Najgłośniejsza powieść Mike’a McCormacka, autora należącego do czołówki współczesnych irlandzkich pisarzy. „Słoneczny szkielet” to opowieść o wadze drobnych decyzji pojedynczego człowieka, które w zderzeniu z wielką polityką – często zgubną dla całej społeczności – mają moc wpływania na rzeczywistość.


O „codziennych zwyczajach, rytmach, rytuałach utrzymujących świat ludzki jak słoneczny szkielet”. I o miłości – jedynej sile, którą możemy przeciwstawić śmierci. „Słoneczny szkielet” to najgłośniejsza powieść Mike’a McCormacka – autora należącego do pierwszej ligi współczesnych irlandzkich pisarzy, o którym przez lata krytycy lubili się wyrażać, że jest „haniebnie niedoceniany”. I to pomimo licznych nagród literackich oraz nominacji do Bookera.

Gdyby popularność twórców miała być wprost proporcjonalna do wielkości ich dzieła, Mike McCormack rzeczywiście powinien zyskać spektakularny rozgłos. Rzadko w końcu mamy do czynienia z tekstami wybitnymi, a „Słoneczny szkielet” niewątpliwie do nich należy.

Odnajdziemy w tej powieści echa celtyckiej tradycji i wielkiej irlandzkiej literatury z charakterystycznym połączeniem metafizyki, humoru i formalnego eksperymentu.

„Słoneczny szkielet” to książka napisana jednym zdaniem, chciałoby się powiedzieć na jednym wydechu, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie monologu głównego bohatera orientujemy się, że ten już nie żyje”.

To z perspektywy końca poznajemy biografię Marcusa Conwaya – inżyniera zamieszkującego prowincjonalne hrabstwo Mayo. Porządnego faceta, któremu nie przydarzyło się nic nadzwyczajnego, ale który jak wielu z nas próbował nadać swojej egzystencji znaczenie. Ojca, męża, sąsiada, który rozumiał, że przyzwoitość jest jedynym antidotum na szaleństwo historii.

***

• McCormack to jeden z naszych najodważniejszych i najbardziej innowacyjnych współczesnych pisarzy. Tą powieścią osiągnął niezawodne mistrzostwo.
– Kevin Barry

• Ze stylistyczną gracją, w swojej wyjątkowej, oszczędnej i precyzyjnej poetyckiej prozie Mike McCormack oddaje melodię otaczającego nas świata. Jedna z najlepszych książek 2016 roku.
– Colum McCann

• Mike McCormack ma talent nie z tej ziemi. Mój podziw do tej książki jest ogromny.
– Eleanor Catton

• „Słoneczny szkielet” Mike’a McCormacka to niezwykła powieść pisarza, który nie jest jeszcze sławny, ale z pewnością zasługuje na uznanie każdego, kto wierzy, że powieść nie umarła, a powieściopisarze nie są jedynie pożywką dla metropolitalnej klasy średniej.
– Ian Sansom, „The Guardian”

Mike McCormack
Słoneczny szkielet
Przekład: Piotr Siemion
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 12 czerwca 2024
 
 


dzwon
bije dzwon
słyszę dzwon, oto
słyszę, jak bije dzwon, gdy tu stoję
słychać tu bijący dzwon
słychać jego bicie wśród szarości światła
poranka, południa, wieczora
Bóg jeden wie
szary dzień, ja stoję tutaj i
słucham bicia dzwonu w środku dnia, to dzwon na środek dnia, na Anioł Pański, dzwon w samym sercu dnia, jego bicie niesie się przez szare światło aż
tutaj
tu, gdzie stoję w kuchni
słysząc, jak bicie dzwonu
usidla me serce i
przyciąga tutaj cały świat, bym znowu
znów tutaj był
bez krwi, bez oddechu, po najdalszej podróży, znów stoję w tej kuchni
zdezorientowany
pełna zgoda co do tego, ale
naprawdę słyszę bicie dzwonu z wiejskiego kościoła raptem o milę stąd w linii prostej, po przeciwnej niż kościół stronie ulicy jest tam posterunek policji, naszej garda, mur kościelny ocieniają zawisłe nad świątynią jawory, przeogromne, w ich koronach gnieżdżą się stada gawronów, tak liczne i rozwrzeszczane, że wiosną, gdy budują siedziby, ich skrzek wypełnia całą nawę, lecz zaraz
tak prędko się zmęczyłem, dlaczego
przez ten zryw w stronę kościoła, ku dzwonom
tak, one istnieją naprawdę
te dzwony, na żywo
to nie taśma ani żadna transmisja
ucho z miejsca to pozna, ich dźwięk jest otchłanny, z wibracją, która dociera aż tutaj przez długi i szeroki przestwór dnia, dźwięk, który mimo odległości echem rozbrzmiewa mi w piersi
skurczowe dudnienie z dalekiego krańca parafii u kresu poznanego świata, z miejsca na północ od Sheeffry i od Mweelrea, zakończonego bezmiarem wód zatoki Clew
dzwon na Anioł Pański
rozbrzmiewa oto nad każdą wsią i każdym miasteczkiem, nad każdym polem, wzgórzem i moczarem między nimi, sześć potrójnych uderzeń rozciągniętych na minutę i pół, uderzenie za uderzeniem w skraj pustki, mające przyzwać parafian, niech ruszają tu drogami pierwszej klasy i pozostałymi, wiodąc wraz ze sobą
wszystkie swoje szkoły razem z boiskami do nogi
wszystkie mosty i wszystkie cmentarze
wszystkie sklepy i puby z piwem
składy materiałów budowlanych i przychodnie
miejscowy dom kultury
stację uzdatniania wody, dalej
korty do gry w odbijanego
całe dzieło stworzenia, ze wszystkimi
punktami orientacyjnymi, wokół których, Bóg świadkiem, gromadzi się cała parafia, jak musiał się gromadzić
cały dopiero co stworzony ludzki świat w początkach czasu, w marszu przez
góry, rzeki, jeziora
aż wreszcie osiadł tutaj, w tej to okolicy nad rzeką Bunowen, która wzięła źródło na wzgórzach Lachta i stamtąd skierowała nurt na północ, ku morzu, po drodze wykrawając ze świata podmokłą nizinę, dokąd wiodą wszystkie drogi, te klasy pierwszej i te pozostałe, pod górę, to znów w dół, w zgodzie z konturem okolic, by spotkać się, wszystkie co do jednej, w punkcie, w którym stoi dzisiaj
miasteczko Louisburgh
to stamtąd bije oto dzwon na Anioł Pański, scalając świat od nowa
góry, rzeki, jeziora
łany, morgi, włóki
zwierzęta, minerały, rośliny
przymierze, krzyż święty, korona
cały zrządzony świat
z całą swoją historią, aby mnie teraz wspierał
kiedy stoję w kuchni
tego oto domu
