„Kochanek bez stałego adresu” opowiada o mglistych tajemnicach świata sztuki. Sednem powieści jest jednak wzruszająca historia miłosna oraz dążenie bohaterki do odkrycia prawdziwej tożsamości pana Silvery. Czy jest Żydem, jak sugeruje jego nazwisko, może szpiegiem Mossadu? Czy znawcą sztuki i miasta, czy może rzeczywiście zwykłym przewodnikiem wycieczek po Wenecji?
Założenia powieści są zwodniczo proste. „Kochanek bez stałego adresu” opowiada o schadzce trwającej trzy intensywne i tajemnicze dni w Wenecji, w połowie lat 80.
Po przybyciu na miejsce rzymska arystokratka i znawczyni sztuki jest zaintrygowana tajemniczym przewodnikiem wycieczek, panem Silverą. Bezimienna bohaterka ma misję zdobycia obrazów dla londyńskiego domu aukcyjnego po okazyjnych cenach.
Włoski duet Carla Fruttera i Franca Lucentiniego serwuje czytelnikowi subtelną historię miłosną, pozbawioną egzaltowanego pustosłowia romantycznego. Pan Silvera jest pretekstem do fascynującej podróży po urbanistycznej pramatce wszystkich zakochanych i marzycieli – Wenecji.
Napisana z elegancją i dowcipem, jest to nietypowa, wyrafinowana powieść o miłości, oszustwach i fałszerstwach, z elementami satyry społecznej, wtedy gdy drugoplanowe postacie są doskonale rysowane za pomocą zręcznych miniatur. To majstersztyk zręczności i stylu, nastroju i emocji splatających się z fabułą i akcją.
Autorzy wzięli mityczne i prawdziwe elementy Wenecji i przedstawili je nam do zbadania – jej kanały i laguny, wąskie uliczki i ekstrawaganckie imprezy, kosmopolityczny charakter, historię, festiwale i mroczne wydarzenia, całą jej wyjątkowość. Mamy ją okazję poznać w niespotykany sposób i zanurzyć się w jej zakamarki, naprawdę tracąc poczucie czasu.
Książka przywodzi na myśl filmy takie jak „Dolce Vita” Felliniego czy „Wielkie piękno” Sorrentino.
Kochanek bez stałego adresu
Przekład: Barbara Sosnowska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 12 czerwca 2024
I
Kiedy Mr Silvera w końcu się decyduje
1
Kiedy Mr Silvera w końcu się decyduje (look, look, Mr Silvera!) poluzować pasy bezpieczeństwa i wyciągnąć ponad sąsiadami, aby wyjrzeć przez okno, Wenecja już zniknęła. Widzi tylko daleki fragment morza w kolorze aluminium i bliski, masywny, aluminiowy trapez – skrzydło.
– The lagoon! – powtarzają turyści z jego i z pozostałych grup lecących lotem Z 114. – La lagune! A laguna!
Jak zawsze koniecznie muszą nazwać bardziej, niż zobaczyć: miasta i świątynie, posągi i freski, i wodospady, i wyspy, i wszystkie lądy i wody, za których zwiedzanie płacą. Look, look, the Colloseum, the Sistine Chapel, the Casbah, les Pyramides, la Tour de Pise, the lagoon… brzmią jak zaklęcia mające powołać do życia wytwory wyobraźni, sprawić, by zaistniały na kilka chwil, zanim wyjdą z magicznego kręgu. Pięcioro lub sześcioro stara się oczywiście zatrzymać na zawsze lagunę za pomocą kamer i aparatów fotograficznych.
Mr Silvera, obojętny na te iluzje, opada na swoje miejsce; długie nogi wyciągnięte w poprzek przejścia między fotelami, życzliwy uśmiech w gotowości. Z profilu jest to mężczyzna około czterdziestki, wysoki i szczupły, z wyraźnie zarysowaną głową jak z medalionu, lekko zaokrąglonymi plecami sportowca – na przykład zapalonego tenisisty, który w pewnym momencie, z jakiegoś powodu całkowicie przestał grać – lub też szachisty, przygiętego długimi rozmyślaniami nad gońcem. Jego smukłe, delikatne i nerwowe dłonie przywodzą na myśl pokera i ruletkę, ale również świadczą o umiejętnym obchodzeniu się z porcelaną, pergaminem, instrumentami muzycznymi oraz damskimi pończochami, jedwabiem i koronkami, a także wymagającymi zapięciami naszyjników.
