczy jeden rzut oka, aby nabrać takiego przekonania, bo wszystko wokół nich krzyczy, że żyją, by walczyć: ich bielone wapnem włosy i szczeciniaste wąsy; pomarszczone głowy zabitych wrogów, które zdobią ich rydwany.
A jednak, ku uldze etruskich chłopów, mężczyźni tworzący tę potężną armię nie wydają się zainteresowani łupieniem okolicy. Ich marszów nie spowalniają porwane dziewczęta czy skradzione bydło, ich drużyny nie palą okolicznych gospodarstw. Kierują się w porządnej, karnej formacji na południe. Mają przed sobą ważniejszy cel. Zmierzają do Rzymu.
Rzym XXI wieku to miasto, w którym liczba umarłych przewyższa liczbę żyjących. Grobowce są wszędzie: niektóre pełne, niektóre puste, całe, splądrowane i rozbite, inne przerobione na doniczki lub fontanny, w ścianach kościołów, pod posadzką bazyliki, porośnięte romantycznymi chwastami na starych cmentarzach lub pochowane w niekończących się galeriach katakumb – grobowce piętrzą się na grobowcach jak szkielety polipów na rafie koralowej.
Wydaje się więc, że większość tego, co wiemy o najwcześniejszych dniach Rzymu, wynika z tego, co wiemy o tym, jak pierwsi Rzymianie traktowali swoich zmarłych.
Wiemy na przykład, że około roku 1000 a.Ch., wieki przed czasem, gdy nad Tybrem pojawili się Romulus i Remus, w późnej epoce brązu na niektórych rzymskich wzgórzach żyli ludzie. Ich doczesne szczątki spoczywają pod Forum Romanum – są to prochy tych, o których życiu nie wiemy nic: matki i ojcowie, siostry i bracia, maleńkie, krótko żyjące dzieci. Ich prochy zostały zebrane w urnach pogrzebowych, które z kolei zamknięto w większych glinianych dzbanach i zatopiono w bagnach doliny. Czasami te urny miały kształt przypominający prymitywne chaty, w których mieszkali pierwsi Rzymianie, z trzcinowymi dachami i ścianami z chrustu. Czasami towarzyszy im prymitywna figurka przedstawiająca zmarłego oraz miniaturowe garnki i porcje produktów spożywczych, jak gdyby zmarli mogli bawić się tymi przedmiotami niczym w domkach dla lalek.
Wiemy, że wraz z początkiem epoki żelaza, około 900 roku a.Ch., większość ludzi mieszkających na tych wzgórzach zarzuciła kremację na rzecz inhumacji – to znaczy, że zmarłych chowano w całości, zamiast ich najpierw spalić. Być może chodziło o to, że trudniej było zdobyć materiał na stosy pogrzebowe wraz ze wzrostem populacji na tym obszarze. W każdym razie zwyczaje się zmieniły. Na tradycyjne pożegnanie w płomieniach zasługiwali odtąd tylko wojownicy. Spoczywają w urnach razem z małymi modelami włóczni i mieczy, bronią, którą mogą nadal walczyć w zaświatach.
Ale większość wczesnych grobów należy do rolników, którzy nie zostali spaleni. Spoczywali w nich, a ich ciała ulegały powolnemu rozkładowi. Ich żony chowano z wrzecionami – okazywało się, że nawet śmierć nie oznaczała końca domowych obowiązków i znoju.
Około roku 800 a.Ch. osady rozrzucone na rzymskich wzniesieniach zaczęły się rozrastać i łączyć. Tej „protomiejskiej” fazie rzymskiego osadnictwa towarzyszył rozwój w innych obszarach. Na całej wielkiej żyznej równinie na południe i wschód od Rzymu, wokół wzniesienia po wulkanie Albanus mons, rolnicy i pasterze posługujący się językiem italskim znanym jako łacina łączyli się w prymitywne społeczności, które z czasem przekształciły się w kwitnące miasta Lacjum1.
W miarę jak społeczności te stawały się coraz bardziej zorganizowane, pojawiły się szlaki handlowe łączące „jeszcze nie miasta” równiny Lacjum – ze sobą, a także z osadami ludów zamieszkujących nieco dalej. Dwa z tych szlaków przecinały się pod rzymskimi wzgórzami. Wyspa na Tybrze stała się najdalej wysuniętym punktem w dole rzeki, w którym można było się przez nią przeprawić, był to najłatwiejszy punkt przeprawy dla każdego, kto podróżował na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża półwyspu. Równie ważny szlak prowadził w górę rzeki od solnych wyrobisk nadmorskich u ujścia Tybru ku Apeninom. Były to dwie najbardziej ruchliwe arterie handlowe w środkowej Italii, a pierwsi Rzymianie doskonale przygotowali się, aby maksymalnie spożytkować korzystne położenie.
Handel przyniósł bogactwo, ono z kolei oczywiście prowadziło do konfliktów. Sąsiedzi – Etruskowie na północy i mówiący po łacinie mieszkańcy ziem na południu – nie mogli nie zauważyć zalet strategicznego położenia protomiasta. Rzymskie wzgórza były nagrodą, którą warto było sobie przywłaszczyć. Mniej więcej w połowie VIII wieku a.Ch., czyli w domniemanych czasach Romulusa, ktoś mieszkający na Palatynie uznał za konieczne zbudowanie pierwszych w historii Rzymu fortyfikacji.
W tamtych czasach w Italii pojawiły się nowe siły. Około 770 roku a.Ch. kupcy z greckiej wyspy Eubea założyli pierwszą stałą grecką osadę na Ischii u wybrzeża Italii – zaledwie dzień żeglugi od ujścia Tybru – ośrodek cennego handlu rudami metali z Italii. Przedsięwzięcie to zakończyło się sukcesem. W ciągu dwóch pokoleń od tej pierwszej kolonizacji dziesiątki tysięcy Greków przybyło na zachód przez morze w poszukiwaniu bogactw mineralnych, nieodkrytych ziem lub lepszego życia.
Późniejsze rzymskie mity mówiły, że to Grek, Ewander Arkadyjczyk, założył pierwszą prawdziwą osadę w Rzymie. Mit ten zawiera jakąś część prawdy. Bo to rzeczywiście Grecy przynieśli pierwszą naprawdę rozwiniętą kulturę miejską na wybrzeża Italii, zakładając miasta w wielkim łuku biegnącym przez piętę i palec u nogi Półwyspu Apenińskiego: Tarent i Kroton; Sybaris, słynące z luksusu; Syrakuzy na Sycylii; Cumae i później Neapol (nea polis, czyli „nowe miasto”) tuż za południowymi granicami Lacjum. Miną wieki, zanim Rzym będzie w stanie konkurować z tymi osadami pod względem bogactwa, poziomu sztuki czy cywilizacji, wieki, podczas których cała południowa część Italii stała się znana jako Magna Graecia – Wielka Grecja.
