Powieść nominowana do Nagrody Goncourtów za najlepszy debiut literacki 2022 roku. Uznana przez krytyków literackich, polecana przez „Le Figaro” i „The Times”, napisana z humorem, wyobraźnią, niezwykłą wrażliwością. „Meduzy nie mają uszu” to fascynująca podróż do świata osób Głuchych – autorka jest osobą niedosłyszącą.


Najważniejsze rzeczy w życiu mają swój własny głos. Trzeba tylko nauczyć się słuchać sercem.

Louise ma 25 lat. Kilka dźwięków wciąż dociera do jej prawego ucha, lecz do lewego już nie. Przez całe życie pozostawała w tej przestrzeni „pomiędzy” – wybiórczego, ale słyszenia. Najnowsza diagnoza to konieczność wszczepienia implantu. Nie jest to decyzja tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Oznacza bowiem całkowitą utratę naturalnego słyszenia, a co za tym idzie, rezygnację z rozpoznawania ironii czy głosu matki i wejście w nowy, pozbawiony niuansów świat.

***

• Nieoczekiwanie ta wspaniała powieść opowiada o dźwiękach: charczeniu wiatraków, pisku tenisówek, trąbieniu samochodów, warkocie motocykli, ale przede wszystkim głosach wydających dźwięki, które są frustrujące, ale też fascynująco niezrozumiałe.
– Anne Fadiman

• Czy implant ślimakowy zmieni sposób, w jaki wyjątkowa młoda kobieta doświadcza świata? Autorka zmaga się z tym pytaniem, wędrując pomiędzy pracą, miłością i własną niesforną wyobraźnią.
– Nell Freudenberger

• Genialna powieść, której narratorka porusza się po na przemian bolesnym, zabawnym i halucynacyjnym uniwersum językowym, które wyłania się z rosnących luk w jej słyszeniu.
– Andrew Lelanda

Adèle Rosenfeld
Meduzy nie mają uszu
Przekład: Paweł Łapiński
Wydawnictwo Mova
Premiera: 26 czerwca 2024
 
 


