Czy dziecko musi kochać rodzica? Niewygodna i świeża proza w nurcie new sincerity.
„Zły syn” to z jednej strony intymna historia matki zmuszonej samotnie wychowywać syna w trakcie burzliwych przemian społecznych i ustrojowych, z drugiej zaś obraz osiedlowego życia pośród besserwisserów, szczodrze szafujących radami, jak wychować dziecko, by nie zostało pijakiem i złodziejem.
A wszystko to pod wścibskim okiem sąsiadów i w ciągłym poczuciu zagrożenia.
Dwadzieścia lat po śmierci najbliższej osoby narrator nadal tęskni i próbuje wyobrazić sobie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby matka wciąż żyła i mógł się nią opiekować na starość.
Jarek Skurzyński – filozof, bibliofil, pisarz. Mieszka i tworzy na pograniczu wszystkiego – w kamienicy i w Szczecinie.
Zły syn
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 30 maja 2024
1
Jarek, syn Krystyny.
2
Matki uzależniają.
3
Zmarła mi. Prawie dwadzieścia lat temu. Silna, uparta, zawzięta baba. Supergirl.
Wyszła do sklepu. Po mleko i chleb. Zdążyła je kupić. Chleb wyturlał się z torby.
Kiedy do niej przybiegłem, już nie reagowała. Nie mogłem się z nią pożegnać.
Na początku nic nie czułem.
Nic. To dobra rzecz.
Może tylko lekkie rozdrażnienie.
Niech to się już wszystko skończy. Niech wszyscy wrócą do domów. Zostawią mnie samego.
Z kurwa niczym.
Bo na początku jest nic.
Trudno, zmarła, odeszła, nie ma jej już.
Nic nie czułem.
Nic nie myślałem.
Nic. Śmierć.
Może to nic już tak zostanie. W gruncie rzeczy śmierć nie jest taka straszna.
Pierdolnięcie zaczyna się później. Do mnie nadeszło po miesiącu. Najpierw złość. Że mnie zostawiła. Kurwa!
Później radość. W gruncie rzeczy tak jest okej. Do niczego nie była mi potrzebna, ciągle tylko narzekała i gadała o swoich chorobach i tabletkach. Ileż można o tym słuchać?
Na koniec pojawiły się wyrzuty sumienia, że to przecież matka. Jak mogę tak myśleć? Kurwa!
Jestem zjebany, wyczerpany, chory.
Boję się spać sam w domu. Noc zawsze mnie przerażała, ale teraz, kiedy matka umarła, jest nie do przeżycia.
Nawet nie wiem, kogo i czego się boję. Jej? Siebie?
4
To był pierwszy października dwa tysiące trzeciego roku. Sprawdzam kalendarz w komórce, cofam lata aż do tamtego roku. Środa. Matka zmarła w środę. Środa? A wydawało mi się, że to był piątek.
Przebudziłem się wcześnie rano. Po ósmej. Rzadko tak szybko się budziłem.
Usłyszałem matkę w kuchni. Przyszła do pokoju i powiedziała, że pójdzie do sklepu, bo nie ma mleka i chleba. Zapytałem, jak się czuje. Noga bolała ją trochę mniej.
Poszła do tego sklepu, a ja zacząłem się golić. Usłyszałem dzwonek do drzwi, na twarzy miałem jeszcze sporą warstwę pianki. Zdenerwowałem się, że muszę ją zetrzeć. Wytarłem się ręcznikiem, poszedłem otworzyć drzwi.
To była dziewczynka. Powiedziała dzień dobry i że pana mama upadła na chodniku.
Upadła?
Potknęła się?
Nie pamiętam szczegółów. Co nałożyłem? Czy wybiegłem w tym, w czym byłem? Nie otwierałbym drzwi półnagi, na pewno zdążyłem włożyć jakieś spodnie.
Zamknąłem drzwi na klucz?
Przy matce siedziała sąsiadka, trzymała jej głowę na kolanach.
Matka straciła przytomność.
Mamo! Mamo! Mamo!
Zapytałem, jak długo jest nieprzytomna, jak długo nie oddycha. Nie wiem, jaka padła odpowiedź, stwierdziłem, że może dojść do uszkodzenia mózgu, wywiązała się jakaś irytująca dyskusja, męski głos: tak szybko się nie uszkadza mózg. Pomyślałem, że jest kretynem.
