„Powrót do świętych lasów” to hołd naturze i jej duchowemu wymiarowi. To też droga do lepszego poznania samego siebie i świata wokół nas.


Dla wielu z nas Japonia to połyskujące światłami miasta, sushi i manga. Tylko nieliczni zapuszczają się na ciche tereny wiejskie, gdzie tradycja jest głęboko zakorzeniona, a lasy – święte.

Lorenzo Colantoni zabiera nas w podróż po mniej znanej Japonii, od gór wokół dawnej cesarskiej stolicy Nara po nadmorskie miasto Tanabe. Razem z autorem przemierzamy opuszczone wioski i zakątki będące od wieków miejscami kultu i medytacji. Wędrujemy ścieżkami wśród tysiącletnich drzew czczonych jako bóstwa.

Colantoni przywołuje zapomniane tradycje i wierzenia, ukazując, jakie znaczenie mają lasy w życiu ludzi. Spotkania z archeologami, projektantem tradycyjnych ogrodów czy z mnichami sintoistycznymi pozwalają zrozumieć odwieczny model współistnienia człowieka z naturą. Są także okazją do refleksji nad poziomem świadomości ekologicznej w kraju, który bardzo powoli przystosowuje się do zmian.

***

Ta książka zabierze Cię w tajemniczy świat japońskiej kultury, historii i przyrody. Lorenzo Colantoni z szacunkiem i czułością opisuje relacje między światem materialnym oraz tym, co ulotne i niewidzialne. Zanurzając się w lekturze, słyszymy, czujemy i smakujemy historie, którymi się z nami dzieli.
Jacek Gawroński, certyfikowany przewodnik kąpieli leśnych, www.shinrinyoku.pl

Niezwykle poetycki opis podróży Europejczyka przeradza się w refleksję o sakralizacji przyrody, lasów czy gór przez Japończyków. Zatapiając się w aurze świętości, odkrywamy skomplikowaną pierwotną, mało znaną duchowość.
Prof. Łukasz Łuczaj, botanik, popularyzator dzikiej kuchni i naturalnych ogrodów

Lorenzo Colantoni – jest niezależnym dziennikarzem, autorem książek i filmów dokumentalnych. Zajmuje się przestępstwami przeciwko środowisku, geopolityką transformacji energetycznej oraz wpływem kwestii środowiskowych na kulturę i społeczeństwo na całym świecie. Prowadził badania w Afryce Subsaharyjskiej, Europie i Azji. Współpracuje z „National Geographic” i „La Repubblica”.

Lorenzo Colantoni
Powrót do świętych lasów. Zapiski z Japonii
Przekład: Barbara Bardadyn
Seria: Bona Vita
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 10 października 2024
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Spis treści

1 Japonia z mojego okna
2 Pan ogrodów
3 Ścieżka przez lasy
4 Miasto na niebie
5 Sensei
6 Witaj w domu
7 Leśne bóstwa
8 Nakahechi, wielkie porzucenie
9 Czystość wody

Książki na moim stoliku nocnym
Muzyka w mojej głowie
Glosariusz i kilka ciekawostek
Podziękowania

1
Japonia z mojego okna

„Japonia to miejsce, gdzie duchy istnieją naprawdę”. Powiedział mi to przyjaciel i wielki znawca japońskiej kultury Marco Fagioli na zakończenie długiej rozmowy, jaką odbyliśmy w ramach przygotowań do mojej pierwszej podróży do Japonii. Był to jego klucz do zrozumienia kraju, który własną duchowość skrywa daleko od błyszczących świateł centrów handlowych, betonowych biur i autostrad, dymu w barach i w izakaya*. To właśnie na cichych wsiach, w intymności domów pojawiają się duchy tradycji, bogowie sintoizmu, bohaterowie legend, tengu i złośliwe zjawy, które wchodzą w interakcje z ludźmi. Robią to nadal, ponieważ w Japonii rzeczywistość ma zupełnie inną konotację niż na Zachodzie; jest to świat postrzegany przez zasłonę mai, gdzie życie to sen, który rządzi się konkretnymi zasadami.
Żeby to wszystko istniało, wystarczy wierzyć.

