Doskonały cykl powieściowy duetu Läckberg & Fexeus doczekał się wybuchowego i zaskakującego finału. Sprawdź na własne oczy, co dzieje się naprawdę, a co jest tylko mirażem, złudą?


Grudniowy Sztokholm. Ktoś grozi szwedzkiemu ministrowi sprawiedliwości. W tym samym czasie autor murali przypadkowo natrafia w sztokholmskim metrze na stertę kości. Okazuje się, że jest to szkielet poszukiwanego od kilku miesięcy znanego finansisty . Sprawa trafia do zespołu Miny Dabiry.

Nikt z ekipy nie zdążył się jeszcze podnieść po traumatycznych wydarzeniach z poprzedniego lata, gdy zginął jeden z ich kolegów. Do pomocy w dochodzeniu zostaje wezwany mentalista Vincent Walder. Vincent wciąż zmaga się z rozmaitymi problemami – zawodowymi i rodzinnymi – jednocześnie nie potrafi przestać myśleć o Minie, to wszystko nie ułatwia wykonania powierzonego mu zadania.

Tymczasem, w metrze zostaje znaleziony kolejny ludzki szkielet, co wystawia na próbę skuteczność całego zespołu. Co tak naprawdę dzieje się w tunelach pod szwedzką stolicą? I kto ściga ministra sprawiedliwości?

Camilla Läckberg – jedna z najciekawszych szwedzkich pisarek. Światową sławę przyniosła jej seria o Fjällbace. Jest także autorką thrillerów psychologicznych Złota klatka i Srebrne skrzydła oraz serii książek dla dzieci o przygodach Super-Charliego. Książki Camilli wydawane są w ponad 60 krajach, zostały przetłumaczone na 43 języki, a na całym świecie sprzedało się ponad 30 milionów egzemplarzy.

Henrik Fexeus– wykładowca, performer, mentalista, ekspert w dziedzinie psychologii i komunikacji. Podróżuje po świecie i uczy innych, jak manipulować ludzkim zachowaniem za pomocą mowy ciała i perswazji. Autor światowych bestsellerów przetłumaczonych na ponad 30 języków. W Polsce ukazał się jego poradnik Sztuka czytania w myślach.

Camilla Läckberg, Henrik Fexeus
Miraż
Przekład: Inga Sawicka
Cykl: Vincent Walder i Mina Dabiri, tom 3
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 5 czerwca 2024
 
 


