„Kochanek bez stałego adresu” opowiada o mglistych tajemnicach świata sztuki. Sednem powieści jest jednak wzruszająca historia miłosna oraz dążenie bohaterki do odkrycia prawdziwej tożsamości pana Silvery. Czy jest Żydem, jak sugeruje jego nazwisko, może szpiegiem Mossadu? Czy znawcą sztuki i miasta, czy może rzeczywiście zwykłym przewodnikiem wycieczek po Wenecji?


Założenia powieści są zwodniczo proste. „Kochanek bez stałego adresu” opowiada o schadzce trwającej trzy intensywne i tajemnicze dni w Wenecji, w połowie lat 80.

Po przybyciu na miejsce rzymska arystokratka i znawczyni sztuki jest zaintrygowana tajemniczym przewodnikiem wycieczek, panem Silverą. Bezimienna bohaterka ma misję zdobycia obrazów dla londyńskiego domu aukcyjnego po okazyjnych cenach.

Włoski duet Carla Fruttera i Franca Lucentiniego serwuje czytelnikowi subtelną historię miłosną, pozbawioną egzaltowanego pustosłowia romantycznego. Pan Silvera jest pre­tekstem do fascynującej podróży po urbanistycznej pramatce wszystkich zakochanych i marzycieli – Wenecji.

Napisana z elegancją i dowcipem, jest to nietypowa, wyrafinowana powieść o miłości, oszustwach i fałszerstwach, z elementami satyry społecznej, wtedy gdy drugoplanowe postacie są doskonale rysowane za pomocą zręcznych miniatur. To majstersztyk zręcz­ności i stylu, nastroju i emocji splatających się z fabułą i akcją.

Autorzy wzięli mityczne i prawdziwe elementy Wenecji i przedstawili je nam do zbadania – jej kanały i laguny, wąskie uliczki i ekstrawaganckie imprezy, kosmopolityczny charakter, historię, festiwale i mroczne wydarzenia, całą jej wyjątkowość. Mamy ją okazję poznać w niespotykany sposób i zanurzyć się w jej zakamarki, naprawdę tracąc poczucie czasu.

Książka przywodzi na myśl filmy takie jak „Dolce Vita” Felliniego czy „Wielkie piękno” Sorrentino.

Carlo Fruttero, Franco Lucentini
Kochanek bez stałego adresu
Przekład: Barbara Sosnowska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 12 czerwca 2024
 
 