Musiało upłynąć wiele wody w Tybrze, zanim miasto rozgościło się na dobre nad brzegiem tej rzeki. Rok 753 a.Ch. przyjmuje się tradycyjnie jako datę założenia Rzymu. Data ta pasowałaby idealnie do fali greckiej kolonizacji, ale sądząc po wynikach badań archeologicznych, wygląda na to, że powinno się ją raczej skorygować o jakieś 100 lat na plus. Bardziej realistyczną datą narodzin Rzymu przypominającego prawdziwe miasto byłaby mniej więcej połowa VII wieku a.Ch. To właśnie wtedy bagniste zagłębienie między Palatynem i Kapitolem, dolina, którą pierwsi osadnicy wykorzystywali jako miejsce pochówków, została po raz pierwszy osuszona i utwardzona. Było to najwcześniejsze wcielenie Forum Romanum, otwartej przestrzeni spotkań, które sprawiło, że starożytne miasto zyskało miejsce handlu i swoje symboliczne serce.
Były to lata szybkich zmian młodego miasta. Mniej więcej na rok 625 a.Ch. datuje się pozostałości pierwszych stałych budynków w Rzymie, z kamiennymi ścianami i dachami pokrytymi dachówką, które zastąpiły ulepki z błota i strzechę. Niedługo później, około 600 roku a.Ch., w Rzymie pojawiły się pierwsze porządne budynki publiczne: na jednym końcu Forum powstała regia, tajemniczy monumentalny kompleks związany z rzymskimi królami; na drugim pozostałości budynku, który prawdopodobnie był Curia Hostilia, najstarszą siedzibą senatu w Rzymie.
Rzym zyskiwał znaczenie polityczne. Stawał się tym, co Grecy nazywali polis – miastem-państwem, ze spójnym rządem, wielkimi budynkami, oficjalnymi ośrodkami kultu i znaczącym życiem publicznym.
Nie jesteśmy w stanie poznać pierwszych rządów Rzymu. W tradycji utarło się później, że Rzym miał siedmiu królów, począwszy od Romulusa w roku 753 a.Ch. Tylko że Romulus jest z pewnością postacią fikcyjną, a większość jego rzekomych następców to również muszą być postaci wymyślone. Nawet jeśli ich imiona były poprawnie przekazywane z pokolenia na pokolenie, opowieści o ich bohaterskich czynach są raczej mitologią niż historią.
Z pewnością jednak istnieli jacyś królowie, szanowani władcy rządzący tym, co w VI wieku a.Ch. było bardzo realnym miastem z populacją liczącą kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Królowi pomagała w rządach i doradzała luźna rada, prekursor senatu, złożona z arystokratycznych przywódców klanów (gens), ci zaś zaczęli wywyższać się nad proste społeczeństwo rolnicze, z którego się wywodzili. Ta wczesna rzymska arystokracja była częścią elity z powiązaniami – znająca przywódców wśród swoich etruskich i łacińskojęzycznych sąsiadów. Grobowce z tego okresu pełne są różnych towarów luksusowych pochodzących z całego ówczesnego świata: złota i srebra, ateńskich naczyń, bursztynowych i szklanych paciorków.
Horyzonty Rzymu stale się poszerzały. Na ruchliwym targu, który kwitł nad Tybrem, na skrzyżowaniu rzek, które łączyło Lacjum z Etrurią, przybysze płynący w górę rzeki przybywali z nowymi pomysłami i praktykami z odległych zakątków świata. W Rzymie z czasu królów można było czcić przedstawianą z wieloma piersiami Artemidę, specyficzną wersję bogini Diany z Efezu lub fenickiego boga-kupca Melkarta w przebraniu herosa Herkulesa.
Pod koniec VI wieku a.Ch. Rzym wzbogacił się na tyle, że zapracował sobie na własny traktat z Kartaginą, starą fenicką kolonią na północnoafrykańskim wybrzeżu, która była wtedy najważniejszym miastem handlowym w zachodniej części Morza Śródziemnego. Rzymianie wyryli warunki traktatu w brązie i umieścili te zapisy na Kapitolu, aby wszyscy mogli je widzieć. Ich duma była uzasadniona. Kartagina uznała w ten sposób Rzym za znaczącą lokalną potęgę, z terytorium rozciągającym się na równinie Lacjum.
Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęto prace nad najwspanialszym jak dotąd budynkiem miasta: ogromną świątynią na Kapitolu. Do czasów dzisiejszych przetrwały jedynie jej fundamenty, ale olbrzymie bloki zasypanego tufu dowodzą wielkich ambicji dawnych rzymskich budowniczych. Na platformie wielkości połowy boiska do piłki nożnej wznosiła potrójne rzędy drewnianych kolumn wielka świątynia Kapitolińska, behemot z cegły i malowanego drewna. Na jej szczycie, w rydwanie ciągniętym przez cztery konie, wykonanym z etruskiej terakoty, znajdował się Jowisz Optimus Maximus, Najlepszy Największy, ojciec i władca bogów.
Podczas budowy robotnicy na wzgórzu odkopali ludzką głowę z cudownie zachowanymi rysami. Wezwani haruspikowie mieli wyjaśnić znaczenie tego omenu. Orzekli, że ta głowa, czyli caput, odkryta na Capitolinus mons, oznacza, że Rzym stanie się caput mundi – głową świata.
Najprawdziwszymi świadkami początków Rzymu są zmarli. Tylko że, jak zwykle, to niezwykle cisi świadkowie. W połowie VI wieku a.Ch. bogate rzymskie grobowce zaczęły znikać. Mieszkańcy miasta z jakiegoś powodu przestali grzebać ciała z towarzyszącymi im cennymi przedmiotami – a bez tych przedmiotów, które można datować, znalezionych szczątków nie da się „zakotwiczyć” w konkretnym czasie – są zagubione w historii, nawet jeśli fizycznie znalezione.
Historia Rzymu z tego okresu jest opisywana głośniejszym, ale za to mniej wiarygodnym głosem – Tytusa Liwiusza, znanego po prostu jako Liwiusz. Jego monumentalne dzieło Ab urbe condita, napisane w I wieku a.Ch., jest najpełniejszym starożytnym opisem wczesnej historii Rzymu.
Według Liwiusza w roku 509 a.Ch. bogata rzymska monarchia uległa rozpadowi. Na tronie rzymskim w tym czasie zasiadał arystokrata o pochodzeniu grecko-etruskim Lucjusz Tarkwiniusz, który otrzymał przydomek Superbus – czyli Pyszny. Liwiusz twierdzi, że to właśnie on wybudował wielką świątynię Jowisza na Kapitolu, koronę zdobiącą głowę Rzymu. Przypisuje mu się również budowę wielkiego kanału ściekowego, Cloaca Maxima, który przez wieki świetnie służył mieszkańcom miasta.
Pomimo tych dobrych uczynków Tarkwiniusz został znienawidzony jako tyran, a jego dni były już policzone. Zgubę króla poprzedził zły omen: wąż, który wyślizgnął się z wnęki w drewnianej kolumnie. Zaniepokojony tym widokiem Tarkwiniusz wysłał dwóch synów do greckich Delf, aby skonsultowali zdarzenie ze słynną wyrocznią. Mężczyźni zabrali ze sobą towarzysza, Lucjusza Juniusza, zwanego Brutusem („tępym, głupkowatym”) z uwagi na (okazywane) cechy umysłu.
