Kultowa powieść hiszpańskiego Mistrza w odświeżonym tłumaczeniu. Co łączy partię szachów na obrazie, śmierć Rogera d’Arras, mroczną stronę świata sztuki i morderstwa z 1469 roku?


XV-wieczny obraz flamandzkiego mistrza ma zostać wystawiony na aukcję, gdy Julia, młoda konserwatorka dzieł sztuki, odkrywa w jego rogu osobliwy napis: kto zabił rycerza? Na obrazie książę Flandrii i jego rycerz rozgrywają partię szachów, w tle zaś przy oknie stoi dama.

Julia pragnie za wszelką cenę rozwiązać zagadkę morderstwa z 1469 roku, ale gdy zaczyna szukać wskazówek, w krótkim czasie kilkoro jej znajomych ze świata sztuki pada ofiarą brutalnych zabójstw.

Co łączy partię szachów na obrazie, śmierć Rogera d’Arras, mroczną stronę świata sztuki i te morderstwa? W Szachownicy flamandzkiej Pérez-Reverte wspina się na swoje wyżyny, łącząc to, co najlepsze w powieściach detektywistycznych z napięciem typowym dla najwybitniejszych thrillerów.

Arturo Pérez-Reverte (ur. 1951) – jeden z najpopularniejszych hiszpańskich pisarzy współczesnych. Debiutował w 1986 roku powieścią Huzar, a pierwszy wielki sukces przyniosła mu właśnie Szachownica flamandzka (1990). W swoim dorobku ma ponad 30 powieści, w tym słynny cykl o kapitanie Alatriste, a także reportaże, zbiory felietonów i scenariusze filmowe. Jego dzieła wielokrotnie ekranizowano. Przez wiele lat pracował jako reporter dla hiszpańskiej prasy, radia i telewizji. Dla dziennika „Pueblo” i telewizji TVE relacjonował konflikty zbrojne m.in. w Libanie, na Saharze, Nikaragui, Czadzie, Mozambiku, kryzys w Libii, rewolucję w Rumunii i wojnę na Bałkanach.

Arturo Pérez-Reverte
Szachownica flamandzka
Przekład: Filip Łobodziński
Wydawnictwo ArtRage
Premiera w tej edycji: 20 czerwca 2024
 
 


Rozdział pierwszy

Tajemnice mistrza van Huysa

Bóg graczem rządzi, ten figurę trzyma.
Jaki bóg spoza Boga spisek rozpoczyna?[1]

Jorge Luis BorgesM

Zamknięta koperta stanowi zagadkę kryjącą wewnątrz kolejne zagadki. Ta koperta była spora, z ryżowego papieru, a w jej dolnym lewym rogu widniała pieczątka laboratorium. Julia ważyła ją w dłoni, szukając równocześnie nożyka do papieru na stole zawalonym pędzlami oraz słoiczkami pełnymi farb i lakierów. Nawet nie przypuszczała, do jakiego stopnia zmieni się jej życie po otworzeniu przesyłki.
Właściwie znała już jej zawartość. A ściślej mówiąc, tak jej się wydawało, o czym przekonała się chwilę później. Dlatego może nie poczuła niczego szczególnego, gdy wyciągała z koperty odbitki fotograficzne i rozkładała je na stole. Rzuciła na nie roztargnionym nieco wzrokiem i nagle wstrzymała oddech. Pojęła, że Partia szachów stanowczo wykracza poza zwykłą rutyniarską robotę. Zdarzało jej się co i raz natrafiać na niespodziewane detale na obrazach, meblach czy oprawach starych ksiąg. Pracowała od sześciu lat, miała już na koncie rekonstrukcje i uzupełnienia dokonywane na oryginałach, retusze i poprawki. Nawet drobne falsyfikacje. Ale jeszcze nigdy dotąd nie spotkała się z napisem ukrytym pod warstwą farby: z trzema słowami, które wyszły na jaw dzięki promieniom Roentgena.
Nie odrywając oczu od zdjęć, zapaliła wyciągniętego ze zmiętoszonej paczki papierosa bez filtra. Nie miała najmniejszych wątpliwości, odbitki radiologiczne o wymiarach 30 × 40 centymetrów mówiły same za siebie. Wyraźnie było widać oryginalną kompozycję piętnastowiecznego flamandzkiego obrazu na drewnie, jego realistyczne szczegóły uwypuklone dzięki zastosowaniu techniki verdaccio, słoje na trzech deskach tworzących całość dzieła, ich spojenia, wreszcie kolejne kreski, pociągnięcia pędzlem i warstwy, które wyszły spod ręki malarza. A w dolnej części obrazu to ukryte zdanie, które aparatura radiologiczna wydobyła po pięciuset latach, białe gotyckie litery tak dobrze widoczne na czarnym tle:

QUIS NECAVIT EQUITEM

Julia znała łacinę na tyle, że nie musiała sięgać do słownika. Quis, zaimek pytajny: kto. Necavit pochodziło od neco: zabić. Equitem zaś to biernik liczby pojedynczej od eques: rycerz. Kto zabił rycerza. Zaimek quis narzucał jeszcze znak zapytania, przez co całe zdanie nabierało pewnej tajemniczości:

KTO ZABIŁ RYCERZA?

Było to co najmniej zastanawiające. Zaciągnęła się papierosem trzymanym w prawej dłoni, lewą tymczasem poprzesuwała zdjęcia na blacie. Ktoś, może sam malarz, umieścił na obrazie coś w rodzaju łamigłówki, którą następnie zakrył warstwą farby. Ewentualnie zrobił to później kto inny. Margines błędu wynosił z grubsza pięćset lat. Już ta myśl wywołała uśmiech na twarzy Julii. Podobną niewiadomą potrafiła znaleźć bez specjalnych trudności. Ostatecznie na tym polegał jej zawód.
Pozbierała odbitki i wstała. Szarawe światło wnikające przez szeroką lukarnę w suficie padało wprost na obraz oparty na sztalugach. Partia szachów, olej na drewnie, z tysiąc czterysta siedemdziesiątego pierwszego roku, autorstwa Pietera van Huysa… Zatrzymała się przed nim i wpatrywała dłuższą chwilę. Oto scena domowa, przedstawiona z tak typowym dla piętnastowiecznego malarstwa realizmem, jedna z tych, którymi wielcy mistrzowie flamandzcy przygotowali grunt pod sztukę nowoczesną, wykorzystując ostatni krzyk techniki, jakim wówczas były farby olejne. Główny motyw obrazu stanowi partia szachów, którą rozgrywało dwóch mężczyzn w średnim wieku, o szlachetnych obliczach. Na drugim planie po prawej, przy zwieńczonym ostrym łukiem oknie, za którym rozpościerał się krajobraz, siedziała dama w czerni i czytała książkę trzymaną na podołku. Całości dopełniały detale namalowane z charakterystyczną flamandzką pieczołowitością, rzetelnie, niemal po maniacku: meble i zdobienia, biało-czarna posadzka, rysunek na kobiercu, tu i ówdzie wręcz drobna rysa w murze czy cień bretnala wbitego w belkę powały. Z podobną precyzją przedstawiono szachownicę, figury i piony, a także twarze, dłonie i stroje postaci. Uderzał zresztą nie tylko realizm, ale i barwy, wciąż bardzo żywe, choć wskutek upływu czasu i utlenienia werniksu cały obraz nieco sczerniał.
Kto zabił rycerza. Julia spoglądała to na odbitkę, to na obraz, nie dostrzegając na nim najmniejszego śladu ukrytego napisu. Badanie z bliska siedmiokrotnie powiększającą dwusoczewkową lupą też nie posunęło sprawy naprzód. Opuściła więc żaluzje i w ciemności podciągnęła ku sztalugom lampę Wooda, emitującą tak zwane czarne światło. W jego promieniach ultrafioletowych wszystkie materiały, farby i werniksy użyte przez pierwotnego twórcę fluoryzowały, wszelkie zaś poprawki i retusze dokonane później, a więc po powstaniu obrazu, pozostawały ciemne bądź czarne. Jednak w świetle lampy Wooda cały obraz pokryty był jednostajnie fluoryzującą warstwą, także w części kryjącej tajemniczy napis. A to oznaczało, że zdanie zostało zamalowane albo przez samego artystę w trakcie pracy, albo wkrótce po ukończeniu dzieła.
Zgasiła lampę i odsłoniła lukarnę. Szare światło jesiennego poranka ponownie zalało sztalugi z obrazem i całą pracownię, pękającą w szwach od książek, od regałów z farbami, pędzlami, werniksami, rozpuszczalnikami i narzędziami stolarskimi, od ram i precyzyjnych przyrządów, od starych rzeźb z drewna i brązu, od zastawek i opartych płótnem o ściany obrazów, stojących na prawdziwym perskim dywanie poplamionym farbami. W kącie, na komodzie w stylu Ludwika XV, stał sprzęt hi-fi, koło którego piętrzyły się płyty: Don Cherry, Mozart, Miles Davis, Satie, Lester Bowie, Michael Hedges, Vivaldi… Lustro weneckie w złoconej oprawie posłało Julii ze ściany jej własne, nieco przyćmione odbicie: włosy przycięte na wysokości ramion, lekkie ślady niewyspania pod dużymi, ciemnymi, jeszcze nieumalowanymi oczami. Atrakcyjna jak modelka Leonarda – mawiał César, gdy widział jej twarz otoczoną złotem tak jak teraz – atrakcyjna, ma più bella[2]. I aczkolwiek Cesara należało zaliczyć do znawców raczej efebów niż madonn, Julia wiedziała, że jego ocena jest najzupełniej trafna. Sama lubiła oglądać się w tej złoconej oprawie, bo miała wówczas wrażenie, że znalazła się po drugiej stronie zaczarowanych drzwi, skąd na przekór odległości w czasie i przestrzeni powracała niczym ucieleśnienie renesansowej urody włoskiej.
Od dzieciństwa każda myśl o Cesarze wywoływała na jej twarzy uśmiech – delikatny, może nieco porozumiewawczy. Odłożyła odbitki na stół, zdusiła niedopałek w ciężkiej popielniczce z brązu sygnowanej przez Benlliurego i zasiadła przy maszynie do pisania:

„Partia szachów”:
Olej na drewnie. Szkoła flamandzka. Datowany na 1471 rok.
Autor: Pieter van Huys (1415–1481).
Podobrazie: trzy nieruchome deski dębowe, połączone fałszywymi spojeniami.
Wymiary: 60 × 87 cm (trzy identyczne deski po 20 × 87 cm). Grubość desek: 4 cm.
Stan zachowania podobrazia:
Rekonstrukcja nie jest konieczna. Nie widać śladów działalności kornikowatych.
Stan zachowania warstwy malarskiej:
Dobre przyleganie farb do podobrazia i do siebie nawzajem. Brak odbarwień. Można zaobserwować pęknięcia, jednak bez ubytków czy odprysków.
Stan zachowania warstwy zewnętrznej:
Brak śladów szkód wyrządzonych przez sole i plam wilgoci. Werniks mocno ściemniał z powodu utlenienia – tę warstwę należy zastąpić nową.

Z kuchni dobiegał gwizd maszynki do kawy. Julia poszła nalać sobie wielką filiżankę, bez mleka i cukru. Po chwili wróciła, wycierając dłoń w wyciągnięty męski sweter, który narzuciła na piżamę. Jeden ruch palca wystarczył, by szare światło poranka wypełniły nuty Koncertu na lutnię i violę d’amore Vivaldiego. Upiła spory, gorzki łyk, parząc sobie przy tym czubek języka, po czym przeszła bosymi stopami po dywanie i znów zasiadła do raportu:

Badanie ultrafioletowe i radiologiczne:
Brak istotnych późniejszych zmian, poprawek czy retuszów. Promieniowanie rentgenowskie pozwoliło ujawnić współczesny malarzowi ukryty napis wykonany pismem gotyckim (p. załączone fotografie). Słów tych nie sposób dostrzec przy badaniu konwencjonalnym. Można je odkryć bez szkody dla całości kompozycji poprzez zdjęcie przykrywającej je warstwy farby.

