Książka, która od półtora wieku łączy kolejne pokolenia. Najsłynniejsza powieść z gatunku coming-of-age należąca do kanonu literatury światowej w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej.


Stany Zjednoczone, lata 60. XIX wieku. W rodzinie Marchów pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej opiekę nad czterema córkami sprawuje ich matka, która wyraźnie wyprzedza swoją epokę, wpajając dziewczynkom ideały wolności i namawiając je, by znalazły własną drogę w życiu.

Córki pani March – stateczna Meg, żywiołowa Jo, nieśmiała Beth oraz nieco przemądrzała Amy – starają się urozmaicić swoje naznaczone ciągłym brakiem pieniędzy życie, chociaż boleśnie odczuwają niedostatek i tęsknotę za ojcem. Nieważne, czy układają plan zabawy czy zawiązują tajne stowarzyszenie, wszystkich zarażają swoim entuzjazmem.

Poddają mu się nawet Laurie, samotny chłopiec z sąsiedniego domu, oraz jego tajemniczy, bogaty dziadek. Młody dziedzic z zazdrością patrzy na skromny dom Marchów, bo któż nie chciałby ogrzać się w jego cieple? Kto odrzuciłby przyjaźń czterech dziewczynek o diametralnie różnych osobowościach, ale jednakowo dobrych sercach?

Louisa May Alcott (1832–1888) – amerykańska pisarka, jedna z pionierek literatury kobiecej i powieści dla dziewcząt w Stanach Zjednoczonych. Największą popularność przyniosły jej Małe kobietki (1868) i ich kontynuacje: Dobre żony (1869), Mali mężczyźni (1871) i Chłopcy Jo (1886). Dorastała wśród wielu znanych intelektualistów swoich czasów, w tym Margaret Fuller, Ralpha Waldo Emersona, Nathaniela Hawthorne’a, Henry’ego Davida Thoreau i Henry’ego Wadswortha Longfellowa. Na początku kariery pisarskiej czasami używała pseudonimów, na przykład A.M. Barnard, pod którymi pisała ponure opowiadania i powieści sensacyjne dla dorosłych, skupiające się na pasji i zemście. Alcott była abolicjonistką i feministką, nigdy nie wyszła za mąż. Zmarła na udar w Bostonie 6 marca 1888 roku, zaledwie dwa dni po śmierci ojca.

Louisa May Alcott
Małe kobietki
Przekład: Anna Bańkowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera w tej edycji: 19 czerwca 2024
 
 


ROZ­DZIAŁ I

Za­bawa w piel­grzy­mów

– GWIAZDKA BEZ PRE­ZEN­TÓW to żadna Gwiazdka – bur­czała pod no­sem Jo, le­żąc na dy­wa­niku przed ko­min­kiem.
– Okrop­nie jest być biedną! – Meg wes­tchnęła, zer­ka­jąc na swą starą su­kienkę.
– To nie­spra­wie­dliwe, żeby jedne dziew­czynki miały mnó­stwo ślicz­nych rze­czy, a inne w ogóle nic – do­dała mała Amy z urazą.
– Mamy mamę, tatę i sie­bie na­wza­jem – po­cie­szyła je sie­dząca w ką­cie Beth.
Cztery młode twa­rzyczki oświe­tlone pło­mie­niami po­ja­śniały na te po­godne słowa, ale za­raz znów się za­sę­piły, kiedy Jo za­uwa­żyła po­nuro:
– Ale taty nie ma i nie bę­dzie go bar­dzo długo…
Nie po­wie­działa: „Może na­wet ni­gdy’’, ale każda z dziew­cząt do­dała to so­bie w my­śli, wie­dząc, że oj­ciec prze­by­wał gdzieś da­leko, gdzie to­czą się walki.
Przez chwilę pa­no­wało mil­cze­nie, wresz­cie Meg ode­zwała się już in­nym to­nem:
– Wie­cie, dla­czego mama za­pro­po­no­wała, żeby w tym roku zre­zy­gno­wać z po­da­run­ków gwiazd­ko­wych. Za­nosi się na ciężką zimę i nie po­win­ny­śmy wy­da­wać pie­nię­dzy na przy­jem­no­ści, kiedy nasi męż­czyźni cier­pią na woj­nie. Nie mo­żemy wiele po­móc, ale stać nas na drobne wy­rze­cze­nia i po­win­ny­śmy czy­nić to z ra­do­ścią. Ale oba­wiam się, że wcale mnie to nie cie­szy…
I Meg po­trzą­snęła smutno głową na myśl o wszyst­kich ślicz­nych a upra­gnio­nych przed­mio­tach.
– Co tam po­może na­szej ar­mii taka drobna kwota! Każda z nas ma tylko jed­nego do­lara. Mogę nie do­stać nic od mamy i od was, ale za­mie­rzam so­bie ku­pić Ru­sałkę i Sin­trama. Od dawna o tym ma­rzy­łam! – po­wie­działa Jo, znany mól książ­kowy.
