Doskonały cykl powieściowy duetu Läckberg & Fexeus doczekał się wybuchowego i zaskakującego finału. Sprawdź na własne oczy, co dzieje się naprawdę, a co jest tylko mirażem, złudą?
Grudniowy Sztokholm. Ktoś grozi szwedzkiemu ministrowi sprawiedliwości. W tym samym czasie autor murali przypadkowo natrafia w sztokholmskim metrze na stertę kości. Okazuje się, że jest to szkielet poszukiwanego od kilku miesięcy znanego finansisty . Sprawa trafia do zespołu Miny Dabiry.
Nikt z ekipy nie zdążył się jeszcze podnieść po traumatycznych wydarzeniach z poprzedniego lata, gdy zginął jeden z ich kolegów. Do pomocy w dochodzeniu zostaje wezwany mentalista Vincent Walder. Vincent wciąż zmaga się z rozmaitymi problemami – zawodowymi i rodzinnymi – jednocześnie nie potrafi przestać myśleć o Minie, to wszystko nie ułatwia wykonania powierzonego mu zadania.
Tymczasem, w metrze zostaje znaleziony kolejny ludzki szkielet, co wystawia na próbę skuteczność całego zespołu. Co tak naprawdę dzieje się w tunelach pod szwedzką stolicą? I kto ściga ministra sprawiedliwości?
Camilla Läckberg – jedna z najciekawszych szwedzkich pisarek. Światową sławę przyniosła jej seria o Fjällbace. Jest także autorką thrillerów psychologicznych Złota klatka i Srebrne skrzydła oraz serii książek dla dzieci o przygodach Super-Charliego. Książki Camilli wydawane są w ponad 60 krajach, zostały przetłumaczone na 43 języki, a na całym świecie sprzedało się ponad 30 milionów egzemplarzy.
Henrik Fexeus– wykładowca, performer, mentalista, ekspert w dziedzinie psychologii i komunikacji. Podróżuje po świecie i uczy innych, jak manipulować ludzkim zachowaniem za pomocą mowy ciała i perswazji. Autor światowych bestsellerów przetłumaczonych na ponad 30 języków. W Polsce ukazał się jego poradnik Sztuka czytania w myślach.
Miraż
Przekład: Inga Sawicka
Cykl: Vincent Walder i Mina Dabiri, tom 3
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 5 czerwca 2024
ZOSTAŁO CZTERNAŚCIE DNI
NIKLAS JADŁ niespiesznie, obserwując swoją rodzinę siedzącą po przeciwnej stronie stołu. Był dopiero siedemnasty grudnia, czyli w zasadzie za wcześnie na świąteczne dekoracje, jednak oboje z córką zdecydowali się już zacząć święta. Na stole stały więc figurki mikołajów z białej porcelany, a pokój był skąpany w ciepłym świetle lampek choinkowych. Zdając sobie sprawę, że choinka nie dotrwałaby do Wigilii, gdyby wstawić ją do pokoju, łańcuch ze światełkami przypięli do lampy nad stołem i zapalili zamiast niej.
Córka włożyła sweter z doczepionymi diodami mrugającymi na czerwono i zielono, a on miał na szyi czerwony świąteczny krawat. Za to garnitur był popielaty, jak zawsze. Są jakieś granice tego szaleństwa.
Widelcem włożył do ust kolejny kęs. Kawałek grillowanego ananasa w glazurze z imbiru, chili i miodu. Wprawdzie nie uważał, aby do gorącego dania należało podawać owoce, ale córka uwielbiała ananasa. Prawdopodobnie będzie go wolała od soczystej wołowiny kobe. Cóż, dla niego zostanie więcej.
Pozostałe osoby przy stole były tak samo zajęte jedzeniem jak on i wydawało się, że nie zauważają jego spojrzeń. No i dobrze. Pewnie wyglądał głupio, ale trudno. Odczuwał coś w rodzaju zadowolenia, by z braku lepszego słowa tak się wyrazić. Była to dla niego nowa emocja, chociaż w gruncie rzeczy nie potrzeba było tak wiele, aby ją osiągnąć.
Nie trzeba było do tego olśniewającej kariery, chociaż istotnie jego kariera była pełna sukcesów.
Nie trzeba było do tego również apartamentu na Linnégatan na Östermalmie, chociaż naprawdę doceniał fakt, że mają z córką takie mieszkanie.
Do uczucia satysfakcji wystarczyło, że siedzą we troje przy jednym stole.
Próba zamachu na niego sprzed pół roku, o której zwiedziały się nawet tabloidy, stała się zaledwie wspomnieniem. Zwiększyli mu ochronę, rzecz jasna. I pewnie tak zostanie przez jeszcze co najmniej pół roku, zanim jego pracodawca uzna, że niebezpieczeństwo minęło. Jednak tak długo miał wokół siebie ochroniarzy, że stali się dla niego jak rodzina.
Rodzina.
I właśnie o to chodziło przez cały czas. Córka miała szesnaście lat, wkrótce będzie kobietą, a on uznał, że się całkiem nieźle spisał, ucząc ją, na czym polega ten świat. Od czasu do czasu mówiła mu rzecz jasna, że go nienawidzi, jak to nastolatka. A naprzeciw niego siedziała teraz była żona. Gdyby jeszcze pół roku temu ktoś powiedział, że będą mogli spotykać się w ten sposób, nie uwierzyłby w to. Zdecydowanie. Banał, a przecież to prawda, że czas leczy wszystkie rany. Oto siedzieli jak jakaś nowoczesna rodzina przy nieco przedwczesnej wieczerzy wigilijnej. Nie czując do siebie nienawiści. Nawet obdarowali się prezentami.
Poczuł gulę w gardle i spojrzał w okno, żeby nie zobaczyły, jak mu się zaszkliły oczy. W ciemności za oknem miękko, przyjemnie padał śnieg. Świat był jak pocztówka. To samo, właśnie w tym momencie, odnosiło się do jego życia. Po raz pierwszy od wielu lat nie czuł żadnego napięcia w mięśniach barkowych. Żadnego ćmienia w głowie.