1.
Chodziło o szpitalne skrzydło imienia Castaigne’a, ale ja usłyszałam „kastaniet”. Zanim przeszłam przez wahadłowe drzwi przypominające te z westernów, zauważyłam przy nich małą tabliczkę z napisem: „Otorynolaryngologia (ORL), chirurgia głowy i szyi, implantologia”. Najbardziej spodobało mi się pierwsze słowo, które znałam już wcześniej. Jako dziecko myślałam, że to najdłuższe słowo, jakie istnieje.
Głuche dudnienie w uszach odzwierciedlało tempo mojego pulsu. Zajęłam miejsce na końcu korytarza, obok stolika, na którym leżały specjalistyczne czasopisma o głuchocie. Okładka jednego z nich zapowiadała prawdziwe historie o izolacji w miejscach pracy. Po każdej przeczytanej linijce unosiłam wzrok, żeby nie przegapić wizyty, aż wreszcie zorientowałam się, że naprzeciwko mnie, tuż przed magazynem „Trzydzieści Milionów Głuchych”, zatrzymała się jakaś starsza kobieta na wózku inwalidzkim. Przeczytałam tekst umieszczony w ramce na okładce czasopisma: „Język potrafi być asekuracyjny albo nawet pełnić rolę ochronną: komplikujemy słowa, bo wydaje nam się, że w ten sposób możemy złagodzić ich znaczenie. Wstydzimy się mówić o was: głusi, ślepi, starcy, chorzy psychicznie. Stąd te wszystkie określenia: niedosłyszący, niewidzący, seniorzy, pacjenci specjalni. Jeszcze chwila i martwych zaczniemy nazywać żyjącymi inaczej”. Kiedy się zorientowałam, że ta starsza pani, seniorka, osoba wiekowa – sama już nie wiem, jak powinno się mówić o takich ludziach – z jakiegoś powodu na mnie krzyczy, przerwałam jej:
– Przykro mi, ale zapewne słyszę tak samo słabo jak pani.
Ona jednak w ogóle nic nie zrozumiała i dalej ciągnęła swój ochrypły monolog.
– Zapraszam – zwrócił się do mnie jakiś mężczyzna, kończąc monolog starszej pani. Poszłam za nim do wyściełanej obiciem budki, a on zamknął za mną drzwi. Przyglądałam się ogromnej klamce z chromowanego żelaza i nie mogłam się powstrzymać, żeby nie porównać jej do wystroju chłodni w rzeźniach. Tylko że tutaj zabijało się dźwięk – drobiazgowo, kawałek po kawałku. Mężczyzna nałożył mi słuchawki na uszy – delikatnie, jakby mocował elektrody na głowie kury – po czym wręczył mi joystick. Dotarły do mnie pierwsze dźwięki, słyszałam tylko niektóre, reszta wyłącznie pulsowała przy moich bębenkach.
Potem przyszła kolej na słowa, miałam za zadanie powtarzać całą ich listę niczym ranna papuga. Często było to absurdalne i musiałam walczyć z wyobraźnią, która zakradała się w przerwach między kolejnymi wyrazami.
włos
cytryna
skała
żołnierz
konwalia
guzik
szklarz
suknia
miednica
Niski głos wypowiadał miarowo kolejne słowa, które stopniowo robiły się coraz bardziej przytłumione, aż wreszcie gubiły się we mgle. Musiałam gonić za nimi w swojej głowie ogarniętej zmierzchem i walczyć z pojawiającymi się tam krajobrazami stanowiącymi schronienie przed wyrwami po pociskach języka. Zazwyczaj szwendałam się po ciszy i zagubionych słowach, dawałam się ponieść ich wyobrażonej mocy, ale tym razem rzeczywistość była tak wyszczerbiona przez uszczuplone dźwięki, że obrazy rodziły się we mnie z całkiem nową siłą. Miałam teraz przed oczami staroświecki świat tuż po wojnie – była to historia o mężu, który wrócił na swoją wieś spośród martwych i na nowo odkrywał zapomniany świat. Widziałam jego twarz przeciętą na pół przez światło, słyszałam, jak słabym głosem nazywa kolejne rzeczy, żeby przyswoić sobie z powrotem życie, które kiedyś miał. Powiedział „włos”, a jego spojrzenie gubiło się w lokach jego żony, która szlochała milcząco. Potem jego oczy zboczyły na kosz z owocami i mężczyzna powiedział „cytryna”, następnie podniósł wzrok na okno, z którego było widać opadające stromo bretońskie wybrzeże, i wskazał je ustami: „skała”. Wtedy przypomniał sobie, skąd wrócił – słowo „żołnierz” przywołało wszystkie pory roku, które spędził w wojsku. Powiedział „konwalia”, patrząc na ten kawałek wiosny, który kiwał się między nią a nim i który ostatecznie rozdarł jego pierś. Spuścił wzrok, żeby ukryć zaszklone oczy, i wymówił słowo „guzik”, a wtedy widok munduru przywołał z pamięci wszystkich innych żołnierzy. Jego usta opuścił wyraz „szklarz” – umarł na jego oczach. Potem jednak mężczyzna szepnął jeszcze coś, czego jego żona nie mogła dosłyszeć: „suknia” – szklarz zawsze trzymał przy sobie kawałek sukni pewnej kobiety, którą kochał. Żołnierz nie mógł powstrzymać uśmiechu, który aż go przepełniał, dopóki nie wypowiedział słowa „miednica” – tak głośno, że jego żona aż podskoczyła – kiedy z przestraszonym wzrokiem przypomniał sobie miednicę innego żołnierza, którego pocisk artyleryjski rozerwał na strzępy.
– A teraz druga strona – powiedział audiometrysta, wskazując na moje lewe ucho. Opowieść o żołnierzu rozbrzmiała w moim głuchym uchu. Dźwięki odbijające się od martwego bębenka układały się w ścieżkę dźwiękową jego wspomnień. Ślad pamięciowy kolejnych słów przeistoczył się w obecność.
Usiadłam z powrotem na krześle w poczekalni, żeby ocenić moje ubytki na audiogramie. Uważnie przyjrzałam się krzywej linii naniesionej na kawałek papieru w kratkę z osiami odciętych i rzędnych, na których określano natężenie dźwięku. Wyglądało to trochę jak zdjęcie lotnicze plaży w Normandii w dzień desantu: przypływ ciszy pokrywał ponad połowę kartki.