mieszkałem w nim przez prawie ćwierć wieku, tu wychowaliśmy dzieci, w tym domu na peryferiach miejscowości Louisburgh w irlandzkim hrabstwie Mayo, na zachodnim wybrzeżu kraju, z tej wioski, z jej okolic jest moja krew, o czym się przekonałem, tropiąc przodków aż po epokę, kiedy były tu tylko rzeczułka z przeprawą i parę kurnych chat stłoczonych wokół kuźni i mostu z krzywych bali, wioszczyna z kamienia i torfu rozwłóczona bez ładu i składu, która dopiero później doczekała się planu i przywileju targowego, moje drzewo sięga w sam głąb ponurej prehistorii, do czasu, gdy klany upartych kmieci i rybaków dopiero zapuszczały korzenie na tym spłachciu ziemi
czy grad, czy zawierucha
piekło czy powodzie
ludzie brzuchaci, zapalczywi, co drugi z nich poszedł do ziemi, nim dożył sześćdziesiątki, nagły ból w piersi i już, a jaki mieli dryg do śpiewu, co niektórzy z nich, wszyscy oni
kolejno, co pokolenie, wnosili wszyscy swój wkład do domostwa, aż gospodarstwo rozrosło się im do dwudziestu akrów pastwisk, ziemi ornej, mieli nawet prawo wypasu na łąkach wzgórza Carramore, które góruje nad zatoką, jednak
skąd ten, kurwa, ból, uporczywy ból, mówiący mi
że, o ile się na tym znam,
a znajomość rzeczy to mój dar, ten ból
mówi mi
mówi, że jest coś dziwnego w tym, co się tu ze mną dzieje, jak gdyby w eterze wokół mnie trwało drżenie, nerwowa energia, która wstąpiła i we mnie i dokucza mi od pierwszej chwili, kiedy zaczęły bić dzwony, mam wrażenie wewnętrznego trzepotania, zawrót głowy niosący mnie
przez cały dom
przez drzwi
kolejne pomieszczenia
z krańca do krańca hallu
jak miotany obłędem mijam
sypialnie, łazienki, salonik i od razu
nawrót do kuchni, a tam
dobry Jezu
co mną tak cisnęło
o, dobry Jezu
jednak inaczej – nie poryw obłędu, lecz raczej jasna fałda, która się toczy przez przestwór, pcha mnie z pokoju do pokoju po to tylko, bym odkrył
że w domu jest pusto
ani żywej duszy
i nic w tym dziwnego, jest środek tygodnia, domownicy wyszli
nie ma ich
dzieciaki wyjechały w świat, a moja Mairead jest, ma się rozumieć, w pracy, wróci tu dopiero po czwartej, więc do tego czasu dom należy do mnie, w innej sytuacji tylko by mnie to ucieszyło, mógłbym zająć się spokojnie swoimi sprawami, poleniuchować, posłuchać radia albo poczytać gazetę, lecz teraz uwolniony czas mi wręcz przeszkadza, bite cztery godziny będę musiał czekać na jej powrót
cztery godziny sam jeden
cztery, dopóki nie wróci, hmm
musi się znaleźć jakiś sposób, by mi zapełnić kawał czasu, jaki mi dano, cokolwiek, byle co, byleby uśmierzyło niepokój, który w sobie czuję, tylko co
gazeta
o, właśnie
gazeta codzienna
wystarczy znaleźć kluczyki do auta, a ruszę do centrum po gazetę, zostawię wóz na placu przed apteką, stanę na chodniku, a potem
właśnie tak zrobię
będę stał i czekał, aż któryś z przechodniów, zbliżając się, przemówi, powie do mnie na przykład
dzień dobry
o, dzień dobry
albo ktoś inny, kto przywita mnie jeszcze inaczej, pomacha do mnie z odległości albo zawoła mnie po imieniu, bo choć ulica w naszej miejscowości to zwykła miasteczkowa ulica jak wszystkie, od pozostałych różni się pod jednym zasadniczym względem – ta konkretna ulica jest moja, należy do mnie, w tym sensie, że szedłem nią tysiące razy
jako dorosły i dzieciak
zimą i latem
czy w grad, czy w deszcz, czy w słońcu, toteż
na tej ulicy znam wszystkie drzwi i wystawy, rozpoznam każdy słup i krawężnik, od jej początku do końca
ulica ta jest mi dana
jest moim punktem oparcia
źródłem i podstawą
jednym z tych miejsc, gdzie przechodnie na mój widok zauważą
o, znam tego faceta
czy wręcz dokładniej
o, znam tego faceta, to brat takiej Eithne, ją też znam, i ich rodziców tak samo, cały ten ich klan
albo na nucie bardziej osobistej
oczywiście, że faceta znam, to Marcus Conway, ma dom przez pola ode mnie, z kuchennych drzwi od siebie widzę jego podwórko
lub, nie bez zaciętości
wiadoma sprawa, że go znam, to ten inżynier, inspektor budowlany Marcus Conway, chodziłem z nim do szkoły, graliśmy w nogę w tej samej drużynie, czarno-złoci to my, znam gościa
lub ze zniecierpliwieniem
mało powiedziane, że go znam, jego syn i córka chodzili do szkoły z moimi dzieciakami – razem nas wybrano do rady szkolnej
albo wręcz z irytacją
znam go, oj, znam – pożyczyłem mu raz piłę spalinową, bo chciał wyciąć tamten żywopłot z tarniny na końcu naszej drogi, i co
i tak dalej, i dalej
ku nieskończoności
amen
tak brzmi miejscowe credo we wszystkich tonach i odmianach, artykuły wiary, które poddają mnie próbie, pewniki, na których w tej parafii przez dobre pięć dekad zbudowałem swój żywot, wszystkie dzienne sprawy, rytuały, całą
krótką historię świata, która jest mi teraz wsparciem
kiedy stoję w kuchni, w szarym świetle, zdumiony
bo też czemu nagle wywołuję w sobie tamte głosy i z jakiej przyczyny czuję dziś na sobie napór wszystkich tych najoczywistszych pewników, skąd moje wrażenie, że
muszę przekroczyć progi
muszę się ugodzić
wprowadzić ład, upewnić się
zupełnie jakbym nagle stanął w wąskim kręgu, zewsząd otoczonym niepamięcią, dobra
poszukam tych kluczyków
może są w kieszeniach, może gdzieś na blacie, ale nie, za to odkryłem
że ewidentnie Mairead mnie ubiegła, musiała się wybrać wcześniej i już przywiozła gazety – nie jedną, bo od razu dwie, tutejszy dziennik i krajowy, oba pisma leżą ładnie poskładane na środku stołu, nie zmięte, lecz wciąż równe, gładziuteńkie, z czego wynika jasno, że Mairead nawet do nich nie zajrzała, dlatego może, by to mnie dać miły przywilej rozpościerania świeżych płacht, rozkładanie ich z szelestem i trzaskiem, by odsłoniły swą treść, to jedno z najwdzięczniejszych doznań na początku dnia czy w tym wypadku popołudnia, tak jak ja teraz, przewracanie stronic, wertowanie
na początek biorąc się do czytania tylnych szpalt, działu sportowego z nagłówkami jak ten oto
Surowa lekcja ostatniej porażki
choć to nie miejsce i pora na kazania
ta myśl każe mi raz-dwa zamknąć dziennik, po co i na co mi kazanie tak wcześnie, data na pierwszej stronie mówi, że mamy
2 listopada, jakże, kiedy zdążył już nadejść miesiąc Wszystkich Świętych, to prawie koniec roku, chwileczkę
jak i gdzie przepadł październik
ani się człowiek spostrzegł, kiedy zniknął, raptem tydzień wcześniej przesunięto zegary na czas zimowy, a tu, proszę was