– Ja chcia­łam wy­dać swo­jego do­lara na nowe nuty – szep­nęła Beth z wes­tchnie­niem tak ci­chut­kim, że sły­szały je tylko szczotka do pa­le­ni­ska i ha­czyk, na któ­rym wie­szało się im­bryk.
– A ja ku­pię pu­dełko ład­nych kre­dek Fa­bera. Na­prawdę są mi po­trzebne – zde­cy­do­wała Amy.
– Mama nic nie mó­wiła o na­szych wła­snych pie­nią­dzach. Na pewno nie chce, że­by­śmy re­zy­gno­wały ze wszyst­kiego. Niech każda kupi so­bie to, na co ma ochotę. Uwa­żam, że pra­co­wa­ły­śmy dość ciężko, by za­słu­żyć na odro­binę przy­jem­no­ści! – wy­krzyk­nęła Jo, przy­glą­da­jąc się z god­no­ścią ob­ca­som swo­ich trze­wi­ków.
– W każ­dym ra­zie ja z pew­no­ścią za­słu­ży­łam! Uczyć po ca­łych dniach te nie­zno­śne dzie­ciaki, kiedy czło­wiek ma­rzy, by wresz­cie na­cie­szyć się do­mem… – po­skar­żyła się Meg.
– Nie mia­łaś na­wet w po­ło­wie tak ciężko jak ja – obu­rzyła się Jo. – Jak by ci się po­do­bało, gdyby cię za­mknięto na całe go­dziny z ner­wową, gder­liwą sta­ruszką, która cią­gle cię po­pę­dza, ni­gdy nie jest za­do­wo­lona i tak cię gnębi, że masz ochotę wy­sko­czyć przez okno albo krzy­czeć?
– Wiem, że to brzydko na­rze­kać, ale chyba zmy­wa­nie i sprzą­ta­nie to naj­gor­sza ro­bota na świe­cie. Wpa­dam od tego w zły hu­mor, a ręce tak mi sztyw­nieją, że w ogóle nie mogę po­tem ćwi­czyć. – Beth po­pa­trzyła na swe szorst­kie dło­nie z wes­tchnie­niem, które tym ra­zem każda z sióstr usły­szała.
– Nie są­dzę, żeby któ­raś z was wy­cier­piała tyle, co ja – za­pro­te­sto­wała Amy. – Wy nie mu­si­cie cho­dzić do szkoły ze wstręt­nymi dzie­wu­chami, które do­ku­czają, kiedy nie umie­cie lek­cji, wy­śmie­wają wa­sze su­kienki, przy­cze­piają eki­tetki wa­szemu ojcu, je­śli nie jest bo­gaty, i na­wet wasz nos im się nie po­doba…
– Mó­wisz tak, jakby ta­tuś był bu­telką! Pew­nie mia­łaś na my­śli, że go znie­wa­żają. – Jo ro­ze­śmiała się[1].
– Wiem, co mia­łam na my­śli, a ty nie mu­sisz być za­raz taka star­ka­styczna. Po­winno się uży­wać róż­nych wy­ra­zów i po­sze­rzać słow­nic­two – od­cięła się Amy.
– Dzieci, prze­stań­cie się dzio­bać! Po­wiedz, Jo, czy nie chcia­ła­byś mieć tych wszyst­kich pie­nię­dzy, które ta­tuś stra­cił, kiedy by­ły­śmy małe? – spy­tała Meg, która pa­mię­tała lep­sze czasy. – Po­my­śleć tylko, jak do­brze i szczę­śli­wie by się nam żyło, gdy­by­śmy nie miały tylu zmar­twień!
– Mó­wi­łaś kie­dyś, że je­ste­śmy znacz­nie szczę­śliw­sze od dzieci Kin­gów, bo oni wciąż się kłócą i mar­twią mimo swego bo­gac­twa.
– Masz ra­cję, Beth. Na­prawdę tak uwa­żam, bo cho­ciaż mu­simy pra­co­wać, wy­my­ślamy so­bie różne przy­jem­no­ści i w końcu cał­kiem we­soła z nas paczka, jak by po­wie­działa Jo.
– Jo używa ta­kich po­spo­li­tych słów! – za­uwa­żyła Amy, rzu­ca­jąc pełne wy­rzutu spoj­rze­nie w stronę wy­cią­gnię­tej na dy­wa­niku dłu­giej po­staci. Jo na­tych­miast usia­dła pro­sto i wło­żyw­szy ręce do kie­szeni, za­częła gwiz­dać.
– Prze­stań, Jo, za­cho­wu­jesz się jak chło­pak!
– Wła­śnie o to mi cho­dzi.
– Nie zno­szę pro­stac­kich ma­nier!
– A ja nie zno­szę zma­nie­ro­wa­nych, za­ro­zu­mia­łych dzier­la­tek!
– „Pta­szęta w gniazd­kach w zgo­dzie żyją” – za­śpie­wała Beth z tak za­bawną minką, że oba pod­nie­sione głosy zła­god­niały i sio­stry wy­buch­nęły śmie­chem.