ZOSTAŁO CZTERNAŚCIE DNI


 
NIKLAS JADŁ nie­spiesz­nie, obser­wu­jąc swoją rodzinę sie­dzącą po prze­ciw­nej stro­nie stołu. Był dopiero sie­dem­na­sty grud­nia, czyli w zasa­dzie za wcze­śnie na świą­teczne deko­ra­cje, jed­nak oboje z córką zde­cy­do­wali się już zacząć święta. Na stole stały więc figurki miko­ła­jów z bia­łej por­ce­lany, a pokój był ską­pany w cie­płym świe­tle lam­pek cho­in­ko­wych. Zda­jąc sobie sprawę, że cho­inka nie dotrwa­łaby do Wigi­lii, gdyby wsta­wić ją do pokoju, łań­cuch ze świa­teł­kami przy­pięli do lampy nad sto­łem i zapa­lili zamiast niej.
Córka wło­żyła swe­ter z docze­pio­nymi dio­dami mru­ga­ją­cymi na czer­wono i zie­lono, a on miał na szyi czer­wony świą­teczny kra­wat. Za to gar­ni­tur był popie­laty, jak zawsze. Są jakieś gra­nice tego sza­leń­stwa.
Widel­cem wło­żył do ust kolejny kęs. Kawa­łek gril­lo­wa­nego ana­nasa w gla­zu­rze z imbiru, chili i miodu. Wpraw­dzie nie uwa­żał, aby do gorą­cego dania nale­żało poda­wać owoce, ale córka uwiel­biała ana­nasa. Praw­do­po­dob­nie będzie go wolała od soczy­stej woło­winy kobe. Cóż, dla niego zosta­nie wię­cej.
Pozo­stałe osoby przy stole były tak samo zajęte jedze­niem jak on i wyda­wało się, że nie zauwa­żają jego spoj­rzeń. No i dobrze. Pew­nie wyglą­dał głu­pio, ale trudno. Odczu­wał coś w rodzaju zado­wo­le­nia, by z braku lep­szego słowa tak się wyra­zić. Była to dla niego nowa emo­cja, cho­ciaż w grun­cie rze­czy nie potrzeba było tak wiele, aby ją osią­gnąć.
Nie trzeba było do tego olśnie­wa­ją­cej kariery, cho­ciaż istot­nie jego kariera była pełna suk­ce­sów.
Nie trzeba było do tego rów­nież apar­ta­mentu na Linnégatan na Östermalmie, cho­ciaż naprawdę doce­niał fakt, że mają z córką takie miesz­ka­nie.
Do uczu­cia satys­fak­cji wystar­czyło, że sie­dzą we troje przy jed­nym stole.
Próba zama­chu na niego sprzed pół roku, o któ­rej zwie­działy się nawet tablo­idy, stała się zale­d­wie wspo­mnie­niem. Zwięk­szyli mu ochronę, rzecz jasna. I pew­nie tak zosta­nie przez jesz­cze co naj­mniej pół roku, zanim jego pra­co­dawca uzna, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło. Jed­nak tak długo miał wokół sie­bie ochro­nia­rzy, że stali się dla niego jak rodzina.
Rodzina.
I wła­śnie o to cho­dziło przez cały czas. Córka miała szes­na­ście lat, wkrótce będzie kobietą, a on uznał, że się cał­kiem nie­źle spi­sał, ucząc ją, na czym polega ten świat. Od czasu do czasu mówiła mu rzecz jasna, że go nie­na­wi­dzi, jak to nasto­latka. A naprze­ciw niego sie­działa teraz była żona. Gdyby jesz­cze pół roku temu ktoś powie­dział, że będą mogli spo­ty­kać się w ten spo­sób, nie uwie­rzyłby w to. Zde­cy­do­wa­nie. Banał, a prze­cież to prawda, że czas leczy wszyst­kie rany. Oto sie­dzieli jak jakaś nowo­cze­sna rodzina przy nieco przed­wcze­snej wie­cze­rzy wigi­lij­nej. Nie czu­jąc do sie­bie nie­na­wi­ści. Nawet obda­ro­wali się pre­zen­tami.
Poczuł gulę w gar­dle i spoj­rzał w okno, żeby nie zoba­czyły, jak mu się zaszkliły oczy. W ciem­no­ści za oknem miękko, przy­jem­nie padał śnieg. Świat był jak pocz­tówka. To samo, wła­śnie w tym momen­cie, odno­siło się do jego życia. Po raz pierw­szy od wielu lat nie czuł żad­nego napię­cia w mię­śniach bar­ko­wych. Żad­nego ćmie­nia w gło­wie.
Z przed­po­koju dobie­gło brzę­cze­nie, ktoś zadzwo­nił do drzwi. Jego córka pod­nio­sła zdzi­wiony wzrok znad tale­rza.
– Kto to? – spy­tała. – Prze­cież jest sobota. Obie­ca­łeś, że dziś nie będziesz pra­co­wał, skoro jemy wie­cze­rzę wigi­lijną.
– Nie mam poję­cia – odpo­wie­dział zgod­nie z prawdą i wstał z krze­sła. – Może to do któ­rejś z was?
Była żona i córka pokrę­ciły gło­wami.
Niklas wyszedł do przed­po­koju, do drzwi wej­ścio­wych.
– Jeśli umó­wi­łeś Świę­tego Miko­łaja, to nie­do­cze­ka­nie twoje! – dobiegł go z kuchni stłu­miony głos córki.
Kto­kol­wiek dzwo­nił do drzwi, musiał być przez ochro­nia­rzy na ulicy prze­pusz­czony po dokład­nym spraw­dze­niu. Fakt, że nie uprze­dzili go tele­fo­nicz­nie, wska­zy­wał, że nie musiał się przy­go­to­wać na spo­tka­nie tego kogoś. Na ekra­nie o dużej roz­dziel­czo­ści, znaj­du­ją­cym się na drzwiach od wewnątrz, zoba­czył czło­wieka w kasku rowe­ro­wym, na piersi miał czer­woną gwiazdę. Na ramio­nach śnieg. Firma kurier­ska Inte bara post1. To wyja­śniało sprawę.
– Tak? – powie­dział Niklas, otwie­ra­jąc drzwi.
– Niklas Stoc­ken­berg? – upew­nił się, lekko sapiąc, kurier i podał małą czarną kopertę. – Pro­szę, prze­syłka dla pana.
Koperta nie była opi­sana. Niklas wziął ją, marsz­cząc czoło. Odwró­cił ją w dłoni. Na odwro­cie też nic nie napi­sano.
– Od kogo? – spy­tał, pod­no­sząc wzrok.
Męż­czy­zny już nie było. Zaraz po wrę­cze­niu prze­syłki ruszył bie­giem pięć pię­ter w dół do swo­jego roweru na ulicy. Przy­pusz­czal­nie był spóź­niony do następ­nego klienta.
Niklas zamknął drzwi i otwo­rzył kopertę. W środku znaj­do­wała się biała kar­teczka. Wizy­tówka, jak stwier­dził po wyję­ciu, i to z tych bar­dziej luk­su­so­wych. Bez żad­nego nazwi­ska, za to z czymś, co wyglą­dało jak cyfra. Duża ósemka z zaczer­nioną dolną połówką. Pod spodem znaj­do­wał się numer tele­fonu. I nic wię­cej.
Zmarsz­czył czoło. Sym­bolu nie roz­po­zna­wał, a numeru nie znał. Jed­nak coś z tyłu głowy pod­po­wia­dało mu, że wie, co to jest, że spo­dzie­wał się tej wia­do­mo­ści od wielu lat, cho­ciaż z nadzieją, że ni­gdy jej nie dosta­nie. Wyparł ją, wyrzu­cił ze swo­jego życia. I nie był na nią gotów.
A może to tylko reklama, pomy­ślał.
Był tylko jeden spo­sób, by się dowie­dzieć, o co cho­dzi. Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wyjął tele­fon i wybrał podany numer. Ręce mu drżały.
Po trzech sygna­łach ode­zwał się nagrany głos kobiecy.
– Witaj, Nikla­sie Stoc­ken­bergu. Mamy nadzieję, że byłeś zado­wo­lony z naszych usług w okre­sie, który teraz dobiegł końca. Zostało ci… czter­na­ście dni… jedna godzina… i… dwa­na­ście minut życia.
Zaci­snął dłoń na tele­fo­nie, jakby chciał skru­szyć go razem z wia­do­mo­ścią. Gar­dło miał jak zasznu­ro­wane. Nie był w sta­nie ode­tchnąć. Pokój zawi­ro­wał, musiał oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.
Z kuchni dobiegł śmiech, córka i jej matka były wyraź­nie czymś roz­ba­wione.
Niklas osu­nął się na kolana. Dobrze, że chod­nik w przed­po­koju był drogi i gruby, bo zabo­la­łyby, pomy­ślał. Zaci­snął powieki, usi­łu­jąc się sku­pić. Wie­dział, że ten dzień nadej­dzie. Od dawna. Tylko wypie­rał to. Miał nadzieję, że zosta­nie oszczę­dzony.
Prze­cież to było tak dawno temu.
– Tato, gdzie się podzia­łeś? – zawo­łała córka. – Ostrze­gam cię, że jeśli się prze­bie­rasz w strój Miko­łaja, to zadzwo­nię do gazet.
Opie­ra­jąc się o ścianę, pod­niósł się powoli, odchrząk­nął parę razy, sta­ra­jąc się nabrać powie­trza do płuc, żeby nie trząść się za mocno. I poszedł do kuchni.
Na jego widok obie prze­stały się śmiać.
– Kto to był? – prze­stra­szyła się córka. – Jesteś blady jak ściana.
Była żona natych­miast wstała.
– Sia­daj, żebyś się nie prze­wró­cił – powie­działa, sadza­jąc go na krze­śle.
Dło­nią dotknęła jego czoła.
– Nikt – odpo­wie­dział. – Pomyłka.
– Jesteś cały mokry od potu. Dosta­łeś jakie­goś ataku? Bie­rzesz jakieś leki? Zadzwo­nić po karetkę? Powiedz coś, Niklas.
Odwró­cił głowę, pró­bu­jąc uśmiech­nąć się do córki.
– To nic takiego, Natha­lie – powie­dział. – Tylko w gło­wie mi się tro­chę zakrę­ciło.
Natha­lie spoj­rzała pyta­jąco na matkę. Niklas zdjął ze swego ramie­nia rękę byłej żony i przy­trzy­mał przez chwilę.
– Dzięki, Mino, ale nie potrzeba żad­nej karetki. Zaraz będzie po wszyst­kim.
Śnieg za oknem już nie wyda­wał się miękki i przy­jemny, tylko zimny i nie­ubła­gany, trzy­ma­jący w wię­zie­niu, jakim jest zima. Nie mógł się ruszyć ani umknąć.
Nie było ucieczki.
Za dwa tygo­dnie będzie mar­twy. A tylu rze­czy w życiu nie zdą­żył zro­bić. Spoj­rzał na Minę, otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć, ale znów zamknął. Czy uczy­nił dla nich wszystko, co mógł? Czy był dobrym ojcem dla Natha­lie? Czy będzie im go bra­ko­wało? Co powie­dzą w pracy?
Diody na swe­trze Natha­lie mru­gały do niego pokrze­pia­jąco.
Naprawdę nie chciał umie­rać.
Wizy­tówka wypa­dła mu z ręki na pod­łogę. Zosta­wił ją tam.
Wes­tchnął głę­boko i prze­su­nął dło­nią po twa­rzy.
Okres ostat­nich dwu­dzie­stu lat był dla niego dobry. Nawet bar­dzo dobry. Ale – jak przed chwilą powie­dział Minie – zaraz będzie po wszyst­kim.
Za czter­na­ście dni, jedną godzinę i dwa­na­ście minut. Teraz to już pew­nie za dzie­sięć minut.