nagłówki informują, że świat starym, upartym zwyczajem podnosi się w chwale i znów zaraz rozpada się z hukiem, w dalekich krajach nadal wojna – w Afganistanie, w Iraku i gdzie jeszcze – a w innych krajach, dla odmiany, prowadzi się inicjatywy pokojowe – Izrael, Palestyna – natomiast bliżej domowego podwórka sprawy mają się nie tak dramatycznie, ale i tu daleko do sielanki – brakuje łóżek w szpitalach, a sektor publiczny nadal domaga się podwyżek – człowiek czyta to z zaciekawieniem, nie myśląc wcale, jak się to wszystko zakończy, to się czuje, artykuły są żywe i krwiste, chociaż jednocześnie
w nadziemskich krainach międzynarodowej gospodarki finansowej rządzą już inne, bardziej abstrakcyjne wskaźniki, podnoszą się i opadają na przemian, tworząc osobny chaos – ceny akcji, stopy procentowe, marże zysków, wskaźniki płynności – z pieniądzem, który wygładza nieuchronne zaburzenia równowagi, by mechanizm nadal mógł nieustępliwie sunąć do przodu, gdy z kolei na jednej ze środkowych stron widnieje
podsumowanie po roku
czyli długi artykuł opatrzony poglądowym diagramem i wyimkami tłustym drukiem, wyjaśniający przyczyny i skutki niedawnego załamania gospodarki w naszym kraju, krótki zarys wydarzeń, których zwieńczeniem był wieczór 29 września, święto Michała Archanioła – dzień, w którym prawie runął irlandzki system bankowy i cały kraj był już o włos od tego, by następnego ranka przekonać się, że wszelkie środki zniknęły, a rachunki są puste, dalej
dla pełnej jasności
artykuł opatrzono grafiką wskazującą punkt po punkcie, jak nieproporcjonalnie narastała gorączka finansowa kraju w latach poprzedzających załamanie, jak zaciągany dług pęczniał i pęczniał, osiągając dziesiątki miliardów, kwotę niewiarygodną jak na niewielką gospodarkę naszej wyspy, kolejne sumy zapierały dech, na zawsze zmieniając ludzkie pojmowanie właściwych granic odpowiedzialności finansowej kraju, koniec końców kiedy te wszystkie kwoty poukładać w piramidę – spiętrzyć na sobie wszystkie twarde, krągłe zera jak wirusy namnażające się w oczach – uznamy je wówczas za
wskaźniki i rzędy wielkości z nowej kosmologii, okrzykniemy je mocami i pędami rodem z ogołoconej krainy, odwrotności naszego świata – z otchłannej dziedziny negacji, która z biegiem czasu wyssie z nas wszelkie życie, czego dowodami są choćby gwałtowność i brak jakichkolwiek znaków ostrzegawczych, z jakimi nadeszła ta najnowsza zapaść sprzed roku, o niczym podobnym nawet się nie śniło naszym tutejszym prorokom, wszystkich ich
dotknęła ta sama ślepota z niemotą, odzierając ich z daru przewidywań, choć przecież właśnie takiego kataklizmu powinni byli oni wszyscy wypatrywać, domyślać się choćby, ale nie, wyszło na to, że żadni z nich prorocy, patrząc wstecz, stało się jasne, jak niewydarzony był ich dar, ich ostrzeżenia brzmiały jak płochliwe cichutkie beczenie, przemawiali nie jak ludzie pewni swoich racji, lecz układnie, żaden z nich nie umiał, a trzeba było wykrzesać z siebie ton na granicy histerii, iść w gromkie oskarżenia, przeciwnie, woleli dłubać w swoich trendach, wstępnych analizach, uładzali swe dyskretne ostrzeżenia tak gładko, że gdy kataklizm nagle nadszedł, od razu wyszła na jaw cała ich słabizna, w takiej sytuacji nie wystarczy odcinkowe wytykanie takiego czy innego błędu, bo niechby i najbardziej pesymistyczne cyferki, tabelki, prognozki i co tam jeszcze mieli nigdy nie złożą się w mapę tego, co nadchodzi, nie uchwycą realnych konturów katastrofy ani nie staną się zaklęciem, które – wypowiedziane na głos – odegna nieszczęście, prorocy gospodarki, zamiast drzeć się wniebogłosy i oskarżać, naszeptywali tylko, ich cicha piosneczka jakoś nie wpadła nam w ucho, a zresztą gdy nadchodzi kataklizm, ratunkiem nie są rozsądek ani rozum, zbawienie ześlą wówczas jacy ludzie, któż inny niż
prorocy miotani obłędem
ci niechaj się rzucą ku nam z oszalałym wzrokiem, niech usmarowani gnojem walą w dzwony, wizjonerzy naraz w upadku i w najwyższej chwale, niech ciskają ku nam słowa pozarozumne, a ich wrzask, gdy go przetłumaczyć na nasze, niech obwieści nam, że
jesteśmy w czarnej dupie
zaprawdę, znaleźliśmy się w dupie
a wszystkie znaki piętrzące się wokół wskazują, że dla nas, dla ogółu, skutek może być teraz tylko jeden
a to jeszcze nie wszystko, bo oto
wzrok kobiety ze zdjęcia
w artykule, temat z naszego okręgu, za to zamieszczono materiał również w dzienniku stołecznym, nie tylko w tutejszej gazecie, tematem tym był
strajk głodowy, który rozpoczęła miejscowa aktywistka, obrończyni środowiska, protestująca przeciwko planowanej w konsorcjum firm energetycznych budowie gazociągu wysokiego ciśnienia biegnącego przez obszar północnego hrabstwa Mayo, gdzie sama mieszkała, firmy zdążyły już zacząć kłaść rurę na dnie zatoki Broadhaven, w obu artykułach znalazłem taką samą ilustrację, zdjęcie, na którym wychudzona kobieta około sześćdziesiątki siedzi okutana w koce w swoim aucie i z tylnego siedzenia wytrzeszcza ku nam wyłupiaste oczy, głodówkę rozpoczęła ponad tydzień temu i od tamtej pory, jak się dowiadujemy, straciła już dziesięć funtów, jedną piątą swojej wagi, w dodatku takie chuchro z niej, że z dnia na dzień rośnie ryzyko, iż kobieta przekroczy niebezpieczny próg, za którym głodówka nieodwracalnie uszkodzi jej organy i zacznie się dla ich właścicielki powolne schodzenie ze świata, ludzie w tym stanie najpierw zaczynają tracić wzrok, zanika im masa mięśniowa, odwapniają się kości, w takiej sytuacji – w obu artykułach bynajmniej nie ukrywano tego faktu – istnieje potrzeba, aby zwiększyć nacisk opinii publicznej, czy w postaci petycji, apeli, czy wręcz interwencji na rzecz głodującej we właściwych instancjach publicznych, a także zrzeszeniach i we właściwych gremiach, dotychczas jednak – osiem dni od rozpoczęcia głodówki – protest nie doczekał się jakiejkolwiek oficjalnej reakcji, czy to ze strony rządu, czy konsorcjum firm energetycznych, lecz chociaż
kobieta słabnie z dnia na dzień