Z przedpokoju dobiegło brzęczenie, ktoś zadzwonił do drzwi. Jego córka podniosła zdziwiony wzrok znad talerza.
– Kto to? – spytała. – Przecież jest sobota. Obiecałeś, że dziś nie będziesz pracował, skoro jemy wieczerzę wigilijną.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział zgodnie z prawdą i wstał z krzesła. – Może to do którejś z was?
Była żona i córka pokręciły głowami.
Niklas wyszedł do przedpokoju, do drzwi wejściowych.
– Jeśli umówiłeś Świętego Mikołaja, to niedoczekanie twoje! – dobiegł go z kuchni stłumiony głos córki.
Ktokolwiek dzwonił do drzwi, musiał być przez ochroniarzy na ulicy przepuszczony po dokładnym sprawdzeniu. Fakt, że nie uprzedzili go telefonicznie, wskazywał, że nie musiał się przygotować na spotkanie tego kogoś. Na ekranie o dużej rozdzielczości, znajdującym się na drzwiach od wewnątrz, zobaczył człowieka w kasku rowerowym, na piersi miał czerwoną gwiazdę. Na ramionach śnieg. Firma kurierska Inte bara post1. To wyjaśniało sprawę.
– Tak? – powiedział Niklas, otwierając drzwi.
– Niklas Stockenberg? – upewnił się, lekko sapiąc, kurier i podał małą czarną kopertę. – Proszę, przesyłka dla pana.
Koperta nie była opisana. Niklas wziął ją, marszcząc czoło. Odwrócił ją w dłoni. Na odwrocie też nic nie napisano.
– Od kogo? – spytał, podnosząc wzrok.
Mężczyzny już nie było. Zaraz po wręczeniu przesyłki ruszył biegiem pięć pięter w dół do swojego roweru na ulicy. Przypuszczalnie był spóźniony do następnego klienta.
Niklas zamknął drzwi i otworzył kopertę. W środku znajdowała się biała karteczka. Wizytówka, jak stwierdził po wyjęciu, i to z tych bardziej luksusowych. Bez żadnego nazwiska, za to z czymś, co wyglądało jak cyfra. Duża ósemka z zaczernioną dolną połówką. Pod spodem znajdował się numer telefonu. I nic więcej.
Zmarszczył czoło. Symbolu nie rozpoznawał, a numeru nie znał. Jednak coś z tyłu głowy podpowiadało mu, że wie, co to jest, że spodziewał się tej wiadomości od wielu lat, chociaż z nadzieją, że nigdy jej nie dostanie. Wyparł ją, wyrzucił ze swojego życia. I nie był na nią gotów.
A może to tylko reklama, pomyślał.
Był tylko jeden sposób, by się dowiedzieć, o co chodzi. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął telefon i wybrał podany numer. Ręce mu drżały.
Po trzech sygnałach odezwał się nagrany głos kobiecy.
– Witaj, Niklasie Stockenbergu. Mamy nadzieję, że byłeś zadowolony z naszych usług w okresie, który teraz dobiegł końca. Zostało ci… czternaście dni… jedna godzina… i… dwanaście minut życia.
Zacisnął dłoń na telefonie, jakby chciał skruszyć go razem z wiadomością. Gardło miał jak zasznurowane. Nie był w stanie odetchnąć. Pokój zawirował, musiał oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.
Z kuchni dobiegł śmiech, córka i jej matka były wyraźnie czymś rozbawione.
Niklas osunął się na kolana. Dobrze, że chodnik w przedpokoju był drogi i gruby, bo zabolałyby, pomyślał. Zacisnął powieki, usiłując się skupić. Wiedział, że ten dzień nadejdzie. Od dawna. Tylko wypierał to. Miał nadzieję, że zostanie oszczędzony.
Przecież to było tak dawno temu.
– Tato, gdzie się podziałeś? – zawołała córka. – Ostrzegam cię, że jeśli się przebierasz w strój Mikołaja, to zadzwonię do gazet.
Opierając się o ścianę, podniósł się powoli, odchrząknął parę razy, starając się nabrać powietrza do płuc, żeby nie trząść się za mocno. I poszedł do kuchni.
Na jego widok obie przestały się śmiać.
– Kto to był? – przestraszyła się córka. – Jesteś blady jak ściana.
Była żona natychmiast wstała.
– Siadaj, żebyś się nie przewrócił – powiedziała, sadzając go na krześle.
Dłonią dotknęła jego czoła.
– Nikt – odpowiedział. – Pomyłka.
– Jesteś cały mokry od potu. Dostałeś jakiegoś ataku? Bierzesz jakieś leki? Zadzwonić po karetkę? Powiedz coś, Niklas.
Odwrócił głowę, próbując uśmiechnąć się do córki.
– To nic takiego, Nathalie – powiedział. – Tylko w głowie mi się trochę zakręciło.
Nathalie spojrzała pytająco na matkę. Niklas zdjął ze swego ramienia rękę byłej żony i przytrzymał przez chwilę.
– Dzięki, Mino, ale nie potrzeba żadnej karetki. Zaraz będzie po wszystkim.
Śnieg za oknem już nie wydawał się miękki i przyjemny, tylko zimny i nieubłagany, trzymający w więzieniu, jakim jest zima. Nie mógł się ruszyć ani umknąć.
Nie było ucieczki.
Za dwa tygodnie będzie martwy. A tylu rzeczy w życiu nie zdążył zrobić. Spojrzał na Minę, otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale znów zamknął. Czy uczynił dla nich wszystko, co mógł? Czy był dobrym ojcem dla Nathalie? Czy będzie im go brakowało? Co powiedzą w pracy?
Diody na swetrze Nathalie mrugały do niego pokrzepiająco.
Naprawdę nie chciał umierać.
Wizytówka wypadła mu z ręki na podłogę. Zostawił ją tam.
Westchnął głęboko i przesunął dłonią po twarzy.
Okres ostatnich dwudziestu lat był dla niego dobry. Nawet bardzo dobry. Ale – jak przed chwilą powiedział Minie – zaraz będzie po wszystkim.