– Do­prawdy, dziew­częta, po­win­ny­ście się wsty­dzić. – Meg wpa­dła znowu w umo­ral­nia­jący ton star­szej sio­stry. – Jo­se­phine, je­steś już do­sta­tecz­nie duża, by po­rzu­cić te chło­pięce za­bawy i za­cho­wy­wać się sta­tecz­niej. Ma­łym dziew­czyn­kom to jesz­cze ucho­dzi, ale ty już wy­ro­słaś, upi­nasz włosy, więc nie wolno ci za­po­mi­nać, że je­steś młodą damą.
– Nie je­stem! A skoro upi­na­nie wło­sów ma mnie zmie­nić w damę, to mogę no­sić war­ko­cze aż do dwu­dziestki! – Jo ze­rwała siatkę i fala kasz­ta­no­wych wło­sów spły­nęła w dół. – Cierpnę na samą myśl, że mu­szę do­ro­snąć, no­sić dłu­gie suk­nie, wy­glą­dać ni­czym sztywny chiń­ski aster i słu­chać, jak mó­wią do mnie „panno March”! Zresztą dziew­czynką także nie lu­bię być. Chło­pięce za­bawy, praca i ma­niery od­po­wia­dają mi o wiele bar­dziej. Nie mogę wprost prze­bo­leć, że nie uro­dzi­łam się chłop­cem! Wal­czy­ła­bym te­raz ra­zem z ta­tu­siem, a tym­cza­sem mu­szę sie­dzieć w domu i ro­bić na dru­tach jak ja­kaś znie­do­łęż­niała sta­ruszka!
I Jo po­trzą­snęła nie­bie­ską żoł­nier­ską skar­petką, aż druty za­grze­cho­tały ni­czym ka­sta­niety, a kłę­bek po­to­czył się na drugi ko­niec po­koju.
– Biedna Jo! To rze­czy­wi­ście fa­tal­nie, ale nic się nie po­ra­dzi. Musi ci wy­star­czyć, że prze­ro­bi­łaś swoje imię na mę­skie i uda­jesz na­szego brata – rze­kła ze współ­czu­ciern Beth, głasz­cząc czu­purną głowę na swo­ich ko­la­nach dło­nią, któ­rej na­wet zmy­wa­nie ga­rów i od­ku­rza­nie ca­łego świata nie po­zba­wi­łoby de­li­kat­no­ści.
– A co do cie­bie, Amy – cią­gnęła Meg – to je­steś za bar­dzo dro­bia­zgowa i afek­to­wana. Twoje minki na ra­zie są za­bawne, ale je­śli nie za­czniesz uwa­żać, to wy­ro­śniesz na upo­zo­waną gą­skę. Ow­szem, po­do­bają mi się twoje do­bre ma­niery i wy­tworny spo­sób mó­wie­nia, zwłasz­cza gdy nie uda­jesz wiel­kiej damy, ale to ab­sur­dalne słow­nic­two jest tak samo na­ganne, jak żar­gon Jo.
– Skoro Jo jest chło­pa­czy­skiem, a Amy gą­ską, to jak na­zwiesz mnie? – za­py­tała Beth, go­towa wy­słu­chać swo­jej czę­ści ka­za­nia.
– Po pro­stu na­szą ko­chaną Myszką – od­rze­kła ser­decz­nie Meg, bo Beth była piesz­czoszką ca­łej ro­dziny.
Po­nie­waż mło­dzi czy­tel­nicy lu­bią wie­dzieć, jak kto wy­gląda, wy­ko­rzy­stamy ten mo­ment do skre­śle­nia krót­kiej cha­rak­te­ry­styki czte­rech sióstr, które wła­śnie ro­bią na dru­tach w za­pa­da­ją­cym mroku. Po­kój jest wy­god­nie urzą­dzony i pa­nuje w nim praw­dzi­wie do­mowa, spo­kojna at­mos­fera. Na pod­ło­dze leży pod­nisz­czony dy­wan, a me­ble są cał­kiem zwy­czajne, na ścia­nach wisi kilka do­brych ob­ra­zów, na wbu­do­wa­nych pół­kach tło­czą się książki, a w oknach kwitną chry­zan­temy i cie­mier­niki, zwane też „ró­żami Bo­żego Na­ro­dze­nia’’.
Naj­star­sza z czte­rech sióstr, szes­na­sto­let­nia Mar­ga­ret, była ład­nie za­okrą­gloną pa­nienką o du­żych oczach, gę­stych brą­zo­wych wło­sach, słod­kich ustach i bia­łych dło­niach, które sta­no­wiły przed­miot jej dumy.
Młod­sza o rok Jo, sma­gła, szczu­pła i bar­dzo wy­soka, przy­po­mi­nała tro­chę źre­baka, gdyż wciąż jej stały na prze­szko­dzie nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gie ręce i nogi. Miała sta­now­czą li­nię ust, ko­miczny no­sek i by­stre szare oczy, które zda­wały się wi­dzieć wszystko i by­wały cza­sem groźne, to znów we­sołe lub za­my­ślone. Dłu­gie i gę­ste włosy były jed­nym z jej naj­więk­szych atu­tów, ale kie­ru­jąc się wy­godą, upy­chała je zwy­kle do siatki. Przy swo­ich za­okrą­glo­nych ra­mio­nach, du­żych dło­niach i sto­pach oraz braku dba­ło­ści o ubra­nie wy­glą­dała dość nie­zgrab­nie, jak pod­lo­tek, który na­gle i ku swemu nie­za­do­wo­le­niu zmie­nił się w ko­bietę.