nadal się zaklina, że nie przerwie strajku głodowego dopóty, dopóki największy na świecie specjalistyczny statek do układania rur podmorskich, zarejestrowana w Szwajcarii jednostka Solitaire – o trzystumetrowym kadłubie, dziewięćdziesięciu sześciu tysiącach ton wyporności i czterystuosobowej załodze – nie zabierze się precz z zatoki Broadhaven i leżących za nią wód terytorialnych Irlandii, teraz
zestawienie, dwa zdjęcia, jedno przy drugim
tu szczupluteńka działaczka, tu statek
całość przypominała scenę ze zdjęcia z placu Tiananmen z 1989 roku, tego z samotnym demonstrantem, który własnym ciałem powstrzymuje kolumnę rządowych czołgów, podobieństwo brało się tu z daremności obu gestów, bo czy ogromny Solitaire osiądzie dziobem na brzegu, kapitulując na widok wycieńczonej działaczki okutanej w koce i patrzącej błędnym wzrokiem z tylnego siedzenia, dramat w obu wypadkach był równie prawdziwy, bo niósł ze sobą wiadomy nieuchronny skutek, co więcej, groźnie zderzały się tu racje jednostki z tymi oficjalnymi, tu areną starcia stało się biedne wychudzone ciało kobiety ze zdjęcia, uzmysłowiłem sobie przy okazji, już nie pierwszy raz, że się łudzę, myśląc, iż takie cudaczne historie
mogą się zdarzyć tylko w naszym hrabstwie Mayo
Mayo, niech Bóg ma litość nad Mayo
Mayo abú
to hrabstwo z bogatą historią, tutejszy lud zawsze głodził się i umartwiał w imię spraw wyższych i szlachetnych zasad, właśnie taki miota nami tutaj niezmienny polityczny odruch warunkowy, płynący być może z dojmującego poczucia, że wszyscy tu jesteśmy upadłymi grzesznikami, bo też pokażcie mi drugie hrabstwo Irlandii z taką masą świątyń, świętych grot, domów modlitwy czy pustelni, tutejsza ziemia pocięta jest bezlikiem ścieżek dla pątników i szlaków pokutniczych, mamy tu istny rezerwuar sił odkupienia i pokuty, nikogo zatem nie powinno dziwić, że dla sprawy z kręgu zwykłej polityki ktoś tutejszy gotów jest się zagłodzić na śmierć, to nasza stara broń, o ile wiem, w żadnym z pozostałych hrabstw Republiki Irlandii nie kazano trzem synom ich ziemi umrzeć z głodu w imię ojczystego sztandaru, i to pod koniec dwudziestego wieku, nazywali się
McNeela, Gaughan i Stagg
więźniowie z Arbour Hill, z Parkhurst i Wakefield
ich waleczne dusze krzepiła myśl o naszej ziemi i jej wiecznym męczeństwie, ich wzrok sięgał ku lepszemu światu niż ten nasz, podobnie jak w przypadku
innej z mych ulubionych postaci
mówię o młodej pustelniczce, która u kresu minionego tysiąclecia zamieszkała w zrujnowanym domku, starym bothán na stoku wzgórza paręnaście minut jazdy stąd, nie wymyśliła sobie tego sama, sam Watykan na mocy jakiegoś pradawnego obrządku uczynił ją dyplomowaną pustelniczką z prawem do żebraniny i głoszenia kazań wśród wzgórz oraz na deszczu naszej krainy, co też czyniła, powołując się na samego Pana Boga, On to bowiem, twierdziła, kazał jej odejść w najdalszą głąb pustyni, by w ciszy, samotnie tym mocniej mogła czuć Jego obecność, jednak po paru latach koczowania z pełnym błogosławieństwem sakramentów wśród wzgórz zachodniej części Mayo, gdzie jej spojrzenie i zmysł dotyku zakłócały jedynie mokre owce i murki z kamienia, pustelniczka wróciła nagle między nas, tutejszych, głosząc nowinę, która brzmiała
piekło istnieje i nie jest w nim pusto
wiadomość prosta i zwięzła
piekło istnieje i wcale nie jest w nim pusto
to właśnie nam objawiła, tak brzmiała suma wszystkiego, co pustelniczka pojęła przez lata modlitw i pokuty, co więcej, w żadnym punkcie tego pogańskiego przesłania nie twierdziła, że na swoich ścieżkach spotkała Zbawiciela niosącego wszystkim miłosierdzie i łaskę, no proszę
znów wybiegłem myślami daleko
od tej kuchni, gdzie teraz siedzę
tak poniosła mnie w dal znajoma myśl, a z nią towarzysząca jej zamieć słów i skojarzeń rozciągnięta wzdłuż i w poprzek hrabstwa Mayo, grad obrazów idących przeze mnie na wskroś, lecz tymczasem kolejne doniesienie w dole szpalty opowiada o tym, że
wielki, opuszczony obiekt przemysłowy w północnej części hrabstwa zainteresował inwestorów jako potencjalny teren nowego zakładu przetwarzania odpadów z azbestu, sam zakład mógłby stać się częścią ogromnego składu materiałów toksycznych, przerabiać się tam będzie odpady przemysłowe i medyczne z całego obszaru hrabstwa, przy ich spalaniu wykorzysta się najbardziej zaawansowane technologie, toteż zakładając pomyślny wynik analiz finansowych i środowiskowych, obiekt mógłby ruszyć już za kilka lat, dając mieszkańcom nowe miejsca pracy i ściągając dotacje na powiązane inwestycje w całym hrabstwie Mayo, co więcej
oto wołanie z przeszłości
psychiczna nić wiodąca mnie aż ku dzieciństwu, do czasów, gdy
mój własny ojciec pracował tam właśnie, budował tamten zakład
wszystko się, kurwa, zgadza
a budował go w czasach, kiedy dokładnie tak jak dzisiaj obiecywano nam wszystkim dobrobyt, o zakładzie mówiło się z nabożną czcią jak o katedrze czy świątyni, a budowano go na płaskowzgórzu opodal miasteczka Killala, lampa postępu technicznego świeciła wówczas tak jasno, że przez bite dwa lata budowy w każdy niedzielny wieczór patrzyłem, jak przyzywany przez nią mój ojciec pakuje na cały nadchodzący tydzień manatki, z wybiciem siódmej całuje mamę i Eithan, moją siostrę, na do widzenia, a potem człapie ku szosie, skąd zabierał go busik pełen chłopa z całej naszej parafii, wszyscy oni, rzemieślnicy i prości robociarze, przez kolejne dwa lata lali beton, kładli pustaki, montowali stalowe kratownice, aż powstała monstrualna fabryka, która – jak zapowiadano – po uruchomieniu da pracę trzystu pięćdziesięciu osobom, zwłaszcza kobietom, miała to bowiem być przędzalnia włókien akrylowych, z początku rozczarował mnie ten fakt, ot, głupia przędzalnia – spodziewałem się czegoś lepszego, biorąc pod uwagę ogrom nadziei i wysiłku włożony w zakład, a tu pospolitość, lecz później dowiedziałem się czegoś jeszcze, mianowicie że w procesie produkcji chciano tam stosować wyjątkowo toksyczną substancję o nazwie akrylonitryl, trującą do tego stopnia, że do zakładu przywożono ją w środku nocy, pod strażą i w specjalnych cysternach o podwójnych ściankach odpornych na zderzenia, nowina rozpaliła moją wyobraźnię, a przedsięwzięcie, snadź tak niebezpieczne, nabrało dla mnie diabolicznej aury, trąciło końcem świata, co najlepsze, uważałem, że w tak pionierskim przedsięwzięciu mogą brać udział tylko ludzie bohaterscy i nieznający strachu, tacy jak mój ojciec, którego