W Delfach książęta zapytali wyrocznię o węża, ale nie ograniczyli się do tej jednej kwestii. Na pytanie o to, kto zostanie następcą króla, wyrocznia odpowiedziała: „Ten z was, kto pierwszy ucałuje matkę, będzie sprawował najwyższą władzę w Rzymie”.
Słysząc te słowa, mężczyźni pospieszyli czym prędzej do domu. Po drodze jednak niemądry Brutus potknął się i upadł na twarz. Leżąc na ziemi, ukradkiem przycisnął usta do ziemi – całując w tenże sposób Matkę Ziemię.
Niedługo potem Rzymianie przystąpili do oblężenia leżącego w Lacjum miasta Ardea. Noce w obozie pod murami dłużyły się, a oficerowie spędzali czas na piciu i przechwałkach. Pewnego wieczoru ich rozmowa zeszła na temat żon. Każdy z mężczyzn twierdził, że jego żona jest najlepsza. Kłótnia stała się tak gorąca, że młodzi mężczyźni postanowili wyruszyć do Rzymu, by na własne oczy przekonać się, jak każda z kobiet znosi rozłąkę.
Zastali żony w jednej grupie, ucztujące i bawiące się ze swoimi próżnymi przyjaciółmi. Z jednym wyjątkiem, albowiem jedynie Lukrecja, żona Tarkwiniusza Kollatyna, spędzała czas we własnym domu, przędąc przy świetle lampy, otoczona ciężko pracującymi służkami.
Taki olśniewający pokaz cnoty małżonki Kollatyna zadziwił oficerów. Niestety znalazł się wśród nich jeden z synów króla, Sekstus Tarkwiniusz, który zaczął wówczas snuć niecne plany. Rozpalony pożądaniem do cnotliwej i pięknej Lukrecji, zakradł się jednej z kolejnych nocy do sypialni kobiety i dobywszy miecza, zmusił ją do uległości.
Następnego dnia Lukrecja wezwała do siebie męża, któremu towarzyszył wuj, Lucjusz Juniusz Brutus. Na pytanie, czy wszystko w porządku, Lukrecja odpowiedziała: „Jak może być dobrze u kobiety, kiedy zdradziła męża? Ślady obcego mężczyzny są na twym łożu, Kollatynie […] zbezczeszczono tylko me ciało, ale dusza jest niewinna. Śmierć da świadectwo”. Po tych słowach Lukrecja wyciągnęła ukryty w fałdach szaty nóż, który wbiła sobie prosto w serce.
Doskoczył do niej Brutus, odrzucając pozory głupoty, od dawna bowiem udawał tylko człowieka bez piątej klepki. Złapał nóż, wciąż ociekający krwią Lukrecji, i zawołał: „Przysięgam na tę krew, najczystszą przed pohańbieniem przez królewicza, a was, bogowie, biorę na świadków, że Lucjusza Tarkwiniusza Pysznego wraz z jego występną żoną i wszystkimi dziećmi wygnam mieczem, ogniem […] i nie pozwolę, by on lub ktokolwiek inny był królem w Rzymie”.
Rzymianie wygnali Tarkwiniusza i jego rozpustnych synów; a Rzym skończył z królami w ogóle – to znaczy tyranami, którzy rządzili miastem według własnego kaprysu. W przyszłości Rzym miał być rządzony zgodnie z ustalonymi prawami, uchwalonymi i zatwierdzonymi przez senat i lud rzymski, działającymi wspólnie dla dobra publicznego – res publica.
W roku 509 a.Ch. Brutus i Kollatyn, po wypędzeniu króla, zostali wybrani na najwyższych urzędników, którzy mieli chronić Rzym przed wszelkimi zagrożeniami. Byli pierwszymi konsulami nowej rzymskiej „republiki”.
Potomkowie Brutusa taką właśnie historię powstania republiki znali. Opowieść o Brutusie i Lukrecji była przekazywana w Rzymie przez wiele lat, a właściwie wieków, prawdopodobnie w formie epickiego wiersza lub poprzez dramatyczne przedstawienie, i w takiej formie poznał ją Liwiusz oraz jego poprzednicy zajmujący się badaniem minionych wydarzeń i utrwalaniem ich w annałach na wzór skamielin twardniejących w błocie.
Trudno powiedzieć, ile w tej opowieści znajdziemy prawdy. Etruski król Tarkwiniusz jest wiarygodną postacią w czasach, gdy arystokraci z łatwością przemieszczali się między miastami, a nawet przekraczali granice wyznaczane przez język i kulturę. Ale opis upadku monarchii wydaje się czystym mitem. Nastawanie na cześć cnotliwych kobiet zawsze w literaturze było stereotypową przywarą tyranów. A specyfika gwałtu na Lukrecji jest podejrzanie podobna do historii, która towarzyszyła obaleniu tyrana w Atenach mniej więcej w tym samym czasie.
Dysponujemy listą konsulów z czasów starożytności, na której znajdują się imiona najważniejszych rzymskich zarządców Rzymu aż od końca VI wieku a.Ch. – i rzeczywiście zaczyna się ona od Brutusa i Kollatyna. Niemniej mnożą się wątpliwości, czy lista odpowiada prawdzie, czy też najwcześniejsze nazwiska zostały dodane w późniejszym czasie. Czy lista jest kompletna? Może jednak nie udało się zapisać na niej osób, które żyły wcześniej? A nawet jeśli lista jest kompletna i w Rzymie naprawdę działał system dwójki najwyższych urzędników od roku 509 a.Ch., to czy możemy być pewni, że ci ludzie właśnie wtedy przyjęli odpowiedzialność za zarządzanie miastem?
Istnieją dwie teorie, które sugerują, że rzeczywistość mogła być zgoła inna. Jedną z nich jest możliwość, że król Tarkwiniusz został wypędzony nie tyle przez zbuntowanych arystokratów, ile przez rywalizującego z nim etruskiego wodza Larsa Porsennę, który zdobył Rzym i umieścił w mieście Brutusa i Kollatyna jako swoich pełnomocników. Druga teoria mówi, że władza monarchy w Rzymie słabła stopniowo przez lata lub dziesięciolecia, a wzrastało znaczenie arystokratów. Późniejsze ceremonie religijne w Rzymie czasami wiązały się z obecnością tajemniczej postaci zwanej rex sacrorum, czyli „króla spraw świętych”, kapłana, który przejmował na siebie część dawnej sakralnej funkcji władcy. Być może kapłaństwo nie zostało wcale stworzone w celu zastąpienia roli króla, ale raczej naprawdę było tym, czym ostatecznie stała się władza królewska – pustym tytułem dla symbolicznej postaci, której doczesna moc powoli słabła.