VIN­CENT LEŻAŁ NA pod­ło­dze swo­jej gar­de­roby w Sca­la­te­atern w Karl­stad. Przed­tem zga­sił górne świa­tło, zosta­wia­jąc jedy­nie oświe­tle­nie toa­letki. Żarówki wokół lustra to była jedna z nie­wielu rze­czy odpo­wia­da­ją­cych wyobra­że­niom, jakie ludzie mają na temat strefy za kuli­sami. Vin­cent uwa­żał, że te lampki przy lustrze są i piękne, i roman­tyczne, cho­ciaż wyni­kało to zapewne z obrazu wdru­ko­wa­nego mu na całe życie przez Hol­ly­wood.
Przed­sta­wie­nie skoń­czyło się godzinę temu. Jego ekipa roz­bie­rała teraz ele­menty oprawy na sce­nie znaj­du­ją­cej się pię­tro niżej niż gar­de­roby i pokój dla akto­rów. Cała sce­no­gra­fia, rekwi­zyty i cał­kiem pokaźny sprzęt oświe­tle­niowy miały być zde­mon­to­wane i zała­do­wane na dwie duże cię­ża­rówki. Zawsze zatrud­niano do tego miej­scowe siły, a orga­ni­za­tor trasy Ola Fuchs był posta­cią wręcz legen­darną w świe­cie szwedz­kiej roz­rywki. Ludzie nie wie­dzieli, że na dwie godziny wspa­nia­łego spek­ta­klu w wyko­na­niu Vin­centa potrzeba było przed wystę­pem i po nim co naj­mniej sied­miu godzin pozba­wio­nej bla­sku pracy licz­nego per­so­nelu. Co wie­czór.
Popra­wił się lekko. Lino­leum, na któ­rym leżał, było nie­wia­ry­god­nie twarde. Zer­k­nął na kanapę i zdał sobie sprawę, że powi­nien się poło­żyć na niej zamiast na pod­ło­dze. Trudno. Musiało zostać, jak jest.
W Sca­la­te­atern było mnó­stwo nie­pa­rzy­stych, czyli nie­kom­for­to­wych dla niego liczb. Od sceny do skle­pie­nia było pięć metrów. Lepiej byłoby sześć. Rusz­to­wa­nie do wie­sza­nia reflek­to­rów i sce­no­gra­fii miało sie­dem­na­ście wysię­gni­ków. Też nie­do­bra liczba. Ale pięć dodać sie­dem­na­ście daje dwa­dzie­ścia dwa, czyli dwie dwójki. To już lepiej. A dwa plus dwa to cztery, czyli tyle, ile przed­sta­wień miał dać w Sca­la­te­atern pod­czas obec­nej trasy.
Na wie­szaku wisiał jego kostium sce­niczny. Tego dnia wystą­pił w trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze, był to bądź co bądź ostatni spek­takl przed Bożym Naro­dze­niem. Trzy czę­ści. Cho­lera. Że też nie pomy­ślał. W dodatku porząd­nie się spo­cił, więc zaraz po powro­cie do gar­de­roby roze­brał się do pod­ko­szulka i kale­so­nów. Dzięki temu, gdyby ktoś przy­pad­kiem otwo­rzył drzwi, nie wyglą­dałby tak bar­dzo na trupa jak wtedy, kiedy leżałby na pod­ło­dze w gar­ni­tu­rze. Uśmiech­nął się do sie­bie. Czło­wiek uczy się na wła­snych błę­dach.
Drgnął, bo dobiegł go huk ze sceny. Jakby coś się roz­pa­dło. Gło­śne prze­kleń­stwa Oli dotarły aż do Vin­centa, który już dawno temu nauczył się, że o pew­nych rze­czach lepiej nie wie­dzieć. Na początku kariery sta­rał się poma­gać zarówno przy budo­wa­niu, jak i roz­bie­ra­niu deko­ra­cji. Sły­szał o arty­stach sno­bach, któ­rzy ni­gdy nie ruszyli pal­cem i przej­mo­wali się jedy­nie swoim wystę­pem, a Vin­cent nie chciał być jed­nym z nich. Jed­nak szybko dotarło do niego, że tylko prze­szka­dza i dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych będzie naj­le­piej, żeby trzy­mał się z dala, dopóki nie skoń­czą.
Dzięki czemu mógł leżeć na tej twar­dej pod­ło­dze jesz­cze co naj­mniej godzinę, zanim cię­ża­rówki zostaną zała­do­wane. I całe szczę­ście, bo wró­cił z pełną siłą ból głowy. Na sto­liku obok stała opróż­niona szklanka, w któ­rej zostały białe okru­chy. Tabletki treo. Od pew­nego czasu funk­cjo­no­wał dzięki tablet­kom od bólu głowy, naj­le­piej takim z dodat­kiem kofe­iny. Zasta­na­wiał się, czy nie zażyć jesz­cze jed­nej, ale praw­do­po­dob­nie by nie pomo­gła. Zamiast tego zaci­snął powieki i wes­tchnął, cze­ka­jąc, aż ból przej­dzie. Albo zmniej­szy się cho­ciaż tro­chę. Pod­czas poprzed­nich tras po przed­sta­wie­niach był po pro­stu zmę­czony. Może lekko wyczer­pany, co się odbi­jało na pracy myślo­wej. Ból głowy był czymś nowym. Zaczął się poja­wiać po przed­sta­wie­niach mniej wię­cej pół roku temu. Nie minęło wiele czasu, jak prze­szedł w ból per­ma­nentny. Raz sil­niej­szy, raz słab­szy, ale zawsze obecny. Ćmiący. Utrud­nia­jący życie. Już nawet nie pamię­tał, jak to jest nie mieć bólu głowy.
Nie wie­rzył, że to oznaka sta­rze­nia się, w końcu bra­ko­wało mu jesz­cze kilku mie­sięcy do pięć­dzie­siątki. A przed­sta­wie­nia nie wyma­gały wię­cej wysiłku niż kie­dyś. Pozo­sta­wały dwie moż­li­wo­ści: albo miał guza mózgu, albo ból miał cha­rak­ter psy­cho­so­ma­tyczny. W pierw­szą nie za bar­dzo wie­rzył, bo nie miał innych symp­to­mów. Nato­miast jeżeli sam ścią­gnął na sie­bie ten ból, to na miły Bóg, po co? Czyżby sam pró­bo­wał sobie coś powie­dzieć?
Chciałby, jak wiele razy wcze­śniej, żeby była przy nim Mina. Na pewno mia­łaby jakąś dobrą odpo­wiedź. Od zeszłego lata, czyli od wyda­rzeń z Natha­lie i Novą, zdą­żyli się zoba­czyć zale­d­wie kilka razy. Czę­ściowo dla­tego, że oboje byli bar­dzo zajęci – on przy­go­to­wa­niem nowego pokazu, Mina kolej­nymi docho­dze­niami – a czę­ściowo, bo prze­szkody wyda­wały się zbyt wiel­kie, aby spo­ty­kać się bez związku z poli­cyj­nymi zada­niami. A jeśli w końcu do tego docho­dziło, to za rzadko i spo­tka­nie było za krót­kie. W jej obec­no­ści ból głowy sta­wał się lżej­szy. A miesz­ka­jący w nim cień się nie wychy­lał.
Jej zespół otrzy­mał ponowne wotum zaufa­nia od kie­row­nic­twa, co ozna­czało, że Mina była bar­dzo zajęta pracą. A kiedy nie była, to oka­zy­wało się, że Umberto z Show­Life Pro­duc­tions zapla­no­wał trasę Vin­centa w taki spo­sób, który z nie­mal sady­styczną pre­cy­zją koli­do­wał z wol­nymi dniami Miny. Zupeł­nie jakby jej szef i jego pro­du­cent zawią­zali spi­sek, żeby trzy­mać ich z dala od sie­bie.
Do tego docho­dziła druga sprawa. Zagadka znaj­du­jąca się w jego gabi­ne­cie w domu, o któ­rej nie miał odwagi z nią roz­ma­wiać. To rów­nież nie sprzy­jało spo­tka­niom. A jak się dobrze zasta­no­wił, mogło być źró­dłem jego bólów głowy. Roz­my­ślał o tej zagadce przez całą jesień, a jed­nak nie udało się jej roz­wią­zać. Wie­dział za to jedno: że powi­nien potrak­to­wać poważ­nie groźbę, jaką ze sobą nio­sła.
Kim­kol­wiek był czło­wiek, który pół roku temu wysłał mu pierw­szą wia­do­mość, na pewno był to ktoś o dużej cier­pli­wo­ści. Vin­cent nie chciał nie­po­koić tym Miny. Musiał sam zna­leźć roz­wią­za­nie.
A jed­nak po każ­dym przed­sta­wie­niu miał nadzieję, że zasta­nie ją cze­ka­jącą na niego za sceną tak jak za pierw­szym razem w Gävle, kiedy się poznali. Oczy­wi­ście nie było jej. Miała swoje życie, a on swoje. Pozo­sta­wał fakt: widy­wali się zde­cy­do­wa­nie za rzadko.
Nato­miast od końca lata mógł spę­dzać znacz­nie wię­cej czasu niż dotąd ze swoją rodziną. Po zła­ma­niu stopy cho­dził o kulach i przez kilka mie­sięcy nie mógł sta­wać na sce­nie. A więc po raz pierw­szy spę­dzał w domu każdy wie­czór, dzień rów­nież, dokład­nie tak, jak zawsze chciała jego żona Maria. Już po kilku dniach oka­zało się, że chce tego mniej, niż sądziła. Rów­nież dzieci dzi­wiły się, dla­czego jest cią­gle w domu.
A cień znów się w nim poru­szył.
Gdy zatem ponow­nie wyje­chał w trasę, nikogo nie ucie­szyło to tak jak jego rodzinę. Od tej pory haro­wał jesz­cze wię­cej, czę­sto dając po dwa przed­sta­wie­nia dzien­nie. Cały myk pole­gał na tym, żeby być stale zaję­tym. Nie myśleć o tym, co nie ma sensu.
Spoj­rzał w sufit. Czy można wypa­lić komórki mózgowe? Czy mógł uszko­dzić mózg, prze­cią­ża­jąc go myśle­niem? Pew­nie nie, ale posta­no­wił to spraw­dzić. Bowiem wła­śnie tam, na tej pod­ło­dze w Sca­la­te­atern w Karl­stad, odno­sił takie wra­że­nie. Vin­cent wes­tchnął, zamknął oczy i ból głowy dodał do dłu­giej listy tema­tów, o któ­rych chciałby poroz­ma­wiać z Miną.