Wyciągnęła kartkę z wałka maszyny, wsunęła do koperty razem z odbitkami, dopiła wciąż gorącą kawę i sięgnęła po kolejnego papierosa. Oto przed nią dwóch mężczyzn, siedzących koło damy zajętej książką, toczyło od pięciuset lat rozgrywkę na szachownicy. Dzięki kunsztowi Pietera van Huysa zdawało się, że szachy stoją poza obrazem, że są właściwie namacalne, podobnie zresztą jak pozostałe przedstawione tu przedmioty. Realność Partii szachów pozwalała uzyskać typowy dla szkoły flamandzkiej efekt wciągnięcia widza w obręb scenerii. Odnosiło się wrażenie, że miejsce, z którego obserwuje się obraz, pokrywa się z przestrzenią samego dzieła – jak gdyby rzeczywistość była fragmentem obrazu lub też obraz był fragmentem rzeczywistości. Złudzenie potęgowały namalowane po prawej stronie okno, wychodzące na dalszy krajobraz, oraz okrągłe, wypukłe lustro na ścianie po stronie lewej, w którym odbijały się ukośnie sylwetki graczy i szachownica, zniekształcone perspektywą samego widza stojącego bliżej. W ten zdumiewający sposób okno, izba i zwierciadło tworzyły nierozerwalną jedność. Widz – pomyślała Julia – mógłby się poczuć uczestnikiem sceny, stojącym pośród postaci.
Wstała, skrzyżowała ramiona i wróciła z papierosem do sztalug. Mimo gryzącego dymu nie mogła oderwać oczu od obrazu. Gracz z lewej strony wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Miał kasztanowe włosy, na średniowieczną modłę przystrzyżone na wysokości uszu, orli, silny nos, a na twarzy wyraz bezwzględnego skupienia. Ubrany był w tunikę z długimi rękawami, której cynobrowa czerwień zdołała wyjść zwycięsko z walki z czasem i utleniającym się werniksem. Z szyi zwieszało mu się Złote Runo, spięte na prawym ramieniu ozdobną broszą, odmalowaną rzetelnie do najmniejszego szczegółu, włącznie z drobnym refleksem światła w kamieniach szlachetnych. Mężczyzna opierał się o stół lewym łokciem i prawą ręką. W dłoni trzymał jedną z figur: białego konika. Przy jego głowie widniała malowana gotykiem inskrypcja: FERDINANDUS OST. D.
Drugi gracz, znacznie szczuplejszy, dobiegał czterdziestki. Wśród jego niemal czarnych włosów okalających wysokie czoło można było dostrzec na skroniach cieniutkie białe niteczki. Tej początkowej siwiźnie, a także jego postawie i minie należało przypisać wrażenie przedwczesnej dojrzałości. Oblicze miał pogodne i dostojne, nosił się nie po dworsku, jak jego rywal, ale zwyczajnie: miał na sobie skórzany napierśnik i wypolerowany stalowy naszyjnik od przyłbicy. Był bez wątpienia żołnierzem. Siedział ze skrzyżowanymi ramionami, bardziej pochylony nad stołem niż przeciwnik, najwidoczniej uważnie studiował sytuację na szachownicy, nie zwracając uwagi na otoczenie. Pionowe zmarszczki na czole świadczyły, że myśli bardzo intensywnie. Wpatrywał się w figury, jakby stanął właśnie wobec zadania najtrudniejszego z możliwych. Napis obok niego brzmiał: RUTGIER AR. PREUX.
Dama znajdująca się przy oknie, w pewnej odległości od obydwu graczy, za sprawą perspektywy liniowej zdawała się siedzieć nieco wyżej od nich. A jednak jej suknia z czarnego aksamitu, wyraźnie pofałdowana dzięki zmyślnemu dodaniu bieli i szarości, jakby wysuwała się na pierwszy plan. Wyśmienite przedstawienie tkaniny rywalizowało z realizmem wzorzystego kobierca, dopieszczonego co do supełka, ze spojeniami i sękami w drewnianych belkach powały, z kamiennymi płytami posadzki. Aby lepiej docenić technikę, Julia pochyliła się ku obrazowi i poczuła dreszcz zawodowego podziwu. Tylko mistrz pokroju van Huysa potrafił równie doskonale wykorzystać czerń materii, uzyskać kolor niejako poprzez jego brak, kolor, który mało kto ośmielał się wówczas spenetrować tak dogłębnie. A przy tym miała wrażenie, że niemalże słyszy szelest aksamitu ocierającego się o leżące na podnóżku poduszeczki z wytłaczanej skóry.