* Izakaya (居酒屋) – bar, do którego często chodzi się pić po pracy i w którym można też zjeść niewielkie przekąski. Coś w rodzaju japońskiej wersji baru tapas.

Poznanie tej Japonii jest bardzo skomplikowane dla gaikokujina, obcokrajowca, ponieważ trudno zostać zaakceptowanym, trudno zrozumieć, trudno znaleźć. Lśniąca patyna szlaków proponowanych turystom dekoncentruje odwiedzającego, podczas gdy powściągliwość i ekstremalna nieufność wobec przyjmowania obcych do swojego wszechświata stanowią bariery niemalże nie do pokonania. Podczas wielu podróży do tego kraju miałem tylko pewne przeczucie co do tych duchów i niewiele więcej. Musiałem zostawić za sobą miasto, przewodniki anglojęzyczne reportaże i zanurzyć się w otchłań tradycji pełnej tajemnic nawet dla osób mówiących po japońsku – a ja do nich nie należę. I w ten sposób po raz pierwszy spotkałem te prawdziwe duchy w lesie równie imponującym, co zapomnianym, gdzie już po pierwszych krokach dosłownie zaparło mi dech. Czułem się kompletnie sparaliżowany i nie rozumiałem dlaczego. Stamtąd owe duchy podążały za mną przez resztę podróży, pośród dziesiątek opuszczonych wiosek, ostatnich animistycznych mnichów na świecie, tysiącletnich drzew wysokich jak wieże i czczonych jak bóstwa, młodych ludzi uciekających od chaosu japońskich miast i rytmu pracy, który życie w Tokio i Osace zamienia w niebezpieczny taniec na krawędzi samobójstwa. Były ze mną między małymi domami o niebieskich dachach, pogrążonymi we mgle, otoczonymi krzewami herbacianymi pachnącymi rosą; przy małych kapliczkach pokrytych mchem; w lesie, który wchłania dolinę i jej mieszkańców pośród wszechobecnego betonu i ran wywołanych zmianami klimatu. Widziałem je w dolinach zniszczonych przez powodzie, w górach wylesionych przez tajfuny, w szwach z żelaza i betonu zostawionych przez niedokładną rękę spieszącego się człowieka.
Ta podróż rozpoczyna się w otoczonej górami małej miejscowości Ōuda pod dawną cesarską stolicą Nara. Prowadzi przez półwysep Kii aż do świętego miasta Hongū, a stamtąd w stronę morza, aż do iskrzącego, chaotycznego, wakacyjnego Tanabe. Będzie to wędrówka momentami wyobrażona, momentami wyjątkowo prawdziwa, przez skomplikowany związek między duchowością a naturą w niezmiennej Japonii zanurzonej w świecie znajdującym się w samym środku głębokich przemian.
W rzeczywistości ta podróż zaczyna się nieco wcześniej, w Tsushima Lodge naprzeciwko Uniwersytetu Okayama na południu kraju. Dni spędzam z dwoma utalentowanymi archeologami Daniele Petrellą i Ivanem Varriale na poszukiwaniu kofunów. Kofuny to tysiące megalitycznych grobowców rozrzuconych na terenach wiejskich, z których prawie wszystkie – z powodu przesądów i nikłego archeologicznego doświadczenia Japończyków – zostały zapomniane. Te najmniejsze, wielkości etruskich kopców, są skrywane przez lasy, które na nich wyrosły. Inne mają rozmiary egipskich piramid; bambus i przeróżne drzewa przekształciły je w pagórki, które może dostrzec tylko wprawne oko archeologa – a i to nie zawsze. Właśnie tam zacząłem myśleć o tej wyprawie, między eksploracjami w chaotycznych i opuszczonych lasach, gdy podążałem za naukowcami, a pokojem w moim lodge. Podobnie jak w wielu innych miejscach w wyjątkowo dziwny sposób to, co japońskie (yukata, czyli lekkie kimono, wszechobecne imbryki, łazienka stworzona z myślą o furo – gorącej kąpieli), łączy się tutaj z tym, co europejskie (stare meble z ciemnego drewna, babcina tapeta na ścianach, absurdalne koronkowe zasłony). Pokój ma tylko jedno okno, które wychodzi na piękny rozległy japoński ogród; zajmuje się nim rodzina, która mieszka i pracuje w lodge. Siedzę przy biurku naprzeciwko okna, czytam kilka książek przetłumaczonych na angielski i francuski, przeglądam mapy na japońskich stronach wyglądających, jakby zostały stworzone na początku lat dziewięćdziesiątych. To jedyny sposób, aby zrozumieć realność wyprawy, która siedzi mi w głowie i co do której będą nurtować mnie wątpliwości aż do ostatniego kroku ostatniego dnia wędrówki.
Mam kilka wolnych dni i chcę je poświęcić na zrozumienie związku między naturą a człowiekiem w Japonii. Jest to niesamowita relacja zrodzona z konieczności. Kraj ten ma niewiele zasobów i ograniczone terytorium, nieustannie grożą mu tajfuny i trzęsienia ziemi. Ludzie musieli się nauczyć koegzystencji z lasami i naturą, aby nie dopuścić do kolejnych katastrof ekologicznych, które już wielokrotnie dotykały Japonię w ciągu wieków. Archeolodzy, z którymi pracuję, mówią, że były one liczne i że skomplikowane przeplatanie się ludów, władców i cywilizacji w pierwszym tysiącleciu naszej ery w Japonii jest związane także z kryzysami tego rodzaju. Satoyama powstała właśnie z potrzeby rozwiązania tej kwestii już w japońskiej prehistorii pomiędzy okresem Jōmon (myśliwi-zbieracze) a okresem Yayoi (rolnicy) i przetrwała (w kiepskim stanie) do dziś. Satoyama to złożone pojęcie mające wiele definicji. Pochodzi z połączenia słów sato (wieś) oraz yama (góra) i właśnie dlatego na ogół odnosi się do tej nieokreślonej przestrzeni, w której znikają tereny wiejskie, przechodząc najpierw w pagórki, a później w góry. Definicji jest znacznie więcej: to zlewanie się lasu i pól ryżowych, hodowla lasu i przekształcanie terenu, balans między przestrzenią zostawioną naturze a tą zajmowaną przez człowieka. Nie wiąże się tylko z rolnictwem, ponieważ to wszystko przecina się z kulturą, ze społeczeństwem, ale przede wszystkim z japońską religią: to właśnie mnisi z chramów sintoistycznych stają się strażnikami otaczających je lasów, to animizm japoński zamienia te lasy w żywe istoty koegzystujące z ludźmi, którzy je zamieszkują i o nie dbają. To buddyzm, który przywędrował do Japonii nie wcześniej niż w 552 roku naszej ery (kiedy to koreański władca Kudary przekazał cesarzowi Kinmeiowi statuę Buddy), nie odrzuca sintoistycznego animizmu, lecz miesza się z nim, w sposób synkretyczny przyjmując owo współistnienie z naturą.
Nie jest to idealna harmonia, lecz przeplatanie się okresów równowagi z nagłymi niszczycielskimi zerwaniami: industrializacja epoki Meiji, druga wojna światowa i boom gospodarczy, by wymienić te ostatnie. Dzisiejsze zmiany klimatu i kryzys ekologiczny mogą być nowym pęknięciem. Właśnie to chcę sprawdzić w terenie.