Za czternaście dni, jedną godzinę i dwanaście minut. Teraz to już pewnie za dziesięć minut.
VINCENT LEŻAŁ NA podłodze swojej garderoby w Scalateatern w Karlstad. Przedtem zgasił górne światło, zostawiając jedynie oświetlenie toaletki. Żarówki wokół lustra to była jedna z niewielu rzeczy odpowiadających wyobrażeniom, jakie ludzie mają na temat strefy za kulisami. Vincent uważał, że te lampki przy lustrze są i piękne, i romantyczne, chociaż wynikało to zapewne z obrazu wdrukowanego mu na całe życie przez Hollywood.
Przedstawienie skończyło się godzinę temu. Jego ekipa rozbierała teraz elementy oprawy na scenie znajdującej się piętro niżej niż garderoby i pokój dla aktorów. Cała scenografia, rekwizyty i całkiem pokaźny sprzęt oświetleniowy miały być zdemontowane i załadowane na dwie duże ciężarówki. Zawsze zatrudniano do tego miejscowe siły, a organizator trasy Ola Fuchs był postacią wręcz legendarną w świecie szwedzkiej rozrywki. Ludzie nie wiedzieli, że na dwie godziny wspaniałego spektaklu w wykonaniu Vincenta potrzeba było przed występem i po nim co najmniej siedmiu godzin pozbawionej blasku pracy licznego personelu. Co wieczór.
Poprawił się lekko. Linoleum, na którym leżał, było niewiarygodnie twarde. Zerknął na kanapę i zdał sobie sprawę, że powinien się położyć na niej zamiast na podłodze. Trudno. Musiało zostać, jak jest.
W Scalateatern było mnóstwo nieparzystych, czyli niekomfortowych dla niego liczb. Od sceny do sklepienia było pięć metrów. Lepiej byłoby sześć. Rusztowanie do wieszania reflektorów i scenografii miało siedemnaście wysięgników. Też niedobra liczba. Ale pięć dodać siedemnaście daje dwadzieścia dwa, czyli dwie dwójki. To już lepiej. A dwa plus dwa to cztery, czyli tyle, ile przedstawień miał dać w Scalateatern podczas obecnej trasy.
Na wieszaku wisiał jego kostium sceniczny. Tego dnia wystąpił w trzyczęściowym garniturze, był to bądź co bądź ostatni spektakl przed Bożym Narodzeniem. Trzy części. Cholera. Że też nie pomyślał. W dodatku porządnie się spocił, więc zaraz po powrocie do garderoby rozebrał się do podkoszulka i kalesonów. Dzięki temu, gdyby ktoś przypadkiem otworzył drzwi, nie wyglądałby tak bardzo na trupa jak wtedy, kiedy leżałby na podłodze w garniturze. Uśmiechnął się do siebie. Człowiek uczy się na własnych błędach.
Drgnął, bo dobiegł go huk ze sceny. Jakby coś się rozpadło. Głośne przekleństwa Oli dotarły aż do Vincenta, który już dawno temu nauczył się, że o pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć. Na początku kariery starał się pomagać zarówno przy budowaniu, jak i rozbieraniu dekoracji. Słyszał o artystach snobach, którzy nigdy nie ruszyli palcem i przejmowali się jedynie swoim występem, a Vincent nie chciał być jednym z nich. Jednak szybko dotarło do niego, że tylko przeszkadza i dla wszystkich zainteresowanych będzie najlepiej, żeby trzymał się z dala, dopóki nie skończą.
Dzięki czemu mógł leżeć na tej twardej podłodze jeszcze co najmniej godzinę, zanim ciężarówki zostaną załadowane. I całe szczęście, bo wrócił z pełną siłą ból głowy. Na stoliku obok stała opróżniona szklanka, w której zostały białe okruchy. Tabletki treo. Od pewnego czasu funkcjonował dzięki tabletkom od bólu głowy, najlepiej takim z dodatkiem kofeiny. Zastanawiał się, czy nie zażyć jeszcze jednej, ale prawdopodobnie by nie pomogła. Zamiast tego zacisnął powieki i westchnął, czekając, aż ból przejdzie. Albo zmniejszy się chociaż trochę. Podczas poprzednich tras po przedstawieniach był po prostu zmęczony. Może lekko wyczerpany, co się odbijało na pracy myślowej. Ból głowy był czymś nowym. Zaczął się pojawiać po przedstawieniach mniej więcej pół roku temu. Nie minęło wiele czasu, jak przeszedł w ból permanentny. Raz silniejszy, raz słabszy, ale zawsze obecny. Ćmiący. Utrudniający życie. Już nawet nie pamiętał, jak to jest nie mieć bólu głowy.
Nie wierzył, że to oznaka starzenia się, w końcu brakowało mu jeszcze kilku miesięcy do pięćdziesiątki. A przedstawienia nie wymagały więcej wysiłku niż kiedyś. Pozostawały dwie możliwości: albo miał guza mózgu, albo ból miał charakter psychosomatyczny. W pierwszą nie za bardzo wierzył, bo nie miał innych symptomów. Natomiast jeżeli sam ściągnął na siebie ten ból, to na miły Bóg, po co? Czyżby sam próbował sobie coś powiedzieć?
Chciałby, jak wiele razy wcześniej, żeby była przy nim Mina. Na pewno miałaby jakąś dobrą odpowiedź. Od zeszłego lata, czyli od wydarzeń z Nathalie i Novą, zdążyli się zobaczyć zaledwie kilka razy. Częściowo dlatego, że oboje byli bardzo zajęci – on przygotowaniem nowego pokazu, Mina kolejnymi dochodzeniami – a częściowo, bo przeszkody wydawały się zbyt wielkie, aby spotykać się bez związku z policyjnymi zadaniami. A jeśli w końcu do tego dochodziło, to za rzadko i spotkanie było za krótkie. W jej obecności ból głowy stawał się lżejszy. A mieszkający w nim cień się nie wychylał.