Człowiek niezwykły, który wykonuje z łagodnością (po stoicku) zawód trochę dla niego nieadekwatny, niewystarczająco ambitny. Przewodnik. Pilot wycieczek i animator turystyki. Zazwyczaj wybierają młodszych, pozostałe dwie grupy z lotu Z 114 mają za przewodników dziewczynę, która ciągle się śmieje, oraz przysadzistego parobka z jasnoblond kosmykiem na oczach.
Silvera odebrał swoją grupę dziś rano o 6.15 przed siedzibą Imperial Grand Tours, londyńskiego biura podróży, dla którego od jakiegoś czasu pracuje. Wystarczył mu przejazd autokarem na lotnisko Heathrow, aby poznać te 28 osób lub raczej aby zaszufladkować je w pojemnej i przyzwyczajonej do szybkiego klasyfikowania pamięci. Ludzie tacy jak zwykle, typowi klienci Imperialu: emeryci, drobni sklepikarze, niscy szczeblem urzędnicy, rzemieślnicy, wciąż tych samych narodowości – w większości Anglicy i Francuzi, ale także mieszkańcy Ameryki Południowej i Kanadyjczycy, paru Skandynawów, dwóch Jamajczyków, dwóch Hindusów, jeden Portugalczyk z dorastającą córką, która nie odrywa swych dużych oczu w kolorze nocy od Mr Silvery. Także nazwiska brzmią wciąż tak samo: Johnson, Torres, Pereira, Petersen, Singh, Durand…
Lot Z 114 miał dwa międzylądowania, w Brukseli i w Genewie, skąd zabrał dwie pozostałe grupy. W Genewie dosiadło się jeszcze troje pasażerów z listy oczekujących, których loty do Wenecji i Aten zostały odwołane: dwóch greckich biznesmenów i jedna Włoszka, która teraz siedzi na wysokości Mr Silvery, po drugiej stronie przejścia.
Stewardesa o szerokich biodrach szybko przemierza to przejście, szuka ostatnich papierowych kubków na wynos, a Silvera prędkim ruchem podciąga swoje długie nogi, uśmiecha się do niej. Ale ona pozostaje nadąsana, pogrążona w miłosnych knowaniach lub, co bardziej prawdopodobne, w swych frustracjach działaczki związkowej.
Silvera usztywnia nieznacznie ramiona, przesuwa odrobinę swój uśmiech, a Włoszka po drugiej stronie przejścia go odwzajemnia. Skończyły się – mówią do siebie ich psotne, zrezygnowane oczy – czasy, w których pasażerowie byli traktowani z szacunkiem, jak w luksusowym hotelu, i z troskliwością godną przedszkola. Lecz z drugiej strony czego można oczekiwać przy takich pasażerach, tego rodzaju turystach? I tak dobrze, że za kwotę, jaką wydali, zostaną dowiezieni do Wenecji.
Samolot dotyka ziemi, hamuje z wściekłym świstem, zwalnia wzdłuż brzegu laguny.
– Well – mamrocze Mr Silvera, wstając – well…
Wysoki wzrost wydaje się dawać mu pewną nieokreśloną przewagę, zniwelowaną jednak przez wytartą tweedową marynarkę i małe wypalone dziurki z przodu trencza, który wkłada. Ciągle śmiejąca się dziewczyna jest już zmęczona swoją grupą; jasnowłosy parobek przypomina swemu najliczniejszemu stadu o dyscyplinie i zachowaniu spokoju.
– Well – wzdycha Mr Silvera, zdejmując torbę.
Zauważa, że również jego włoska sąsiadka stara się dosięgnąć swojej walizki; zdejmuje ją dla niej i podaje rycerskim gestem.
– Thank you – mówi kobieta.
– Ach – mamrocze Mr Silvera, patrząc w dal.