2.
W gabinecie otorynolaryngologicznym wisiały plakaty z przekrojem ucha wewnętrznego utrzymane w czerwonych i niebieskich barwach. Ucho zewnętrzne było przedstawione w banalnym różu, a ucho wewnętrzne – najpierw w kolorze piaskowym, potem karminowym, następnie w odcieniu różowego beżu – docierało do niebieskiego labiryntu, czyli ślimaka. Ten z kolei faktycznie wyglądał jak ślimak po burgundzku, którego za długo gotowano.
Lekarz zasiadł za biurkiem, trzymając w rękach moją dokumentację medyczną ze wszystkimi audiogramami, po czym zaczął uderzać w dramatyczne tony. Kiedy specjalista od implantów na widok waszego ostatniego audiogramu zaczyna mówi do was jak do idioty, nie zapowiada to nic dobrego. Poczułam się trochę słabo.
– No więc straciła pani piętnaście decybeli, to dużo.
Wyjaśniłam jej, jak do tego doszło, albo raczej jak do tego nie doszło.
Żadnych wcześniejszych objawów – zresztą czy zawsze muszą być jakieś wcześniejsze objawy?
To się pojawiło tak nagle, z niczego.
To znaczy dobrze, faktycznie trafiła mi się jedna czy dwie chwile zawieszenia, kiedy docierało do mnie, że odcięło mi dźwięk.
Za pierwszym razem w Londynie, na początku sierpnia, gdy piłam kawę i kelner coś do mnie mówił. Stał przede mną i ruszał wargami, ale z jego ust nie dobiegały żadne odgłosy. Ze zdruzgotaną miną wybełkotałam w moim kulawym angielskim, że go nie rozumiem – w ogóle, nic a nic. A wtedy on mi odpowiedział – a w każdym razie jestem przekonana, że taka była jego odpowiedź, że właśnie takie słowa ześlizgnęły się z jego warg – że mówię bardzo słabo po angielsku. Straciłam wówczas całkiem ścieżkę dźwiękową. Doznałam odpływu – w Londynie, na rogu Churchway i Stoneway.
Drugi raz zdarzył się w Bretanii, w Plougrescant, kiedy byłam z wizytą u przyjaciela. Jedliśmy akurat razem kolację i znów ucięło mi dźwięk. Widziałam jego siwe włosy i usta rozciągnięte w uśmiechu, spomiędzy jego warg ulatywała jakaś anegdota, ale nasze spotkanie spowiła cisza ciężka niczym ołowiana pokrywa. Mimo wszystko udało mi się odszyfrować „Brazylii” – zapewne opowiadał o wyjeździe na konferencję. Roześmiałam się, żeby jakoś zareagować.
Lekarzowi powiedziałam tylko:
– Pojawiało mi się to stopniowo w sierpniu.
A on odpowiedział, że powinnam się udać do szpitala i poddać leczeniu, ale nie ma pewności, czy to coś pomoże. A jak nie, to jest jeszcze inne rozwiązanie: implant ślimakowy. Miał na myśli implant w prawym uchu, które jeszcze działało, w przypadku lewego i tak docierałyby do mnie tylko nieczytelne szmery. Wyjaśnił mi, że po długim okresie reedukacji, od sześciu miesięcy do roku, będę słyszała lepiej na wszystkich częstotliwościach. Z tym że taka operacja jest nieodwracalna i straciłabym mój obecny „naturalny” słuch.
Kilka rzęsek, które pozostały mi jeszcze w głębi ucha, wychwytywało wysokie dźwięki i niektóre niskie, co pozwalało mi w sam raz na odtworzenie sensu, a przede wszystkim na cieszenie się nadal ciepłem dźwięków: odcieniem złożonym z podmuchu, barwy i wszelkiego rodzaju nierówności, które składały się na każdy odgłos.
Popatrzyłam na guziki z szarego i niebieskiego plastiku: pomniejszone modele implantu leżące na jej biurku. Wyglądały jak magnesy na lodówkę.
Nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć. Lekarz wyciągnął do mnie dłoń, a ja ją uścisnęłam, żeby jakoś z tego wybrnąć.

3.
Przeniosłam się do gabinetu 237, gdzie sekretarka wydała mi dokumenty, po czym poszłam do skrzydła imienia Babinskiego, nazwanego na cześć pewnego neurologa z początków XX wieku. Przy wejściu wisiała emaliowana tabliczka z jego portretem i napisem: „Józef Babinski (1857–1932)”.
Dowiedziałam się już wcześniej, że był on znany szczególnie z pewnego badania neurologicznego, które polegało na głaskaniu łuku stopy u dorosłych i noworodków w celu wykrycia uszkodzenia nerwów i przypadków demencji. Mniejszą sławę zdobyła jego koncepcja pitiatyzmu (od greckiego słowa „przekonywać”), która miała jednak poważne konsekwencje dla wielu żołnierzy podczas I wojny światowej. Nikt wówczas nie wyróżniał jeszcze urazów psychicznych związanych bezpośrednio z działaniami wojennymi. W duchu profesora Jeana-Martina Charcota, ojca francuskiej neurologii, Babinski zdefiniował nową formę histerii: w obliczu braku widocznego związku przyczynowo-skutkowego cierpienia wielu żołnierzy uznano za sieroce.
Sierota.
Tak, z pewnością ja też właśnie to zawsze czułam: poczucie braku przynależności do któregokolwiek ze światów. Nie dość głucha, żeby móc się podczepić do kultury głuchych, niewystarczająco słysząca, aby w pełni uczestniczyć w świecie słyszących. Wszystko zależało od tego, żebym przekonała samą siebie, kim w końcu jestem albo nie jestem. Skutki uboczne, które cholernie nadszarpnęły moje ego i pewność siebie, dla innych były problemami sierocymi, trudnymi do zrozumienia. Czy to stąd wzięło się poczucie braku, które w sobie nosiłam? Z tej nieobecności, którą należało uzupełnić nadmiarem?
Wszyscy mi powtarzali: „Dla ciebie wszystko musi być całkiem czarne albo całkiem białe”, a ja zawsze słyszałam: „Całkiem fajne”.
„Słyszysz to, co chcesz słyszeć”. Jak miałabym ich przekonać, że jest inaczej?
A przecież to wszystko działo się naprawdę, a w szpitalu przyglądano się z bliska, jak mój słuch ginie w bezbrzeżnej otchłani.
Moja matka, pokazując mi okładkę jakiegoś czasopisma, oświadczyła cała rozemocjonowana: „Zobacz! Po raz pierwszy udało się wykonać zdjęcie czarnej dziury”.