AKAI SZEDŁ zde­cy­do­wa­nym kro­kiem po pero­nie metra. Już dawno temu nauczył się, że jeśli tylko czło­wiek wygląda, jakby wie­dział, co robi, nikt go nie będzie o nic pytał. Miał na sobie żółtą kami­zelkę, co też robiło swoje. Para­dok­sal­nie spra­wiała, że sta­wał się nie­wi­dzialny dla zmę­czo­nych ludzi, któ­rzy musieli jechać gdzieś o tej póź­nej porze. Był tylko jed­nym z pra­cow­ni­ków metra. Czyli kimś, na kogo nie trzeba zwra­cać uwagi. W pew­nym sen­sie rze­czy­wi­ście pra­co­wał, cho­ciaż nie w tym sen­sie, jak ludzie myśleli.
Dotarł do końca peronu i otwo­rzył małą furtkę, sta­ra­jąc się przy tym, żeby jego twa­rzy nie uchwy­ciła kamera moni­to­ringu umiesz­czona na skle­pie­niu. Miał być zwy­czaj­nym tech­ni­kiem, który idzie wyko­nać swoje zada­nie. Nic innego. Miał szczę­ście, że kamera nie mogła wychwy­cić szczęku puszek ze sprayem w jego tor­bie.
Furtka pro­wa­dziła do schod­ków, po któ­rych zszedł z peronu do tunelu dla pocią­gów. Nie lubił wła­ści­wie prze­by­wać w tune­lach, było to zde­cy­do­wa­nie nie­bez­pieczne. Nowe pociągi poru­szały się znacz­nie ciszej od sta­rych. Ozna­czało to więk­sze ryzyko wypad­ków dla mala­rzy, któ­rzy mimo to scho­dzili do tuneli.
Poza tym Akai zdą­żył dawno temu osią­gnąć postęp w swoim wyra­zie arty­stycz­nym. Graf­fiti to była rzecz dla ama­to­rów. On zaj­mo­wał się sztuką pla­katu i sza­blonu. Retro lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku. Wpraw­dzie nie było to już to samo, odkąd nie­któ­rzy twier­dzili, że została ujaw­niona toż­sa­mość Banksy’ego, który był jego bogiem. Akai uwa­żał jed­nak, że pod­niósł tę sztukę na nowy, współ­cze­sny poziom. Potwier­dze­niem były jego wcze­śniej­sze wystawy w sztok­holm­skim Gamla stan2. Ludzie byli skłonni pła­cić szo­ku­jąco wyso­kie ceny za jego dzieła, nie wie­dząc nawet, kim jest Akai. Był to tylko jego pseu­do­nim arty­styczny. Podob­nie jak Banksy, nie zamie­rzał zdra­dzać nikomu, jak się nazywa, chcąc pozo­stać zagadką w świe­cie sztuki.
Prze­szedł kilka metrów i włą­czył swoją czo­łówkę. Tunel był szer­szy w tym miej­scu, żeby pra­cu­jący tu ludzie nie zna­leźli się za bli­sko torów. Wie­dział, że pomiesz­cze­nie ser­wi­sowe znaj­duje się kawa­łek dalej w głąb tunelu. Czę­sto prze­by­wała tam jego kole­żanka tech­niczka w MTR3. Akai obie­cał jej, że w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym ude­ko­ruje całe pomiesz­cze­nie. Plan był taki, że następ­nego dnia rano, gdy kole­żanka tam wej­dzie, nie zasta­nie już beto­no­wych ścian, ale znaj­dzie się w lesie. Wszyst­kie ściany miały być pokryte przez drzewa i krzewy, a wśród nich znaj­do­wa­łaby się rodzina trolli jak z ilu­stra­cji Johna Bau­era. Coś fan­ta­stycz­nego.
Minął swój wcze­śniej­szy malu­nek w tunelu, przed­sta­wia­jący kil­koro z jego tam­tej­szych zna­jo­mych. Na jed­nej z twa­rzy ktoś nama­zał „Sussi – byłam tu”. Cho­lerni wan­dale.
Żwir chrzę­ścił mu pod sto­pami. Nieco dalej w świe­tle lampy zoba­czył drzwi do pomiesz­cze­nia ser­wi­so­wego. Musiał obejść sporą stertę żwiru – i wtedy przy­sta­nął. Dziwne. Spoj­rzał. Była na tyle wysoka, że się­gała mu pra­wie do pachwin. Obec­ność żwiru nie dzi­wiła, w tune­lach znaj­do­wało się mnó­stwo roz­ma­itych rze­czy. Jed­nak z tej sterty w wielu miej­scach wysta­wało coś bia­łego. Przy­po­mi­nało coś, co widział na fil­mie, cho­ciaż nie potra­fił umiej­sco­wić. Odgar­nął tro­chę żwiru i aż się cof­nął, kiedy zoba­czył, co to było.
Kości.
Ktoś musiał pod­ło­żyć je dla żartu. Było to jedyne moż­liwe wyja­śnie­nie. Ale jakie zwie­rzę ma tak duże czę­ści szkie­le­towe? Pocią­gnął za jedną, żeby ją wyjąć, i wzru­szył całą stertę. Roz­sy­pało się to, co leżało z wierz­chu, odsła­nia­jąc wię­cej kości. W świe­tle czo­łówki zoba­czył uśmie­cha­jącą się ponuro czaszkę.
Ludzką.
Akai nie umiałby powie­dzieć, czy naj­pierw krzyk­nął, czy uciekł, ale zro­bił jedno i dru­gie.