Spojrzała na twarz kobiety. Piękna i bardzo blada, zgodnie z ówczesnym upodobaniem, miała na głowie kornet z białej gazy skrywający widoczne tylko na skroniach bujne rude włosy. Z szerokich rękawów z jasnoszarego adamaszku wyłaniały się długie, smukłe dłonie, w których dama trzymała brewiarz. W promieniach dobiegającego z okna światła pobłyskiwała otwarta klamra księgi, a także złota obrączka, jedyna ozdoba na dłoni kobiety. Spuszczone oczy, w których można było dostrzec błękit, wyrażały skromną, cnotliwą łagodność, tak częstą na dawnych portretach niewieścich. Światło padało na nią z dwóch źródeł – z okna i ze zwierciadła – otaczając ją tym samym nimbem, którym spowici byli gracze. Jednakże dzięki nieco ukośnej perspektywie i gęstszym cieniom dama pozostawała dyskretnie w głębi. Malarz przyporządkował jej napis BEATRIX BURG. OST. D.
Julia cofnęła się kilka kroków i jeszcze raz przyjrzała się całej kompozycji. Bez wątpienia miała przed sobą arcydzieło, potwierdzone autoryzowanymi opiniami znawców, a to oznaczało wysoką wycenę na styczniowej aukcji u Claymore’a. Kto wie, może ukryty napis, wsparty odpowiednią dokumentacją historyczną, jeszcze podniesie wartość obrazu… Dziesięć procent dla domu Claymore, pięć dla Menchu[3] Roch, reszta dla dotychczasowego właściciela. Oczywiście odliczywszy jeden procent na ubezpieczenie i na honoraria za odrestaurowanie i oczyszczenie dzieła.
Rozebrała się i weszła pod prysznic, nie zamknąwszy drzwi, żeby mimo szumu wody słyszeć Vivaldiego. Restauracja Partii szachów mogła bardzo korzystnie podnieść jej własną pozycję na rynku. Wkrótce po uzyskaniu licencjatu Julii udało się pośród muzealników i antykwariuszy zaskarbić sobie opinię całkiem dobrego konserwatora. Obdarzona pewnym talentem malarskim, który wykorzystywała w wolnych chwilach, w pracy była metodyczna i zdyscyplinowana. Mówiono, że do każdego zadania podchodzi z wyraźnym szacunkiem dla oryginału, czym różniła się od większości swoich mniej etycznych kolegów po fachu. W tej surowej walce, jaką toczy chęć konserwacji z wolą renowacji, między restauratorem a jego dziełem powstawała skomplikowana, czasem wręcz krępująca więź duchowa. Dziewczyna potrafiła jednakże nie tracić z oczu prawdy zasadniczej: dziełu sztuki nie sposób przywrócić stanu pierwotnego bez wyrządzenia istotnych szkód. Zdaniem Julii świadectwa zestarzenia się dzieła, patyna, nawet pewne zniekształcenia koloru i werniksu, niedoskonałości, poprawki czy retusze – z czasem wrastały w obraz, stając się jego nierozerwalną częścią. I może dlatego gdy taki obraz trafiał w jej ręce, nie opuszczał ich odstrojony w niby oryginalne, krzykliwe kolory i światła (César określał takie przypadki mianem „wysztafirowanych kurtyzan”), ale raczej poddany delikatnemu cieniowaniu. Dzięki temu znaki upływu czasu wtapiały się doskonale w całość kompozycji.