I
Kiedy Mr Si­lvera w końcu się de­cy­duje

1

Kiedy Mr Si­lvera w końcu się de­cy­duje (look, look, Mr Si­lvera!) po­lu­zo­wać pasy bez­pie­czeń­stwa i wy­cią­gnąć po­nad są­sia­dami, aby wyj­rzeć przez okno, We­ne­cja już znik­nęła. Wi­dzi tylko da­leki frag­ment mo­rza w ko­lo­rze alu­mi­nium i bli­ski, ma­sywny, alu­mi­niowy tra­pez – skrzy­dło.
– The la­goon! – po­wta­rzają tu­ry­ści z jego i z po­zo­sta­łych grup le­cą­cych lo­tem Z 114. – La la­gune! A la­guna!
Jak za­wsze ko­niecz­nie mu­szą na­zwać bar­dziej, niż zo­ba­czyć: mia­sta i świą­ty­nie, po­sągi i fre­ski, i wo­do­spady, i wy­spy, i wszyst­kie lądy i wody, za któ­rych zwie­dza­nie płacą. Look, look, the Col­lo­seum, the Si­stine Cha­pel, the Cas­bah, les Py­ra­mi­des, la Tour de Pise, the la­goon… brzmią jak za­klę­cia ma­jące po­wo­łać do ży­cia wy­twory wy­obraźni, spra­wić, by za­ist­niały na kilka chwil, za­nim wyjdą z ma­gicz­nego kręgu. Pię­cioro lub sze­ścioro stara się oczy­wi­ście za­trzy­mać na za­wsze la­gunę za po­mocą ka­mer i apa­ra­tów fo­to­gra­ficz­nych.
Mr Si­lvera, obo­jętny na te ilu­zje, opada na swoje miej­sce; dłu­gie nogi wy­cią­gnięte w po­przek przej­ścia mię­dzy fo­te­lami, życz­liwy uśmiech w go­to­wo­ści. Z pro­filu jest to męż­czy­zna około czter­dziestki, wy­soki i szczu­pły, z wy­raź­nie za­ry­so­waną głową jak z me­da­lionu, lekko za­okrą­glo­nymi ple­cami spor­towca – na przy­kład za­pa­lo­nego te­ni­si­sty, który w pew­nym mo­men­cie, z ja­kie­goś po­wodu cał­ko­wi­cie prze­stał grać – lub też sza­chi­sty, przy­gię­tego dłu­gimi roz­my­śla­niami nad goń­cem. Jego smu­kłe, de­li­katne i ner­wowe dło­nie przy­wo­dzą na myśl po­kera i ru­letkę, ale rów­nież świad­czą o umie­jęt­nym ob­cho­dze­niu się z por­ce­laną, per­ga­mi­nem, in­stru­men­tami mu­zycz­nymi oraz dam­skimi poń­czo­chami, je­dwa­biem i ko­ron­kami, a także wy­ma­ga­ją­cymi za­pię­ciami na­szyj­ni­ków.
Czło­wiek nie­zwy­kły, który wy­ko­nuje z ła­god­no­ścią (po sto­icku) za­wód tro­chę dla niego nie­ade­kwatny, nie­wy­star­cza­jąco am­bitny. Prze­wod­nik. Pi­lot wy­cie­czek i ani­ma­tor tu­ry­styki. Za­zwy­czaj wy­bie­rają młod­szych, po­zo­stałe dwie grupy z lotu Z 114 mają za prze­wod­ni­ków dziew­czynę, która cią­gle się śmieje, oraz przy­sa­dzi­stego pa­robka z ja­sno­blond ko­smy­kiem na oczach.
Si­lvera ode­brał swoją grupę dziś rano o 6.15 przed sie­dzibą Im­pe­rial Grand To­urs, lon­dyń­skiego biura po­dróży, dla któ­rego od ja­kie­goś czasu pra­cuje. Wy­star­czył mu prze­jazd au­to­ka­rem na lot­ni­sko He­ath­row, aby po­znać te 28 osób lub ra­czej aby za­szu­flad­ko­wać je w po­jem­nej i przy­zwy­cza­jo­nej do szyb­kiego kla­sy­fi­ko­wa­nia pa­mięci. Lu­dzie tacy jak zwy­kle, ty­powi klienci Im­pe­rialu: eme­ryci, drobni skle­pi­ka­rze, ni­scy szcze­blem urzęd­nicy, rze­mieśl­nicy, wciąż tych sa­mych na­ro­do­wo­ści – w więk­szo­ści An­glicy i Fran­cuzi, ale także miesz­kańcy Ame­ryki Po­łu­dnio­wej i Ka­na­dyj­czycy, paru Skan­dy­na­wów, dwóch Ja­maj­czy­ków, dwóch Hin­du­sów, je­den Por­tu­gal­czyk z do­ra­sta­jącą córką, która nie od­rywa swych du­żych oczu w ko­lo­rze nocy od Mr Si­lvery. Także na­zwi­ska brzmią wciąż tak samo: John­son, Tor­res, Pe­re­ira, Pe­ter­sen, Singh, Du­rand…
Lot Z 114 miał dwa mię­dzy­lą­do­wa­nia, w Bruk­seli i w Ge­ne­wie, skąd za­brał dwie po­zo­stałe grupy. W Ge­ne­wie do­sia­dło się jesz­cze troje pa­sa­że­rów z li­sty ocze­ku­ją­cych, któ­rych loty do We­ne­cji i Aten zo­stały od­wo­łane: dwóch grec­kich biz­nes­me­nów i jedna Włoszka, która te­raz sie­dzi na wy­so­ko­ści Mr Si­lvery, po dru­giej stro­nie przej­ścia.
Ste­war­desa o sze­ro­kich bio­drach szybko prze­mie­rza to przej­ście, szuka ostat­nich pa­pie­ro­wych kub­ków na wy­nos, a Si­lvera pręd­kim ru­chem pod­ciąga swoje dłu­gie nogi, uśmie­cha się do niej. Ale ona po­zo­staje na­dą­sana, po­grą­żona w mi­ło­snych kno­wa­niach lub, co bar­dziej praw­do­po­dobne, w swych fru­stra­cjach dzia­łaczki związ­ko­wej.
Si­lvera usztyw­nia nie­znacz­nie ra­miona, prze­suwa odro­binę swój uśmiech, a Włoszka po dru­giej stro­nie przej­ścia go od­wza­jem­nia. Skoń­czyły się – mó­wią do sie­bie ich psotne, zre­zy­gno­wane oczy – czasy, w któ­rych pa­sa­że­ro­wie byli trak­to­wani z sza­cun­kiem, jak w luk­su­so­wym ho­telu, i z tro­skli­wo­ścią godną przed­szkola. Lecz z dru­giej strony czego można ocze­ki­wać przy ta­kich pa­sa­że­rach, tego ro­dzaju tu­ry­stach? I tak do­brze, że za kwotę, jaką wy­dali, zo­staną do­wie­zieni do We­ne­cji.