ZOSTAŁO TRZYNAŚCIE DNI

MINA PATRZYŁA z fascy­na­cją na kanapkę na swoim tale­rzu. Naprawdę poczy­niła postępy. Wcze­śniej jedy­nym moż­li­wym śnia­da­niem dla niej byłby her­me­tycz­nie zamknięty jogurt. Tym­cza­sem zaś je kanapkę, która mogła być wysta­wiona na Bóg wie co. Wczo­raj zaś wielką przy­jem­ność spra­wiła jej kola­cja wigi­lijna u Niklasa. Oczy­wi­ście przy­kre były te jego zawroty głowy, choć Natha­lie zapew­niła ją, że nie zda­rzały się czę­sto. Zresztą dość szybko doszedł do sie­bie. Mina miała nadzieję, że potrak­to­wał poważ­nie jej radę i poszedł z tym rano do leka­rza.
A więc kola­cja z córką i byłym mężem. Nie­zba­dane są koleje życia. Skła­ma­łaby, gdyby twier­dziła, że pro­wa­dząca do tego droga była pro­sta i łatwa. Można powie­dzieć, że ona i Natha­lie tań­czyły ze sobą cza-czę: dwa kroki w przód, jeden w tył. Jed­nak ta cza-cza dopro­wa­dziła je stop­niowo do miej­sca, w któ­rym znaj­do­wały się dzi­siaj, czyli takiego, że mogli się spo­tkać przy rodzin­nej kola­cji we troje.
Mina ugry­zła kęs kanapki, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem masła, sera i papryki w połą­cze­niu z kromką słod­kiego chleba, mimo świa­do­mo­ści, że taką samą war­tość odżyw­czą miałby kawa­łek babki pia­sko­wej. Ale jak święta, to święta.
Cie­kawa była, jak je będzie obcho­dził Vin­cent. Oczy­wi­ście z rodziną, ale czy była to wielka rodzinna impreza z mnó­stwem krew­nych, czy raczej świę­to­wa­nie w ści­słym gro­nie? Poczuła lek­kie ukłu­cie, odrzu­ciła myśl, że może to zazdrość. Bra­ko­wało jej Vin­centa. Po tym, jak latem ura­to­wał życie Natha­lie, spo­tkali się zale­d­wie parę razy. Powo­dów tego stanu rze­czy było kilka. Z jed­nej strony żadne z nich nie radziło sobie zbyt dobrze z pro­wa­dze­niem luź­nych poga­wę­dek. Z dru­giej Mina ciężko pra­co­wała na to, by powoli, ale sku­tecz­nie odbu­do­wać rela­cję z córką. Z kolei śmierć Pedera spo­wo­do­wała pustkę i dystans potrzebny do przej­ścia przez żałobę.
Oczy ją zapie­kły na myśl o kole­dze poli­cjan­cie.
Do tego docho­dził taki szcze­gół, że sama nie wie­działa, kim są dla sie­bie. Myślała o Vin­cen­cie czę­ściej, niż sama była gotowa przy­znać. A on, jak już powie­dziano, miał rodzinę. I bar­dzo zazdro­sną żonę. Mina nie chciała im prze­szka­dzać, zakłó­ca­jąc cokol­wiek.
Zako­pała się więc w pracy, która posłu­żyła jej za wymówkę, żeby się z nim nie widy­wać.
Zmu­siła się do sku­pie­nia na poran­nym pro­gra­mie w tele­wi­zji, żeby dalej nie myśleć. Do stu­dia wszedł Niklas Strömstedt, żeby wyko­nać pio­senkę Tänd ett ljus4. Triad, czy nie tak nazy­wała się kapela, która wypu­ściła tę pio­senkę? Mina roz­pacz­li­wie pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie, kto jesz­cze był w tej kapeli, ale cią­gle sta­wali jej przed oczyma tylko Orup i Anders Glen­mark, z któ­rymi Niklas Strömstedt stwo­rzył zespół GES. Zabrzmiała pio­senka, paliły się świeczki i Mina poczuła, że choć nie­chęt­nie, to daje się porwać świą­tecz­nemu nastro­jowi. Tak naprawdę to nie cier­piała Bożego Naro­dze­nia. W jej dzie­ciń­stwie święta ni­gdy nie były spo­kojne i pogodne. Wpraw­dzie kiedy już prze­pro­wa­dziła się do babci, rze­czy­wi­ście stały się pogodne, ale bar­dzo skromne.
Wstała i przy­nio­sła sobie wię­cej kawy. Sia­da­jąc, zer­k­nęła na tele­fon leżący na stole w salo­nie. Może powinna cho­ciaż wysłać Vin­cen­towi ese­mesa ze świą­tecz­nymi życze­niami? Pyta­nie, co on z nich wyczyta. Ale ze słów „weso­łych świąt” byłoby chyba trudno wyczy­tać coś innego? Weso­łych świąt i tyle. Takie zwy­cza­jowe życze­nie wysy­łane przy­ja­cio­łom.
Się­gnęła po tele­fon i zaczęła pisać. Ska­so­wała. Znów napi­sała. I znów ska­so­wała. Napi­sała i dodała uśmiech­niętą buźkę, ale zaraz zmie­niła zda­nie. Vin­cent nie był osobą, do któ­rej się wysyła buźki. Wyka­so­wała ją i naci­snęła wyślij.
Ledwo Niklas Strömstedt skoń­czył śpie­wać, a już zaczęła żało­wać, że wysłała tego ese­mesa.