Potem zostaje połknięty przez swoją grupę, please, please, Mr Silvera, trzeba znaleźć płaszcze i szaliki, wyjąć ze schowków torby, pakunki zapomniane pod fotelami, powstrzymać niecierpliwych, ponaglić spóźnialskich. Córka Portugalczyka podąża za nim z pochyloną głową, wpatrując się w niego spod przepięknych czarnych rzęs, i zostaje „policzona” na końcu schodów wyjściowych, gdzie Mr Silvera i pozostała dwójka przewodników stoją nieruchomo na wietrze, rozdzielając swoich ludzi.
Ale to nie jej Mr Silvera podaje rękę, by pomóc pokonać ostatni schodek. Gest szacunku (wykonany z melancholijnym dystansem, z cieniem nienazwanego porozumienia) przeznaczony jest dla Włoszki.
– Thank you – mówi ponownie, poważna.
– Ach – mamrocze, nie patrząc na nią, Mr Silvera.
Odchodzi w stronę terminalu na czele swoich, którzy maszerują wszyscy odwróceni w stronę rozległego aluminium laguny, ponieważ ani jeden grosz z tej ekonomicznej taryfy nie może się zmarnować. Grupa dziewczyny z Francji wyprzedziła ich przy kontroli paszportów i na cle, ale potem wszystko idzie gładko, tak naprawdę nikt niczego nie kontroluje i po drugiej stronie bramek Mr Silvera znów zbiera swoją dwudziestkęósemkę, zakazuje im rozchodzenia się po toaletach i kafejkach.
– Nie, nie – mówi łagodnie – żadnego cappuccino, please, żadnego wina.
Znów wychodzą na wiatr, a na parkingu czeka kilka autokarów. Ale oni odbijają w kierunku laguny, która zaczyna się kilka metrów na lewo i znika w dole, zderzając się z mechatym horyzontem. Pomiędzy mewami huśta się cztery lub pięć zgrabnych motorówek zacumowanych do pomostu, z flagami na rufie.
– Taxi? – pyta jeden z marynarzy. – Venedig, taxi? Taxi Venise? – powtarza, wskazując punkt w dali, po drugiej stronie wody.
Niewiele dalej grupa blondwłosego parobka wpada z piskiem i śmiechem na pokład brzuchatej łodzi kabinowej.
W oczach dwudziestkiósemki kiełkuje protest. A my?
– No boat – mówi rezolutnie Mr Silvera. – No boat, no statek, sorry.
Ceny stosowane przez Imperial, wyjaśnia, nie pozwalają na dotarcie do Wenecji przez morze, przez szarą lagunę. Dla Imperialu jest piękny włoski autokar, a fine italian coach, cały czerwony, który przejedzie przez słynny most.
– A famous bridge? – pociesza się dwudziestkaósemka.
Tak, najdłuższy w Europie, kłamie Mr Silvera, spychając ich w kierunku lądu. Sam zostanie tu jeszcze przez chwilę, żeby sprawdzić, czy bagaże są prawidłowo załadowane na motorówkę spółdzielni tragarzy i prawidłowo skierowane do miejsca przeznaczenia.
Teraz jest sam na pomoście i patrzy na lagunę jak książę, kondotier, który wreszcie objął ją w posiadanie; albo przeciwnie, który się z nią żegna, który stracił ją na zawsze. Jedna z motorówek odrywa się od brzegu, zakreśla na wodzie elegancką parabolę i szybko kieruje się ku Wenecji wśród krzyku mew. Obok flagi na rufie, po raz ostatni stoi Włoszka z lotu Z 114, stoję ja.
– Ach – mamrocze Mr Silvera.
I nie odpowiada na moje pożegnanie, nie podnosi dłoni, a jego trencz łopocze jak zniszczony szary sztandar na listopadowym wietrze.
Tak go poznałam, tak go zobaczyłam po raz pierwszy i (jak sądziłam) ostatni.
2
Nie przykładałam wówczas wagi do tego, że Mr Silvera pracował jako przewodnik, pilot wycieczki, animator turystyki, czy jak to się tam nazywa. Pośród falującego tłumu zauważyłam go oczywiście od razu i zarejestrowałam z prawie zawodowym zainteresowaniem ten profil z antycznego medalionu; lecz nie dociekałam dalej, nie zastanawiałam się, co sprawiło, że skończył w towarzystwie tej hałastry, która ciągle czegoś chciała: Mr Silvera, Mr Silvera! Wstawiłam go do zbioru wyobrażeń, osobistego katalogu aukcji, z definicją „niecodzienny podróżnik, wręcz trochę tajemniczy”, a potem zaczęłam myśleć o swoich sprawach.