nie odstępowałem w związku z tym i szedłem za nim w niedzielne wieczory aż na skraj szosy, patrząc, jak jego busik znika w dali, przy każdym z tych pożegnań czułem się rozdarty, jakby to jakąś cząstkę mnie samego wyszarpano i wysłano do prac na odległej budowie, tej właśnie, na której harował mój stary, ba, w moim umyśle podrostka wykiełkowała myśl, że kto wie, może ja też noszę w sobie takie bohaterstwo i odwagę, może i mnie jest przeznaczona wielkość, tylko skąd i jaka – lecz ledwie dwadzieścia lat później zakład zamarł jako ostatnia z tego typu trucicielskich fabryk w naszej części świata, zresztą przyczyny były liczne i zbiegły się w tym samym czasie, zwłaszcza dwie: cena ropy naftowej przekroczyła pięćdziesiąt dolarów za baryłkę, a świat zaczął się od syntetyków odwracać na powrót ku włóknom naturalnym, aż przyszedł dzień, gdy z zakładu został tylko pusty czerep na płytkim wzniesieniu opodal Killali – za bramę wyjechała ostatnia partia przędzy, pracownicy dostali ostatnią wypłatę, a potem wygaszono światła, dawny zakład, monumentalny pomnik industrialnego gotyku, niszczał odtąd na atlantyckim wietrze, zmieniony w puste pudło korzystające nadal z wszelkiego dobrodziejstwa mediów – bo z dostępem do drogi i bocznicy kolei, z wodociągiem i siecią elektryczną – nikt jednak za nic w świecie nie chciał nawet tknąć tej budowli, wiadomo było, że wszędzie, w każdym zakamarku, tkwił tam azbest, w murach, w więźbie dachowej, w sufitach, gdziekolwiek spojrzysz hektary azbestu, więc gdyby zastosować unijne przepisy o ochronie środowiska, koszt rozbiórki mógłby sięgnąć dziesięciu milionów euro, z tego względu właściciele całego nieszczęścia, czyli lokalny samorząd, postanowili tak paskudnego gówna nie ruszać, po co im i na co ryzykować, że prujące płucną tkankę włókna rozwieją się po całej północnej części hrabstwa Mayo
aż po Crossmolinę, ku Ballinie, po sam Attymass
na zachód, ku pustkowiom Ballycroy i Mulranny
aż po przeklęte ziemie Shanamanragh
po krainie zapomnianej przez historię, lecz
nam doskonale znaną, bo to prawie już
rodzinne strony Mairead, ileż razy jeździliśmy do jej rodziców, zwłaszcza w pierwszych latach związku, gdy malutkich Agnes i Darragha zabieraliśmy w odwiedziny do dziadków, dzieciaki spędzały tam lato, ładowaliśmy malców do auta i ruszaliśmy całą paczką na północ, to zaledwie sześćdziesiąt mil, bo wtedy drogi były jeszcze w milach, żadna podróż, trasa wiodła jednak przez kraj zupełnie odmienny od naszego skrawka ziemi, bo zmieniał postać już o parę mil na północ od wioski Mulranny, dokładnie w punkcie, w którym szosa N59 wchodzi ciasnym łukiem pod łuk mostu z kamienia, otoczony jaskrawymi rododendronami, dla mnie ten most był sygnałem, że lada chwila przyjdzie zmiana, że moreny i polodowcowe drumliny z południa Mayo przemienią się w rozleglejsze, ponure i wietrzne przestrzenie części północnej, ilekroć więc zamykał się nad nami ów most, gdzieś głęboko w sobie czułem małe uniesienie, bo chociaż obok siebie miałem Mairead, a na tylnym siedzeniu dzieciaki, w wyobraźni widziałem, jak dusza wzdryga się we mnie na otwierający się zaraz za mostem widok tamtej krainy, ledwo parę mil dalej dzienne światło słabło, wzgórza znikały w chmurzystej oddali, a cały świat się wypłaszczał, przechodząc w rozległe mokradła, przez które nasza szosa wiła się w kierunku Ballycroy i Bangoru, i dalej, aż po cypel Doohoma Head, gdzie rodzice Mairead mieli gospodarstwo odziedziczone po kądzieli, sadybę, gdzie co rok przez kilka letnich tygodni Darragh i Agnes mogli uganiać się wśród kopek siana albo po ornych gruntach ciągnących się seriami równych pasków od szczytowej ściany gospodarstwa aż po sam brzeg morza, proszę
znowu odbiegłem, przepadłem
we wspomnieniach
niesiony tokiem marzeń tylko w uboczny sposób powiązanych z myślą, którą snułem, a dotyczącą w tym przypadku zapaści irlandzkiego systemu bankowego i całej reszty gospodarki, zapaści tak wszechobecnej, tak nagłej, że nawet dziś, rok później, nadal grozi ona wywołaniem efektu domina w gospodarce jeszcze kilku innych powiązanych państw, bo istotnie widziano ryzyko, że w ślad za naszym posypie się system bankowy w Niemczech i we Francji, by nie wspomnieć o eksporcie idącym do nas od najbliższego sąsiada, nieprawdopodobna rzecz, wystarczy, że zrobi plajtę niewielki bank na małej wyspie, a już pojawia się pęknięcie tektoniczne, przez które wycieknąć może cały kosmos, nieważne, jak mikre jest prawdopodobieństwo takiego scenariusza, jak odległe mogą się wydawać jego konsekwencje przy tak małej skali, można wręcz odnieść wrażenie, że
oto runęło coś, co nigdy tak naprawdę nie istniało
albo inaczej, to, co runęło, okazało się zbudowane z powietrza, tak prędko
runęło do cna, w sposób tak szczególny, bo unaoczniający nam, że owo coś nie było rzeczywiste, mimo że wszyscy bez wyjątków mocno odczuwamy skutki jego katastrofy, więc owo coś musiało przecież być ważkie, istotne, podobnie się dzieje, gdy siły napierające na szkielet konstrukcji przekroczą próg krytyczny, dopuszczą do systemu tycią odrobinę chaosu, skutek jest natychmiastowy, bo z miejsca całość zaczyna się walić w kawałki, ostatecznie zatem nawet gdy przyjmiemy, że katastrofa nastąpiła nie tutaj, lecz w jakimś sąsiednim wymiarze, i tak trudno zaprzeczyć, że wszyscy dzisiaj nadal ze wszech miar odczuwamy jej grawitacyjne przyciąganie jako rodzaj zaburzenia kołyszącego naszym światem jak gorączka, dotykalnego na tyle, że człowiek zastanawia się
czemu, do licha, nigdy nie poczujemy zawczasu narastania tych napięć