To niełatwe zadanie, ponieważ Japonia wciąż jest szczelnie zamknięta dla kogoś, kto nie zna języka i nie jest akceptowany w japońskim społeczeństwie. Nieco bardziej dostępna wydaje się w miejscach przeznaczonych dla turystów w takich miastach , jak Tokio, Kioto czy Osaka, ale to tylko iluzja: żeby poruszać się po prawdziwym kraju, zwłaszcza terenach wiejskich, trzeba mieć przewodnika. A ja na razie radzę sobie sam. Wiem jednak, dokąd chcę się udać: na półwysep Kii, na tereny położone na południe od dawnej cesarskiej stolicy Nara. Od mieszkających tam japońskich przyjaciół dowiedziałem się, że jest to jedno z tych miejsc, które najlepiej łączą sakralność z dziką naturą w kraju, gdzie ponad dwie trzecie powierzchni zajmują lasy. Właśnie tak wygląda półwysep Kii: las deszczowy pokrywający teren pełen gór i wąskich dolin, niewiele miast, z czego wszystkie leżą na wybrzeżu. Wakayama, Tanabe, Shingū – ciągnące się połacie betonu, zatłoczone miejsca pełne życia nocnego. Reszta to las, wąskie kręte drogi prowadzące do wiosek liczących po kilkaset mieszkańców, drogi, które strzegą jedne z najsłynniejszych (i najbardziej czczonych) chramów w całej Japonii. Nieprzypadkowo właśnie tu znajduje się bodaj najważniejszy szlak pielgrzymkowy w kraju: Kumano Kodō. To sieć ścieżek przemierzanych od ponad tysiąca lat przez pielgrzymów ze wszystkich grup społecznych, a nawet przez samych cesarzy, ścieżek prowadzących do trzech wielkich chramów: Kumano Hongū Taisha, Kumano Nachi Taisha i Kumano Hayatama Taisha. Owe ścieżki o rosnącym stopniu trudności były sprawdzianem dla najbardziej zdeterminowanych mnichów, okazją dla dygnitarzy, by pokazać swoją religijność, dla zwykłego człowieka zaś szansą na zaskarbienie sobie odrobiny przychylności bóstw – zarówno tych ogólnokrajowych, jak i tych lokalnych, zamieszkujących okoliczne lasy. Kumano Kodō – zepchnięty na karty historii wraz z rozwojem japońskiej gospodarki i słabnięciem duchowości i uczęszczany tylko przez wycieczki szkolne w latach sześćdziesiątych – nie zniknął tylko dzięki ochronie mnichów i coraz mniej licznych wiejskich społeczności. Kiedy w 2004 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, dostał nowe życie za sprawą ogromnej promocji turystyki. I tak czytam te kilka książek na temat kultury i społeczeństwa, ale przede wszystkim znajduję dużo, może aż za dużo, reportaży, które pokazują półwysep Kii podany na srebrnej tacy, wszystko piękne i idealne; vlogi i blogi amerykańskich turystów, którzy przemierzają szlaki, opowiadając o nich jak o pierwszej lepszej górskiej wędrówce, z niebywałą próżnością i skrajnie liniowym myśleniem.
Ja natomiast czytam, czytam, a im więcej czytam, tym chyba mniej rozumiem w ciągu tych popołudni, gdy siedzę zamknięty w swoim pokoju, naprzeciwko okna wychodzącego na ogród. Ogród, który dzień po dniu się zmienia. Do Okayamy, miasta brzoskwiń, nadchodzi przedwczesna wiosna: drzewo ume, japońskiej moreli, jest już w rozkwicie, a sakura, czyli wiśnia, ma nieśmiałe malutkie pąki, które będą potrzebować jeszcze co najmniej miesiąca, by się otworzyć. W praktyce widać tu ideę japońskiego ogrodu: odtworzyć naturę poprzez sztuczność, a może raczej wpasować naturę w przestrzeń człowieka.
Na drzewach siadają codziennie inne ptaki, dzień w dzień coraz liczniej: turkawki, trzy, cztery gatunki, których nie znam, a nawet kilka czapli. Ogród przy Tsushima Lodge doskonale radzi sobie z zapełnianiem miasta tymi zwierzętami, które byłyby goszczone przez ten sam las, który stara się odzwierciedlić.