Sa­mo­lot do­tyka ziemi, ha­muje z wście­kłym świ­stem, zwal­nia wzdłuż brzegu la­guny.
– Well – mam­ro­cze Mr Si­lvera, wsta­jąc – well…
Wy­soki wzrost wy­daje się da­wać mu pewną nie­okre­śloną prze­wagę, zni­we­lo­waną jed­nak przez wy­tartą twe­edową ma­ry­narkę i małe wy­pa­lone dziurki z przodu tren­cza, który wkłada. Cią­gle śmie­jąca się dziew­czyna jest już zmę­czona swoją grupą; ja­sno­włosy pa­ro­bek przy­po­mina swemu naj­licz­niej­szemu stadu o dys­cy­pli­nie i za­cho­wa­niu spo­koju.
– Well – wzdy­cha Mr Si­lvera, zdej­mu­jąc torbę.
Za­uważa, że rów­nież jego wło­ska są­siadka stara się do­się­gnąć swo­jej wa­lizki; zdej­muje ją dla niej i po­daje ry­cer­skim ge­stem.
– Thank you – mówi ko­bieta.
– Ach – mam­ro­cze Mr Si­lvera, pa­trząc w dal.
Po­tem zo­staje po­łknięty przez swoją grupę, ple­ase, ple­ase, Mr Si­lvera, trzeba zna­leźć płasz­cze i sza­liki, wy­jąć ze schow­ków torby, pa­kunki za­po­mniane pod fo­te­lami, po­wstrzy­mać nie­cier­pli­wych, po­na­glić spóź­nial­skich. Córka Por­tu­gal­czyka po­dąża za nim z po­chy­loną głową, wpa­tru­jąc się w niego spod prze­pięk­nych czar­nych rzęs, i zo­staje „po­li­czona” na końcu scho­dów wyj­ścio­wych, gdzie Mr Si­lvera i po­zo­stała dwójka prze­wod­ni­ków stoją nie­ru­chomo na wie­trze, roz­dzie­la­jąc swo­ich lu­dzi.
Ale to nie jej Mr Si­lvera po­daje rękę, by po­móc po­ko­nać ostatni scho­dek. Gest sza­cunku (wy­ko­nany z me­lan­cho­lij­nym dy­stan­sem, z cie­niem nie­na­zwa­nego po­ro­zu­mie­nia) prze­zna­czony jest dla Włoszki.
– Thank you – mówi po­now­nie, po­ważna.
– Ach – mam­ro­cze, nie pa­trząc na nią, Mr Si­lvera.
Od­cho­dzi w stronę ter­mi­nalu na czele swo­ich, któ­rzy ma­sze­rują wszy­scy od­wró­ceni w stronę roz­le­głego alu­mi­nium la­guny, po­nie­waż ani je­den grosz z tej eko­no­micz­nej ta­ryfy nie może się zmar­no­wać. Grupa dziew­czyny z Fran­cji wy­prze­dziła ich przy kon­troli pasz­por­tów i na cle, ale po­tem wszystko idzie gładko, tak na­prawdę nikt ni­czego nie kon­tro­luje i po dru­giej stro­nie bra­mek Mr Si­lvera znów zbiera swoją dwu­dziest­kę­ó­semkę, za­ka­zuje im roz­cho­dze­nia się po to­a­le­tach i ka­fej­kach.
– Nie, nie – mówi ła­god­nie – żad­nego cap­puc­cino, ple­ase, żad­nego wina.
Znów wy­cho­dzą na wiatr, a na par­kingu czeka kilka au­to­ka­rów. Ale oni od­bi­jają w kie­runku la­guny, która za­czyna się kilka me­trów na lewo i znika w dole, zde­rza­jąc się z me­cha­tym ho­ry­zon­tem. Po­mię­dzy me­wami huśta się cztery lub pięć zgrab­nych mo­to­ró­wek za­cu­mo­wa­nych do po­mo­stu, z fla­gami na ru­fie.
– Taxi? – pyta je­den z ma­ry­na­rzy. – Ve­ne­dig, taxi? Taxi Ve­nise? – po­wta­rza, wska­zu­jąc punkt w dali, po dru­giej stro­nie wody.
Nie­wiele da­lej grupa blon­d­wło­sego pa­robka wpada z pi­skiem i śmie­chem na po­kład brzu­cha­tej ło­dzi ka­bi­no­wej.
W oczach dwu­dziest­kió­semki kieł­kuje pro­test. A my?
– No boat – mówi re­zo­lut­nie Mr Si­lvera. – No boat, no sta­tek, sorry.
Ceny sto­so­wane przez Im­pe­rial, wy­ja­śnia, nie po­zwa­lają na do­tar­cie do We­ne­cji przez mo­rze, przez szarą la­gunę. Dla Im­pe­rialu jest piękny wło­ski au­to­kar, a fine ita­lian co­ach, cały czer­wony, który prze­je­dzie przez słynny most.
– A fa­mous bridge? – po­cie­sza się dwu­dziest­ka­ó­semka.
Tak, naj­dłuż­szy w Eu­ro­pie, kła­mie Mr Si­lvera, spy­cha­jąc ich w kie­runku lądu. Sam zo­sta­nie tu jesz­cze przez chwilę, żeby spraw­dzić, czy ba­gaże są pra­wi­dłowo za­ła­do­wane na mo­to­rówkę spół­dzielni tra­ga­rzy i pra­wi­dłowo skie­ro­wane do miej­sca prze­zna­cze­nia.
Te­raz jest sam na po­mo­ście i pa­trzy na la­gunę jak książę, kon­do­tier, który wresz­cie ob­jął ją w po­sia­da­nie; albo prze­ciw­nie, który się z nią że­gna, który stra­cił ją na za­wsze. Jedna z mo­to­ró­wek od­rywa się od brzegu, za­kre­śla na wo­dzie ele­gancką pa­ra­bolę i szybko kie­ruje się ku We­ne­cji wśród krzyku mew. Obok flagi na ru­fie, po raz ostatni stoi Włoszka z lotu Z 114, stoję ja.
– Ach – mam­ro­cze Mr Si­lvera.
I nie od­po­wiada na moje po­że­gna­nie, nie pod­nosi dłoni, a jego trencz ło­po­cze jak znisz­czony szary sztan­dar na li­sto­pa­do­wym wie­trze.
Tak go po­zna­łam, tak go zo­ba­czy­łam po raz pierw­szy i (jak są­dzi­łam) ostatni.