świat się chyli, zawisa tuż nad przepaścią, ale my nic, nas dopadła ślepota, nawet na chwilę się nie odrywamy od zwykłych zajęć, żeby wszystko rozważyć jak trzeba, może więc
utraciliśmy już do reszty dawny zwierzęcy instynkt przeczuwania kataklizmu, pogrzebaliśmy w sobie taką zdolność zbyt głęboko pod warstwą rozsądku i dobrego wychowania, by z jej pomocą wychwycić nieszczęście, a przecież dawno, dawno temu ten sam dar wyczulał nas na pierwszy cichy jęk drgań idących od punktów naprężeń, z miejsc, które pękną pierwsze, władał nami instynkt zagnieżdżony w najmniej rozwiniętej, gadziej części mózgu, ten sam, który przypisujemy
psom, szkodnikom czy ptakom, mówię
o ich umiejętności uniku, darze gromadnej ucieczki chwilę przed tym, zanim zadrżą ziemia czy drzewa, albo ściany budynku nad głową, owo pierwotne dostrojenie do zagrożeń każe im się rzucać do stadnej ucieczki z domów, spod konstrukcji, które chwilę później zawalą się w proch i pył, najwyraźniej straciliśmy ten talent, umiejętność zanika w nas, w miarę jak się wspinamy ku coraz to większym wygodom, a wielka szkoda, bo
inżyniera nigdy nie opuszcza myśl, że coś się może zawalić
a teraz
tak jak zawsze
jak za każdym razem
wyobrażenie dowolnej katastrofy czy rozpadu nieuchronnie naprowadza mnie na myśl o ojcu – nie o wraku człowieka, jakim się stał, zanim odszedł, lecz o zwinnym mężczyźnie o dłoniach jak bochny, zawsze skorym do śmiechu, takim go zapamiętałem z dzieciństwa, ojciec miał prawdziwą smykałkę do napraw, po prostu to umiał, wciąż coś rozmontowywał i składał z powrotem do kupy – cokolwiek to było, brona, pług czy głębosz – i wcale nie dlatego, że się popsuły, że miały w sobie czegoś nadmiar albo brak, on po prostu musiał zawsze zbadać, jak są zbudowane, przekonać się, czy dobrze zrobił, że tym przedmiotom zawierzył, toteż
jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa to dzień, kiedy stałem u ojcowego boku w stodole, a on, część po części, rozkładał jedno z tych urządzeń na betonowej posadzce
brona, pług, głębosz
musiała to być któraś z krzepkich starych machin rolniczych, drzemiących w drugim końcu stodoły, gdzie całą zimę śniły swe żelazne sny – maszyn, które zasadniczo nie zmieniły się nic a nic od średniowiecza, kiedy je udoskonalono do postaci, w jakiej używaliśmy ich i my, i tylu innych gospodarzy, i to jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku, wszystkich tych
bron, pługów i głęboszy
narzędzi z solidniejszych czasów, kiedy świat odmierzano w tęgich kęsiskach, liczono go w funtach i uncjach, w szylingach i pensach
lecz w jałowe miesiące jesieni i zimy musiały wszystkie one czekać w dalekim końcu stodoły, strosząc swe hartowane lemiesze i żelazne kolce w drewnianych dybach okuć ściągniętych klamrami z metalu i odliczając czas, czuwać, wcielenia swoich imion, oznaczających niegdyś narzędzia tortur, wszystkie te
brony, pługi, głębosze
ich nazwy kojarzyły mi się z męką tak bardzo, że wiele lat później, kiedy w czeskiej Pradze uczestniczyłem w konferencji na temat budowy mostów, albo powtarzając słowa Mairead wykrzykiwane ku mnie poprzez szloch kilka miesięcy później
budowy… pierdolonych… mostów
gdy się więc przypadkiem w Pradze zapuściłem do Muzeum Tortur opodal mostu Karola, jak obuchem uderzyło mnie odkrycie, że złowrogie eksponaty mają identyczną skalę i że je uczyniono z takich samych materiałów, według identycznych zasad konstrukcyjnych co nasze wiejskie narzędzia do pracy na roli, tymże echem przemówiły do mnie instrumenty boleści poustawiane w marnym świetle na tandetnej czeskiej ekspozycji, nienawistne aparaty męki służące w dawnych czasach jako środek perswazji rozmaitym świeckim i kościelnym trybunałom, relikt czasów, kiedy świat stale niósł w pamięci swą grzeszną naturę, lecz ufał wyrokom, toteż używano wówczas całej znanej sztuki inżynierii, by poszukiwaną prawdę z ludzi wydłubać, wykręcić i wycisnąć, aby tym sposobem ją wyjawić, wyświetlić, teraz jednak machiny skrywał smętny cień
żelazną dziewicę, ruszt, koło świętej Katarzyny
wszystkie urządzenia były z drewna spiętego żelaznymi obręczami, z mnóstwem ćwieków, bez śladu finezji okute sztabami metalu z obłymi nitami, które gdy kowal je sposobił do tej roli, musiały być rozżarzone do białości, w pogrzebowym świetle ekspozycji każda z tych machin wyrażała sobą tyle bólu i udręki, że bezwiednie poczułem coś niby lękliwy wstyd, bo rzemieślniczy zmysł oraz przemyślność, z jaką stworzono te machiny z ich bezlikiem śrub oraz trybów, w porównaniu z techniką starożytności były zarazem tak samo denne jak cały wówczas świat Zachodu, stanowiły szczyt ówczesnej techniki, stworzyły je najtęższe głowy tamtych czasów, ale okrutny cel, jakiemu poświęcono cały ten talent, unaocznił mi, jak haniebnie nisko może upaść inżynierskie powołanie, odkrycie zasmuciło mnie, bo chociaż byłem wówczas młody, zdążyło we mnie zakiełkować przekonanie, że bycie inżynierem to rola ważna, wręcz podniosła, z gruntu służąca poprawie ludzkiej doli i w misji tej sprzymierzona z szeregiem podobnych wartości z socjaldemokratycznego krańca spektrum polityki, tak przynajmniej wtedy uważałem, dlatego
zatopiony w tych myślach, podziwiałem kolejne eksponaty, to w cieniach, to wśród złoceń, gdy nagle spostrzegłem albo się w końcu przyznałem przed sobą, że wędruję po tym muzeum krok w krok, nieco ukradkiem, za szatynką w pikowanej kurtce, miała rumiane policzki, nic dziwnego, był luty z temperaturami niżej zera, mróz mocno ściskał Pragę, a szatynka, zaliczając kolejne eksponaty, co rusz siąkała w papierową chustkę, przed każdą machiną stawała, oglądała ją i zaraz odhaczała na liście w wymiętym przewodniku, spodobała mi się nie tylko z urody czy z metodyczności zwiedzania, lecz z jeszcze innej przyczyny, mianowicie w tamto zimowe popołudnie byliśmy jedynymi gośćmi muzeum, lecz oto nasze dwie osobne samotności złączył rodzaj złożonego tańca godowego, ku sobie i od siebie, dyskretny gawot z okrążaniem eksponatów, potem pas przez złoty wiek tortury mechanicznej, aż wreszcie, stając ramię w ramię, zapatrzyliśmy się wspólnie na koło świętej Katarzyny, słynny przyrząd do łamania kości, kolejny złożony mechanizm, wyposażony w rozliczne