Teraz naturalnie nie wiem, jakie wrażenie zrobiłby na mnie, gdybym na niego spojrzała przede wszystkim pod kątem tego jego, nazwijmy to, zawodu, który, niech to będzie jasne, jest w porządku dla niemajętnych studentów chcących podróżować latem po świecie (syn Rosy, córki moich kuzynów Macchi, robił to latami), ale żeby w listopadzie, dorosły człowiek z grupami na tym poziomie – to już jest tylko żałosne. Bardzo możliwe, że bezpowrotnie machnęłabym ręką na pana Silverę. Pozbyłabym się go litościwym westchnieniem w rodzaju: „spójrz na tego biedaka, siwe włosy, i na co mu przyszło”; albo zważywszy nazwisko: „nieszczęsny sefardyjczyk, czego się musi imać, by przeżyć”. Nieudacznik, nędzarz, beznadzieja. A z tego rodzaju pierwszych wrażeń człowiek już się nie podnosi. Tak więc: potem sprawy poszłyby w zupełnie innym kierunku; ba, prawdopodobnie nic by się nie wydarzyło.
Jednak, dzięki mojej przypadkowej albo trochę sennej nieuwadze, oto teraz zastanawiam się nad swoim zawodem, tak to nazwijmy, i znajduję znaczące podobieństwa z jego zajęciem. Ja również nie mniej tułam się po świecie. W moim zawodzie tak samo trzeba wkupić się w łaski klientów, przełykać gorzkie pigułki i znosić upokorzenia, być zawsze gotowym, by przekonywać, schlebiać, łagodzić, przymilać się do osób całkowicie okropnych. To zawód, w którym masz do czynienia z pięknem, szukasz go, oceniasz, opisujesz z całkowitą obojętnością, tak naprawdę już go nie widząc. Może przesadzam, ale teraz wydaje mi się, że jedyna różnica pomiędzy pilotem wycieczek a mną polega na tym, że pilot jest wynagradzany stałą, śmieszną kwotą i lichymi napiwkami, natomiast mnie płacą sowitymi czekami prestiżowych banków.
Tam nastąpiło rozdzielenie: on ze swoim stadem do vaporetta, ja motorówką do mojego hotelu nad Canal Grande. Udawana gościnność jak za dawnych czasów: jak się pani miewa, znowu w Wenecji, czy podróż była udana, widziała pani, jaka pogoda, są tu listy do pani, podać Manhattan, chińską herbatkę? Zwykłe pytania wypowiedziane z zawodową uprzejmością, która ma sprawić, że poczuję się „jak w domu” nawet po upływie miesięcy. Stary boy Tommaso, który ściąga windę z surowością i powagą szambelana obsługującego mongolfierę Ludwika XVI, stwierdza jakby do siebie: „Coraz piękniejsza”.
Takie zdanie świadczy o tym, że zna się na swoim zawodzie, ale daje też do zrozumienia, że jest to tłumaczenie na język grandhotelowy ulicznego „niezła laska!” albo jeszcze mniej wyszukanego wyrażenia, wychodzącego z jego zużytych lędźwi (czy rzeczywiście aż tak zużytych?).
Rzuciłam okiem mimochodem w rozległe, wszechobecne, złocone lustra i stwierdziłam, że one też dobrze wykonywały swój zawód. Zobaczyłam (i zaraz skatalogowałam, nie zapomniawszy o „pięknej ramie w stylu współczesnym”) Portret młodej kobiety, który można przypisać „Mistrzowi toskańskiemu lub umbryjskiemu z początków ’500”, z wpływami Botticellego i Lippiego z jednej strony a Perugina z drugiej. Raffaellino del Garbo? Pomijając „ensemble de voyage” szkoły franko-japońskiej (Isseymiyake), sportretowana kobieta prezentowała wyraźne podobieństwa z różnymi Madonnami tego artysty oraz z jasnowłosą i powabną Damą z profilu, którą Berenson (a za nim mój przyjaciel Zeri) przypisuje mu w kolekcji baronowej Rothschild w Paryżu. Portret tym bardziej satysfakcjonujący, że ponieważ Raffaellino, lub ktoś za niego, łaskawie ominął AETATIS SUAE XXXIV, wiek można z pewnością ustalić na XXX lub nawet mniej.