*

Pierwszy kofun zobaczyłem pewnego wolnego dnia na uniwersytecie, po dwóch tygodniach pracy między laboratoriami genetycznymi, rozległymi podziemnymi przechowalniami pełnymi ceramiki i tysiącletnich piróg a przenikliwym chłodem grobowca, gdzie kopaliśmy. Ivan Varriale, jeden z archeologów, proponuje „wybrać się na polowanie na kofuny”. Zbiera małą grupę chętnych, obiera kurs na wieś, wsadza nas do starego pomarańczowego pociągu, pierwszego, który jedzie tam, gdzie wybierają się nieliczni z otaczających nas na stacji ludzi. Ruszamy.
Polowanie na kofuny może się wydawać dziwne. To często olbrzymie grobowce: te najmniejsze są jak kopce, największe zaś – jak piramidy. Zostały zbudowane w długim przedziale czasowym (mniej więcej od 600 do 1000 roku naszej ery) z inspiracji prawdopodobnie kontynentalnymi odpowiednikami, chińskimi i koreańskimi, lecz są o wiele większe i ambitniejsze – nieprzypadkowo ich istnienie dało nazwę okresowi historycznemu na archipelagu: cywilizacji Kofun. Jak na razie wszystko jest jasne. Problem jednak w tym, że te kofuny w większości zniknęły. Nie z Japonii, ponieważ mnóstwo grobowców wciąż istnieje. Zniknęły z pamięci Japończyków.
Niektóre kofuny są znane i cenione: te cesarskie, jak na przykład Mozu-Furuichi, ale także te mniejsze, jak Ishibutai w prefekturze Nara czy Maruyama w Tokio. Jest ich kilkadziesiąt. Pozostałe są prawie niemożliwe do namierzenia. Częściowo wynika to z nikłej japońskiej tradycji archeologicznej (prawdziwe badania w tych miejscach rozpoczęły się dopiero po drugiej wojnie światowej), a częściowo ze zbyt małych chęci zachowania tego, co odkryto podczas wielkiej fali prac wykopaliskowych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Ivan wie, gdzie szukać, ale tylko dlatego, że w muzeum archeologicznym w Okayamie znalazł wolumin pełen map sprzed sześćdziesięciu lat. Pożółkłe strony zapełnione ideogramami oraz czerwonymi oznaczeniami, trójkątami i strzałkami wskazującymi odkrycia, o których niewielu już dziś pamięta. Ivan rozszyfrował je z pomocą wspaniałej profesorki uniwersyteckiej Naoko Matsumoto, gdy pracowali wspólnie pośród starych szafek z ciemnego drewna pełnych tysiącletnich waz, figurek z terakoty, pękniętych sarkofagów ukrytych wśród większych znalezisk. Dzięki geolokalizacji Ivan namierzył większość miejsc na terenach wokół Okayamy i zamierza odszukać jak najwięcej z nich. Tak naprawdę już od dawna myślał o tym polowaniu na kofuny. Czekał tylko na odpowiedni moment.
Mimo precyzji mapowania nasza wyprawa okazuje się trudna, frustrująca, momentami niemożliwa. Wysiadamy z pociągu na małej wiejskiej stacji, kilka metrów od góry w okręgu Kita. Rozpoczynamy podróż między lasem i świątyniami, cmentarzami i wąskimi ścieżkami, gdzie to tu, to tam rozrzucone są kofuny – a przynajmniej tak wskazuje mapa. Sakralność tego miejsca to tradycja przekazywana w Japonii przez wieki, nic więc dziwnego, że tak wielka góra ma znaczenie religijne od 600 roku aż do naszych czasów. Tyle że kofunów nie da się znaleźć: w niektórych miejscach krajobraz uległ zmianie i tam, gdzie wcześniej były drogi, teraz są pola ryżowe, ścieżki zostały wchłonięte przez las, a same kofuny zniknęły pośród roślinności. Nie sposób stwierdzić, czy te dwa ustawione w jednej linii kamienie to zakopane wejście do zapomnianego grobowca , czy po prostu zbocze góry. Większości nawet nie odkopano (tradycja żywa wśród wielu Japończyków nie dopuściła do pojawienia się hien cmentarnych, tak jak działo się to we Włoszech czy w innych krajach Europy), więc w oczach laika są to tylko kopce albo pagórki. Niemożliwe do znalezienia. Przez całe przedpołudnie kręcimy się w rozrzedzonym powietrzu wilgotnego lasu, lecz nie natrafiamy choćby na najmniejszą wskazówkę, nie ma żadnych kofunów, które tradycji archeologicznej są dobrze znane.