Jej zespół otrzymał ponowne wotum zaufania od kierownictwa, co oznaczało, że Mina była bardzo zajęta pracą. A kiedy nie była, to okazywało się, że Umberto z ShowLife Productions zaplanował trasę Vincenta w taki sposób, który z niemal sadystyczną precyzją kolidował z wolnymi dniami Miny. Zupełnie jakby jej szef i jego producent zawiązali spisek, żeby trzymać ich z dala od siebie.
Do tego dochodziła druga sprawa. Zagadka znajdująca się w jego gabinecie w domu, o której nie miał odwagi z nią rozmawiać. To również nie sprzyjało spotkaniom. A jak się dobrze zastanowił, mogło być źródłem jego bólów głowy. Rozmyślał o tej zagadce przez całą jesień, a jednak nie udało się jej rozwiązać. Wiedział za to jedno: że powinien potraktować poważnie groźbę, jaką ze sobą niosła.
Kimkolwiek był człowiek, który pół roku temu wysłał mu pierwszą wiadomość, na pewno był to ktoś o dużej cierpliwości. Vincent nie chciał niepokoić tym Miny. Musiał sam znaleźć rozwiązanie.
A jednak po każdym przedstawieniu miał nadzieję, że zastanie ją czekającą na niego za sceną tak jak za pierwszym razem w Gävle, kiedy się poznali. Oczywiście nie było jej. Miała swoje życie, a on swoje. Pozostawał fakt: widywali się zdecydowanie za rzadko.
Natomiast od końca lata mógł spędzać znacznie więcej czasu niż dotąd ze swoją rodziną. Po złamaniu stopy chodził o kulach i przez kilka miesięcy nie mógł stawać na scenie. A więc po raz pierwszy spędzał w domu każdy wieczór, dzień również, dokładnie tak, jak zawsze chciała jego żona Maria. Już po kilku dniach okazało się, że chce tego mniej, niż sądziła. Również dzieci dziwiły się, dlaczego jest ciągle w domu.
A cień znów się w nim poruszył.
Gdy zatem ponownie wyjechał w trasę, nikogo nie ucieszyło to tak jak jego rodzinę. Od tej pory harował jeszcze więcej, często dając po dwa przedstawienia dziennie. Cały myk polegał na tym, żeby być stale zajętym. Nie myśleć o tym, co nie ma sensu.
Spojrzał w sufit. Czy można wypalić komórki mózgowe? Czy mógł uszkodzić mózg, przeciążając go myśleniem? Pewnie nie, ale postanowił to sprawdzić. Bowiem właśnie tam, na tej podłodze w Scalateatern w Karlstad, odnosił takie wrażenie. Vincent westchnął, zamknął oczy i ból głowy dodał do długiej listy tematów, o których chciałby porozmawiać z Miną.
AKAI SZEDŁ zdecydowanym krokiem po peronie metra. Już dawno temu nauczył się, że jeśli tylko człowiek wygląda, jakby wiedział, co robi, nikt go nie będzie o nic pytał. Miał na sobie żółtą kamizelkę, co też robiło swoje. Paradoksalnie sprawiała, że stawał się niewidzialny dla zmęczonych ludzi, którzy musieli jechać gdzieś o tej późnej porze. Był tylko jednym z pracowników metra. Czyli kimś, na kogo nie trzeba zwracać uwagi. W pewnym sensie rzeczywiście pracował, chociaż nie w tym sensie, jak ludzie myśleli.
Dotarł do końca peronu i otworzył małą furtkę, starając się przy tym, żeby jego twarzy nie uchwyciła kamera monitoringu umieszczona na sklepieniu. Miał być zwyczajnym technikiem, który idzie wykonać swoje zadanie. Nic innego. Miał szczęście, że kamera nie mogła wychwycić szczęku puszek ze sprayem w jego torbie.
Furtka prowadziła do schodków, po których zszedł z peronu do tunelu dla pociągów. Nie lubił właściwie przebywać w tunelach, było to zdecydowanie niebezpieczne. Nowe pociągi poruszały się znacznie ciszej od starych. Oznaczało to większe ryzyko wypadków dla malarzy, którzy mimo to schodzili do tuneli.
Poza tym Akai zdążył dawno temu osiągnąć postęp w swoim wyrazie artystycznym. Graffiti to była rzecz dla amatorów. On zajmował się sztuką plakatu i szablonu. Retro lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Wprawdzie nie było to już to samo, odkąd niektórzy twierdzili, że została ujawniona tożsamość Banksy’ego, który był jego bogiem. Akai uważał jednak, że podniósł tę sztukę na nowy, współczesny poziom. Potwierdzeniem były jego wcześniejsze wystawy w sztokholmskim Gamla stan2. Ludzie byli skłonni płacić szokująco wysokie ceny za jego dzieła, nie wiedząc nawet, kim jest Akai. Był to tylko jego pseudonim artystyczny. Podobnie jak Banksy, nie zamierzał zdradzać nikomu, jak się nazywa, chcąc pozostać zagadką w świecie sztuki.
Przeszedł kilka metrów i włączył swoją czołówkę. Tunel był szerszy w tym miejscu, żeby pracujący tu ludzie nie znaleźli się za blisko torów. Wiedział, że pomieszczenie serwisowe znajduje się kawałek dalej w głąb tunelu. Często przebywała tam jego koleżanka techniczka w MTR3. Akai obiecał jej, że w prezencie urodzinowym udekoruje całe pomieszczenie. Plan był taki, że następnego dnia rano, gdy koleżanka tam wejdzie, nie zastanie już betonowych ścian, ale znajdzie się w lesie. Wszystkie ściany miały być pokryte przez drzewa i krzewy, a wśród nich znajdowałaby się rodzina trolli jak z ilustracji Johna Bauera. Coś fantastycznego.
Minął swój wcześniejszy malunek w tunelu, przedstawiający kilkoro z jego tamtejszych znajomych. Na jednej z twarzy ktoś namazał „Sussi – byłam tu”. Cholerni wandale.