2

Nie przy­kła­da­łam wów­czas wagi do tego, że Mr Si­lvera pra­co­wał jako prze­wod­nik, pi­lot wy­cieczki, ani­ma­tor tu­ry­styki, czy jak to się tam na­zywa. Po­śród fa­lu­ją­cego tłumu za­uwa­ży­łam go oczy­wi­ście od razu i za­re­je­stro­wa­łam z pra­wie za­wo­do­wym za­in­te­re­so­wa­niem ten pro­fil z an­tycz­nego me­da­lionu; lecz nie do­cie­ka­łam da­lej, nie za­sta­na­wia­łam się, co spra­wiło, że skoń­czył w to­wa­rzy­stwie tej ha­ła­stry, która cią­gle cze­goś chciała: Mr Si­lvera, Mr Si­lvera! Wsta­wi­łam go do zbioru wy­obra­żeń, oso­bi­stego ka­ta­logu au­kcji, z de­fi­ni­cją „nie­co­dzienny po­dróż­nik, wręcz tro­chę ta­jem­ni­czy”, a po­tem za­czę­łam my­śleć o swo­ich spra­wach.
Te­raz na­tu­ral­nie nie wiem, ja­kie wra­że­nie zro­biłby na mnie, gdy­bym na niego spoj­rzała przede wszyst­kim pod ką­tem tego jego, na­zwijmy to, za­wodu, który, niech to bę­dzie ja­sne, jest w po­rządku dla nie­ma­jęt­nych stu­den­tów chcą­cych po­dró­żo­wać la­tem po świe­cie (syn Rosy, córki mo­ich ku­zy­nów Mac­chi, ro­bił to la­tami), ale żeby w li­sto­pa­dzie, do­ro­sły czło­wiek z gru­pami na tym po­zio­mie – to już jest tylko ża­ło­sne. Bar­dzo moż­liwe, że bez­pow­rot­nie mach­nę­ła­bym ręką na pana Si­lverę. Po­zby­ła­bym się go li­to­ści­wym wes­tchnie­niem w ro­dzaju: „spójrz na tego bie­daka, siwe włosy, i na co mu przy­szło”; albo zwa­żyw­szy na­zwi­sko: „nie­szczę­sny se­far­dyj­czyk, czego się musi imać, by prze­żyć”. Nie­udacz­nik, nę­dzarz, bez­na­dzieja. A z tego ro­dzaju pierw­szych wra­żeń czło­wiek już się nie pod­nosi. Tak więc: po­tem sprawy po­szłyby w zu­peł­nie in­nym kie­runku; ba, praw­do­po­dob­nie nic by się nie wy­da­rzyło.
Jed­nak, dzięki mo­jej przy­pad­ko­wej albo tro­chę sen­nej nie­uwa­dze, oto te­raz za­sta­na­wiam się nad swoim za­wo­dem, tak to na­zwijmy, i znaj­duję zna­czące po­do­bień­stwa z jego za­ję­ciem. Ja rów­nież nie mniej tu­łam się po świe­cie. W moim za­wo­dzie tak samo trzeba wku­pić się w ła­ski klien­tów, prze­ły­kać gorz­kie pi­gułki i zno­sić upo­ko­rze­nia, być za­wsze go­to­wym, by prze­ko­ny­wać, schle­biać, ła­go­dzić, przy­mi­lać się do osób cał­ko­wi­cie okrop­nych. To za­wód, w któ­rym masz do czy­nie­nia z pięk­nem, szu­kasz go, oce­niasz, opi­su­jesz z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią, tak na­prawdę już go nie wi­dząc. Może prze­sa­dzam, ale te­raz wy­daje mi się, że je­dyna róż­nica po­mię­dzy pi­lo­tem wy­cie­czek a mną po­lega na tym, że pi­lot jest wy­na­gra­dzany stałą, śmieszną kwotą i li­chymi na­piw­kami, na­to­miast mnie płacą so­wi­tymi cze­kami pre­sti­żo­wych ban­ków.
Tam na­stą­piło roz­dzie­le­nie: on ze swoim sta­dem do va­po­retta, ja mo­to­rówką do mo­jego ho­telu nad Ca­nal Grande. Uda­wana go­ścin­ność jak za daw­nych cza­sów: jak się pani miewa, znowu w We­ne­cji, czy po­dróż była udana, wi­działa pani, jaka po­goda, są tu li­sty do pani, po­dać Man­hat­tan, chiń­ską her­batkę? Zwy­kłe py­ta­nia wy­po­wie­dziane z za­wo­dową uprzej­mo­ścią, która ma spra­wić, że po­czuję się „jak w domu” na­wet po upły­wie mie­sięcy. Stary boy Tom­maso, który ściąga windę z su­ro­wo­ścią i po­wagą szam­be­lana ob­słu­gu­ją­cego mon­gol­fierę Lu­dwika XVI, stwier­dza jakby do sie­bie: „Co­raz pięk­niej­sza”.
Ta­kie zda­nie świad­czy o tym, że zna się na swoim za­wo­dzie, ale daje też do zro­zu­mie­nia, że jest to tłu­ma­cze­nie na ję­zyk gran­dho­te­lowy ulicz­nego „nie­zła la­ska!” albo jesz­cze mniej wy­szu­ka­nego wy­ra­że­nia, wy­cho­dzą­cego z jego zu­ży­tych lę­dźwi (czy rze­czy­wi­ście aż tak zu­ży­tych?).
Rzu­ci­łam okiem mi­mo­cho­dem w roz­le­głe, wszech­obecne, zło­cone lu­stra i stwier­dzi­łam, że one też do­brze wy­ko­ny­wały swój za­wód. Zo­ba­czy­łam (i za­raz ska­ta­lo­go­wa­łam, nie za­po­mniaw­szy o „pięk­nej ra­mie w stylu współ­cze­snym”) Por­tret mło­dej ko­biety, który można przy­pi­sać „Mi­strzowi to­skań­skiemu lub um­bryj­skiemu z po­cząt­ków ’500”, z wpły­wami Bot­ti­cel­lego i Lip­piego z jed­nej strony a Pe­ru­gina z dru­giej. Raf­fa­el­lino del Garbo? Po­mi­ja­jąc „en­sem­ble de voy­age” szkoły franko-ja­poń­skiej (Is­sey­miy­ake), spor­tre­to­wana ko­bieta pre­zen­to­wała wy­raźne po­do­bień­stwa z róż­nymi Ma­don­nami tego ar­ty­sty oraz z ja­sno­włosą i po­wabną Damą z pro­filu, którą Be­ren­son (a za nim mój przy­ja­ciel Zeri) przy­pi­suje mu w ko­lek­cji ba­ro­no­wej Ro­th­schild w Pa­ryżu. Por­tret tym bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­jący, że po­nie­waż Raf­fa­el­lino, lub ktoś za niego, ła­ska­wie omi­nął AETA­TIS SUAE XXXIV, wiek można z pew­no­ścią usta­lić na XXX lub na­wet mniej.
Na gę­stych dy­wa­nach spo­ty­kamy Ja­poń­czy­ków, któ­rzy prze­su­wają się w ci­szy dwój­kami jak pen­sjo­narki. Sami męż­czyźni, wszy­scy w ciem­nych ubra­niach.
– Oni przy­naj­mniej nie ha­ła­sują – za­uwa­żył z apro­batą Tom­maso.
– Dużo ich ma­cie także po se­zo­nie?
– Co­raz wię­cej, o każ­dej po­rze roku. Hm. Mówi pani, że to tu­ry­ści, ale dla mnie to oni przy­jeż­dżają tu sko­pio­wać so­bie We­ne­cję. Zo­ba­czy pani, że wcze­śniej czy póź­niej za­biorą się do pro­duk­cji wła­snej ide­al­nej imi­ta­cji.
Ale za­raz po­ża­ło­wał swego żartu, któ­rego zresztą za­pewne wiele razy już użył z du­żym po­wo­dze­niem.
– We­ne­cji nie można pod­ro­bić – po­wie­dział z dumą.
A jed­nak ja też od­no­szę cza­sem ta­kie samo wra­że­nie w tym na­zbyt oglą­da­nym mie­ście: jak gdyby te mi­liony, mi­liony po­dzi­wia­ją­cych źre­nic miały tę samą nie­uchwytną i wieczną zdol­ność ero­zyjną fal; każdy rzut oka to jedno ziarnko We­ne­cji skra­dzione, wy­ssane…