4.
Pokój znajdował się na drugim piętrze, mogłam zostawić tam swoje rzeczy. Miałam szczegółowo rozpisany grafik i określony protokół, którego powinnam się trzymać. Przyszła do mnie pielęgniarka i zaczęła zadawać trochę absurdalne pytania, na przykład o moje zwyczaje higieniczne: kąpiel w wannie czy prysznic? Poproszę o jacuzzi.
Kobieta zostawiła mnie po chwili w stanie oszołomienia, potem poszła sobie też moja matka. Nadal nie mogłam uwierzyć, że trafiłam tu z powodu moich uszu. Robiłam wszystko, co mogłam, żeby nad nimi zapanować, ale one i tak były górą i zdołały zamknąć mnie w tych czterech białych ścianach oraz zmusić do przemyślenia raz jeszcze mojej historii.
A przecież starałam się już wcześniej zrobić coś w tej kwestii po latach wyparcia, a później po latach walczenia z wyparciem – spędzonych na miotaniu się w życiu to w jedną, to w drugą stronę. Ale ta znaczna utrata sprawiła, że wszystko eksplodowało.
Otwarły się drzwi i pojawił się w nich pielęgniarz imieniem Eddy, który przyszedł, żeby przebić mi bębenek i wstrzyknąć jakieś specyfiki bezpośrednio w mój narząd słuchu.
Znieczulenie nie miało sensu, to był tylko jeden z elementów protokołu, który miał sprawiać wrażenie, że wszystko jest pod kontrolą. Ale kiedy zobaczyłam igłę, nie mogłam uwierzyć. Czy on naprawdę zamierza mi ją tak po prostu wsadzić do ucha? Czułam, że moja błona bębenkowa kuli się niczym ostryga skropiona sokiem z cytryny.
Protokół przewidywał również wizytę u psychologa, którym okazała się masywna kobieta o smutnym spojrzeniu. Pełnym wdzięku gestem zaprosiła mnie, żebym usiadła na fotelu naprzeciwko niej, po czym wyjaśniła, że nasza konsultacja ma mieć charakter nieformalnej rozmowy, która oceni moje doświadczenia jako osoby niedosłyszącej. Wyłożyłam jej swoje CV, karierę szkolną prawie bez potknięć, niedawno obroniony licencjat – wszystko osiągnięte bez pomocy.
Psycholożka spisała moją relację z poważną miną i naszkicowała bilans, starannie powtarzając swoje słowa za każdym razem, kiedy zobaczyła, że unoszę wysoko brwi. Jej zdaniem zużyłam tyle energii na dostosowywanie się, że zapewne jestem właśnie na skraju wyczerpania, a niedawna utrata słuchu może doprowadzić do powrotu dawnych upiorów.
Wyjaśniła mi, że nie stanowię odosobnionego przypadku i że wszyscy niedosłyszący przechodzą przez okresy depresyjne wynikające z nagromadzenia się wysiłku, którego nie dostrzega społeczeństwo słyszących. Trudno jest zmierzyć tę energię, a nasze otoczenie nie umie jej sobie uświadomić – to charakterystyczna cecha tak zwanej niewidocznej niepełnosprawności. Dlatego osoby niedosłyszące mają tendencję do odcinania się od świata.
Na widok mojej miny kryjącej serię pytań kobieta powiedziała pocieszającym tonem:
– Są na to sposoby, a implant jest jednym z nich.
– Ale z implantem nie będę już nigdy słyszeć tak jak kiedyś.
– Twój mózg zapomni, co to znaczy „kiedyś”.
A potem dodała:
– Faktem jest, że mamy tu do czynienia z pewnym rodzajem żałoby: coś zostaje utracone i nie wiadomo, co otrzyma się w zamian.

 
Wesprzyj nas