W każdym razie Rzym w V wieku a.Ch. wkroczył w burzliwy okres. Znaki są czytelne. Jak zawsze, znajdujemy je w błotnistej ziemi: warstwy węgla ze spalonych rzymskich budynków około roku 500 a.Ch.; brak nowych fundamentów świątyń po 474 roku a.Ch.; nieliczne znaleziska importowanych towarów wśród odłamków ceramiki z V wieku a.Ch. Wydaje się, że Rzym – a właściwie większość środkowej Italii – doświadczył w tym czasie poważnej recesji.
Trudności gospodarcze potęgowała wojna. Lars Porsenna, etruski władca, walczył wówczas z Grekami z Cumae; sojusz miast latyńskich pod przywództwem pobliskiego miasta Tusculum walczył przeciwko Rzymowi. Najechały następnie plemiona z gór, Ekwowie i Wolskowie, które zajęły ogromne obszary równiny Lacjum i kontrolowały je przez większość następnego stulecia.
Najbardziej niebezpieczny z punktu widzenia Rzymu był ciągnący się latami konflikt z etruskim miastem Weje, które znajdowało się niecały dzień marszu na północ, po drugiej stronie rzeki. O wiele za blisko z punktu widzenia zarówno Rzymian, jak i Etrusków. Oba te miasta były zbyt silne i zbyt ambitne, by pozwolić drugiemu na swobodny rozwój. I oba rywalizowały o kontrolę nad tym samym ważnym traktem handlowym – starym szlakiem solnym, który prowadził w górę doliny Tybru. Podczas gdy Rzymianie próbowali odciąć szlak Wejów na prawym brzegu rzeki, Etruskowie starali się odciąć szlak rzymski na lewym brzegu.
W pierwszej fazie konfliktu lepiej radziły sobie Weje. W bitwie nad rzeką Cremera, do której doszło w roku 477 a.Ch., mało brakowało, by szlachetny ród Fabiuszów – który odegra ogromną rolę w późniejszej historii Rzymu – został niemal doszczętnie zniszczony. Jednak w latach 430–420 a.Ch. Rzymianom udało się podbić i zdobyć kluczowego sojusznika miasta Weje – miasto Fidenae, położone nieco dalej w górę rzeki. Wtedy kampania przeciwko Etruskom stała się łatwiejsza.
Pod koniec V wieku a.Ch. rzymskim wojskom udało się w końcu pokonać Wejentów w polu. Jednak nawet wtedy zwycięstwo zdawało się jeszcze odległe. Etruskie miasto wydawało się niemal nie do zdobycia, dobrze osłonięte na płaskowyżu z wulkanicznej skały. Obrońcy, wystarczająco zaopatrzeni w żywność i wodę, mogli trwać w nieskończoność.
Zapowiadała się epicka bitwa, a późniejsi rzymscy historycy chcieli oddać sprawiedliwość tej chwili. Z opowieści Liwiusza wynika, że oblężenie trwało dziesięć lat – podobnie dziesięć lat spędzili bohaterowie starożytnej Grecji na obleganiu Troi – rzymscy przywódcy kłócili się jak Achilles i Agamemnon, a pod murami toczyły się zaciekłe bitwy.
Tymczasem bogowie dawali o sobie znać poprzez znaki i cuda. Poziom wód jeziora na Albanus mons, w kalderze wygasłego wulkanu, podniósł się w tajemniczy sposób (nie w konsekwencji opadów deszczu), a woda zalała okolice. Zdarzenie to wywołało wielki niepokój w rzymskim obozie.
Wielkie oblężenie wymagało epickiego bohatera. Wcielił się w niego Marek Furiusz Kamillus. Był on, jak nam powiedziano, weteranem długich wojen z Wolskami i Ekwami, człowiekiem, którego oprócz spokoju i opanowania cechował również ogromny talent militarny.
Starożytni autorzy relacji przypisują Kamillusowi wszystkie najlepsze rzymskie cnoty: wśród nich również autentyczny upór i siłę woli. Stanąwszy przed niezdobytymi murami Wejów, Kamillus kazał swoim ludziom wykopać tunel w skale płaskowyżu, by w ten sposób dostać się do cytadeli obrońców. Gdy prace dobiegły końca, Rzymianie zaatakowali mury ze wszystkich stron, podczas gdy wybrana grupa żołnierzy dostała się przez tunel i pojawiła się niespodziewanie w samym centrum miasta na wzór Greków pod Troją, którzy wykorzystali konia trojańskiego.
Skazani na zagładę Etruskowie walczyli do upadłego. Kobiety, których mężowie ginęli na ulicach, wspięły się na dachy swoich domów i stamtąd ciskały w atakujących cegły i dachówki. To ich jednak nie uratowało. Ostatecznie mężczyzn wycięto w pień, kobiety trafiły do niewoli, a najgroźniejszy rywal Rzymu przestał istnieć.
Kamillus powrócił do domu w glorii zwycięzcy w rydwanie ciągniętym przez cztery białe konie, niczym sam Jowisz. Za nim wlekły się i potykały zakute w kajdany kobiety z Wejów. W tym pochodzie nie zabrakło miejsca nawet dla bogini – Junony Reginy, Królowej Niebios, bóstwa opiekuńczego Wejów. Jej posąg, obiekt kultu, po serii modlitw i ceremonii, został zabrany ze świątyni w podbitym mieście i przetransportowany pod opieką ubranych na biało młodzieńców do nowego sanktuarium w Rzymie. Rzym pochłonął Weje w całości – przejął ziemię, kobiety, bogów i wszystko inne.
Czy wśród tej radości ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego inne etruskie miasta zrobiły tak niewiele, by pomóc Wejentom w potrzebie? Rzymianie mogli zgadywać, że cieszyli się z upadku upokorzonego konkurenta. Miasta-państwa Etrurii nie były wzorem solidarności; tyle samo czasu walczyły między sobą, co z innymi sąsiadami. Ale był też inny ważki powód. Podczas gdy Weje walczyły o życie, inni Etruskowie zmagali się z jeszcze groźniejszym wrogiem – Galami.
Greccy kupcy, wyruszający na północ ze swoich kolonii na wybrzeżu Morza Śródziemnego, bardzo szybko nawiązali kontakty z plemionami zamieszkującymi rozległe ziemie leżące nieco głębiej na kontynencie – plemionami należącymi do wspólnej rodziny językowej i kulturowej. Grecy zaczęli nazywać ich Keltoi, czyli Celtami. Po łacinie mówiono na nich Galli, czyli Galowie.
Celtowie chętnie prowadzili wymianę handlową. Wodzowie poszczególnych plemion w Europie Środkowej mieli mnóstwo żelaza, miedzi i cyny, można było zaopatrzyć się u nich w bursztyn i futra, drewno, miód i sól, psy i niewolników – towary, które z radością wymieniali na dobra luksusowe, zapewniane przez Greków2. Po pewnym czasie żadna uczta u aspirującego wielkiego władcy nie mogła się obyć bez pokazu wspaniałej śródziemnomorskiej zastawy stołowej. W jednym z grobowców odkopanych w wielkiej celtyckiej twierdzy w Heuneburgu znaleziono ślady jedwabnej tkaniny – najstarszego jedwabiu, jaki kiedykolwiek odkryto w Europie.