Eli­za­beth, czyli Beth, jak ją na­zy­wano, była dość nie­śmiałą trzy­na­sto­let­nią ró­ża­no­licą dziew­czynką o gład­kich wło­sach i błysz­czą­cych oczach. Mó­wiła ci­chym gło­si­kiem, a na jej twa­rzy ma­lo­wał się we­wnętrzny spo­kój, z rzadka tylko za­kłó­cany. Oj­ciec na­zy­wał ją „Ciszką” i świet­nie to do niej pa­so­wało. Dziew­czynka zda­wała się żyć we wła­snym, szczę­śli­wym świe­cie. Opusz­czała go wy­łącz­nie dla kilku dro­gich jej osób, któ­rym ufała.
Amy, cho­ciaż naj­młod­sza, była – we wła­snym mnie­ma­niu – naj­waż­niej­szą osobą w ro­dzi­nie. Szczu­pła i blada, z nie­bie­skimi oczami i opa­da­ją­cymi na ra­miona blond lo­kami, przy­po­mi­nała śnie­żynkę. Za­cho­wy­wała się za­wsze jak mała dama i dużą wagę przy­wią­zy­wała do do­brych ma­nier.
Z ce­chami cha­rak­teru czte­rech sióstr za­po­znamy się w trak­cie dal­szej lek­tury.
Ze­gar wy­bił szó­stą. Beth zmio­tła po­piół i po­sta­wiła przy ogniu stare pan­to­fle do wy­grza­nia. Na ich wi­dok dziew­częta wy­raź­nie po­we­se­lały; to znak, że za­raz przyj­dzie mama! Meg prze­stała pra­wić mo­rały i za­pa­liła lampę, Amy bez przy­po­mi­na­nia zwol­niła fo­tel, a Jo, za­po­mniaw­szy o zmę­cze­niu, sia­dła przy ogniu, żeby po­trzy­mać pan­to­fle bli­sko pło­mie­nia.
– Są cał­kiem znisz­czone. Ma­mi­sia po­winna spra­wić so­bie nowe.
– My­śla­łam, że jej ku­pię za mo­jego do­lara – rze­kła Beth.
– O, nie, to ja jej ku­pię! – wy­krzyk­nęła Amy.
– Ja je­stem naj­star­sza – za­częła Meg, ale Jo nie po­zwo­liła jej skoń­czyć.
– Pod nie­obec­ność ta­tu­sia ja je­stem je­dy­nym męż­czy­zną w tej ro­dzi­nie, więc ja ku­pię te pan­to­fle. Ta­tuś pro­sił mnie spe­cjal­nie, że­bym opie­ko­wała się mamą.
– Już wiem! – za­wo­łała Beth. – My mo­żemy się obejść bez pre­zen­tów gwiazd­ko­wych, ale każda po­da­ruje coś ma­mie.
– To po­mysł w sam raz w twoim stylu – za­uwa­żyła Jo. – A co jej ku­pimy?
Za­sta­na­wiały się przez ja­kiś czas, w końcu Meg ob­wie­ściła swój za­miar, do któ­rego na­tchnął ją chyba wi­dok wła­snych ślicz­nych dłoni:
– Ja ku­pię ładne rę­ka­wiczki.
– Po­rządne pan­to­fle! – zde­cy­do­wała Jo.
– Kilka ład­nie ob­rę­bio­nych chu­s­te­czek – po­wie­działa Beth.
– A ja fla­ko­nik wody ko­loń­skiej. Mama ją lubi, i zo­sta­nie mi jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy na kredki – do­dała Amy.
– Jak jej to damy? – spy­tała Meg.
– Po­ło­żymy wszystko na stole, a po­tem za­wo­łamy mamę i bę­dziemy pa­trzeć, jak otwiera pa­czuszki – od­parła Jo. – Nie pa­mię­tasz, jak to było na na­sze uro­dziny?
– Za­wsze tak bar­dzo się ba­łam, kiedy to ja mia­łam za­siąść w du­żym fo­telu z ko­roną na gło­wie i pa­trzeć, jak de­fi­lu­je­cie ko­lejno z pre­zen­tami, żeby mnie po­ca­ło­wać. Lu­bi­łam uści­ski i po­darki, ale po­tem nad­cho­dził ten straszny mo­ment, kiedy mu­sia­łam je roz­pa­ko­wy­wać na oczach wszyst­kich – wy­znała Beth, ru­mie­niąc chleb, a przy oka­zji wła­sną bu­zię.
– Bę­dziemy uda­wały, że ro­bimy za­kupy dla sie­bie, żeby ma­mi­sia miała nie­spo­dziankę. Meg, ju­tro po po­łu­dniu idziemy do skle­pów. I jest jesz­cze tyle ro­boty przy przed­sta­wie­niu gwiazd­ko­wym. – Jo cho­dziła tam i z po­wro­tem z za­ło­żo­nymi rę­kami i za­dartą głową.