ŚNIEG PADAŁ OD tygo­dnia. Pose­sja Vin­centa i drzewa wokół domu w Tyresö wyglą­dały, jakby je pokryła gruba war­stwa waty. W dzie­ciń­stwie uwiel­biał śnieg, ale z wie­kiem mu prze­szło. Moż­liwe, że miało to coś wspól­nego z szu­flą, którą wła­śnie trzy­mał w rękach. Śnieg prze­stał być fajny, kiedy czło­wiek musiał sobie sam z nim radzić.
W dodatku czuł się mocno poła­many po noc­nej podróży nigh­tli­ne­rem, jak nazy­wano auto­busy z miej­scami do spa­nia, ze Sca­la­te­atern w Karl­stad. Zasnął dopiero, gdy auto­bus przy­je­chał do Sztok­holmu o czwar­tej nad ranem i zapar­ko­wał na Barn­hus­bron5, mię­dzy innymi auto­bu­sami zjeż­dża­ją­cymi z tras kon­cer­to­wych w środku nocy i zatrzy­mu­ją­cymi się na tym moście. Przez trzy godziny udało mu się tam pospać, a potem zaspany poje­chał do domu tak­sówką.
Vin­cent zer­k­nął na okno kuchenne, przez które widział swoją rodzinę sie­dzącą przy śnia­da­niu. Obie­cał, że przed wyj­ściem Astona i Rebecki do szkoły odgar­nie śnieg ze ścieżki od drzwi wej­ścio­wych. Wbił szu­flę i nabrał tyle śniegu, ile zdo­łał, a potem rzu­cił go na traw­nik znaj­du­jący się gdzieś pod grubą war­stwą tej bieli. Otwo­rzył się przed nim uwol­niony od śniegu pro­sto­ką­cik. Na począ­tek. Uzmy­sło­wił sobie wyraź­nie, ile mu zostało.
Wypro­sto­wał się i zła­pał się za plecy. Wydy­chane powie­trze zro­biło się białe, bo ści­snął porządny mróz. Śnieg poja­wiał się na ogół dopiero w stycz­niu, jeśli w ogóle. Na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej była to raczej plu­cha, jed­nak w tym roku wszystko wska­zy­wało, że zima będzie naj­bar­dziej śnieżna i naj­mroź­niej­sza od lat. Na jego pose­sji śnieg miał gru­bość co naj­mniej dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów. A minęła dopiero połowa grud­nia. Patrzył, jak śnieżny puch zasy­puje ponow­nie jego ładny pro­sto­ką­cik.
Syzyf.
Był Syzy­fem.
Wes­tchnął, pod­cho­dząc do drzwi wej­ścio­wych, gdzie oparł szu­flę o ścianę. Dzie­ciaki będą musiały iść do szkoły, brnąc przez śnieg. Nie zdą­żył otwo­rzyć drzwi, gdy wybiegł stam­tąd Aston w kom­bi­ne­zo­nie.
– Napa­dało jesz­cze wię­cej! – krzyk­nął. – Uwiel­biam śnieg!
Rzu­cił się na plecy i zaczął robić orła, zupeł­nie nie zwra­ca­jąc uwagi na zimno.
– Tato, mogli­by­śmy po połu­dniu zbu­do­wać śnieżny sza­łas? Albo igloo! Pro­ooszę!
Vin­cen­towi sta­nął przed oczami obraz z lat dzie­ciń­stwa, kiedy się bawił w śnież­nych sza­ła­sach. A raczej przed nimi, bo „sza­łas” był po pro­stu wąskim tune­lem w ster­cie śniegu na podwórku. Wzdry­gnął się. Ni­gdy nie dał rady wejść do takiego tunelu. A jed­nak rozu­miał, jaką atrak­cją było budo­wa­nie swego wła­snego świata. Wszy­scy do pew­nego stop­nia budu­jemy swój świat, przy­naj­mniej men­tal­nie, ponie­waż nasze rze­czy­wi­sto­ści róż­nią się od sie­bie, ale…
– Tato? – Aston stał przed nim. – Masz śnieg na mózgu, czy co?
Vin­cent zamru­gał powie­kami. Otwo­rzył usta, żeby powie­dzieć coś, że do zbu­do­wa­nia sza­łasu potrzeba znacz­nie wię­cej śniegu, ale w drzwiach sta­nęła Maria.
– Nie będzie żad­nego sza­łasu ze śniegu – powie­działa zde­cy­do­wa­nie, krzy­żu­jąc ramiona na piersi. – Mógłby się zawa­lić, co grozi śmier­cią. I dla­czego, na miłość boską, odgar­niasz śnieg w skó­rza­nych ręka­wicz­kach i płasz­czu Hugo Bossa? Nie mógł­byś jak nor­malni ludzie nosić jakichś prak­tycz­nych okryć zimo­wych?
Oczy­wi­ście miała rację. Zarówno co do ubrań, jak i co do sza­łasu. Vin­cent nie miał w swo­jej gar­de­ro­bie puchówki i czapki z pom­po­nem, jaką teraz wyda­wali się nosić wszy­scy, a sza­łas można prze­cież zbu­do­wać w taki spo­sób, żeby się nie zawa­lił. Tylko nale­żało wyjść od sze­ścio­ką­tów, jak Buck­min­ster Ful­ler, albo bloki śniegu oprzeć na kon­struk­cji łuku, roz­kła­da­ją­cej cię­żar mię­dzy bloki. Gdyby tylko było wię­cej śniegu, żeby… Zoba­czył spoj­rze­nie Marii i chrząk­nął.
– Mama ma rację – powie­dział. – A do budowy igloo potrze­bo­wa­li­by­śmy lodu.
– Jak faj­nie! – odparł Aston i znów się poło­żył na śniegu. – Możemy sobie zro­bić w zamra­żarce!
– No więc zamra­żarka ma pojem­ność dwu­stu sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu litrów – powie­dział Vin­cent. – Roz­ło­żoną na sied­miu pół­kach. Zewnętrzne wymiary igloo powinny…
Usły­szał, jak Maria chrząka zna­cząco.
– Zamra­żarka jest za mała – dodał. – Wła­śnie, gdzie twój ple­cak?
Maria wes­tchnęła i weszła do domu po ple­cak. Aston usiadł i zaczął lepić śnieżkę. Vin­cent domy­ślał się, dla kogo jest prze­zna­czona.
– Idę po klu­czyki do auta, żeby­śmy w końcu poje­chali – powie­dział, odwra­ca­jąc się.
Śnieżka tra­fiła go, zanim zdą­żył wejść za próg. Aston za jego ple­cami aż ryczał ze śmie­chu.
Maria spa­ko­wała do ple­caka zmianę ubrań dla Astona.
– Nawia­sem mówiąc – ode­zwał się Vin­cent – pró­bo­wa­łem dodzwo­nić się do two­jej sio­stry, żeby się doga­dać, co z dziećmi w święta, ale jakby miała odcięty tele­fon. I to od wielu dni. Nie wiesz, czy wyje­chała albo co?
Maria zde­cy­do­wa­nym ruchem wci­snęła do ple­caka parę dłu­gich kale­so­nów.
– Nie roz­ma­wiam z Ulriką od wie­ków – odpo­wie­działa ostro. – Sam pil­nuj spraw zwią­za­nych z twoją byłą żoną.
– No wła­śnie pró­buję – odparł. – To aż nie­po­dobne do niej.
Poszedł do kuchni po klu­czyki. Przy oka­zji wyjął tele­fon i zadzwo­nił do Ulriki.
Bez odpo­wie­dzi, tak samo jak przed­tem.
Napi­sał ese­mesa z prośbą o kon­takt. Do Wigi­lii zostało w końcu tylko parę dni.
Zoba­czył rów­nież, że Mina przy­słała mu ese­mesa. Krót­kie życze­nie weso­łych świąt. Nie bar­dzo wie­dział, co na to odpo­wie­dzieć. Odczy­tał tę wia­do­mość jak wyzwa­nie, jakby pro­siła go o zde­fi­nio­wa­nie ich rela­cji. Osią­gnęli w niej pewien balans i rów­nie dobrze mogło się buj­nąć w obie strony. Jeśli odpo­wie tak samo krótko, potwier­dzi tym samym, że łączy ich jedy­nie powierz­chowna uprzejma rela­cja, nic innego. Gdyby zaś skon­tro­wał w spo­sób bar­dziej oso­bi­sty, to da wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że chciałby cze­goś wię­cej niż kole­żeń­stwa. Co z kolei otwo­rzy­łoby puszkę Pan­dory pełną pytań, czego chciałby od ich rela­cji.
Weso­łych świąt.
Cho­lera jasna.
Postał jesz­cze tro­chę, a potem wyłą­czył tele­fon i scho­wał do kie­szeni. Póź­niej jej odpo­wie, jak będzie miał wię­cej czasu na zasta­no­wie­nie.
– Tato, idziesz w końcu? – zawo­łał sprzed domu Aston. – Bo się spóź­nię!
– Już! – odkrzyk­nął.
Przez pół sekundy zasta­no­wił się, czy może powi­nien zadzwo­nić do miej­sca pracy Ulriki, żeby spraw­dzić, czy nie jest chora. Maria mia­łaby wtedy nie­jedno do powie­dze­nia na temat jego tro­ski o jej sio­strę. Ulrika ode­zwie się, kiedy będzie mogła.
Zgar­nął klu­czyki z blatu, ale przed wyj­ściem prze­szedł jesz­cze koło swo­jego gabi­netu, upew­nia­jąc się, że jest zamknięty na klucz. Od jakie­goś mie­siąca zaczął go zamy­kać z tro­ski o rodzinę. Gdyby któ­reś z nich zoba­czyło, co jest w środku, zro­dzi­łoby to pyta­nia, na które Vin­cent nie miał odpo­wie­dzi. W dodatku by się wystra­szyli. Pra­wie rów­nie mocno jak on.