Celtyccy władcy uwielbiali też wino. Greccy kupcy donosili, że za jedną amforę tego trunku Galowie gotowi byli zapłacić niewolnikiem. Tuż przed rokiem 500 a.Ch., w czasie kiedy Rzymianie pozbywali się akurat Tarkwiniusza, celtycka arystokratka z Mont Lassois w północnej Burgundii została pochowana z ogromnym kraterem na wino – bogato dekorowanym naczyniem w stylu greckim. Wysokie na ponad 1,6 metra naczynie o pojemności tysiąca litrów to prawdziwy cud ze złota i rzeźbionego brązu, największy dzban do mieszania wina, jaki kiedykolwiek dotrwał do naszych czasów.
W społeczeństwie celtyckim nadchodziły jednak zmiany. W połowie V wieku a.Ch. wielkie grody, takie jak Mont Lassois i Heuneburg, zostały opuszczone, a niektóre z nich noszą ślady ognia. Groby z tamtego okresu zawierają więcej broni niż dzbanów z winem: oszczepy, włócznie, tarcze, czasem wśród nich znalazł się charakterystycznie wydłużony celtycki miecz.
W tym czasie zawirowań nastąpiła poważna zmiana szlaków handlowych biegnących na ogół na linii północ–południe. Stary szlak morski do Italii przez greckie miasto Massilia (współczesną Marsylię) został właściwie porzucony. Celtowie wysyłali teraz kupców przez Alpy, prowadząc interesy z Etruskami, którzy starali się kontrolować ważne porty i punkty handlowe u wybrzeży Adriatyku.
U stóp gór rozciągały się żyzne ziemie nad Padem i tutaj też, czerpiąc korzyści z handlu z Celtami, rosły i kwitły nowe etruskie kolonie. Ale etruscy osadnicy przypominali rolników na zboczach wulkanu: źródło ich bogactwa stanie się przyczyną ich klęski. Tam, gdzie mogły pojawić się celtyckie towary, mogli również dotrzeć celtyccy wojownicy.
Dane archeologiczne z czasów migracji Celtów do Italii zawierają wiele niejednoznaczności i elementów trudnych w interpretacji. Na przykład obecność naczyń w stylu celtyckim może być nie tylko dowodem na istnienie wymiany handlowej albo naśladownictwa, lecz niekoniecznie celtyckiego osadnictwa. Tak czy inaczej, ludy bardzo blisko spokrewnione z Celtami żyły w północnej Italii od wielu pokoleń. Pozostawiane przez nich ślady trudno odróżnić od oznak nowszej celtyckiej migracji.
Niemniej jednak istnieją pewne dowody na to, że pod koniec V wieku a.Ch., kiedy Rzym oblegał Weje, etruskie kolonie w dolinie Padu zostały zaatakowane podczas nieoczekiwanej wielkiej inwazji Celtów. Nagrobki z ważnego węzła handlowego w Felsinie ukazują Etrusków w desperackiej walce z nagimi wojownikami z plemienia Bojów. Na miejscu Felsiny w dzisiejszych czasach wznosi się Bolonia, a nazwa tego miasta jest trwałym dowodem celtyckiego zwycięstwa3.
Bojowie byli tylko jedną z kilku grup, które napłynęły do doliny Padu około 400 a.Ch. Ziemie, z których wywodzili się Celtowie, leżące daleko za górami, nad Dunajem i Sekwaną, były biedne i przeludnione. Młodzi Celtowie żyli w stanie ciągłej rywalizacji. W salach biesiadnych celtyckich władców ambitni wodzowie przeprowadzali pokazy zdobycznych dóbr, zrabowanych strojów, pyszniąc się dokonaniami z przeszłości oraz snując plany nowych podbojów i wypraw.
Italia kusiła obietnicą bogatych łupów. Najpierw na południe ruszyły drużyny wojowników, a potem za nimi całe plemiona, które przemierzały setki kilometrów, by pod śródziemnomorskim słońcem znaleźć dla siebie nowy dom: Laowie i Lebekiowie, Insubrowie i Cenomani, Ananowie i Lingonowie. Ostatni przybyli Senonowie pochodzący znad górnego biegu Sekwany, którzy rozprzestrzenili się wzdłuż wybrzeża Adriatyku. Tutaj, jak pisał grecki historyk: „nie zajmowali się niczym innym, jak tylko wojną i rolnictwem; wiedli proste życie, nie znając żadnej nauki ani sztuki”.
Taka ocena nie jest do końca sprawiedliwa w odniesieniu do Celtów. Ich rydwany były jednymi z najbardziej zaawansowanych pojazdów kołowych epoki. Analfabetyzm nadrabiali bogatą tradycją poezji przekazywanej z ust do ust. Ich miecze były jednymi z najlepszych w Europie, co wiele mówiło o umiejętnościach celtyckich (galijskich) rzemieślników, którzy łączyli geometryczne wzory dawniejszej sztuki europejskiej z motywami roślinnymi greckich lub etruskich dzieł sztuki, tworząc charakterystyczny krzywoliniowy styl celtycki. W 390 a.Ch., gdy Galowie zajmowali północne obszary Italii, szeroko pojęta kultura celtycka zbliżała się do swojego kolorowego, energicznego szczytu.
Nie może być wątpliwości, że galijscy wojownicy – a dokładniej Senonowie – którzy maszerowali wzdłuż Tybru w roku 387 lub 386 a.Ch., musieli robić wielkie wrażenie. To byli profesjonaliści, wilki wśród owiec. Przybyli tu, aby wymusić daninę od przerażonych mieszkańców tych ziem. Jaką mieli filozofię? Omnia fortium virorum – odwaga zapewnia wszelkie zdobycze – stwierdzenie poparte ostrym grotem włóczni…
Pierwszym celem Celtów było etruskie miasto Kluzjum, które niegdyś, pod rządami wielkiego wodza Larsa Porsenny, było jedną z największych potęg środkowej Italii. Czasy się jednak zmieniły. Jak twierdzi Liwiusz, mieszkańcy Kluzjum byli tak przerażeni nagłym pojawieniem się napastników, że zgodzili się wysłać upokarzające błaganie do Rzymu o pomoc. Podbudowani niedawnym sukcesem pod Wejami, Rzymianie zgodzili się wysłać posłów, by przeprowadzić negocjacje z najeźdźcami. Wysłano trzech młodych mężczyzn wywodzących się z Fabiuszów – członków tego samego arystokratycznego klanu, który został prawie całkowicie zniszczony przez Wejów sto lat wcześniej.
Klęska przodków w niewielkim tylko stopniu złagodziła gorącą krew wyniosłych Fabiuszów. Negocjacje w Kluzjum załamały się niemal natychmiast i wkrótce doszło do starcia, w którym trzech ambasadorów Rzymu, wbrew wszelkim ustalonym zasadom wojny, walczyło w pierwszej linii.