Mamo! Mamo! Mamo!
Mamie wypłynęła łza.
Nie mogę sobie przypomnieć, czy miała otwarte, czy zamknięte oczy. Jak mogę nie pamiętać takich rzeczy?!
Jej ciało nie oddychało. Zapytałem, czy wezwano karetkę.
Tak.
Nie wiem, co się stało z czasem. Nie wiem, ile trwało czekanie na karetkę. Nie wiem. Kiedy usłyszałem sygnał, pobiegłem, żeby ją poprowadzić, bo wjazd mógł być skomplikowany. Machałem do kierowcy, żeby skręcił, gdzie ma wjechać, ale ten się postukał w głowę. Pamiętam ten jego gest, ale nie wiem, dlaczego go wykonał.
Karetka zatrzymała się przy mnie. Krzyknąłem, że matka mi umiera, a ten znowu popukał się w czoło.
Nie pamiętam dokładnej sekwencji wydarzeń. Nie jestem jak Joan Didion opowiadająca o śmierci swojego męża. Ona jest taka poukładana. Jest mi wstyd, że pamiętam jakieś nieważne rzeczy z tamtych dni. Jak to, że dzień przed pogrzebem poprosiłem brata matki, żebyśmy kupili parasol, gdyby miało nazajutrz padać.
Parasol.
Pamiętam nawet, gdzie go kupiliśmy.
Czarny, długi, z hakowatym uchwytem.
Mama już nie żyła, kiedy wnosiliśmy ją do karetki. Stwierdziła lekarka.
Nagle wszystkie te szczegóły śmierci wydają się być nieistotne. Co po nich, kiedy matka umarła już z głową na kolanach sąsiadki?
Nic mi po przypominaniu sobie tych szczegółów, kiedy uświadamiam sobie, że nie mogłem się z nią pożegnać.
Ostatnie zdania, jakie zamieniliśmy, dotyczyły chleba i mleka.
W karetce ratowano ją przez trzy godziny. Około dwunastej przestali. Samochód bujał się na resorach, kiedy ratownicy wykonywali masaż serca.
Jak olbrzymia kołyska.
Otworzyły się tylne drzwi karetki i lekarka zapytała, czy mama przyjmuje jakieś leki.
Odpowiedziałem, że nie. Szybko. Bez zastanowienia. Przecież matka była zdrowa.
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to nieprawda. Matka przyjmowała leki, które miały rozbić zakrzep w nodze.
Pobiegłem do domu po te leki.
W jej żyłach było mnóstwo zakrzepłej krwi. Ratownikom udawało się przywracać ją do życia, po czym znowu ją tracili. Matka tamtego dnia umierała kilka razy. Nawet nie wiem, ile dokładnie.
Nie wiem. Wyrażam się chyba niepoprawnie. Może tylko traciła przytomność? Tylko?
Może jak Didion powinienem poszukać prawidłowego języka i przeczytać poradniki medyczne, żeby dokładnie uchwycić moment jej śmierci? Co mi to da?
Lekarka otworzyła boczne okienko i powiedziała, żebym mówił do mamy. Może usłyszy mój głos.
Duże piersi mamy rozlały się na boki, a ratownicy uciskali miejsce między nimi. Jej ciało falowało.
Powtarzałem: mamo, zostań ze mną. W tym roku kończę studia, tak na to czekałaś. Zostań ze mną.
Nie posłuchała. Była uparta, i jak wbiła sobie coś do głowy, to już nikt nie mógł jej od tego pomysłu odwieść.
Była tam ze mną kuzynka mojej matki. Ktoś po nią zadzwonił do pracy, kiedy zorientował się, co się dzieje. Stała przy mnie, gdy prosiłem matkę, żeby mnie nie zostawiała. To ona zapytała później, czy zabiorą ciało. Mnie by w ogóle takie pytanie przez myśl nie przeszło. Podobno pogotowie tego nie robi, ale oni zrobili wyjątek i zabrali ciało na pogotowie. Ciało.
Matka nagle stała się ciałem.
Lekarka powiedziała, żeby ciało odebrać jak najszybciej.
Ciało.
Skąd ja to wiem?
Pamiętam telefon do brata mojej matki. Dzwonię i mówię, że zmarła. A on: żartujesz?
Nie.