Żwir chrzęścił mu pod stopami. Nieco dalej w świetle lampy zobaczył drzwi do pomieszczenia serwisowego. Musiał obejść sporą stertę żwiru – i wtedy przystanął. Dziwne. Spojrzał. Była na tyle wysoka, że sięgała mu prawie do pachwin. Obecność żwiru nie dziwiła, w tunelach znajdowało się mnóstwo rozmaitych rzeczy. Jednak z tej sterty w wielu miejscach wystawało coś białego. Przypominało coś, co widział na filmie, chociaż nie potrafił umiejscowić. Odgarnął trochę żwiru i aż się cofnął, kiedy zobaczył, co to było.
Kości.
Ktoś musiał podłożyć je dla żartu. Było to jedyne możliwe wyjaśnienie. Ale jakie zwierzę ma tak duże części szkieletowe? Pociągnął za jedną, żeby ją wyjąć, i wzruszył całą stertę. Rozsypało się to, co leżało z wierzchu, odsłaniając więcej kości. W świetle czołówki zobaczył uśmiechającą się ponuro czaszkę.
Ludzką.
Akai nie umiałby powiedzieć, czy najpierw krzyknął, czy uciekł, ale zrobił jedno i drugie.
ZOSTAŁO TRZYNAŚCIE DNI
MINA PATRZYŁA z fascynacją na kanapkę na swoim talerzu. Naprawdę poczyniła postępy. Wcześniej jedynym możliwym śniadaniem dla niej byłby hermetycznie zamknięty jogurt. Tymczasem zaś je kanapkę, która mogła być wystawiona na Bóg wie co. Wczoraj zaś wielką przyjemność sprawiła jej kolacja wigilijna u Niklasa. Oczywiście przykre były te jego zawroty głowy, choć Nathalie zapewniła ją, że nie zdarzały się często. Zresztą dość szybko doszedł do siebie. Mina miała nadzieję, że potraktował poważnie jej radę i poszedł z tym rano do lekarza.
A więc kolacja z córką i byłym mężem. Niezbadane są koleje życia. Skłamałaby, gdyby twierdziła, że prowadząca do tego droga była prosta i łatwa. Można powiedzieć, że ona i Nathalie tańczyły ze sobą cza-czę: dwa kroki w przód, jeden w tył. Jednak ta cza-cza doprowadziła je stopniowo do miejsca, w którym znajdowały się dzisiaj, czyli takiego, że mogli się spotkać przy rodzinnej kolacji we troje.
Mina ugryzła kęs kanapki, rozkoszując się smakiem masła, sera i papryki w połączeniu z kromką słodkiego chleba, mimo świadomości, że taką samą wartość odżywczą miałby kawałek babki piaskowej. Ale jak święta, to święta.
Ciekawa była, jak je będzie obchodził Vincent. Oczywiście z rodziną, ale czy była to wielka rodzinna impreza z mnóstwem krewnych, czy raczej świętowanie w ścisłym gronie? Poczuła lekkie ukłucie, odrzuciła myśl, że może to zazdrość. Brakowało jej Vincenta. Po tym, jak latem uratował życie Nathalie, spotkali się zaledwie parę razy. Powodów tego stanu rzeczy było kilka. Z jednej strony żadne z nich nie radziło sobie zbyt dobrze z prowadzeniem luźnych pogawędek. Z drugiej Mina ciężko pracowała na to, by powoli, ale skutecznie odbudować relację z córką. Z kolei śmierć Pedera spowodowała pustkę i dystans potrzebny do przejścia przez żałobę.
Oczy ją zapiekły na myśl o koledze policjancie.
Do tego dochodził taki szczegół, że sama nie wiedziała, kim są dla siebie. Myślała o Vincencie częściej, niż sama była gotowa przyznać. A on, jak już powiedziano, miał rodzinę. I bardzo zazdrosną żonę. Mina nie chciała im przeszkadzać, zakłócając cokolwiek.
Zakopała się więc w pracy, która posłużyła jej za wymówkę, żeby się z nim nie widywać.
Zmusiła się do skupienia na porannym programie w telewizji, żeby dalej nie myśleć. Do studia wszedł Niklas Strömstedt, żeby wykonać piosenkę Tänd ett ljus4. Triad, czy nie tak nazywała się kapela, która wypuściła tę piosenkę? Mina rozpaczliwie próbowała przypomnieć sobie, kto jeszcze był w tej kapeli, ale ciągle stawali jej przed oczyma tylko Orup i Anders Glenmark, z którymi Niklas Strömstedt stworzył zespół GES. Zabrzmiała piosenka, paliły się świeczki i Mina poczuła, że choć niechętnie, to daje się porwać świątecznemu nastrojowi. Tak naprawdę to nie cierpiała Bożego Narodzenia. W jej dzieciństwie święta nigdy nie były spokojne i pogodne. Wprawdzie kiedy już przeprowadziła się do babci, rzeczywiście stały się pogodne, ale bardzo skromne.
Wstała i przyniosła sobie więcej kawy. Siadając, zerknęła na telefon leżący na stole w salonie. Może powinna chociaż wysłać Vincentowi esemesa ze świątecznymi życzeniami? Pytanie, co on z nich wyczyta. Ale ze słów „wesołych świąt” byłoby chyba trudno wyczytać coś innego? Wesołych świąt i tyle. Takie zwyczajowe życzenie wysyłane przyjaciołom.
Sięgnęła po telefon i zaczęła pisać. Skasowała. Znów napisała. I znów skasowała. Napisała i dodała uśmiechniętą buźkę, ale zaraz zmieniła zdanie. Vincent nie był osobą, do której się wysyła buźki. Wykasowała ją i nacisnęła wyślij.
Ledwo Niklas Strömstedt skończył śpiewać, a już zaczęła żałować, że wysłała tego esemesa.
ŚNIEG PADAŁ OD tygodnia. Posesja Vincenta i drzewa wokół domu w Tyresö wyglądały, jakby je pokryła gruba warstwa waty. W dzieciństwie uwielbiał śnieg, ale z wiekiem mu przeszło. Możliwe, że miało to coś wspólnego z szuflą, którą właśnie trzymał w rękach. Śnieg przestał być fajny, kiedy człowiek musiał sobie sam z nim radzić.