– Ja już nie będę wię­cej wy­stę­po­wać. To mój ostatni raz, ro­bię się za stara na ta­kie rze­czy – za­uwa­żyła Meg, cho­ciaż przy prze­bie­ran­kach za­wsze ba­wiła się jak dziecko.
– Bę­dziesz, bę­dziesz, zo­ba­czysz! – Jo za­śmiała się. – Do­brze wiem, jak lu­bisz pa­ra­do­wać z roz­pusz­czo­nymi wło­sami w bia­łej sukni i bi­żu­te­rii ze zło­tego pa­pieru. Je­steś na­szą naj­lep­szą ak­torką, je­śli opu­ścisz po­kład, to ko­niec! Słu­chaj­cie, trzeba dziś zro­bić próbę. Chodź tu, Amy, prze­ćwiczmy scenę omdle­nia, bo je­steś w niej sztywna, jak­byś kij po­łknęła.
– Nic na to nie po­ra­dzę. Ni­gdy nie wi­dzia­łam, jak ktoś mdleje, i nie za­mie­rzam na za­wo­ła­nie si­nieć ani rzu­cać się na zie­mię. Je­śli uda mi się opaść po­woli, to w po­rządku, a je­śli nie, to naj­wy­żej osunę się wdzięcz­nie na fo­tel. Niech so­bie Hugo wy­graża pi­sto­le­tem, ile chce, nic mnie to nie ob­cho­dzi – wy­kłó­cała się Amy, która wpraw­dzie nie miała zdol­no­ści ak­tor­skich, ale była na tyle drobna, że czarny cha­rak­ter mógł ją unieść.
– Zrób tak: za­łam ręce i przejdź chwiej­nym kro­kiem przez po­kój, wrzesz­cząc co sił w płu­cach: „Ro­de­rigo! Ra­tuj mnie, ra­tuj!’’. – I Jo po­ka­zała sama tę scenę z praw­dzi­wie dra­ma­tycz­nym za­cię­ciem.
Amy pró­bo­wała ją na­śla­do­wać, ale kiedy z wy­cią­gnię­tymi sztywno rę­kami po­su­wała się na­przód, ro­biła wra­że­nie na­krę­ca­nej ku­kły, a w jej okrzy­kach było ty­leż stra­chu i bólu, co w pi­sku dziecka ukłu­tego szpilką.
Jo wy­dała jęk roz­pa­czy, Meg wręcz się ro­ze­śmiała, a Beth przy­glą­dała się za­ba­wie z taką cie­ka­wo­ścią, że aż przy­pa­liła chleb.
– To na nic! Zrób, co mo­żesz, na przed­sta­wie­niu, a je­śli pu­blicz­ność ryk­nie śmie­chem, nie miej do mnie pre­ten­sji. Meg, te­raz ty!
Da­lej wszystko po­to­czyło się gładko. Don Pe­dro bez za­jąk­nie­nia wy­zy­wał cały świat w dwu­stro­ni­co­wym prze­mó­wie­niu, wiedźma Ha­gar mru­czała swoje brze­mienne w skutki za­klę­cia nad bul­go­czą­cym ko­cioł­kiem z ro­pu­chami, Ro­de­rigo męż­nie rwał okowy, a skru­szony, otruty ar­sze­ni­kiem Hugo ko­nał w bó­lach z dzi­kim „ha! ha!” na ustach.
– To na­sza naj­lep­sza sztuka! – orze­kła Meg, kiedy mar­twy ban­dyta usiadł i za­czął roz­cie­rać łok­cie.
– Nie poj­muję, Jo, skąd ty umiesz pi­sać i od­gry­wać ta­kie wspa­niałe sztuki. Zu­peł­nie jak Szek­spir! – za­chwy­cała się Beth.
– Nie­zu­peł­nie – od­parła skrom­nie Jo. – Klą­twa wiedźmy, czyli opera tra­giczna to miła sztuczka, ale chcia­ła­bym spró­bo­wać Mak­beta… gdy­by­śmy tylko miały za­pad­nię dla Ba­nqua. Za­wsze ma­rzy­łam o roli za­bójcy. „Cóż to ma­ja­czy przede mną? To szty­let?”[2] – mam­ro­tała pod no­sem, prze­wra­ca­jąc oczami i za­ci­ska­jąc pu­ste pię­ści, jak to wi­działa w te­atrze.
– Nie, to tylko wi­de­lec ze sta­rym kap­ciem za­miast chleba. Spójrz­cie na tę mi­ło­śniczkę te­atru! – za­wo­łała Meg i próba za­koń­czyła się ogól­nym wy­bu­chem śmie­chu.
– Miło mi, że tak wam we­soło, moje panny – roz­legł się od drzwi po­godny głos.