Pamiętam, że zapytałem kuzynkę mamy, która teraz nie odstępowała mnie na krok, co będzie.
Co teraz będzie?
Będzie dobrze.
Więcej z tamtego dnia nie pamiętam.
Mąż kuzynki, mój chrzestny, pojechał na to pogotowie, gdzie zabrali mamę.
Ciało.
Załatwił firmę pogrzebową, żeby zabrali ciało.
Ciało.
Matka nawet dzisiaj nie jest dla mnie ciałem.
Takim ciałem.
W dzień pogrzebu nie padało. Parasol zgubiłem kilka lat później. Zostawiłem go gdzieś. Szkoda mi go.
Od tamtej środy, jeśli wybudzam się wcześnie rano, mam przeczucie, że stanie się coś złego. Nie mam też w domu dzwonka do drzwi.
5
Pytam, czy powinienem pisać o nas książkę, ale nie odpowiada. Nie daje żadnego znaku. Nic. Tylko jej nie ma i nie ma. Ale i tak proszę ją, żeby pomogła mi skończyć. Mówię jej, że trochę pozmyślam, trochę dodam, żeby było mniej prawdziwie, bo nikt nie uwierzy w naszą biedę i w to, jaką miałem silną matkę.
Tylko nie wiem, czy by tego chciała. Wstydziłaby się i bała, że ktoś się obrazi. Ciągle myślała o innych, bliżej nie wiadomo o kim, o rodzinie i o tych, co ją zawsze próbowali ustawiać. Czy przejmowała się ich spojrzeniami i słowami? Wydaje mi się, że wchodziły w nią głęboko, i nawet jeśli nie dawała tego po sobie poznać, to jakoś wychodziły z niej ponownie na zewnątrz, zwłaszcza wieczorami i w nocy, kiedy oglądała jakiś durny film. Wzruszała się na każdej scenie miłosnej, zagryzała wtedy usta. Popłakiwała też czasami w nocy. Gdy już leżała sama w łóżku i myślała, że nikt nie słyszy. Ale ja słyszałem. I nic z tym nie robiłem.
Wstydzę się trochę, kiedy o nas piszę. A może to nie jest wstyd? Raczej rodzaj smutku, że ona tego nie przeczyta. Nie, to nie wstyd.
Mamo, mogę trochę nakłamać?
Wszystkie rozmowy, które z nią prowadzę, są po cichu. To pisanie może ktoś przeczyta i będzie wtedy jak przy prawdziwej na głos rozmowie – taka konwersacja staje się prawdziwsza od tej, którą tylko ja słyszę.
Synu, po co ci ta książka? Pyta moja wewnętrzna matka co jakiś czas.
6
Mamo! Mamo! Mamo!
Prawie każdej nocy budzę się z krzykiem.
Cały czas z nią rozmawiam. Proszę o pomoc i różne rzeczy. Złoszczę się na nią i krzyczę. Obwiniam o różne pierdoły. Obrażam się. Nie rozmawiam z nią. Dzień, dwa.
Później przepraszam. Znowu o coś proszę i mówię, że bez niej nie dam rady.
Czasami widzę ją na mieście. Czasami widzę ją w snach.
Łapię się też na cichym powtarzaniu: mamo, ty żyjesz czy jednak już nie? Długo nie potrafię sobie odpowiedzieć.
Wydaje mi się, że zapomniałem do niej zadzwonić. Albo że jest niedziela i powinienem do niej pojechać na obiad.
Przypominam sobie wtedy tę trzygodzinną reanimację w karetce i siebie mówiącego do niej, żeby mnie nie zostawiała, że za kilka miesięcy będę bronił magisterkę.
Gadanie do niej w niczym nie pomogło. Od wstrzykiwanej adrenaliny miała czerwone całe policzki i szyję. Nie zeszło już to odbarwienie. W trumnie była czerwona, jakby się spaliła na słońcu.
Kuzyn zapytał: dlaczego ciocia taka czerwona? Nie myślałem nad odpowiedzią, tylko nad tym, żeby się odpierdolił.
Nie pozwoliłem wystawić otwartej trumny w kaplicy. Łapię się na powtarzaniu: mama by tego nie chciała.
Jesteś tego pewien? Ludzie zadają kretyńskie pytania.
W piwnicy zakładu pogrzebowego śmierdziało chlorem czy czymś podobnym. Do tej pory mam odruch wymiotny, kiedy muszę domestosem umyć kibel.