Na gęstych dywanach spotykamy Japończyków, którzy przesuwają się w ciszy dwójkami jak pensjonarki. Sami mężczyźni, wszyscy w ciemnych ubraniach.
– Oni przynajmniej nie hałasują – zauważył z aprobatą Tommaso.
– Dużo ich macie także po sezonie?
– Coraz więcej, o każdej porze roku. Hm. Mówi pani, że to turyści, ale dla mnie to oni przyjeżdżają tu skopiować sobie Wenecję. Zobaczy pani, że wcześniej czy później zabiorą się do produkcji własnej idealnej imitacji.
Ale zaraz pożałował swego żartu, którego zresztą zapewne wiele razy już użył z dużym powodzeniem.
– Wenecji nie można podrobić – powiedział z dumą.
A jednak ja też odnoszę czasem takie samo wrażenie w tym nazbyt oglądanym mieście: jak gdyby te miliony, miliony podziwiających źrenic miały tę samą nieuchwytną i wieczną zdolność erozyjną fal; każdy rzut oka to jedno ziarnko Wenecji skradzione, wyssane…
Zanim jeszcze rozpakowałam walizki, zadzwoniłam do Chiary, by potwierdziła jutrzejsze popołudniowe spotkanie. Miałam zobaczyć kolekcję starych obrazów o jeszcze nieustalonej wartości i spróbować ewentualnie zaklepać ich sprzedaż do Fowke’s, domu aukcyjnego, dla którego pracuję. Chiara to nasza lokalna agentka, a spotkanie było już potwierdzone dwa dni wcześniej. Ale w Wenecji nigdy nic nie wiadomo. W mieście, gdzie pośpiech jest nieznany, wszystko można zawsze przełożyć na następny poniedziałek.
– Halo, Chiara? Groziło mi, że zostanę na lotnisku, ale jednak jestem. Czyli o trzeciej, tak?
Wysłuchałam z oczekiwanym rozczarowaniem (rozczarowanie w tym zawodzie jest normą), że trzecia jest nadal w porządku, ale nie w porządku są obrazy: inni już widzieli tę zachwalaną „kolekcję Zuanich” i uznali ją za kiepski zbiór kiczu.
– Autentycznie siedemnasto- lub osiemnastowieczny, ale kicz.
– Kto to oglądał?
– Teraz to już w sumie wszyscy. Przysłali nawet kogoś od Konserwatora Zabytków, ale już wiadomo, że nie będą stawiać żadnych warunków, wydaje się, że to naprawdę słabe, „obrazy do wystroju wnętrz”, jak powiedzieli. Jedynym nadal zainteresowanym jest Palmarin. Chciałam cię o tym uprzedzić w Paryżu, ale już wyleciałaś. W każdym razie skoro już tu jesteś, może zechcesz sama rzucić okiem?
– Niech będzie. Rzucę okiem.
– I jeszcze jedna sprawa, informacja od Palmarina o pewnej willi w Padwie. Jesteśmy z nim umówione na piątą.
– Niech będzie i Palmarin.
Rozpakowałam bagaże, wzięłam prysznic, a potem zadzwoniłam, żeby się wprosić do domu Raimonda, mojego największego weneckiego przyjaciela.
– Boska – powiedział – zapraszam cię na solę. Teraz.
– Nie mogę, za chwilę mam spotkanie.
– No to kolacja.
– Na to liczyłam.
– Co za bezbrzeżna radość.
Hiperbole, których ciągle używa, powiedziane tym jego trochę chrypliwym głosem i idealnie płaskim, roztargnionym, pobieżnym tonem, prawie zawsze mnie rozśmieszają. To złośliwy plotkarz z długim ozorem, okrutny obrabiacz tyłków, ale nigdy nie działa przeciwko mnie, bo ja znam jego sekret i mogę go szantażować. Kiedyś zaskoczyłam go, gdy ciągnął ciężką walizę pewnej starej niemieckiej turystki, która nie mogła sobie poradzić na mostku, w okolicach Frari. Próbował się wykpić, wzdychając:
– No cóż, gdy miałem osiem lat, zgwałcił mnie pewien harcmistrz.