I tak, dość niespodziewanie, Kluzjum zostało ocalone. Zachowanie Fabiuszów tak rozwścieczyło Galów, że zrezygnowali z ataku na Etrusków. Cała ich wściekłość skupiła się na Rzymie. Liwiusz pisał: „Niebezpieczeństwo, tak ogromne, zbliżało się. Ale los, gdy nie chce złamania swej zagrażającej komuś siły, w dużym stopniu zaślepia ludzi; więc państwo […] teraz nie powołało żadnego nadzwyczajnego urzędu ani nie przedsięwzięło nadzwyczajnych środków ochronnych”. Przedstawiona przez niego historia ma przesłanki, by stać się klasyczną tragedią: Rzymianie, dowodzeni przez Kamillusa, zdobywają Weje i tak pęcznieją po tym wyczynie z dumy, że ich aroganccy posłowie łamią prawa dyplomacji – a więc i prawa bogów. Następnie, głupio, Rzym ignoruje nawet ostatnie ostrzeżenie: nadludzki głos, który usłyszano pewnej nocy z ciemności w pobliżu świątyni Westy, przepowiadający Rzymowi zagładę.
Galowie nadciągają, spiesząc na południe, jakby prowadzeni przez samą Nemezis. A Rzymianie, zamiast powierzyć dowództwo swojemu najlepszemu dowódcy, Kamillusowi, wypędzają go z miasta w przypływie autodestrukcyjnej zazdrości. Dowodzenie rzymską armią powierzają następnie tym samym Fabiuszom, którzy sprowadzili na Rzym zagładę.
Armia Celtów zbliżyła się do Rzymu na odległość dnia marszu, zanim napotkała jakikolwiek opór. W końcu, w miejscu, gdzie mały strumień zwany Alia spływa ze wzgórz, by połączyć się z Tybrem, błysk słońca odbitego na żelaznym grocie zdradza obecność obrońców miasta, ustawionych wzdłuż linii via salaria – starożytnej drogi transportu soli.
Nie były to słynne legiony, które pewnego dnia podbiją pół świata. Rzymska armia, która tego dnia stanęła do walki, wciąż była raczej armią obywateli niż profesjonalistów. Sami żołnierze dbali o swoje zaopatrzenie w pancerze i broń, w jakości różnej, zależnie od zajmowanej pozycji społecznej. W skład osłaniającej piechotę jazdy wchodzili ekwici, młodzi arystokraci, których stać było na utrzymanie konia i całego niezbędnego ekwipunku. Najbiedniejsi obywatele walczyli w oddziałach lekkiej piechoty uzbrojonej w oszczepy, kamienie czy cokolwiek, co udało im się znaleźć.
Trzon armii stanowiła jednak jednostka ciężkiej piechoty, przypominająca greckich hoplitów z tego samego okresu, uzbrojonych w dużą okrągłą tarczę i włócznię służącą do wyprowadzania ciosów. Dominującą formacją była falanga – gęsty mur tarcz kilku szeregów. Tak długo, jak falanga zachowywała spójność, gdy każdy z żołnierzy osłaniał swojego sąsiada za wielką żelazną szczeciną włóczni, skierowaną w stronę wroga, formacja była niemal całkowicie odporna na jakikolwiek bezpośredni atak.
Ten szyk doskonale oddawał ducha armii rzymskiej republiki: sztywny, silnie rozwarstwiony, ale połączony ściśle w obliczu wrogiego świata. Był też tworem typowym dla rozwijającego się miasta-państwa i na ogół w czasie lokalnych wojen, do których Rzym był przyzwyczajony, sprawdzał się wystarczająco dobrze.
Galowie stanowili jednak dla Rzymian nowe wyzwanie. Autorzy dzieł starożytnych zawsze dziwili się, jak wysocy i szczupli byli Galowie. Uderzała ich również wielka siła tych mężczyzn. Wśród Galów byli wojownicy, którzy walczyli zupełnie nago, jeśli nie liczyć ozdobnych pierścieni. Nie używali żadnych elementów zbroi, co było charakterystyczną dla nich brawurą, która bardzo onieśmielała każdego wroga. Jeden z Rzymian twierdził, że Galowie byli „bardzo kłótliwi”. „Szalenie lubili wojnę” – przyznawał pewien grecki autor.
I tacy właśnie musieli być. Ich wartość jako ludzi wyznaczał miecz, czy to w pojedynczej walce ze współplemieńcami, czy podczas najazdów na łagodniejszych sąsiadów. Niech Rzymianie kulą się w swoich falangach! Ci żądni przygód Celtowie nie byli rolnikami, którzy ustawiali się ciasno niczym bydło, ale stanowili elitę żarliwych wojowników, dla których walka była zarówno profesją, jak i sztuką.
Teraz, gdy Galowie stanęli przed zdenerwowanymi Rzymianami, powietrze wypełniło się ich okrzykami pełnymi pogardy i magicznymi pieśniami bojowymi. Wodzowie w swoich rydwanach pędzili tam i z powrotem wzdłuż linii wojowników, rzucając wyzwania Rzymianom, a jasne pióropusze na ich hełmach ciągnęły się za nimi. I wtedy, przy akompaniamencie potężnego ryku wielkich trąb wojennych, celtyckich karnyksów ozdobionych głowami bestii, ruszyli do ataku.
Zaatakowali w luźnym szyku, z włóczniami i długimi mieczami w pogotowiu, wyjąc w biegu. Szarża na mur tarcz nie jest łatwym zadaniem, ale wojowników napędzało pragnienie zabicia wroga, a nie lęk przed śmiercią.
Rzymianie przyglądali się atakującym zza gęstwiny włóczni, czując niemal namacalnie żądzę krwi Galów. Przeżyliby, gdyby udało im się utrzymać spójną linię obrony. Nagle jednak w szeregach zapanował strach; groty włóczni zaczęły drżeć, jakby smagane podmuchem wiatru; galijskie miecze poszybowały naprzód, a tam, gdzie doszło do zderzenia szeregów, broniąca się armia poszła w rozsypkę. Falanga rozpadła się na setki pojedynczych oddziałków, uciekających ludzi i zbierającej śmiertelne żniwo stali.
Na lewej flance Rzymianie znaleźli się w pułapce między masami Galów a nurtem Tybru. Wielu skakało do wody w pełnej zbroi i tonęło w przybrzeżnym błocie. Ci w lżejszym rynsztunku dotarli jakoś na drugi brzeg i uciekli do Wejów, porzucając już myśl o obronie Rzymu. W centrum doszło do wielkiej rzezi, gdy masy przerażonych uciekinierów wpadały na siebie nawzajem w pośpiechu. Galowie wycinali ich ze skutecznością wytrawnych zabójców. Tylko na prawej flance, gdzie rezerwy Rzymian znalazły się w miejscu dającym im przewagę wysokości, oddziały zdołały się wycofać. Później jednak i oni rzucili się w popłochu do ucieczki, kierując się w stronę Rzymu.