Ak­torki i pu­blicz­ność od­wró­ciły się, by po­wi­tać wy­soką pa­nią o ma­cie­rzyń­skim wy­glą­dzie, która całą swoją po­stawą zda­wała się py­tać: „Czym mogę słu­żyć?”. Choć nie­zbyt ele­gancko ubrana, ro­biła no­bliwe wra­że­nie, a dziew­częta i tak uwa­żały, że pod sza­rym płasz­czem i nie­mod­nym ka­pe­lu­szem kryje się naj­cu­dow­niej­sza z ma­tek.
– No, moje ko­chane, jak wam mi­nął dzień? Tyle było ro­boty przy przy­go­to­wy­wa­niu pa­czek na ju­tro, że nie mo­głam przyjść do domu na obiad. Czy ktoś was od­wie­dził, Beth? Meg, jak tam twoje prze­zię­bie­nie? Jo, wy­glą­dasz na śmier­tel­nie zmę­czoną. Chodź, po­ca­łuj mnie, dzie­cinko.
Za­da­jąc te rze­czowe py­ta­nia, pani March ścią­gnęła z sie­bie mo­kre rze­czy, wło­żyła ogrzane pan­to­fle i usia­dła w fo­telu z Amy na ko­la­nach, go­towa roz­ko­szo­wać się naj­mil­szą go­dziną swego pra­co­wi­tego dnia. Dziew­częta krzą­tały się koło niej, sta­ra­jąc się, każda na swój spo­sób, przy­czy­nić do wy­gody matki. Meg na­kryła do pod­wie­czorku, Jo przy­nio­sła szczapki i usta­wiła krze­sła, upusz­cza­jąc z ło­sko­tem i prze­wra­ca­jąc wszystko, co zna­la­zło się na jej dro­dze. Beth ci­cho i pra­co­wi­cie drep­tała mię­dzy kuch­nią a po­ko­jem, Amy na­to­miast sie­działa z za­ło­żo­nymi rę­kami, po­ucza­jąc wszyst­kich do­okoła.
Kiedy zgro­ma­dziły się już przy stole, pani March za­po­wie­działa z dziw­nie roz­ra­do­waną miną:
– Po ko­la­cji bę­dzie nie­spo­dzianka.
Szybki, ja­sny uśmiech prze­mknął po wszyst­kich twa­rzach ni­czym pro­mień słońca. Beth kla­snęła w ręce, nie ba­cząc na trzy­ma­nego bisz­kopta, a Jo pod­rzu­ciła ser­wetkę, wo­ła­jąc:
– List! List! Brawa dla ta­tu­sia!
– Ow­szem – przy­znała pani March. – Długi, miły list. Ta­tuś czuje się do­brze i przy­pusz­cza, że prze­trwa okres chło­dów le­piej, niż się spo­dzie­wał. Prze­syła naj­lep­sze ży­cze­nia świą­teczne, a dla was ma spe­cjalne prze­sła­nie.
– Po­śpiesz­cie się z je­dze­niem! Amy, prze­stań wy­gi­nać mały pa­lec i nie uśmie­chaj się tak głu­pio nad ta­le­rzem – po­ga­niała sio­stry Jo, krztu­sząc się her­batą i upusz­cza­jąc na dy­wan kromkę chleba ma­słem do dołu.
Beth nie ja­dła już wię­cej, tylko usia­dła w swoim ciem­nym ką­ciku i cze­kała, pełna ci­chej ra­do­ści, aż sio­stry skoń­czą po­si­łek.
– My­ślę, że ta­tuś wspa­niale po­stą­pił, za­cią­ga­jąc się jako ka­pe­lan, skoro nie po­wo­łano go do woj­ska ze względu na wiek i zły stan zdro­wia – ode­zwała się z czu­ło­ścią Meg.
– Ach, prze­cież tak bar­dzo chcia­łam za­cią­gnąć się choćby jako do­bosz albo pie­lę­gniarka, żeby być pod ręką i po­ma­gać mu w ra­zie czego – wy­rze­kała Jo.
– To musi być okropne! – wes­tchnęła Amy. Spać w na­mio­cie, jeść różne pa­skudz­twa i pić z bla­sza­nego kubka…
– Kiedy on wróci, ma­mi­siu? – spy­tała Beth tro­chę drżą­cym gło­si­kiem.
– Do­piero po wielu mie­sią­cach… chyba że za­cho­ruje. Po­zo­sta­nie na swoim po­ste­runku, póki bę­dzie mógł, a my nie po­pro­simy go o skró­ce­nie służby na­wet o mi­nutę. No chodź­cie, prze­czy­tam wam list.
Przy­bli­żyły się do ognia. Matka sie­działa w fo­telu z Beth u stóp, Meg i Amy przy­cup­nęły na po­rę­czach, a Jo sta­nęła z tyłu, żeby w ra­zie czego nikt nie za­uwa­żył jej wzru­sze­nia. W owych cięż­kich cza­sach mało który list nie po­ru­szał czy­ta­ją­cych do głębi, zwłasz­cza je­śli po­cho­dził od ojca ro­dziny. Ten, o któ­rym mó­wimy, nie roz­wo­dził się nad tru­dami ani nie­bez­pie­czeń­stwami, nie da­wał też wy­razu tę­sk­no­cie za do­mem. Był to we­soły, krze­piący list, pe­łen ży­wych opi­sów ży­cia w obo­zie, mar­szów i woj­sko­wych no­wi­nek. Do­piero pod ko­niec oj­ciec ro­dziny prze­lał na pa­pier parę ser­decz­nych słów, świad­czą­cych o tym, jak bar­dzo tę­skni do swo­ich dziew­czy­nek.