 
Za­nim jesz­cze roz­pa­ko­wa­łam wa­lizki, za­dzwo­ni­łam do Chiary, by po­twier­dziła ju­trzej­sze po­po­łu­dniowe spo­tka­nie. Mia­łam zo­ba­czyć ko­lek­cję sta­rych ob­ra­zów o jesz­cze nie­usta­lo­nej war­to­ści i spró­bo­wać ewen­tu­al­nie za­kle­pać ich sprze­daż do Fowke’s, domu au­kcyj­nego, dla któ­rego pra­cuję. Chiara to na­sza lo­kalna agentka, a spo­tka­nie było już po­twier­dzone dwa dni wcze­śniej. Ale w We­ne­cji ni­gdy nic nie wia­domo. W mie­ście, gdzie po­śpiech jest nie­znany, wszystko można za­wsze prze­ło­żyć na na­stępny po­nie­dzia­łek.
– Halo, Chiara? Gro­ziło mi, że zo­stanę na lot­ni­sku, ale jed­nak je­stem. Czyli o trze­ciej, tak?
Wy­słu­cha­łam z ocze­ki­wa­nym roz­cza­ro­wa­niem (roz­cza­ro­wa­nie w tym za­wo­dzie jest normą), że trze­cia jest na­dal w po­rządku, ale nie w po­rządku są ob­razy: inni już wi­dzieli tę za­chwa­laną „ko­lek­cję Zu­anich” i uznali ją za kiep­ski zbiór ki­czu.
– Au­ten­tycz­nie sie­dem­na­sto- lub osiem­na­sto­wieczny, ale kicz.
– Kto to oglą­dał?
– Te­raz to już w su­mie wszy­scy. Przy­słali na­wet ko­goś od Kon­ser­wa­tora Za­byt­ków, ale już wia­domo, że nie będą sta­wiać żad­nych wa­run­ków, wy­daje się, że to na­prawdę słabe, „ob­razy do wy­stroju wnętrz”, jak po­wie­dzieli. Je­dy­nym na­dal za­in­te­re­so­wa­nym jest Pal­ma­rin. Chcia­łam cię o tym uprze­dzić w Pa­ryżu, ale już wy­le­cia­łaś. W każ­dym ra­zie skoro już tu je­steś, może ze­chcesz sama rzu­cić okiem?
– Niech bę­dzie. Rzucę okiem.
– I jesz­cze jedna sprawa, in­for­ma­cja od Pal­ma­rina o pew­nej willi w Pa­dwie. Je­ste­śmy z nim umó­wione na piątą.
– Niech bę­dzie i Pal­ma­rin.
Roz­pa­ko­wa­łam ba­gaże, wzię­łam prysz­nic, a po­tem za­dzwo­ni­łam, żeby się wpro­sić do domu Ra­imonda, mo­jego naj­więk­szego we­nec­kiego przy­ja­ciela.
– Bo­ska – po­wie­dział – za­pra­szam cię na solę. Te­raz.
– Nie mogę, za chwilę mam spo­tka­nie.
– No to ko­la­cja.
– Na to li­czy­łam.
– Co za bez­brzeżna ra­dość.
Hi­per­bole, któ­rych cią­gle używa, po­wie­dziane tym jego tro­chę chry­pli­wym gło­sem i ide­al­nie pła­skim, roz­tar­gnio­nym, po­bież­nym to­nem, pra­wie za­wsze mnie roz­śmie­szają. To zło­śliwy plot­karz z dłu­gim ozo­rem, okrutny ob­ra­biacz tył­ków, ale ni­gdy nie działa prze­ciwko mnie, bo ja znam jego se­kret i mogę go szan­ta­żo­wać. Kie­dyś za­sko­czy­łam go, gdy cią­gnął ciężką wa­lizę pew­nej sta­rej nie­miec­kiej tu­rystki, która nie mo­gła so­bie po­ra­dzić na mostku, w oko­li­cach Frari. Pró­bo­wał się wy­kpić, wzdy­cha­jąc:
– No cóż, gdy mia­łem osiem lat, zgwał­cił mnie pe­wien harc­mistrz.
– Nie, mój drogi, mam cię w gar­ści. – Uśmiech­nę­łam się bez­li­to­śnie. – Te­raz wiem, że masz serce.
Jego ka­mie­nica przy Ruga Giuffa, za­wsze pełna wie­lo­barw­nych go­ści, to być może naj­mniej da­leki ob­raz daw­nej We­ne­cji.
Ze­szłam do re­stau­ra­cji, za­mó­wi­łam z le­ni­stwa solę i ro­zej­rzaw­szy się nie­uważ­nie wo­kół, stwier­dzi­łam po raz ko­lejny, że nie da się już zo­ba­czyć w We­ne­cji osób, które by­łyby rze­czy­wi­ście oso­bami, in­dy­wi­du­ami. Ci wszy­scy, któ­rzy po­pi­jali Man­hat­tany czy Bel­lini, oczy­wi­ście wraz ze mną, wy­glą­dali, jak gdyby tu byli w imie­niu ja­kiejś fun­da­cji, uni­wer­sy­tetu, mię­dzy­na­ro­do­wego sto­wa­rzy­sze­nia, wiel­kiego za­kładu prze­my­sło­wego, du­żego mu­zeum. Na­wet po pa­rach mał­żeń­skich w po­dróży po­ślub­nej można się było spo­dzie­wać iden­ty­fi­ka­to­rów przy­pię­tych do klap ma­ry­narki albo pa­ra­gonu do ra­portu z wy­dat­ków w to­rebce od Guc­ciego.
Na­to­miast na ze­wnątrz, w tę i we w tę po słyn­nym ka­nale, prze­my­kały fi­gurki tu­ry­stów przy­kle­jone do swego va­po­retta jak w al­bu­mie et­no­lo­gii dla po­cząt­ku­ją­cych – oto ła­du­nek blond Ger­ma­nów i Skan­dy­na­wów, oto kiść żół­tych twa­rzy, a to czarne grudki Hisz­pa­nów lub Gre­ków – każda grupa trzy­ma­jąca się swo­jego Mr Si­lvery. Cho­ciaż, trzeba to szcze­rze po­wie­dzieć, nie po­my­śla­łam na­wet mi­mo­cho­dem o Mr Si­lve­rze, co wy­daje mi się nie­praw­do­po­dobne, nie­wy­ba­czalne, te­raz, gdy o tych go­dzi­nach bez hi­sto­rii (beze mnie!) chcia­ła­bym wie­dzieć wszystko, ka­wa­łek po ka­wałku, chwila po chwili.
Ale można so­bie wy­obra­zić. Można w du­żej czę­ści od­two­rzyć.