Galijscy zwiadowcy przybyli pod miasto krótko przed zachodem słońca. Rzym był na łasce napastników. Bramy były otwarte, umocnienia opuszczone. Tylko późna pora i strach przed możliwą zasadzką powstrzymały Galów przed natychmiastowym atakiem. Główna część armii rozbiła obóz na noc, świętując łatwe zwycięstwo.
Tymczasem na Forum rzymscy obrońcy rozważali dalsze działania. Znaleźli się w trudnej sytuacji. Po bitwie nad Alią w mieście schroniło się niewielu żołnierzy. Za mało, by myśleć o powstrzymaniu Galów przed sforsowaniem zewnętrznego rowu i palisady Rzymu. Ponadto w mieście było zbyt wiele kobiet, dzieci i starców, żeby wszyscy mogli się zmieścić w jedynym miejscu zapewniającym większą ochronę, ufortyfikowanej cytadeli na wzgórzu kapitolińskim zwanej Arx.
Rozpoczął się więc exodus. Mieszkańcy Rzymu, ci, którzy byli w stanie, załadowali swoje dzieci i rodziców oraz kilka najcenniejszych przedmiotów z gospodarstwa na wozy, które przetoczyły się w żałobnej procesji pod Kapitolem w kierunku targu bydła, a następnie pokonały rzekę i znikły w mrokach letniej nocy.
Pośród tłumu uchodźców znajdowało się sześć dziewic, kapłanek Westy, z twarzami osłoniętymi charakterystycznymi białymi welonami. Westa była boginią ogniska domowego, a westalki miały strzec płomienia, który zawsze płonął w małej, okrągłej świątyni na Forum. Ale teraz rzymskie palenisko wygasło. Zebrawszy najświętsze skarby miasta z ukrytego magazynu w świątyni, westalki zakopały to, czego nie mogły unieść, a teraz uciekały z resztą mieszkańców – sześć przerażonych kobiet z elementami duszy Rzymu w ramionach.
Tymczasem żołnierze, którzy jeszcze pozostali w mieście, ich rodziny i ci senatorowie, którzy nie byli zbyt zniedołężniali, by walczyć, ruszyli ulicą zwaną clivus capitolinus w kierunku wzgórza Kapitol. Przygotowywali się do ostatniego starcia właśnie w cieniu świątyni Jowisza.
Galowie wkroczyli do miasta następnego ranka, drogą solną i przez bramę Kollińską4. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Mieszkający w wioskach Celtowie, tak zażarci w boju, milczeli, gdy przechodzili ulicami, uciszeni przez puste oczodoły okien pozamykanych domów.
Atmosfera tego pochodu, według słów Liwiusza, przypominała coś w rodzaju religijnego uniesienia. Nie tylko dlatego, że w portykach swoich domów śledzili ich wzrokiem nieruchomi, najstarsi mieszkańcy Rzymu – zbyt dumni, by uciekać, i zbyt słabi, by walczyć. W spokoju czekali na śmierć. Ubrani w najlepsze szaty, z symbolami piastowanych urzędów i wyróżnieniami, ci starsi wydawali się Galom dziwnymi, milczącymi bogami. W końcu jeden z najeźdźców odważył się wyciągnąć rękę i pociągnął zaciekawiony za śnieżnobiałą brodę jakiegoś patrycjusza. Takiej napaści na swoją godność Rzymianin nie mógł znieść. Marek Papiriusz, bo to on był owym napastowanym starcem, uderzył Gala mocno w głowę swoją laską. Czar prysł i rozpoczęła się masakra.
Rzymianie w cytadeli przez wiele dni obserwowali tylko, jak Galowie łupią miasto. Widzieli plądrowane domy, różne skarby i cenne przedmioty gromadzone na Forum przez zwycięzców. Od czasu do czasu słyszeli też krzyki mordowanych mieszkańców – tych, którzy nie zdążyli uciec lub nie mieli dość sił, by na czas opuścić miasto.
Wzgórze Kapitolińskie pozostawało jednak niezdobyte. Gdy Galowie, z uniesionymi nad głowami tarczami, próbowali zaatakować pod górę, zostali odepchnięci, ponosząc ciężkie straty.
A kiedy Galowie podjęli próbę nocnego podejścia jedną ze stromych, ale niestrzeżonych ścieżek, obrońców ostrzegły święte gęsi Junony. Oblężeni Rzymianie, cechujący się wielką pobożnością, którą Liwiusz tak podziwia, nie zgodzili się, aby nawet wtedy, gdy brakowało żywności, zjedzono ptaki bogini. Te zaś właśnie im się za to odwdzięczyły, bo usłyszawszy Galów wspinających się po skałach, przerażone skrzeczały i gęgały na tyle głośno, by w samą porę obudzić śpiących obrońców. I tak oto bogini Junona, przecież zupełnie niedawno uprowadzona z Wejów, uratowała Rzym.
W owym czasie nawet Galom zaczynało już brakować żywności. Oddziały Rzymian wokół miasta rosły za to w siłę. Po raz kolejny wezwano do działania wygnanego z Rzymu bohatera spod Wejów Marka Furiusza Kamillusa.
W tym czasie jednak obrońcy cytadeli głodowali na dobre i ostatecznie zdecydowali, że Galów trzeba przekupić. Kosztem 1000 rzymskich librae złota (około 327 kg, co było ogromnym bogactwem) wódz Celtów, Brennus, zgodził się opuścić miasto, bez wątpienia zadowolony z sukcesu całej wyprawy5.
Według legendy podczas odmierzania złota rzymski trybun zauważył, że Galowie oszukują, używając niewłaściwych odważników. Wówczas Brennus ze śmiechem rzucił swój miecz na wagę po stronie galijskiej. Vae victis – miał wykrzyknąć. Biada zwyciężonym!
W tym momencie, jak opowiada Liwiusz, na scenę wkracza Marek Furiusz Kamillus. Na czele nowo sformowanej armii rzymskiej rozprasza Galów i odzyskuje wypłacony okup, a nielicznych ocalałych wypędza z powrotem przez góry na ich terytorium na wybrzeżu Adriatyku.
W Rzymie szybko sytuacja się normuje. Mieszkańcy wracają. Westalki odkopują święte artefakty. Kamillus kładzie szczególny nacisk na obłaskawienie bogów, którzy mogli poczuć się urażeni: wszystkie święte miejsca dotknięte przez Galów są ze stosowną troską ponownie konsekrowane; odbywają się specjalne igrzyska na cześć Jowisza Kapitolińskiego; a tajemniczy bóg, którego ostrzeżenie zostało zignorowane tej nocy obok świątyni Westy, zyskuje specjalne względy, ponieważ Rzymianie wznoszą mu świątynię, z braku lepszych pomysłów zwaną po prostu Aius Locutius – ku czci głosu.