W dodatku czuł się mocno połamany po nocnej podróży nightlinerem, jak nazywano autobusy z miejscami do spania, ze Scalateatern w Karlstad. Zasnął dopiero, gdy autobus przyjechał do Sztokholmu o czwartej nad ranem i zaparkował na Barnhusbron5, między innymi autobusami zjeżdżającymi z tras koncertowych w środku nocy i zatrzymującymi się na tym moście. Przez trzy godziny udało mu się tam pospać, a potem zaspany pojechał do domu taksówką.
Vincent zerknął na okno kuchenne, przez które widział swoją rodzinę siedzącą przy śniadaniu. Obiecał, że przed wyjściem Astona i Rebecki do szkoły odgarnie śnieg ze ścieżki od drzwi wejściowych. Wbił szuflę i nabrał tyle śniegu, ile zdołał, a potem rzucił go na trawnik znajdujący się gdzieś pod grubą warstwą tej bieli. Otworzył się przed nim uwolniony od śniegu prostokącik. Na początek. Uzmysłowił sobie wyraźnie, ile mu zostało.
Wyprostował się i złapał się za plecy. Wydychane powietrze zrobiło się białe, bo ścisnął porządny mróz. Śnieg pojawiał się na ogół dopiero w styczniu, jeśli w ogóle. Na tej szerokości geograficznej była to raczej plucha, jednak w tym roku wszystko wskazywało, że zima będzie najbardziej śnieżna i najmroźniejsza od lat. Na jego posesji śnieg miał grubość co najmniej dwudziestu centymetrów. A minęła dopiero połowa grudnia. Patrzył, jak śnieżny puch zasypuje ponownie jego ładny prostokącik.
Syzyf.
Był Syzyfem.
Westchnął, podchodząc do drzwi wejściowych, gdzie oparł szuflę o ścianę. Dzieciaki będą musiały iść do szkoły, brnąc przez śnieg. Nie zdążył otworzyć drzwi, gdy wybiegł stamtąd Aston w kombinezonie.
– Napadało jeszcze więcej! – krzyknął. – Uwielbiam śnieg!
Rzucił się na plecy i zaczął robić orła, zupełnie nie zwracając uwagi na zimno.
– Tato, moglibyśmy po południu zbudować śnieżny szałas? Albo igloo! Proooszę!
Vincentowi stanął przed oczami obraz z lat dzieciństwa, kiedy się bawił w śnieżnych szałasach. A raczej przed nimi, bo „szałas” był po prostu wąskim tunelem w stercie śniegu na podwórku. Wzdrygnął się. Nigdy nie dał rady wejść do takiego tunelu. A jednak rozumiał, jaką atrakcją było budowanie swego własnego świata. Wszyscy do pewnego stopnia budujemy swój świat, przynajmniej mentalnie, ponieważ nasze rzeczywistości różnią się od siebie, ale…
– Tato? – Aston stał przed nim. – Masz śnieg na mózgu, czy co?
Vincent zamrugał powiekami. Otworzył usta, żeby powiedzieć coś, że do zbudowania szałasu potrzeba znacznie więcej śniegu, ale w drzwiach stanęła Maria.
– Nie będzie żadnego szałasu ze śniegu – powiedziała zdecydowanie, krzyżując ramiona na piersi. – Mógłby się zawalić, co grozi śmiercią. I dlaczego, na miłość boską, odgarniasz śnieg w skórzanych rękawiczkach i płaszczu Hugo Bossa? Nie mógłbyś jak normalni ludzie nosić jakichś praktycznych okryć zimowych?
Oczywiście miała rację. Zarówno co do ubrań, jak i co do szałasu. Vincent nie miał w swojej garderobie puchówki i czapki z pomponem, jaką teraz wydawali się nosić wszyscy, a szałas można przecież zbudować w taki sposób, żeby się nie zawalił. Tylko należało wyjść od sześciokątów, jak Buckminster Fuller, albo bloki śniegu oprzeć na konstrukcji łuku, rozkładającej ciężar między bloki. Gdyby tylko było więcej śniegu, żeby… Zobaczył spojrzenie Marii i chrząknął.
– Mama ma rację – powiedział. – A do budowy igloo potrzebowalibyśmy lodu.
– Jak fajnie! – odparł Aston i znów się położył na śniegu. – Możemy sobie zrobić w zamrażarce!
– No więc zamrażarka ma pojemność dwustu siedemdziesięciu ośmiu litrów – powiedział Vincent. – Rozłożoną na siedmiu półkach. Zewnętrzne wymiary igloo powinny…
Usłyszał, jak Maria chrząka znacząco.
– Zamrażarka jest za mała – dodał. – Właśnie, gdzie twój plecak?
Maria westchnęła i weszła do domu po plecak. Aston usiadł i zaczął lepić śnieżkę. Vincent domyślał się, dla kogo jest przeznaczona.
– Idę po kluczyki do auta, żebyśmy w końcu pojechali – powiedział, odwracając się.
Śnieżka trafiła go, zanim zdążył wejść za próg. Aston za jego plecami aż ryczał ze śmiechu.
Maria spakowała do plecaka zmianę ubrań dla Astona.
– Nawiasem mówiąc – odezwał się Vincent – próbowałem dodzwonić się do twojej siostry, żeby się dogadać, co z dziećmi w święta, ale jakby miała odcięty telefon. I to od wielu dni. Nie wiesz, czy wyjechała albo co?
Maria zdecydowanym ruchem wcisnęła do plecaka parę długich kalesonów.
– Nie rozmawiam z Ulriką od wieków – odpowiedziała ostro. – Sam pilnuj spraw związanych z twoją byłą żoną.
– No właśnie próbuję – odparł. – To aż niepodobne do niej.
Poszedł do kuchni po kluczyki. Przy okazji wyjął telefon i zadzwonił do Ulriki.
Bez odpowiedzi, tak samo jak przedtem.