kajdany, ostrza, kolce
za których sprawą koło mogło skutecznie miażdżyć albo dla odmiany rozrywać ludzkie ciało i kości, technicznych sposobów męczenia było mnóstwo, toteż znów się zacząłem gubić w rozważaniach, jakiej to wyobraźni potrzeba, by wpaść na pomysł miażdżenia ludzi kołem, przyrząd był w oczywisty sposób przemyślany, na przykład wagę ciała skazańca wykorzystywano do tego, by powoli, lecz nieubłaganie brała górę nad tegoż ciała wysiłkami, by się podnieść, aż wreszcie ciało ustępowało pod własnym ciężarem i nadziewało się powoli na ostrza, obracałem w głowie te myśli, gdy naraz szatynka, wciąż stojąca tuż przy mnie, odezwała się do mnie w amerykańskiej angielszczyźnie
im tu szło tylko o seks, to oczywiste, mieli kompletnego fioła
nie przyszło mi to wcześniej do głowy, lecz teraz, wywołany do tablicy, nie miałem co do tego wątpliwości, tylko i wyłącznie stąd się brały, tylko temu służyły machiny, po to tak ściskały, przebijały, rozrywały, i tylko po to, nie inaczej, skoro zaś rzecz się wyjaśniła, a Amerykanka nadal spoglądała na mnie znad chusteczki, przytaknąłem – czując, że moja zgoda dotyczy czegoś więcej niż prawdziwości słów szatynki
budowa… pierdolonych… mostów, tak zawodziła Mairead, kiedy przypadkiem odkryła, do czego doszło wkrótce później, i nieważne nawet, że
sam ów romans był, jaki był, choć pełna ukrytych napięć chwila wśród narzędzi tortur zapowiadała ogrom bezwstydnego ruchania, i chociaż zawiązała się między mną a tamtą kobietą prawdziwa czułość przez tych parę dni w hoteliku na robotniczym Žižkovie, w miłosnym przerywniku, za który wówczas jednocześnie się wstydziłem i z którego się cieszyłem, i byłem zań wdzięczy losowi, to jednak poczułem ulgę, gdy po kilku dniach nastąpiło rozstanie i żadne z nas nie miało zamiaru spotkać się ponownie, czy choćby pisać do siebie, żadne
budowanie… mostów, dławiła się Mairead
historia o kimś innym i z innego czasu, nie o mnie, głupie wspomnienie
które mnie naszło tu, w kuchni
tylko dlatego, że wplątało mi się w łuk pamięci, który idąc krzywizną od dzieciństwa do obecnej chwili, po drodze zagarnia wspomnienia z lat w ojcowskim gospodarstwie, zaplata sieć połączeń, której teraz nie odważę się rozsupłać, bo mógłbym zatracić na zawsze obraz maszyn i narzędzi rolniczych w stodole z dzieciństwa, widok ojca rozkładającego je na posadzce stodoły, nieskomplikowane twory z epoki, w której świat pojmował sam siebie inaczej
pługi, brony, głębosze
funty, szylingi i pensy
grubo ciosane przyziemne przyrządy, prymitywnie proste w porównaniu z toczoną w metalu urodą jedynej maszyny, przy której faktycznie skupiały się później wszystkie energie i wysiłki gospodarstwa – i która na wiele sposobów stałą się duszą naszej farmy – czyli z popielatym ciągnikiem massey ferguson 35, który ojciec pod koniec lat sześćdziesiątych kupił na wystawie rolniczej w Westport, płacąc zań czterysta osiemdziesiąt funtów, później wiecznie przy nim dłubał, dokonywał oględzin podzespołów, zaglądał w każdy zakamarek, a potem cofał się i patrzył, wycierając dłonie w gałgan, sprawdzając skutki kolejnej regulacji silnika, pamiętam to tak szczegółowo
w tejże oto kuchni
jakbym miał ich oboje na wyciągnięcie ręki
człowieka i maszynę
byli, w istocie, jednym i tym samym
jak w dniu, kiedy wróciłem ze szkoły i natknąłem się na ojca w stodole, gdy stał nad silnikiem rozebranym do ostatniej śrubki, części spoczywały rozłożone po całej posadzce , w pyle, wśród źdźbeł siana, od końca do końca stodoły
głowica silnika, tłoki, wał korbowy
aż po sam próg, w którym stałem w najlepszych szkolnych spodniach i w sweterku, przerażony zastanym widokiem, z boku miałem wypatroszony kadłub naszej trzydziestki piątki, porzucony i z wyprutymi zespołami, te spoczywały na betonie w umyślnym porządku, który odzwierciedlać miał nie tylko kolejność rozbiórki, lecz także następujący w ślad za nią porządek montażu, dzięki któremu maszyna miała odzyskać w pełni harmoniczną tożsamość, a nad tą kolekcją żelastwa stał ojciec i zerkał przez cienki przewód paliwowy, długo go przedmuchiwał, aż uspokojony, że w środku już czysto, odłożył rurkę na beton, na jej właściwe miejsce w kolejce, i wyjaśnił mi całą rzecz, mówiąc po prostu
palił olej
brzmiało to dla mnie tak, jak gdyby ojciec mówił o jakiejś wirusowej epidemii, która z ciągnika zaraz przeskoczy na resztę żywotnych mechanizmów świata, zaburzy obrót całego kosmosu, a ten wówczas zwali się nam na głowę, ściągając przy okazji niebo, zdawałem sobie dobrze sprawę, że w tej rozbiórce ciągnika nie chodziło o sprawdzenie, jak dopasowane są elementy pompy w dieslu, chodziło o coś bardziej ważkiego niż o banalne rozkręcenie kolektora albo przedmuchanie dysz – nie, oto kolejny raz mój ojciec uległ pokusie, żeby rozkręcić mechanizm z samej ciekawości, by przekonać się, co jest w środku, w każdym intymnym szczególe poznać to coś, na czym musiał polegać w gospodarce, stąd właśnie
stawał oto przed ołtarzem demontażu, w dłoni mając tylko prosty nasadowy klucz, tym jednym kluczem błogosławił zgromadzonym częściom jak w geście odpuszczenia win, zdradził mi przy okazji, że tym pojedynczym kluczem jest w stanie rozmontować cały ciągnik, rozebrać go do najdrobniejszego podzespołu, a co więcej, tenże klucz może sprawić, że części znów się złożą w całość, nie potrzeba innych narzędzi, toteż mój lęk się wzmógł jeszcze bardziej, bo dławiła mnie myśl, iż rzecz tak skomplikowana, tak dopracowana jak silnik w traktorze, tak łatwo daje się rozłożyć za pomocą głupiego kawałka metalu, rozdrobnić na części, przerażało mnie to do tego stopnia, że dopiero po wielu latach umiałem docenić całą inżynierską precyzję sceny nad traktorem, ujrzeć tam wreszcie coś, co od początku dostrzegał mój ojciec – mechanizm wdzięczny i pięknie stworzony, nie machinę chaosu z moich dziecinnych wyobrażeń, przy okazji