– PEWNI SĄ, że to ludz­kie kości?
Mina zmu­siła się do głę­bo­kiego spo­koj­nego oddy­cha­nia. Nie­wiele było miejsc, w któ­rych prze­by­wa­łaby z jesz­cze więk­szą nie­chę­cią. W ciem­nych brud­nych tune­lach będą­cych czę­ścią sztok­holm­skiego metra. W dodatku pano­wało tu lodo­wate zimno. Mina zazwy­czaj lubiła zimno, ale są gra­nice. Ich oddech przy­bie­rał postać bia­łych dym­ków, musiała objąć się ramio­nami, żeby odzy­skać nieco cie­pła.
– Tak, tech­nicy są pewni, mają tam eks­pertkę od oste­olo­gii – odparł Adam i zdu­sił ziew­nię­cie. – Zna­czy od kości. Zna się na rze­czy. W prze­ciw­nym razie nie musie­li­by­śmy tu przy­cho­dzić bla­dym świ­tem. O tej porze zazwy­czaj się dopiero budzę.
Sądząc po jego gło­sie, domy­ślała się, że Adam też nie jest obo­jętny na te klau­stro­fo­biczne tunele.
– I na pewno wstrzy­mali ruch pocią­gów na tym odcinku? – upew­niła się, sta­wia­jąc w świe­tle latarki krok za kro­kiem.
Coś prze­bie­gło szybko przed jej sto­pami. Nie zdą­żyła zoba­czyć, co to było, ale też nie powstrzy­mała okrzyku.
Zaci­snęła szczęki i zmu­siła się do posu­wa­nia naprzód, cho­ciaż serce o mało nie wysko­czyło jej z piersi. W oddali ujrzała wię­cej świa­tła, ludzi i ruch. Pomo­gło jej to zdy­stan­so­wać się od okro­pieństw cza­ją­cych się w ciem­no­ści i sku­pić na cze­ka­ją­cym zada­niu.
– Dzień dobry, Mino. I Ada­mie – ode­zwał się, kiwa­jąc im głową, kie­ru­jący zespo­łem tech­ni­ków. – Cho­ciaż trudno nazwać go dobrym.
Wska­zał na stertę cze­goś, pew­nie żwiru, ale teraz w więk­szo­ści odgar­nię­tego przez tech­ni­ków. Na miej­scu został stos kości.
– To zde­cy­do­wa­nie są kości ludz­kie. Na oko wszyst­kie wydają się pocho­dzić od jed­nego czło­wieka, ale potwier­dzi to dopiero antro­po­log sądowy po uło­że­niu ich na stole w odpo­wied­nim porządku.
Zacie­ra­jąc ręce zmar­z­nięte w tym zim­nie, Mina patrzyła na leżący na ziemi stos. Wyglą­dał pra­wie jak ołtarz. Kości zostały uło­żone porząd­nie, syme­trycz­nie, z umiesz­czoną na czubku czaszką. Jakby cho­dziło o rytuał, cho­ciaż Mina sta­rała się nie uwię­znąć za bar­dzo w tym wra­że­niu. Na tym eta­pie docho­dze­nia przyj­mo­wa­nie zało­żeń tego rodzaju mogłoby być nie­bez­pieczne. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nawet się zdzi­wiła, że zada­nie zostało przy­dzie­lone jej zespo­łowi. Stare kości to raczej nie ich działka. Przy­jęła, że widocz­nie ze względu na oko­licz­no­ści, w jakich zostały zna­le­zione, zakwa­li­fi­ko­wano sprawę do tych nie­zwy­czaj­nych.
– Da się je ziden­ty­fi­ko­wać? – spy­tała, odsu­wa­jąc się o krok, żeby zro­bić miej­sce dla Adama.
Pil­no­wali się i nie pod­cho­dzili za bli­sko, żeby nie zanie­czy­ścić miej­sca zbrodni. Odru­chowo się rozej­rzała, cho­ciaż wie­działa, że raczej nie powinna tego robić. Lampy oświe­tlały sporą część terenu. Znów poczuła przy­pływ paniki. Wszę­dzie leżały śmieci, a w cie­niu dostrze­gała jakiś ruch. Pew­nie szczu­rów, pomy­ślała i wzdry­gnęła się.
Nie po raz pierw­szy była w tunelu metra. Jako młoda poli­cjantka kilka razy musiała tam zejść pod­czas pościgu za jakimś podej­rza­nym. Wie­działa też, że są ludzie, któ­rzy tu miesz­kają. Żyjący w cie­niu, z dala od świata, cho­wa­jący się przed rze­czy­wi­sto­ścią. Nie potra­fiła wyobra­zić sobie, jakie to musi być życie.
Tech­nik zwró­cił się do niej, więc Mina zmu­siła się, żeby skie­ro­wać uwagę na niego, nie na to, co się ruszało w ciem­no­ści poza zasię­giem świa­tła reflek­to­rów.
– Nie zna­leź­li­śmy niczego, co by pozwo­liło na iden­ty­fi­ka­cję. Żad­nych ubrań czy doku­men­tów. Może wśród śmieci będą ślady DNA ewen­tu­al­nego sprawcy, zbie­rzemy do ana­lizy wszystko, co się da, w dużym pro­mie­niu wokół tych kości. Wydaje mi się jed­nak, że jeśli coś znaj­dziemy, będzie to pocho­dzić od „arty­sty”, który zaalar­mo­wał nas o zna­le­zi­sku. W każ­dym razie w czaszce zostały zęby, co powinno uła­twić iden­ty­fi­ka­cję. A na jed­nej kości udo­wej jest ślad poważ­nego wie­lo­odła­mo­wego zła­ma­nia, które się potem zro­sło.
– Zła­ma­nie kości udo­wej… – powie­działa w zamy­śle­niu Mina. – Więc mówisz, że te kości leżą tutaj… od jak dawna?
– Trudno powie­dzieć. Usta­le­nie tego będzie nale­żało do Mildy, ale chyba co naj­mniej kilka mie­sięcy. Nie wyglą­dają na zbyt nowe. Ale strze­lam w ciemno. To, jak powie­dzia­łem, zada­nie dla Mildy – odparł tech­nik.
Mina zer­k­nęła na Adama, żeby spraw­dzić, czy ma to samo sko­ja­rze­nie. Adam zmarsz­czył czoło, wpa­tru­jąc się w stos kości. Nagle w jego wzroku poja­wił się błysk i zwró­cił się do niej.
– Podej­rze­wasz, że to…
– Wła­śnie – odpo­wie­działa Mina. – Dzwo­nię do Julii.
Patrzyli w mil­cze­niu na kości. Jeśli, jak podej­rze­wali, istot­nie były to szczątki pew­nej osoby, w mediach roz­pęta się praw­dziwa burza. I pojawi się mnó­stwo nowych pytań.