Wyszła z łazienki owinięta w płaszcz kąpielowy, zachlapany wodą z mokrych włosów, zapaliła piątego w tym dniu papierosa i stojąc przed obrazem, zaczęła się ubierać: ciemnobrązowa plisowana spódnica, buty na płaskim obcasie, skórzana kurtka myśliwska. Wreszcie zerknęła z zadowoleniem na swoje odbicie w weneckim lustrze, jeszcze raz odwróciła się ku obydwu graczom i mrugnęła do nich łobuzersko, choć nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia – dalej siedzieli z marsowymi minami. Kto zabił rycerza. To zdanie wciąż tłukło jej się po głowie, kiedy wsuwała do torebki raport o obrazie i odbitki, kiedy włączała alarm i przekręcała na dwa razy solidny zamek w drzwiach. Quis necavit equitem. Tak czy inaczej, to na pewno ma jakieś znaczenie. Zbiegła po schodach, sunąc dłonią po poręczy z mosiężnymi zdobieniami i powtarzając te trzy słowa. I obraz, i ukryty napis bardzo ją intrygowały, ale było coś jeszcze: do jej serca wkradł się jakiś lęk. Podobny do tego, jaki odczuwała, gdy jako mała dziewczynka stała u szczytu schodów i zbierała się w sobie, żeby w końcu wsunąć głowę do wnętrza ciemnego strychu.
– Przyznaj, że to cacko. Czyste quattrocento.
Menchu Roch nie miała na myśli żadnego z licznych obrazów, które wisiały na ścianach jej własnej galerii. Jasnymi, przesadnie umalowanymi oczami popatrywała na szerokie ramiona Maxa, pogrążonego w pogawędce ze znajomym przy barze kafejki. Max, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, o plecach jak u pływaka, opiętych dobrze skrojoną marynarką, swoje długie włosy nosił związane ciemną jedwabną wstążką w krótki kucyk. Ruchy miał powolne i gibkie. Menchu zmierzyła go taksującym spojrzeniem, po czym umoczyła usta w oszronionym kieliszku martini. Na jej twarzy malowała się duma posiadaczki. Max był jej najnowszym kochankiem.
– Czyste quattrocento – powtórzyła, smakując równocześnie słowa i drinka. – Nie kojarzy ci się z cudownymi brązami włoskimi?
Julia przytaknęła niechętnie. Znały się od lat, ale nie przestawało jej dziwić, jak łatwo przyjaciółka wprowadza rozmaite dwuznaczności w świat pojęć artystycznych.
– Którykolwiek z tych brązów, myślę o oryginałach, wyniósłby cię taniej.
Menchu zaśmiała się cynicznie.
– Taniej niż Max…? Co do tego nie ma wątpliwości. – Westchnęła z emfazą i rozgryzła oliwkę z martini. – W każdym razie Michał Anioł rzeźbił ich w stroju Adama. Nie musiał ich ubierać kartą American Express.
– Nikt cię nie zmusza, żebyś płaciła jego rachunki.
– Ot i cała kabała, kotek. – Właścicielka galerii zatrzepotała powiekami z teatralną lubością. – Właśnie, nikt mnie nie zmusza. Te rzeczy.
I dopiła swojego drinka, podnosząc przy tym z minoderią mały palec, co było z jej strony umyślną prowokacją. Zbliżała się już do pięćdziesiątki i była zdania, że każdy zakątek świata kipi seksem, nawet najsubtelniejsze detale dzieł sztuki. Może dlatego w stosunku do mężczyzn nieodmiennie manifestowała tę samą wyrachowaną, zaborczą naturę, co podczas wyceniania wartości malarskiego dzieła. O właścicielce Galerii Roch znajomi powiadali, że nie przepuściła żadnej okazji, by zawładnąć interesującym ją obrazem, mężczyzną lub działką kokainy. Ciągle mogła uchodzić za kobietę atrakcyjną, aczkolwiek nie potrafiła ukryć tego, co w kontekście jej wieku César określał zjadliwie jako „anachronizm estetyczny”. Menchu opierała się starości między innymi dlatego, że ta jej się wcale nie podobała. I jakby na przekór samej sobie epatowała wyrachowaną wulgarnością, również w doborze makijażu, strojów i kochanków. Co więcej, by utwierdzić się w przekonaniu, że każdy marszand czy antykwariusz to po prostu wykwalifikowany łajdak, czasami aż kłuła w oczy nieokrzesaniem, rozmyślnie wprawiała w zakłopotanie swoich rozmówców i publicznie szydziła z całego, bądź co bądź zamkniętego, środowiska zawodowego, w jakim się obracała. Chełpiła się tym ze swobodą równą tej, z jaką utrzymywała, że najdzikszy orgazm w życiu przeżyła kiedyś, masturbując się przed skatalogowaną i numerowaną reprodukcją Dawida Donatella. O powyższym epizodzie César z niemal kobiecym okrucieństwem mawiał, że było to jedyne świadectwo naprawdę dobrego gustu, jakim Menchu Roch mogła się w życiu pochwalić.