to właśnie wtedy pierwszy raz w życiu zdjęła mnie troska o los świata, pierwszy raz sięgnąłem wtedy myślą poza własne podwórko, za krąg
domowego ogniska i miejscowej parafii, hen daleko
w szeroki, odległy świat
daleko, daleko poza
tamten widok bezliku traktorowych części na betonie przeraził mnie, spłoszył moją wyobraźnię na tyle, że uciekła nad chmury i z tych wysokości zesłała mi ogólną apokaliptyczną myśl, iż mianowicie cały wszechświat też musi się trzymać na podobnych śrubkach i nakrętkach, a rozwłóczone części oznaczają, że w identyczny sposób mógłby się rozlecieć cały nasz świat, wystarczyłoby wystukać zeń kluczową zawleczkę, żeby się rozpadł na kawałki, ten rzekomo wszechmocny system gwiazd i wirujących galaktyk, które, uwolnione, runą przez pustkę przestrzeni, polecą ku ostatecznej katastrofie w najodleglejszy skraj wszechświata, i chociaż w tamtej chwili mój lęk był prosty i jeszcze nie obrósł w te wszystkie szczegóły, tylko kosmiczna skala przerażenia mogła tłumaczyć pętlę niepokoju, jaka ścisnęła mnie, kiedy w stodole stanąłem nad betonem rojnym od silnikowych części
dusza moja zachorzała z lęku
a mój lęk w najmniejszym stopniu nie zelżał, nawet gdy nazajutrz ojciec wyjechał gracko ze stodoły z jasnym dymkiem bijącym z wydechu, nasz ciągnik podskakiwał na wąskim błotnistym trakcie idącym ku polom, malejąc mi w oczach, ojciec rozparł się na siodełku i razem, maszyna i on, zaczęli mi się zacierać w oddali, w marnym blasku, aż całkiem zniknęli w uskoku terenu, śledziliśmy tę jazdę spod szczytowej ściany domu – Onnie, czyli moja mama, w podomce, przy niej moja siostra Eithne ściskająca w dłoni aparat firmy Polaroid, z którym się nie rozstawała, niedawny prezent od amerykańskich gości –
przy tej maszynie robi się z niego dzieciak, szepnęła moja matka
wreszcie ojciec i ciągnik zniknęli nam z oczu zupełnie, jakby wygumkowani z płachty świata, i jeśli nawet nie czułem zaskoczenia na widok udanego zmartwychwstania maszyny, w najmniejszym stopniu ten fakt nie uśmierzył dręczącego mnie odtąd poczucia, że rozdłubaliśmy wtedy nie ciągnik, ale pewną fundamentalną równowagę, równy bieg machiny wszechświata, co w przyszłości może się dla nas zakończyć tragicznie, więc nie będzie przesadą stwierdzenie, iż
widok silnika rozłożonego na cząstki na betonie już na zawsze stał się dla mnie dowodem na to, że nasz świat wcale nie jest jednolitym i stabilnym tworem z moich dziecięcych wyobrażeń, gdzieżby tam, od tamtej chwili cały świat widziałem jako rozklekotany twór, zmajstrowany po omacku z przypadkowych elementów, skrzypiący i znacznie bliższy katastrofy, niż mogłem wcześniej przypuszczać, a chociaż ten lęk był dziecinny, czasami mnie ogarnia nawet dziś, każąc mi wracać myślą do sceny w stodole, przykładowo, poczułem to kilka lat temu, kiedy
byłem w naszym miasteczku, akurat stałem wtedy na chodniku przez sklepikiem Kenny’ego, z kartonem mleka i gazetą w rękach, patrząc, jak
wielka niskopodwoziowa przyczepa sunie wzdłuż głównej ulicy, długachna bestia porykiwała silnikiem na niskim biegu, z kierowcą wysoko w kabince nad kołami, nawigującym z ostrożnością wąskim traktem, uważnie, by nie zedrzeć lusterek z zaparkowanych po obu stronach samochodów, a na platformie ładunkowej spoczywało coś, co rozmontowano na kawałki i uwiązano solidnie za pomocą łańcuchów i taśm zaciskowych, ładunek w pierwszej chwili wziąłem za jasne kości jakiegoś olbrzymiego wymarłego zwierza świeżo wykopane z ziemi, z żebrami zebranymi w zgrabny stosik wokół masywnej beli kręgosłupa, którą czas i żywioły wypolerowały do ceramicznego, chłodnawego blasku, mógłbym przysiąc, że ta gładź w dotyku musiała być zupełnie jak szkło, nic innego, i dopiero kiedy długi wehikuł nas minął, a na jego tyle ujrzałem ostrzegawcze taśmy i tablice, pojąłem, że ładunek to po prostu turbina wiatrowa rozwłóczona na części, osobno łopaty wirnika ze stożkową nasadą, osobno obudowa turbiny, łopaty spoczywały wzdłuż osi platformy, ich krawędzie były tak skorodowane, ich nasady tak zżarte, że łatwo było się domyślić reszty, turbina poszła niedawno do rozbiórki, może się popsuła, może była zbędna albo uznano ją z jakichś powodów za przestarzałą, może na przykład
paliła olej
jak by to określił mój ojciec
stałem tak i patrzyłem, jak przejeżdża, widok w pewien sposób mnie zasmucił, bezwładną konstrukcję wleczoną ulicami naszej mieściny na zachodnim wybrzeżu uznałem za widomy znak, że świat lubi porzucać swe nawet najlepsze pomysły i że coś, w czym pokładaliśmy wielkie nadzieje, znowu się okazało do niczego, świat znowu sobie coś pięknie wymarzył, wyśnił dla siebie lepsze przeznaczenie, lecz znowu nic z tego, zresztą nie tylko ja jeden patrzyłem na ten kondukt, bo trzy bramy dalej, na rogu, obok Morrisonów, jakiś dziadek też przerwał spacer i zamarł, oburącz wsparty na głowicy laski, śledząc ostrożną jazdę przyczepy ulicą podobnie jak paru gapiów na przeciwległym chodniku, ci, choć się przed chwilą spieszyli, także przystanęli, wszelki ruch na dłuższą chwilę zamarł, a niska platforma z rumorem szła dalej, w poprzek placu, w kolejną ulicę, nim zniknęła za naszym kościołem, tam gdzie zaczynała się szosa do Westport, dopiero wtedy wszyscy jakby się ocknęli, zaczęli patrzeć na siebie pytająco albo znów się śmiali, jak gdyby w środku powszedniego dnia przyłapano ich na dziecinadzie czy figlach, a ja sam na przeciwległym chodniku głowiłem się, dokąd właściwie wiozą upadłą turbinę, jednakże było dla mnie jasne, że to gruby błąd w myśleniu wierzyć, iż takie docelowe miejsce w ogóle istnieje czy – dokładniej – że podobne konstrukcje gdzieś „idą”, skoro ich przyrodzonym stanem jest stabilny bezruch, to samo w tamtej chwili dotyczyło także mnie, utkwiłem w miejscu, nagle zdjęty identycznym niepokojem jak ten z czasu, kiedy miałem dziewięć lat i z progu budynku patrzyłem na dieslowski silnik, na składowe części świata rozwłóczone po całej stodole, z tą różnicą, że teraz
czterdzieści lat później

 
Wesprzyj nas