Uca­łuj je ode mnie i prze­każ wy­razy mi­ło­ści. Po­wiedz, że co­dzien­nie o nich my­ślę, co wie­czór się za nie mo­dlę, że przez cały czas są moją naj­więk­szą po­cie­chą. Rok to bar­dzo długi okres, ale niech so­bie cze­ka­nie umi­lają pracą, a wów­czas te trudne dni nie pójdą na marne. Wiem, że będą pa­mię­tać wszystko, co im po­wie­dzia­łem, że dla cie­bie będą ko­cha­ją­cymi cór­kami, że wier­nie speł­nią swój obo­wią­zek, że po­ko­nają dziel­nie we­wnętrz­nych wro­gów. A kiedy w pięk­nym stylu zwy­ciężą same sie­bie, ja po po­wro­cie będę jesz­cze bar­dziej niż do­tąd dumny z mo­ich ma­łych ko­bie­tek.
Po tych sło­wach wszyst­kie dziew­czynki za­częły po­cią­gać no­sami; Jo nie po­wsty­dziła się na­wet wiel­kiej łzy, która kap­nęła z czubka jej nosa, Amy, nie przej­mu­jąc się wy­glą­dem swych lo­ków, ukryła bu­zię na ra­mie­niu matki i łkała: „Je­stem taką ego­istką! Ale spró­buję się po­pra­wić, żeby tylko ta­tuś się na mnie nie za­wiódł!”.
– Wszyst­kie się po­sta­ramy! – wy­krzyk­nęła żar­li­wie Meg. – Ja za dużo my­ślę o swoim wy­glą­dzie i nie zno­szę pra­co­wać , ale zro­bię, co w mo­jej mocy, żeby to zmie­nić.
– Spró­buję stać się „małą ko­bietką’’, jak on uwiel­bia mnie na­zy­wać, prze­stanę być szorstka i nie­okrze­sana. Zajmę się tym, co do mnie na­leży tu­taj, za­miast du­mać, co mo­gła­bym ro­bić gdzie in­dziej – oświad­czyła Jo w prze­ko­na­niu, że trzy­ma­nie wła­snego tem­pe­ra­mentu na wo­dzy jest znacz­nie trud­niej­szym za­da­niem niż sta­wie­nie czoła kilku re­be­lian­tom Po­łu­dnia.
Beth nic nie po­wie­działa, tylko otarła łzy nie­bie­ską woj­skową skar­petką i za­częła ener­gicz­nie ma­chać dru­tami. Nie tra­ciła ani chwili, tylko wy­ko­ny­wała pierw­sze lep­sze za­da­nie, po­sta­na­wia­jąc w głębi serca, że gdy oj­ciec po roku szczę­śli­wie wróci do domu, za­sta­nie ją taką, jaką so­bie wy­ma­rzył.
Pani March prze­rwała we­soło ci­szę, która za­pa­dła po sło­wach Jo:
– Pa­mię­ta­cie, jak w dzie­ciń­stwie lu­bi­ły­ście od­gry­wać Wę­drówkę piel­grzyma?[3] Przy­wią­zy­wa­łam wam na ple­cach worki jako brze­mię, da­wa­łam wam ka­pe­lu­sze, kije i zwoje pa­pieru, a po­tem wę­dro­wa­ły­ście po ca­łym domu od piw­nic, czyli Mia­sta Za­głady, aż na sam szczyt, gdzie gro­ma­dzi­ły­ście wszystko, co naj­ślicz­niej­sze, żeby zbu­do­wać Nie­biań­ski Gród. Żadna inna za­bawa nie spra­wiała wam ta­kiej przy­jem­no­ści.
– Ach, ileż to było ucie­chy! – wy­krzyk­nęła Jo. – Szcze­gól­nie przej­ście koło lwów, walka z Apol­lyonem[4], a po­tem po­ko­ny­wa­nie Do­liny Cie­nia Śmierci z tymi wszyst­kimi stra­szy­dłami!
– Mnie po­do­bało się to miej­sce, w któ­rym to­bołki spa­dały nam z ra­mion i tur­lały się ze scho­dów – stwier­dziła Meg.
– A ja naj­bar­dziej lu­bi­łam, jak wy­cho­dzi­ły­śmy na dach, gdzie mia­ły­śmy kwiaty, al­tanki i tyle ład­nych rze­czy, a po­tem śpie­wa­ły­śmy z ra­do­ści, sto­jąc w słońcu. – Beth uśmiech­nęła się, wspo­mi­na­jąc miłe chwile.