Zastanawiam się dlaczego. Dlaczego taki kraj jak Japonia, dbający o tradycję i przeszłość, zapomina o czymś tak ważnym? „Ponieważ w tych grobowcach kryją się korzenie Japończyków” – odpowiada Ivan z ironią zabarwioną niespodziewaną powagą. I otwiera przede mną nowy świat.
Pochodzenie Japończyków samo w sobie jest złożonym zagadnieniem. Archipelag z całą pewnością był zamieszkany przez ostatnie trzydzieści osiem tysięcy lat, ale ciekawie robi się dopiero w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat, kiedy prehistoria staje się historią, zarysowuje się jednolite państwo, a społeczeństwo zaczyna się upodabniać do tego, jakie znamy obecnie. Historycznie podzielana koncepcja głosi, że do populacji myśliwych i zbieraczy, tak zwanych Jōmon, dołączyli napływający później z Azji Yayoi, rolnicy, którzy poprowadzili Japonię w stronę szybszych historycznych przemian. Sęk w tym, że nie jest to takie proste: lud Jōmon nigdy nie tworzył jednolitej społeczności, lecz był mozaiką grup o zróżnicowanym pochodzeniu. Ci, którzy osiedli na południu, prawdopodobnie, przynajmniej częściowo, pochodzili z terenów leżących na Oceanie Spokojnym. Fosco Maraini, wspaniały podróżnik i największy we Włoszech badacz Japonii, w swojej książce Ore giapponesi (Japońskie godziny) szkicuje i zestawia historyczne japońskie chaty z tymi należącymi do ludów wywodzących się z Pacyfiku i okazuje się, że podobieństwo jest uderzające. Natomiast lud Jōmon z północy był pochodzenia mongolskiego, ale i tutaj historia okazuje się złożona i fragmentaryczna: ci, którzy zmieszali się z ludami z terenów nad Morzem Ochockim, między Rosją a Japonią, prawdopodobnie dali początek Ajnom, jedynej rdzennej ludności nadal obecnej na archipelagu. Wysocy, brodaci, o surowych rysach, z obrzędami i tradycjami kojarzącymi się ze stepem i Arktyką. Dzięki izolacji na dużej wyspie Hokkaido położonej na północy kraju zdołali zachować kulturę, która w pozostałych częściach archipelagu coraz bardziej mieszała się z niezliczoną ilością innych kultur. Dopiero podbój Hokkaido przez Japonię w dziewiętnastym wieku przyczynił się do stopniowego, nieuchronnego znikania Ajnów, których obecnie zostało tylko kilkadziesiąt tysięcy.
Ludy Jōmon wywodziły się z wysp na Pacyfiku, z Mongolii, z Azji Południowo-Wschodniej, a prawdopodobnie także z niektórych części Indii. Ludy Yayoi zaś głównie z Chin. Do tego dochodzi trzeci element: cywilizacja Kofun. Ta najmniej zbadana, najbardziej tajemnicza. W 2021 roku w czasopiśmie „Science Advances” zamieszczono artykuł zatytułowany Ancient genomics reveals tripartite origins of Japanese population (Badania genomiczne ujawniają trójstronne pochodzenie japońskiej populacji), na potrzeby którego przeprowadzono badania DNA szczątków dwunastu osób pogrzebanych w kofunach w różnych okresach. Odkryto zupełnie inne kierunki migracji niż te zaobserwowane do tej pory na współczesnych stanowiskach archeologicznych, łączone zawsze z Chinami i Koreą, a także z wieloma innymi częściami Azji. Najbardziej znaczący jest fakt, że genetyka tych praprzodków okazuje się zgodna z genetyką siedemdziesięciu jeden procent japońskiej populacji. W przypadku zbadanych do tej pory przedstawicieli ludów Jōmon i Yayoi nie przekroczono odpowiednio trzynastu i szesnastu procent. Gdyby badanie zostało potwierdzone, wtedy ta nowa, trzecia opcja stałaby się kluczem do zrozumienia pochodzenia Japończyków.