Napisał esemesa z prośbą o kontakt. Do Wigilii zostało w końcu tylko parę dni.
Zobaczył również, że Mina przysłała mu esemesa. Krótkie życzenie wesołych świąt. Nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. Odczytał tę wiadomość jak wyzwanie, jakby prosiła go o zdefiniowanie ich relacji. Osiągnęli w niej pewien balans i równie dobrze mogło się bujnąć w obie strony. Jeśli odpowie tak samo krótko, potwierdzi tym samym, że łączy ich jedynie powierzchowna uprzejma relacja, nic innego. Gdyby zaś skontrował w sposób bardziej osobisty, to da wyraźnie do zrozumienia, że chciałby czegoś więcej niż koleżeństwa. Co z kolei otworzyłoby puszkę Pandory pełną pytań, czego chciałby od ich relacji.
Wesołych świąt.
Cholera jasna.
Postał jeszcze trochę, a potem wyłączył telefon i schował do kieszeni. Później jej odpowie, jak będzie miał więcej czasu na zastanowienie.
– Tato, idziesz w końcu? – zawołał sprzed domu Aston. – Bo się spóźnię!
– Już! – odkrzyknął.
Przez pół sekundy zastanowił się, czy może powinien zadzwonić do miejsca pracy Ulriki, żeby sprawdzić, czy nie jest chora. Maria miałaby wtedy niejedno do powiedzenia na temat jego troski o jej siostrę. Ulrika odezwie się, kiedy będzie mogła.
Zgarnął kluczyki z blatu, ale przed wyjściem przeszedł jeszcze koło swojego gabinetu, upewniając się, że jest zamknięty na klucz. Od jakiegoś miesiąca zaczął go zamykać z troski o rodzinę. Gdyby któreś z nich zobaczyło, co jest w środku, zrodziłoby to pytania, na które Vincent nie miał odpowiedzi. W dodatku by się wystraszyli. Prawie równie mocno jak on.
– PEWNI SĄ, że to ludzkie kości?
Mina zmusiła się do głębokiego spokojnego oddychania. Niewiele było miejsc, w których przebywałaby z jeszcze większą niechęcią. W ciemnych brudnych tunelach będących częścią sztokholmskiego metra. W dodatku panowało tu lodowate zimno. Mina zazwyczaj lubiła zimno, ale są granice. Ich oddech przybierał postać białych dymków, musiała objąć się ramionami, żeby odzyskać nieco ciepła.
– Tak, technicy są pewni, mają tam ekspertkę od osteologii – odparł Adam i zdusił ziewnięcie. – Znaczy od kości. Zna się na rzeczy. W przeciwnym razie nie musielibyśmy tu przychodzić bladym świtem. O tej porze zazwyczaj się dopiero budzę.
Sądząc po jego głosie, domyślała się, że Adam też nie jest obojętny na te klaustrofobiczne tunele.
– I na pewno wstrzymali ruch pociągów na tym odcinku? – upewniła się, stawiając w świetle latarki krok za krokiem.
Coś przebiegło szybko przed jej stopami. Nie zdążyła zobaczyć, co to było, ale też nie powstrzymała okrzyku.
Zacisnęła szczęki i zmusiła się do posuwania naprzód, chociaż serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. W oddali ujrzała więcej światła, ludzi i ruch. Pomogło jej to zdystansować się od okropieństw czających się w ciemności i skupić na czekającym zadaniu.
– Dzień dobry, Mino. I Adamie – odezwał się, kiwając im głową, kierujący zespołem techników. – Chociaż trudno nazwać go dobrym.
Wskazał na stertę czegoś, pewnie żwiru, ale teraz w większości odgarniętego przez techników. Na miejscu został stos kości.
– To zdecydowanie są kości ludzkie. Na oko wszystkie wydają się pochodzić od jednego człowieka, ale potwierdzi to dopiero antropolog sądowy po ułożeniu ich na stole w odpowiednim porządku.
Zacierając ręce zmarznięte w tym zimnie, Mina patrzyła na leżący na ziemi stos. Wyglądał prawie jak ołtarz. Kości zostały ułożone porządnie, symetrycznie, z umieszczoną na czubku czaszką. Jakby chodziło o rytuał, chociaż Mina starała się nie uwięznąć za bardzo w tym wrażeniu. Na tym etapie dochodzenia przyjmowanie założeń tego rodzaju mogłoby być niebezpieczne. Szczerze powiedziawszy, nawet się zdziwiła, że zadanie zostało przydzielone jej zespołowi. Stare kości to raczej nie ich działka. Przyjęła, że widocznie ze względu na okoliczności, w jakich zostały znalezione, zakwalifikowano sprawę do tych niezwyczajnych.
– Da się je zidentyfikować? – spytała, odsuwając się o krok, żeby zrobić miejsce dla Adama.
Pilnowali się i nie podchodzili za blisko, żeby nie zanieczyścić miejsca zbrodni. Odruchowo się rozejrzała, chociaż wiedziała, że raczej nie powinna tego robić. Lampy oświetlały sporą część terenu. Znów poczuła przypływ paniki. Wszędzie leżały śmieci, a w cieniu dostrzegała jakiś ruch. Pewnie szczurów, pomyślała i wzdrygnęła się.
Nie po raz pierwszy była w tunelu metra. Jako młoda policjantka kilka razy musiała tam zejść podczas pościgu za jakimś podejrzanym. Wiedziała też, że są ludzie, którzy tu mieszkają. Żyjący w cieniu, z dala od świata, chowający się przed rzeczywistością. Nie potrafiła wyobrazić sobie, jakie to musi być życie.
Technik zwrócił się do niej, więc Mina zmusiła się, żeby skierować uwagę na niego, nie na to, co się ruszało w ciemności poza zasięgiem światła reflektorów.
– Nie znaleźliśmy niczego, co by pozwoliło na identyfikację. Żadnych ubrań czy dokumentów. Może wśród śmieci będą ślady DNA ewentualnego sprawcy, zbierzemy do analizy wszystko, co się da, w dużym promieniu wokół tych kości. Wydaje mi się jednak, że jeśli coś znajdziemy, będzie to pochodzić od „artysty”, który zaalarmował nas o znalezisku. W każdym razie w czaszce zostały zęby, co powinno ułatwić identyfikację. A na jednej kości udowej jest ślad poważnego wieloodłamowego złamania, które się potem zrosło.