3

Kiedy Mr Si­lvera spraw­dził, że ostatni z jego pod­opiecz­nych wsiadł do va­po­retta (Vite, vite, ma­dame Du­pont!), prze­py­cha się do przodu w tłu­mie i znaj­duje się za grupką Ro­sjan o umię­śnio­nych wy­go­lo­nych kar­kach. Za nim do­łą­cza dziew­czyna z Por­tu­ga­lii, która spusz­cza wzrok, czer­wie­niąc się, gdy on pa­trzy na nią, by za­py­tać, czy wszystko w po­rządku, tudo okay?
W każ­dej gru­pie jest za­wsze ja­kaś na­sto­latka, która za­ko­chuje się w Mr Si­lve­rze, za­wsze ze dwie sta­ruszki o nie­spo­ży­tej ener­gii, za­wsze ja­kieś kłó­tliwe mał­żeń­stwo, za­wsze hi­po­chon­dryczka, za­wsze pe­dant wie­dzący wszystko i nie­za­do­wo­lony ze wszyst­kiego, za­wsze ja­kiś wścib­ski plot­karz. To tak jak po­dró­żo­wa­nie z prób­kami pro­duk­tów, my­śli Mr Si­lvera, który w swo­jej po­dróż­ni­czej ka­rie­rze był także ko­mi­wo­ja­że­rem han­dlu­ją­cym fan­ta­zyjną bi­żu­te­rią. Zmie­niają się od czasu do czasu ka­mie­nie, wzory, me­tale, ale na­szyj­niki są za­wsze na­szyj­ni­kami, broszki brosz­kami.
W swo­jej roli prze­wod­nika za­ha­czył o We­ne­cję parę razy, ale mia­sto zna do­brze, bo był w nim wcze­śniej w oko­licz­no­ściach mniej po­wierz­chow­nych. O tych in­nych swo­ich We­ne­cjach Mr Si­lvera jed­nak ni­gdy nie mówi, prze­cho­wuje je skru­pu­lat­nie osobno, nie ko­rzy­sta z nich w swo­jej ak­tu­al­nej pracy. Mógłby po­ka­zać swo­jej dwu­dzie­st­ce­ó­semce ja­kiś mniej oczy­wi­sty pa­łac, wzbo­ga­cić dzwon­nicę ja­kąś aneg­dotą, po­ło­żyć na­cisk na któ­ryś ogród, na­świe­tlić hi­sto­rię pew­nej ko­puły, ale trzyma się nie­zbęd­nego mi­ni­mum: most Scal­zich, ka­nał di Can­na­re­gio, Fon­daco dei Tur­chi, Ca’ d’Oro, most Rialto… Po­mija wy­brzeże del Vin i, po chwili wa­ha­nia, także pa­łac Ber­nardo.
– Look, look, Mr Si­lvera, a real gon­dola!
– Ach – mówi Mr Si­lvera. – Yes, in­deed.
Zna inne na­zwy miej­sco­wych ło­dzi (gon­do­lino, ca­or­lina, ma­sca­reta…), ale ich nie wy­ja­wia. Bo szkoda mar­no­wać słów, mówi do sie­bie, bo pewne rze­czy nie in­te­re­sują dziś ni­kogo, a już na pewno nie jego dwu­dziest­kę­ó­semkę.
Ale tak na­prawdę tej jego ukry­tej We­ne­cji peł­nej bro­ka­tów, złota, pur­pury, krysz­ta­łów nie można bez­bo­le­śnie na­wet mu­snąć, a przede wszyst­kim nie ma ona nic wspól­nego ze sche­ma­tyczną, bez­oso­bową We­ne­cją agen­cji Im­pe­rial.
Sant’An­gelo, San Tomà, Ca’Rez­zo­nico, Ac­ca­de­mia. Va­po­retto kur­suje po­mię­dzy dwoma brze­gami Ca­nal Grande, do­bija do brzegu, wy­pusz­cza trzy­dzie­stu Duń­czy­ków, za­biera trzy­dzie­ścioro dzieci wra­ca­ją­cych ze szkoły, ru­sza w kie­runku ko­lej­nego po­mo­stu ba­nal­nym, mo­zol­nym szarp­nię­ciem jak wodny młyn.
Grupa ma wy­siąść na przy­stanku San Marco, aby zwie­dzić plac o tej sa­mej na­zwie, ba­zy­likę o tej sa­mej na­zwie i Pa­łac Do­żów. Ale przede wszyst­kim po to, aby zjeść. Mr Si­lvera wie, że je­żeli nie zje­dzą o usta­lo­nej go­dzi­nie, staną się ner­wowi; pro­wa­dzeni przez wieki, by oglą­dać zdo­by­wa­nie Ba­sty­lii, sacco di Roma, bi­twę pod Ter­mo­pi­lami, około pierw­szej za­czę­liby zdra­dzać oznaki za­nie­po­ko­je­nia, wy­mie­niać mię­dzy sobą zna­czące spoj­rze­nia. Kiedy się je? Ale nie jemy? I przy­naj­mniej jedna ko­bieta po­czu­łaby się nie­bez­piecz­nie „pu­sta”, a inna, bar­dziej za­po­bie­gliwa, otwar­łaby to­rebkę i po­czę­sto­wała ją her­bat­ni­kiem, Mrs. Go­mez? Agra­dece un bom­bón, se­nõra Wil­kins?[1]