– Nie, mój drogi, mam cię w garści. – Uśmiechnęłam się bezlitośnie. – Teraz wiem, że masz serce.
Jego kamienica przy Ruga Giuffa, zawsze pełna wielobarwnych gości, to być może najmniej daleki obraz dawnej Wenecji.
Zeszłam do restauracji, zamówiłam z lenistwa solę i rozejrzawszy się nieuważnie wokół, stwierdziłam po raz kolejny, że nie da się już zobaczyć w Wenecji osób, które byłyby rzeczywiście osobami, indywiduami. Ci wszyscy, którzy popijali Manhattany czy Bellini, oczywiście wraz ze mną, wyglądali, jak gdyby tu byli w imieniu jakiejś fundacji, uniwersytetu, międzynarodowego stowarzyszenia, wielkiego zakładu przemysłowego, dużego muzeum. Nawet po parach małżeńskich w podróży poślubnej można się było spodziewać identyfikatorów przypiętych do klap marynarki albo paragonu do raportu z wydatków w torebce od Gucciego.
Natomiast na zewnątrz, w tę i we w tę po słynnym kanale, przemykały figurki turystów przyklejone do swego vaporetta jak w albumie etnologii dla początkujących – oto ładunek blond Germanów i Skandynawów, oto kiść żółtych twarzy, a to czarne grudki Hiszpanów lub Greków – każda grupa trzymająca się swojego Mr Silvery. Chociaż, trzeba to szczerze powiedzieć, nie pomyślałam nawet mimochodem o Mr Silverze, co wydaje mi się nieprawdopodobne, niewybaczalne, teraz, gdy o tych godzinach bez historii (beze mnie!) chciałabym wiedzieć wszystko, kawałek po kawałku, chwila po chwili.
Ale można sobie wyobrazić. Można w dużej części odtworzyć.
3
Kiedy Mr Silvera sprawdził, że ostatni z jego podopiecznych wsiadł do vaporetta (Vite, vite, madame Dupont!), przepycha się do przodu w tłumie i znajduje się za grupką Rosjan o umięśnionych wygolonych karkach. Za nim dołącza dziewczyna z Portugalii, która spuszcza wzrok, czerwieniąc się, gdy on patrzy na nią, by zapytać, czy wszystko w porządku, tudo okay?
W każdej grupie jest zawsze jakaś nastolatka, która zakochuje się w Mr Silverze, zawsze ze dwie staruszki o niespożytej energii, zawsze jakieś kłótliwe małżeństwo, zawsze hipochondryczka, zawsze pedant wiedzący wszystko i niezadowolony ze wszystkiego, zawsze jakiś wścibski plotkarz. To tak jak podróżowanie z próbkami produktów, myśli Mr Silvera, który w swojej podróżniczej karierze był także komiwojażerem handlującym fantazyjną biżuterią. Zmieniają się od czasu do czasu kamienie, wzory, metale, ale naszyjniki są zawsze naszyjnikami, broszki broszkami.
W swojej roli przewodnika zahaczył o Wenecję parę razy, ale miasto zna dobrze, bo był w nim wcześniej w okolicznościach mniej powierzchownych. O tych innych swoich Wenecjach Mr Silvera jednak nigdy nie mówi, przechowuje je skrupulatnie osobno, nie korzysta z nich w swojej aktualnej pracy. Mógłby pokazać swojej dwudziestceósemce jakiś mniej oczywisty pałac, wzbogacić dzwonnicę jakąś anegdotą, położyć nacisk na któryś ogród, naświetlić historię pewnej kopuły, ale trzyma się niezbędnego minimum: most Scalzich, kanał di Cannaregio, Fondaco dei Turchi, Ca’ d’Oro, most Rialto… Pomija wybrzeże del Vin i, po chwili wahania, także pałac Bernardo.
– Look, look, Mr Silvera, a real gondola!
– Ach – mówi Mr Silvera. – Yes, indeed.
Zna inne nazwy miejscowych łodzi (gondolino, caorlina, mascareta…), ale ich nie wyjawia. Bo szkoda marnować słów, mówi do siebie, bo pewne rzeczy nie interesują dziś nikogo, a już na pewno nie jego dwudziestkęósemkę.