– Złamanie kości udowej… – powiedziała w zamyśleniu Mina. – Więc mówisz, że te kości leżą tutaj… od jak dawna?
– Trudno powiedzieć. Ustalenie tego będzie należało do Mildy, ale chyba co najmniej kilka miesięcy. Nie wyglądają na zbyt nowe. Ale strzelam w ciemno. To, jak powiedziałem, zadanie dla Mildy – odparł technik.
Mina zerknęła na Adama, żeby sprawdzić, czy ma to samo skojarzenie. Adam zmarszczył czoło, wpatrując się w stos kości. Nagle w jego wzroku pojawił się błysk i zwrócił się do niej.
– Podejrzewasz, że to…
– Właśnie – odpowiedziała Mina. – Dzwonię do Julii.
Patrzyli w milczeniu na kości. Jeśli, jak podejrzewali, istotnie były to szczątki pewnej osoby, w mediach rozpęta się prawdziwa burza. I pojawi się mnóstwo nowych pytań.
RUBEN OBUDZIŁ SIĘ zlany zimnym potem. Miał sen, w którym widział twarz Pedera. Ostatnio to się powtarzało. Peder miał w tym śnie szarą cerę i brakowało mu większej części potylicy. Jednak nie to było najgorsze, tylko jego oczy patrzące znacząco prosto na Rubena. Właśnie to spojrzenie go obudziło. Peder nie musiał nic mówić, bo Ruben i tak wiedział, o co chodzi.
Koniec może przyjść w każdej chwili.
Przestroga Pedera. Życie mogło potoczyć się na dwa różne sposoby. Oba straszne. Z jednej strony mogło zakończyć się nagle, zanim Ruben będzie na to przygotowany. Z drugiej strony, jeśli nie zakończy się nagle, będzie to oznaczało, że Ruben się zestarzeje. Będzie się starzał z każdym dniem. Odetchnął głęboko i przesunął dłonią po twarzy. Coś okropnego. To nawet jeszcze gorsze.
W ciemności ktoś się poruszył, zaszeleściła pościel obok. Kurde. Została. Na tym polegał problem, kiedy ściągał sobie do domu taką młodą. Te po trzydziestce przynajmniej rozumiały, że dla obojga będzie lepiej obudzić się we własnym łóżku, we własnym mieszkaniu i więcej się już nie spotkać. Młode nie bawiły się w to jeszcze zbyt długo i myślały, że fajnie będzie zostać, żeby rano się jeszcze nacieszyć sobą. Miały jakieś romantyczne wyobrażenia o wspólnym śniadaniu i innych głupotach tego rodzaju. Prawda była taka, że przyglądanie się sobie w świetle dnia nigdy nie było dobrym pomysłem.
Zwłaszcza że to światło ujawniało jego wiek.
Ruben zerknął na zegar w telefonie i zaklął w duchu. Wczoraj jakimś cudem wyłączył budzik i właśnie spóźniał się do pracy. W dodatku późnym wieczorem odezwała się do niego Julia w sprawie jakiegoś znaleziska. Ponoć w metrze, i to dokładnie w momencie, kiedy udało mu się wyrwać panienkę przed Riche. Dobra, na razie niech się tym zajmą inni.
W tym momencie dostał skurczu w lewej łydce i musiał zagryźć wargi, żeby nie krzyknąć z bólu. Podciągnął nogę, chcąc ją rozmasować ostrożnie i nie obudzić śpiącej obok kobiety. Uderzył kilka razy w mięsień, który był twardy jak kamień. Skurcze zaczęły pojawiać się od pewnego czasu. Jeśli wieczorem wypił za mało wody, łapały go rano z powodu odwodnienia. Jeśli z drugiej strony napił się tyle ile trzeba, to potem musiał jak stary dziad wstawać w nocy po dwa, trzy razy, żeby się wysikać.
Stary, stary, stary.
Jego córka Astrid pewnie nie będzie już miała taty, kiedy osiągnie wiek nastolatki.
Westchnął. Wiedział, że jest żałosny. Nie tylko dlatego, że nie chciał się zestarzeć, ale również z tego powodu, że wrócił do zwyczaju polowania na kobiety. Kiedy się do tego przyznał swojej terapeutce Amandzie, zrobiła minę, jakby miała ochotę wymierzyć mu policzek. Ale co miał zrobić? Amanda była wciąż młoda, nie potrafiła go zrozumieć.
Sięgnął do stolika nocnego i wziął stamtąd dwie kapsułki. Tak zwane suplementy diety, które znalazł w sieci, a miały pomagać zarówno na potencję, jak i podniesienie produkcji testosteronu. Podejrzewał, że to oszustwo, a jednak zapłacił za roczny abonament. Tak na wszelki wypadek. Sześćset koron miesięcznie. Połknął kapsułki i podniósł kołdrę, żeby przyjrzeć się tej osobie. Leżała na boku, jej nagie biodro znajdowało się zaledwie dziesięć centymetrów od niego. Spotkał ją u „wodopoju”, czyli na Stureplan6, gdzie znów zaczął zaglądać. Wracał do domu po nieudanym wieczorze, kiedy zobaczył ją palącą papierosa na chodniku. Podszedł i spytał, czy lubi mundury. Podziałało, całkiem inaczej niż poprzednio w barze, choć to obciach.
Położył rękę na gładkim biodrze i poczuł żywe ciepło jej skóry. Był prawie pewien, że na imię jej Emmy. Chyba że Emily. Coś z y na końcu.
Głaskał to biodro, dziewczyna poruszyła się w jego stronę. Julia poczeka, a Amanda może sobie mówić, co chce. Życie jest za krótkie. I jak mu noc w noc wyraźnie przekazywał Peder: nigdy nie wiadomo, kiedy będzie już po wszystkim.