I obie pa­trzą z wy­rzu­tem na Mr Si­lverę, który nad­ra­bia parę mi­nut na Mo­ście Wes­tchnień i na Gia­como Ca­sa­no­vie.
Po­nie­waż dwu­dziest­ka­ó­semka my­śli myl­nie, że Ca­sa­nova skoń­czył w tym wię­zie­niu z po­wodu ko­biet i że uciekł z niego z mi­ło­ści do ko­biety, Mr Si­lvera po­zwala im w to wie­rzyć i uru­cha­mia za­bawę, która nie­zmien­nie się udaje: wy­bór ca­sa­novy z grupy, tu­taj, te­raz, od razu, na wy­brzeżu Schia­voni. Wśród śmie­chu, który pod­rywa mewy, zo­staje w końcu wy­brany se­ñor Bu­stos, ży­wotny pięć­dzie­się­cio­la­tek, któ­rego żona czuje się nie­odmien­nie bar­dziej po­łech­tana niż on. Żart bę­dzie ich ba­wił aż do wie­czora, będą do niego co ja­kiś czas wra­cać w ko­lej­nych dniach, po­wróci na chwilę z po­wo­dze­niem pod ko­niec po­dróży, a po­tem bę­dzie wspo­mi­nany z za­chwy­tem przez za­in­te­re­so­wa­nego. O We­ne­cji, za ty­siąc lat, se­ñor Bu­stos bę­dzie pa­mię­tał może tyle, że tu prze­lotni to­wa­rzy­sze po­dróży ochrzcili go ca­sa­novą, no less.
Mr Si­lvera pa­trzy na pro­fil bliż­szych i dal­szych wysp, na frag­menty wody, które jak oce­any w mi­nia­tu­rze prze­ci­nane są we wszyst­kich kie­run­kach przez ma­lut­kie dzioby, i my­śli na głos po hisz­pań­sku: ty­siąc lat, to mia­sto ma ty­siąc lat.
Sto­jący obok niego biorą to za godną za­pa­mię­ta­nia in­for­ma­cję tu­ry­styczną i po­wta­rzają pod wra­że­niem: mil años! a tho­usand years!
– Look, look, Mr Si­lvera! The pi­ge­ons!
– Za nimi! – na­ka­zuje szybko Mr Si­lvera, który wie, jak się ob­cho­dzić ze swo­imi gru­pami.
I oto śle­dząc lot ty­sięcy trze­po­czą­cych skrzy­dłami go­łębi, do­cie­rają na plac San Marco („Ooooh! Piazza San Mar­co­ooo!”), gdzie Mr Si­lvera zo­sta­wia ich po­chło­nię­tych wza­jem­nymi ry­tu­ałami fo­to­gra­ficz­nymi, a sam idzie się za­jąć je­dy­nym po­sił­kiem w We­ne­cji za­war­tym w „pa­kie­cie” agen­cji Im­pe­rial.
Wśli­zguje się w ciemną prze­strzeń pod por­ty­kiem, ma­chi­nal­nie po­chy­la­jąc głowę, prze­cho­dzi przez dwie czy trzy uliczki, po­my­liw­szy kie­runki tylko raz, w końcu za­uważa w dole szyld Tri­glia d’Oro, trat­to­rii-piz­ze­rii, w któ­rej dwa dłu­gie stoły, z dwu­dzie­stoma ośmioma na­kry­ciami łącz­nie, po­winny już być go­towe i cze­kać. Ale ro­zu­mie od razu, na węch, że coś jest nie tak; w uliczce utrzy­mują się ty­siąc­let­nie za­pa­chy ku­chenne ty­siąc­let­nich menu tu­ry­stycz­nych, ale bra­kuje kłu­ją­cego, dym­nego, cięż­kiego za­pa­chu naj­bliż­szej przy­szło­ści.
Tri­glia d’Oro zmie­niła dzień za­mknię­cia, który za­wsze wy­pa­dał w po­nie­dzia­łek. Krzywa kartka na za­ry­glo­wa­nych drzwiach ostrzega: „Dzień za­mknię­cia: wto­rek”.
Nie po­wia­do­mili, nie wy­słali faksu do Lon­dynu. Lo­kal taki jak Tri­glia d’Oro nie wy­syła fak­sów ani do Lon­dynu, ani ni­g­dzie in­dziej.
Mr Si­lvera po­zo­staje przez chwilę za­my­ślony, pod­nosi oczy na zwi­sa­jący szyld, nad któ­rym unosi się mewa, być może w po­szu­ki­wa­niu ja­dal­nych resz­tek.
Pod­eks­cy­to­wane kroki roz­brzmie­wają w po­bliżu, za­trzy­mują się na­gle. W dole, przy wej­ściu w uliczkę stoi młoda Por­tu­galka, nie­ru­choma i pur­pu­rowa, ręce ra­zem, ale głowa wy­pro­sto­wana.
– Ach – mam­ro­cze Mr Si­lvera.