– Ja mało co pa­mię­tam, poza tym, że ba­łam się piw­nicy i ciem­nego wej­ścia. I za­wsze lu­bi­łam, jak na gó­rze do­sta­wa­ły­śmy mleko i cia­sto. Gdyby nie to, że je­stem już za duża na ta­kie rze­czy, chęt­nie za­ba­wi­ła­bym się w to jesz­cze raz – rze­kła Amy, która w po­waż­nym wieku dwu­na­stu lat za­częła od­że­gny­wać się od dzie­cin­nych za­baw.
– Moja ko­chana, na to ni­gdy się nie jest za dużą. To za­bawa, która w taki czy inny spo­sób cią­gnie się przez całe ży­cie. Na­sze brze­miona są tu­taj, droga roz­po­ściera się przed nami, a tę­sk­nota za do­brem i szczę­ściem pro­wa­dzi nas wśród wielu trosk i błę­dów do Nie­biań­skiego Grodu. A więc, moi mali piel­grzymi, pro­po­nuję, że­by­śmy za­częły od nowa, ale na se­rio, nie na niby. Zo­ba­czymy, do­kąd nas to do­pro­wa­dzi, za­nim ta­tuś wróci do domu.
– Na­prawdę, ma­mi­siu? A gdzie na­sze to­bołki? – za­py­tała Amy, która wszystko brała bar­dzo do­słow­nie.
– Każda z was już po­wie­działa, ja­kie dźwiga brze­mię, z wy­jąt­kiem Beth. Ona chyba nie ma żad­nego – od­rze­kła matka.
– Ow­szem, mam: zmy­wa­nie i od­ku­rza­nie. I cza­sem za­zdrosz­czę dziew­czyn­kom, które mają po­rządne pia­nina. No i to, że tak się boję ob­cych…
Cho­ciaż brze­mię Beth wy­dało się wszyst­kim zu­peł­nie nie­po­ważne, żadna z sióstr się nie ro­ze­śmiała, żeby nie zra­nić jej uczuć.
– A więc za­czy­najmy – po­wie­działa z na­my­słem Meg. – Wę­drówka piel­grzyma to tylko inne okre­śle­nie pracy nad sobą. Ta opo­wieść może nam w tym po­móc, bo cza­sem za­po­mi­namy, cza­sem nie przy­kła­damy się jak na­leży…
– Dziś tkwimy w Ba­gnie Roz­terki, a mama przyj­dzie nas wy­cią­gnąć, jako Po­moc. Po­win­ny­śmy mieć zwoje ze wska­zów­kami jak Chrze­ści­ja­nin, skąd je weź­miemy? – spy­tała Jo, za­chwy­cona po­my­słem, dzięki któ­remu nudne obo­wiązki za­bar­wią się odro­biną fan­ta­zji.
– W świą­teczny po­ra­nek zaj­rzyj­cie pod po­duszki, a znaj­dzie­cie wa­sze prze­wod­niki – od­rze­kła pani March.
Oma­wiały pro­jekt jesz­cze ja­kiś czas, ale gdy stara Hanna sprząt­nęła ze stołu, wy­cią­gnęły ko­szyki do ro­bót i za­jęły się szy­ciem prze­ście­ra­deł dla ciotki March. Igły śmi­gały żwawo i cho­ciaż praca nie na­le­żała do in­te­re­su­ją­cych, nikt nie na­rze­kał. Jo wy­my­śliła, aby dłu­gie szwy po­dzie­lić na cztery czę­ści i na­zwać je Eu­ropą, Azją, Afryką i Ame­ryką, a reszta sióstr przy­stała na to z ochotą. Wę­dru­jąc ście­gami przez różne kon­ty­nenty, umi­lały so­bie czas po­ga­węd­kami o da­le­kich kra­jach.
O dzie­wią­tej prze­rwały szy­cie i jak zwy­kle przed noc­nym spo­czyn­kiem za­śpie­wały. Tylko jedna Beth po­tra­fiła wy­do­być ja­kiś dźwięk ze sta­rego pia­nina.
Miała swoje spo­soby: de­li­kat­nie do­ty­kała po­żół­kłych kla­wi­szy, do­bie­ra­jąc miły akom­pa­nia­ment do pro­stych pio­se­nek. Meg miała gło­sik me­lo­dyjny ni­czym tony fletu, to­też ona wraz z matką pro­wa­dziła chó­rek. Amy ćwier­kała jak świersz­czyk, a Jo ro­biła z me­lo­diami, co jej się po­do­bało, za­wsze zjeż­dża­jąc z wła­ści­wej nutki i nie­mi­ło­sier­nie fał­szu­jąc. Zwy­czaju wspól­nego śpiewu prze­strze­gały od nie­pa­mięt­nych cza­sów, od­kąd se­ple­nią­cymi gło­si­kami cią­gnęły „Mlu­gaj, mlu­gaj, gwiaźdko mała’’; wpro­wa­dziła go matka, która była uro­dzoną ar­tystką. Dziew­czynki bu­dził rano jej śpiew, a po­tem sły­szały go przez cały dzień przy do­mo­wej krzą­ta­ni­nie. Wie­czo­rem za­wsze śpie­wały ra­zem tę samą ko­ły­sankę i wcale nie uwa­żały, że są na nią za duże.

 
Wesprzyj nas