RUBEN OBU­DZIŁ SIĘ zlany zim­nym potem. Miał sen, w któ­rym widział twarz Pedera. Ostat­nio to się powta­rzało. Peder miał w tym śnie szarą cerę i bra­ko­wało mu więk­szej czę­ści poty­licy. Jed­nak nie to było naj­gor­sze, tylko jego oczy patrzące zna­cząco pro­sto na Rubena. Wła­śnie to spoj­rze­nie go obu­dziło. Peder nie musiał nic mówić, bo Ruben i tak wie­dział, o co cho­dzi.
Koniec może przyjść w każ­dej chwili.
Prze­stroga Pedera. Życie mogło poto­czyć się na dwa różne spo­soby. Oba straszne. Z jed­nej strony mogło zakoń­czyć się nagle, zanim Ruben będzie na to przy­go­to­wany. Z dru­giej strony, jeśli nie zakoń­czy się nagle, będzie to ozna­czało, że Ruben się zesta­rzeje. Będzie się sta­rzał z każ­dym dniem. Ode­tchnął głę­boko i prze­su­nął dło­nią po twa­rzy. Coś okrop­nego. To nawet jesz­cze gor­sze.
W ciem­no­ści ktoś się poru­szył, zasze­le­ściła pościel obok. Kurde. Została. Na tym pole­gał pro­blem, kiedy ścią­gał sobie do domu taką młodą. Te po trzy­dzie­stce przy­naj­mniej rozu­miały, że dla obojga będzie lepiej obu­dzić się we wła­snym łóżku, we wła­snym miesz­ka­niu i wię­cej się już nie spo­tkać. Młode nie bawiły się w to jesz­cze zbyt długo i myślały, że faj­nie będzie zostać, żeby rano się jesz­cze nacie­szyć sobą. Miały jakieś roman­tyczne wyobra­że­nia o wspól­nym śnia­da­niu i innych głu­po­tach tego rodzaju. Prawda była taka, że przy­glą­da­nie się sobie w świe­tle dnia ni­gdy nie było dobrym pomy­słem.
Zwłasz­cza że to świa­tło ujaw­niało jego wiek.
Ruben zer­k­nął na zegar w tele­fo­nie i zaklął w duchu. Wczo­raj jakimś cudem wyłą­czył budzik i wła­śnie spóź­niał się do pracy. W dodatku póź­nym wie­czo­rem ode­zwała się do niego Julia w spra­wie jakie­goś zna­le­zi­ska. Ponoć w metrze, i to dokład­nie w momen­cie, kiedy udało mu się wyrwać panienkę przed Riche. Dobra, na razie niech się tym zajmą inni.
W tym momen­cie dostał skur­czu w lewej łydce i musiał zagryźć wargi, żeby nie krzyk­nąć z bólu. Pod­cią­gnął nogę, chcąc ją roz­ma­so­wać ostroż­nie i nie obu­dzić śpią­cej obok kobiety. Ude­rzył kilka razy w mię­sień, który był twardy jak kamień. Skur­cze zaczęły poja­wiać się od pew­nego czasu. Jeśli wie­czo­rem wypił za mało wody, łapały go rano z powodu odwod­nie­nia. Jeśli z dru­giej strony napił się tyle ile trzeba, to potem musiał jak stary dziad wsta­wać w nocy po dwa, trzy razy, żeby się wysi­kać.
Stary, stary, stary.
Jego córka Astrid pew­nie nie będzie już miała taty, kiedy osią­gnie wiek nasto­latki.
Wes­tchnął. Wie­dział, że jest żało­sny. Nie tylko dla­tego, że nie chciał się zesta­rzeć, ale rów­nież z tego powodu, że wró­cił do zwy­czaju polo­wa­nia na kobiety. Kiedy się do tego przy­znał swo­jej tera­peutce Aman­dzie, zro­biła minę, jakby miała ochotę wymie­rzyć mu poli­czek. Ale co miał zro­bić? Amanda była wciąż młoda, nie potra­fiła go zro­zu­mieć.
Się­gnął do sto­lika noc­nego i wziął stam­tąd dwie kap­sułki. Tak zwane suple­menty diety, które zna­lazł w sieci, a miały poma­gać zarówno na poten­cję, jak i pod­nie­sie­nie pro­duk­cji testo­ste­ronu. Podej­rze­wał, że to oszu­stwo, a jed­nak zapła­cił za roczny abo­na­ment. Tak na wszelki wypa­dek. Sześć­set koron mie­sięcz­nie. Połknął kap­sułki i pod­niósł koł­drę, żeby przyj­rzeć się tej oso­bie. Leżała na boku, jej nagie bio­dro znaj­do­wało się zale­d­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów od niego. Spo­tkał ją u „wodo­poju”, czyli na Stu­re­plan6, gdzie znów zaczął zaglą­dać. Wra­cał do domu po nie­uda­nym wie­czo­rze, kiedy zoba­czył ją palącą papie­rosa na chod­niku. Pod­szedł i spy­tał, czy lubi mun­dury. Podzia­łało, cał­kiem ina­czej niż poprzed­nio w barze, choć to obciach.
Poło­żył rękę na gład­kim bio­drze i poczuł żywe cie­pło jej skóry. Był pra­wie pewien, że na imię jej Emmy. Chyba że Emily. Coś z y na końcu.
Gła­skał to bio­dro, dziew­czyna poru­szyła się w jego stronę. Julia poczeka, a Amanda może sobie mówić, co chce. Życie jest za krót­kie. I jak mu noc w noc wyraź­nie prze­ka­zy­wał Peder: ni­gdy nie wia­domo, kiedy będzie już po wszyst­kim.

 
Wesprzyj nas