Czy to może być sen? Już nie wiem, co mi się śni. Czasami jest przy mnie. Czasami też czuję jej wzrok. Patrzy na mnie?
Nawet nieżyjąca matka mnie wkurwia, bo matki moich znajomych, kurwa, jakoś żyją. Tylko moja zmarła. Zazdrość o inne matki wyżerała mnie od wewnątrz jak kwas.
Wszystko robiła na złość. Była zodiakalnym Baranem.
Zapominam, jak to jest mieć matkę. To też mnie wkurwia.
Nie chcę zapominać. Nie chcę wybaczać. Chcę ją mieć przy sobie. Niech narzeka, niech gada głupoty.
Nie będę mógł się nią opiekować. Nie ugotuję jej obiadu, leków nie kupię. Nie wyprowadzi mnie z równowagi swoimi starczymi gadkami. Nic.
Tyle mi odebrała, że aż mi brakuje tchu.
Okradła mnie z całej siebie.
Myślałem, że będę opiekował się starą matką. Odwiedzałbym ją w domu. Dzwoniłbym co drugi dzień, a w niedziele bym do niej przyjeżdżał na obiad. Cieszyłaby się, że może mi coś ugotować. Opowiadałaby, co ostatnio oglądała, narzekałaby na biodra, nogi i dłonie. Zawsze ją bolały. Mówiła, że to od tych cholernych palet, które albo musiała rozwalać, albo zbijać. Wygadywałaby się za cały tydzień. A herbaty ci zrobić? – pytałaby. A co u ciebie? – dopytywałaby. Piekłaby zawsze placek drożdżowy – nazywała go gnieciuchem.
Ale zmarła i odebrała mi prawo do opiekowania się jej zniedołężniałym, starym ciałem.
Jaka by była na starość?
Jak wyglądałoby życie, gdyby nie zmarła? Mieszkałbym z nią? Chodzilibyśmy na spacery? Pytałaby: gdzie masz dziewczynę?, a ja zirytowany bym odpowiadał po raz setny: lubię facetów. Na to ona kiwałaby głową i powtarzała: tak, tak, przejdzie ci.
Co się robi z żyjącą matką? Czy myśli się o niej tyle samo, co o nieżyjącej? Rozmawia się z nią tak samo jak wtedy, kiedy jej już nie ma?
O czym się rozmawia z żyjącymi matkami? Czy żyjącej matce można wykrzyczeć, że mam już ciebie dość, daj mi w końcu spokój? Czy żyjącej matce można powiedzieć wszystko?
Czy za matkami się tęskni, kiedy jeszcze żyją? Czy się je porzuca, zostawia? Co się robi z żyjącymi matkami?
Codziennie po pogrzebie jeżdżę na jej grób.
Powtarzam sobie: jadę do mamy. Nie ma to sensu i dobrze o tym wiem.
Oglądam, jak wieniec za wieńcem ususzają się, kwiaty więdną, robi się brązowo i brudno od tego koloru i opadłych płatków.
Stoję i nie mam jej nic do powiedzenia.
Przychodzę do niej na grób po obronie magisterki. Mówię w myślach, że to dla niej pisałem o tej wieczności.
I mówię, że wyjeżdżam z Polski. Nie radzę sobie tutaj bez ciebie.
7
Dzisiaj chyba już się nie mówi „matka samotnie wychowująca dziecko”. Podobno słowo samotność nie oddaje istoty rzeczy i lepsza w tym stwierdzeniu jest samodzielność.
Chodzi jednak o tę samotność. Wiem, że w samodzielności jest potencjał, bo można się doszukać w niej dzielności, autonomii, odwagi, samostanowienia. Tak, to wszystko prawda, ale samodzielność nie mówi zbyt wiele o tej ważnej, kształtującej dwie strony relacji: samotności. Często się zapomina, że samotny w tej relacji jest nie tylko rodzic.
Dlatego samodzielność raczej nie jest problemem, bo ją da się zamienić w wielodzielność. Ktoś zawsze może pomóc.
Z samotnością jest gorzej, trudniej ją przełamać, trudniej się z niej wydostać. Zwłaszcza jeśli siedziało się w niej kilkanaście lat. Jak w zalanej jaskini.
8
A czemu nie masz taty?
Mam mamę.