Na tym etapie historia opisywana przez Liwiusza staje się w pewnym sensie moralizatorską bajką. Przekonuje on Rzymian, że za zaniedbanie czci nieśmiertelnych i złamanie praw ludzkich „otrzymaliśmy taką karę z rąk bogów i ludzi, że staliśmy się lekcją dla całego świata”. Ale z pobożnym Kamillusem dowodzącym armią, gdy bogom oddano należną im cześć, Rzym mógł znów cieszyć się szczęściem i rozkwitał.
Rzeczywiście miła bajeczka – i pięknie opowiedziana tak, aby rezonować z augustowskim gronem odbiorców Liwiusza. Ale z pewnością nieprawdziwa. W rzeczywistości najbardziej prawdopodobne jest to, że Marek Furiusz Kamillus nigdy nie istniał.
Co tak naprawdę wydarzyło się tego lata roku 387 lub 386 a.Ch.? Rzymianie otrzymali silny cios. Galijskie plemiona, być może nawet nie tak wielka ich grupa, jak opisywał Liwiusz, rozgromiły rzymską armię, zajęły miasto, wymusiły wypłacenie okupu i odeszły, ciesząc się triumfem. W sumie zadowolone z dobrze wykonanej roboty.
Porażka Rzymu była na tyle kłopotliwa, że opowiadali o niej sobie kupcy w całym basenie Morza Śródziemnego. Młodzi mężczyźni w Atenach słyszeli, choć nie przykładali do tych wieści wielkiej wagi, że jakieś miasto na zachodzie zostało splądrowane przez armię „hiperborejczyków” – dzikusów z północnych krain.
Wieści o złupieniu Rzymu dotarły także na Sycylię, gdzie zostały przyjęte z większym zainteresowaniem, bo pewien człowiek mógł sporo zyskać dzięki działaniom Galów, naciskających na miasta w środkowej Italii. Dionizjusz I, władca greckich Syrakuz leżących na sycylijskim wybrzeżu, w tym czasie znajdował się na najlepszej drodze, aby stworzyć całkiem udane małe imperium z placówkami na całym Półwyspie Apenińskim. Jego nowa kolonia w Ankonie nad Adriatykiem, tuż obok terytorium Senonów, wyróżniała się tak dobrym położeniem strategicznym, że mogła kontrolować szlak handlowy z północy na południe przez Alpy, zwłaszcza jeśli Etruskowie zostaliby usunięci z tego równania. Bardzo prawdopodobne (choć nie da się tego udowodnić), że wyprawa wojenna Celtów, którzy splądrowali Rzym, była pomysłem Dionizjusza. W ten sposób dałoby się wyjaśnić – lepiej niż konsekwencje negocjacji pod Kluzjum – dlaczego Galowie wybrali się aż tak daleko na południe. Bo byli najemnikami zmierzającymi na Sycylię.
A jeśli Galowie kiedykolwiek zostali pokonani, to nie przez Kamillusa. Jedyną siłą, która mogła pokonać Brennusa i jego drużyny, nie byli wcale Rzymianie, ale Etruskowie, rzymscy sojusznicy z pobliskiego miasta portowego Caere, którzy zgodnie z jedną tradycyjną opowieścią przechwycili Galów i pokonali ich, gdy ci wracali z południa. Moment pojawienia się Kamillusa to deus ex machina; według słów wielkiego dziewiętnastowiecznego klasyka Theodora Mommsena: „Skoro tylko Gallowie odeszli ze złotem, o którem później i dosyć nietrafnie sklejona powieść niesie, że przez Kamilla odzyskane na Gallach zostało” – historia ta miała na celu jedynie ratowanie rzymskiej twarzy.
Rzymianie zostali upokorzeni. Nie byli oni jednak narodem, który by pozwolił, aby cokolwiek się marnowało. Z surowego materiału porażki stworzyli historię – opowieść o rzymskiej odwadze i wytrwałości w obliczu katastrofy; o pobożności; o nagrodzonej wierze w bogów; o niezłomności w pokonywaniu ataków dzikich i pełnych żarliwości Celtów, wielkich barbarzyńców, tych Innych, których grabieże, choć bolesne, pozwoliły Rzymianom pokazać swoje mocne strony, dzięki którym rozumieli i kształtowali samych siebie. Była to historia, którą powtarzali przez setki lat.
Dla Liwiusza, cztery wieki później, splądrowanie Rzymu przez Galów było niczym nowy początek dla miasta. Był to również kamień milowy w jego historii. Wszystkie najstarsze zapiski dotyczące historii Rzymu zostały zniszczone przez Galów – wyjaśniał. Całe miasto spłonęło, więc wcześniejsze wydarzenia są okryte tajemnicą. Liwiusz obiecuje za to, że szczegóły wydarzeń, które rozegrały się po splądrowaniu miasta, zostaną przedstawione w sposób jednoznaczny i jasny, we właściwej kolejności.
Innymi słowy: przed klęską galijską mamy mity, po niej – historię.
Ale Liwiusz się myli. Ów najbardziej wiarygodny świadek rzymskiej historii, sama ziemia i błoto, ujawniają niewygodną prawdę: nie ma warstwy węgla w glebie datowanej na lata 80. IV wieku a.Ch. Rzym nie spłonął. Linia popiołu, granica między historią a mitem, nie jest tak wyraźna, jak wolał myśleć Liwiusz i jego następcy.
Przypisy
1 W Italii epoki żelaza posługiwano się blisko czterdziestoma odrębnymi językami i dialektami. Większość z nich, w tym łacina, należała do tak zwanej podrodziny italskiej, a przynajmniej do szerszej rodziny języków indoeuropejskich. Nietypowym wyjątkiem od tej reguły jest natomiast język etruski, który nie ma żadnych znanych nam krewnych. Ten tajemniczy język wyszedł z użycia ok. I wieku a.Ch. Obecnie w zasadzie trudno powiedzieć, że jest on zrozumiały dla współczesnych badaczy. Nie wiemy, skąd się wziął. Czy został przeniesiony do Italii przez najeźdźców, czy też przetrwał z formy jeszcze dawniejszej przeszłości tych ziem? Nie wiadomo.
2 Celtowie znani byli również z tego, że przygotowywali słynną, umiejętnie konserwowaną szynkę.
3 Bojowie z Bo-lonii dali też nazwę ziemi, z której się wywodzili, Bohemii w górnym biegu Dunaju.
4 Przy bramie Kollińskiej (o czym nie mogli wiedzieć Galowie) znajdowała się podziemna komnata, gdzie grzebano żywcem westalki, które straciły dziewictwo. Miała to być próba, podczas której ich bogini mogła je uratować, jeśli zostały fałszywie oskarżone. Niezależnie od tego, co zdecydowała bogini, nieczyste westalki nigdy nie zostały uwolnione przez jakiegokolwiek mężczyznę.
5 Ten wódz przez starożytnych historyków jest tradycyjnie nazywany Brennusem. W rzeczywistości imię Brennus jest prawdopodobnie tylko zlatynizowanym określeniem celtyckiego wodza. Prawdziwe imię tego człowieka jest nieznane.