Wynik badania nie okazał się żadną nowością dla licznych archeologów, w tym także dla tych, z którymi pracuję. Daniele Petrella, kierownik wyprawy, jest o tym przekonany od lat i jego pomysł, by zacząć badać kofuny, wziął się właśnie z chęci poznania tego ciemnego etapu w historii Japonii. Okresu, co do którego początku i końca nie ma pewności i który pozostawił po sobie niewiele znanych śladów, a mimo to musiał być tak istotny, że radykalnie zmienił nawet japoński krajobraz. Badania genetyczne projektu BeArchaeo, w których uczestniczą obaj wspomniani archeolodzy, prowadzone wraz z Politechniką Turyńską, mają na celu zidentyfikowanie gatunków roślin znalezionych wokół grobowca będącego obiektem badań, co z kolei pozwoli dowiedzieć się, czy w pobliżu znajdywały się także wsie, pola uprawne, a nawet małe porty rzeczne. Jomon Sea, ich następny projekt, ma na celu zidentyfikowanie przystani, którymi usiane było japońskie wybrzeże.
Właśnie te porty stały za tym ciągłym napływem ludzi, co ostatecznie doprowadziło do przybycia twórców cywilizacji Kofun. Krajobraz złożony z dróg, małych miast, pól ryżowych i megalitycznych grobowców, częściowo nieznany, częściowo zapomniany. Nadal jednak zostaje pytanie: dlaczego?
Nihonjinron. Odpowiedź można by zawrzeć w tym jednym słowie. Ogólnie rzecz biorąc, oznacza ono wszystkie teksty z zakresu socjologii, psychologii, ale często także historii i polityki, poddające analizie charakterystyczne cechy japońskiej tożsamości. To gatunek literacki, który powstał po drugiej wojnie światowej i zasadniczo jest raczej nieszkodliwy, bo niezabarwiony brutalnym nacjonalizmem, który doprowadził Japonię do klęski w drugiej wojnie światowej. Jest traktowany bardziej jako odpowiedź na rosnącą amerykanizację archipelagu; służy odzyskaniu tradycji jako aspektu, który może pozytywnie wpłynąć na sukces gospodarczy kraju, a nie go zahamować. Przyznaję, że wiele aspektów zewnętrznej komunikacji, jaką uprawia Japonia, może prowadzić do tego: niekończące się historie relacjonowane przez media (które mają mniejszą lub większą ochotę sprawdzać ich wiarygodność) na temat niesamowitej uczciwości Japończyków, obsesyjnej punktualności pociągów, niebywałej formalności społeczeństwa. To wszystko jest prawdą, jednak o ile ktoś chociaż trochę poznał Japonię, zaczyna dostrzegać w tych historiach przesadzone, stereotypowe cechy, opowieść kogoś, kto chce pokazać kraj jako obcy i wyjątkowy, nawet jeśli w gruncie rzeczy niezbyt taki jest.
Nihonjinron ma jednak również niebezpieczny aspekt: promowanie rzekomej lub prawdziwej japońskiej wyjątkowości pociągnęło za sobą także ideę etnicznej jednolitości całego kraju, tak obecnie, jak i w przeszłości. W 1989 roku japoński rząd nie uznawał jeszcze oficjalnie żadnej mniejszości etnicznej mimo obecności historycznych społeczności Chińczyków czy Ajnów. W 2015 roku Ariana Miyamoto została wybrana Miss Japonii: w połowie Afroamerykanka znalazła się w ogniu krytyki, ponieważ uznano ją za niewystarczająco japońską. W 2020 roku wicepremier Tarō Asō wciąż utrzymywał, że w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat Japonia miała tylko jedną grupę etniczną. Konsekwencje takiego myślenia dotyczą nie tylko rasizmu (powszechny problem wśród wielu grup japońskiego społeczeństwa, ale bardzo mało omawiany w kraju i poza nim), lecz także archeologii: seishin, japoński duch, wyjątkowy i homogeniczny, zdaniem wielu powinien szukać swoich korzeni również w przeszłości kraju. Według nihonjinron w pewnym momencie historii archipelagu istniał naród czysto japoński z punktu widzenia etniczności i polityki, charakterologicznie odrębny od reszty Azji, zjednoczony pod flagą cesarza i stanowiący unitarne państwo japońskie.

 
Wesprzyj nas