Ale tak naprawdę tej jego ukrytej Wenecji pełnej brokatów, złota, purpury, kryształów nie można bezboleśnie nawet musnąć, a przede wszystkim nie ma ona nic wspólnego ze schematyczną, bezosobową Wenecją agencji Imperial.
Sant’Angelo, San Tomà, Ca’Rezzonico, Accademia. Vaporetto kursuje pomiędzy dwoma brzegami Canal Grande, dobija do brzegu, wypuszcza trzydziestu Duńczyków, zabiera trzydzieścioro dzieci wracających ze szkoły, rusza w kierunku kolejnego pomostu banalnym, mozolnym szarpnięciem jak wodny młyn.
Grupa ma wysiąść na przystanku San Marco, aby zwiedzić plac o tej samej nazwie, bazylikę o tej samej nazwie i Pałac Dożów. Ale przede wszystkim po to, aby zjeść. Mr Silvera wie, że jeżeli nie zjedzą o ustalonej godzinie, staną się nerwowi; prowadzeni przez wieki, by oglądać zdobywanie Bastylii, sacco di Roma, bitwę pod Termopilami, około pierwszej zaczęliby zdradzać oznaki zaniepokojenia, wymieniać między sobą znaczące spojrzenia. Kiedy się je? Ale nie jemy? I przynajmniej jedna kobieta poczułaby się niebezpiecznie „pusta”, a inna, bardziej zapobiegliwa, otwarłaby torebkę i poczęstowała ją herbatnikiem, Mrs. Gomez? Agradece un bombón, senõra Wilkins?[1]
I obie patrzą z wyrzutem na Mr Silverę, który nadrabia parę minut na Moście Westchnień i na Giacomo Casanovie.
Ponieważ dwudziestkaósemka myśli mylnie, że Casanova skończył w tym więzieniu z powodu kobiet i że uciekł z niego z miłości do kobiety, Mr Silvera pozwala im w to wierzyć i uruchamia zabawę, która niezmiennie się udaje: wybór casanovy z grupy, tutaj, teraz, od razu, na wybrzeżu Schiavoni. Wśród śmiechu, który podrywa mewy, zostaje w końcu wybrany señor Bustos, żywotny pięćdziesięciolatek, którego żona czuje się nieodmiennie bardziej połechtana niż on. Żart będzie ich bawił aż do wieczora, będą do niego co jakiś czas wracać w kolejnych dniach, powróci na chwilę z powodzeniem pod koniec podróży, a potem będzie wspominany z zachwytem przez zainteresowanego. O Wenecji, za tysiąc lat, señor Bustos będzie pamiętał może tyle, że tu przelotni towarzysze podróży ochrzcili go casanovą, no less.
Mr Silvera patrzy na profil bliższych i dalszych wysp, na fragmenty wody, które jak oceany w miniaturze przecinane są we wszystkich kierunkach przez malutkie dzioby, i myśli na głos po hiszpańsku: tysiąc lat, to miasto ma tysiąc lat.
Stojący obok niego biorą to za godną zapamiętania informację turystyczną i powtarzają pod wrażeniem: mil años! a thousand years!
– Look, look, Mr Silvera! The pigeons!
– Za nimi! – nakazuje szybko Mr Silvera, który wie, jak się obchodzić ze swoimi grupami.
I oto śledząc lot tysięcy trzepoczących skrzydłami gołębi, docierają na plac San Marco („Ooooh! Piazza San Marcoooo!”), gdzie Mr Silvera zostawia ich pochłoniętych wzajemnymi rytuałami fotograficznymi, a sam idzie się zająć jedynym posiłkiem w Wenecji zawartym w „pakiecie” agencji Imperial.
Wślizguje się w ciemną przestrzeń pod portykiem, machinalnie pochylając głowę, przechodzi przez dwie czy trzy uliczki, pomyliwszy kierunki tylko raz, w końcu zauważa w dole szyld Triglia d’Oro, trattorii-pizzerii, w której dwa długie stoły, z dwudziestoma ośmioma nakryciami łącznie, powinny już być gotowe i czekać. Ale rozumie od razu, na węch, że coś jest nie tak; w uliczce utrzymują się tysiącletnie zapachy kuchenne tysiącletnich menu turystycznych, ale brakuje kłującego, dymnego, ciężkiego zapachu najbliższej przyszłości.