 
Dwaj brą­zowi i nie­ru­chomi Mau­ro­wie z Wieży Ze­ga­ro­wej, dzier­żąc swe dłu­gie młoty, wska­zują go­dzinę gdzieś po­mię­dzy pierw­szą a drugą. Grupy wra­ca­jące z po­sił­ków za­czy­nają po­now­nie na­pły­wać w kie­runku Dzwon­nicy, Pa­łacu Do­żów, Ba­zy­liki. Ale wy­nu­rza­jąc się spod por­tyku pro­sto na ude­rza­jąco ja­sny i wietrzny plac, Mr Si­lvera od­naj­duje od razu swoją grupę, w dole, po dru­giej stro­nie ko­lum­nady. Rzadko się zda­rza, żeby za­pu­ścili się gdzieś i zgu­bili. Trzyma ich ra­zem brak cie­ka­wo­ści, nie­śmia­łość, nie­zna­jo­mość ob­cego ję­zyka (Mr Si­lvera zna ich nie­spre­cy­zo­waną liczbę, in­nych kie­dyś się na­uczył, po­tem za­po­mniał) i w tym przy­padku coś, co oni na­zy­wają „gło­dem”.
Ro­dzaj de­le­ga­cji idzie w jego stronę z po­nu­rymi mi­nami bun­tow­ni­ków, ale Mr Si­lvera jest go­towy, by pod­nieść ra­miona, po­ka­zu­jąc dwie ki­ście peł­nych, na­brzmia­łych, nie­bie­skich, pla­sti­ko­wych re­kla­mó­wek, które zwi­sają mu u rąk.
– Food! – krzy­czy. – Drinks! Wino!
Za jego ple­cami po­dąża ru­miana, pro­mienna por­tu­gal­ska na­sto­latka, która nie­sie wino w bu­tel­kach i ko­lejne siatki wy­peł­nione ka­nap­kami, prze­ką­skami, pusz­kami na­po­jów. Mr Si­lvera wy­ko­rzy­stał ją w spo­sób, w jaki ona, nie­świa­do­mie, naj­bar­dziej chciała: wy­ja­wił jej nie­prze­wi­dzianą wpadkę or­ga­ni­za­cyjną, po­pro­sił o po­moc, o radę, i ra­zem we­szli do baru, gdzie za­ku­pili z fun­du­szu awa­ryj­nego agen­cji Im­pe­rial To­urs mniej wię­cej wszystko, co było po­trzebne, aby na­kar­mić po­dróż­ni­ków.
– Pik­nik! – krzy­czy Mr Si­lvera. – Pic­nic!
Nie mó­wiąc nic, udaje mu się spra­wić wra­że­nie, że pik­nik na placu San Marco jest miłą nie­spo­dzianką, ory­gi­nal­nym wa­rian­tem wy­raź­nie za­pla­no­wa­nym przez agen­cję. Ktoś na­rzeka pod no­sem, ale bez prze­ko­na­nia. Po­mysł się po­doba, będą po­tem mo­gli o tym opo­wia­dać.
Mr Si­lvera wy­biera niby przy­pad­kiem (ale wcze­śniej już ich oce­nił i się nie po­my­lił) dwie ko­biety i jed­nego męż­czy­znę i po­wie­rza im uczest­nic­two w roz­dzie­la­niu je­dze­nia. Nie róż­niąc się od go­łębi, dwu­dziest­ka­ó­semka ob­siada pra­wie wszyst­kie schodki wzdłuż ko­lum­nady i za­czyna dzio­bać za­im­pro­wi­zo­wany po­si­łek. Ktoś szuka pa­pie­ro­wej ser­wetki, ktoś ob­lewa so­bie spodnie wi­nem albo oran­żadą, ktoś fo­to­gra­fuje z dołu w górę godną utrwa­le­nia scenę.
Mr Si­lvera opiera się o ko­lumnę kilka me­trów od nich. Por­tu­gal­ska dziew­czyna pod­cho­dzi do niego z ka­napką i pi­wem, ale Mr Si­lvera od­ma­wia ła­god­nie, nie, dzię­kuję, nie je­stem głodny, prze­gryzę coś póź­niej… Nie mówi jej, że od­ży­wia­nie wy­daje mu się w tej chwili pro­ce­sem obrzy­dli­wym, peł­nym de­spe­ra­cji. Dziew­czyna jed­nak, wra­ca­jąc na miej­sce obok swego ojca, od­gryza nie­chęt­nie kęs ka­napki, pra­wie jak gdyby po­peł­niała zdradę.

 
Wesprzyj nas