Triglia d’Oro zmieniła dzień zamknięcia, który zawsze wypadał w poniedziałek. Krzywa kartka na zaryglowanych drzwiach ostrzega: „Dzień zamknięcia: wtorek”.
Nie powiadomili, nie wysłali faksu do Londynu. Lokal taki jak Triglia d’Oro nie wysyła faksów ani do Londynu, ani nigdzie indziej.
Mr Silvera pozostaje przez chwilę zamyślony, podnosi oczy na zwisający szyld, nad którym unosi się mewa, być może w poszukiwaniu jadalnych resztek.
Podekscytowane kroki rozbrzmiewają w pobliżu, zatrzymują się nagle. W dole, przy wejściu w uliczkę stoi młoda Portugalka, nieruchoma i purpurowa, ręce razem, ale głowa wyprostowana.
– Ach – mamrocze Mr Silvera.
Dwaj brązowi i nieruchomi Maurowie z Wieży Zegarowej, dzierżąc swe długie młoty, wskazują godzinę gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą. Grupy wracające z posiłków zaczynają ponownie napływać w kierunku Dzwonnicy, Pałacu Dożów, Bazyliki. Ale wynurzając się spod portyku prosto na uderzająco jasny i wietrzny plac, Mr Silvera odnajduje od razu swoją grupę, w dole, po drugiej stronie kolumnady. Rzadko się zdarza, żeby zapuścili się gdzieś i zgubili. Trzyma ich razem brak ciekawości, nieśmiałość, nieznajomość obcego języka (Mr Silvera zna ich niesprecyzowaną liczbę, innych kiedyś się nauczył, potem zapomniał) i w tym przypadku coś, co oni nazywają „głodem”.
Rodzaj delegacji idzie w jego stronę z ponurymi minami buntowników, ale Mr Silvera jest gotowy, by podnieść ramiona, pokazując dwie kiście pełnych, nabrzmiałych, niebieskich, plastikowych reklamówek, które zwisają mu u rąk.
– Food! – krzyczy. – Drinks! Wino!
Za jego plecami podąża rumiana, promienna portugalska nastolatka, która niesie wino w butelkach i kolejne siatki wypełnione kanapkami, przekąskami, puszkami napojów. Mr Silvera wykorzystał ją w sposób, w jaki ona, nieświadomie, najbardziej chciała: wyjawił jej nieprzewidzianą wpadkę organizacyjną, poprosił o pomoc, o radę, i razem weszli do baru, gdzie zakupili z funduszu awaryjnego agencji Imperial Tours mniej więcej wszystko, co było potrzebne, aby nakarmić podróżników.
– Piknik! – krzyczy Mr Silvera. – Picnic!
Nie mówiąc nic, udaje mu się sprawić wrażenie, że piknik na placu San Marco jest miłą niespodzianką, oryginalnym wariantem wyraźnie zaplanowanym przez agencję. Ktoś narzeka pod nosem, ale bez przekonania. Pomysł się podoba, będą potem mogli o tym opowiadać.
Mr Silvera wybiera niby przypadkiem (ale wcześniej już ich ocenił i się nie pomylił) dwie kobiety i jednego mężczyznę i powierza im uczestnictwo w rozdzielaniu jedzenia. Nie różniąc się od gołębi, dwudziestkaósemka obsiada prawie wszystkie schodki wzdłuż kolumnady i zaczyna dziobać zaimprowizowany posiłek. Ktoś szuka papierowej serwetki, ktoś oblewa sobie spodnie winem albo oranżadą, ktoś fotografuje z dołu w górę godną utrwalenia scenę.
Mr Silvera opiera się o kolumnę kilka metrów od nich. Portugalska dziewczyna podchodzi do niego z kanapką i piwem, ale Mr Silvera odmawia łagodnie, nie, dziękuję, nie jestem głodny, przegryzę coś później… Nie mówi jej, że odżywianie wydaje mu się w tej chwili procesem obrzydliwym, pełnym desperacji. Dziewczyna jednak, wracając na miejsce obok swego ojca, odgryza niechętnie kęs kanapki, prawie jak gdyby popełniała zdradę.