– Co robimy z van Huysem? – spytała Julia.
Menchu raz jeszcze przyjrzała się odbitkom leżącym na stole pomiędzy jej kieliszkiem a kawą przyjaciółki. Z jej umalowanymi na niebiesko oczami korespondowała również niebieska przykrótka sukienka. Bez jakiegokolwiek podtekstu Julii przyszło do głowy, że ze dwadzieścia lat temu Menchu musiała być naprawdę ładna. Przynajmniej w niebieskim.
– Nie wiem jeszcze – odparła właścicielka galerii. – U Claymore’a są skłonni wystawić go w obecnym stanie… Trzeba by sprawdzić, czy ten napis nie podniesie jego wartości.
– Masz pojęcie?
– Cudowna sprawa. Trafiło ci się jak ślepej kurze ziarno.
– Pogadaj z właścicielem.
Menchu wsunęła zdjęcia do koperty i skrzyżowała nogi. Dwaj młodzieńcy, popijający aperitif przy sąsiednim stoliku, oczami znawców zlustrowali ukradkiem jej opalone uda. Julia aż się wzdrygnęła, pełna oburzenia. Zabawne było patrzeć, jak Menchu z rozmysłem dozuje swoje efekty specjalne przeznaczone dla męskiej publiczności, ale chwilami te jej manewry ocierały się o przesadę. Zdecydowanie – tu Julia zerknęła na kwadratową omegę, którą nosiła po wewnętrznej stronie lewej ręki – nie była to pora na eksponowanie bielizny.
– Właściciel nie jest problemem – przekonywała Menchu. – To uroczy staruszek na wózku. Jak się dowie, że odkrywając napis, podniosłyśmy wartość obrazu, z pewnością wpadnie w zachwyt… Ma natomiast bratanicę z mężem, i to są pijawki.
Max dalej rozmawiał przy barze, ale świadom swoich obowiązków, co chwila odwracał się i posyłał im wspaniały uśmiech. Kto tu mówi o pijawkach – pomyślała Julia, ale zachowała komentarz dla siebie. Wprawdzie dla Menchu nie miało to istotnego znaczenia, w sprawach męskich zawsze wykazywała się przecież niespotykanym cynizmem, lecz Julia dobrze pojmowała siłę konwenansu i nie śmiałaby posunąć się za daleko.
– Do aukcji zostały dwa miesiące – rzekła, nie zwracając uwagi na Maxa. – To naprawdę ostatni moment, żebym zdążyła zdjąć werniks, odsłonić napis i nałożyć werniks na nowo… – Tu zamyśliła się na chwilę. – Dalej, trzeba zgromadzić dokumentację na temat samego obrazu i jego postaci, napisać raport, to też potrwa. Zgodę właściciela muszę mieć natychmiast.
Menchu skinęła głową. Wiedziała, że są obszary, gdzie frywolność trzeba odstawić na bok, w sprawach zawodowych była przebiegła jak lis. W tej transakcji pełniła rolę pośrednika, bo właściciel van Huysa nie miał zielonego pojęcia o mechanizmach rynku. To ona pertraktowała z madrycką filią domu aukcyjnego Claymore.
– Zadzwonię do niego jeszcze dziś. Nazywa się don Manuel, ma siedemdziesiąt lat i uwielbia, jak powiedział, rozmawiać z ładną dziewczyną, która tak się zna na interesach.
Julia zauważyła, że chodzi o coś jeszcze. Jeżeli odsłonięty napis łączył się jakoś z historią przedstawionych na obrazie postaci, Claymore to wykorzysta i podniesie cenę wywoławczą. Może Menchu mogłaby zdobyć dodatkową dokumentację.
– Raczej nie. – Właścicielka galerii wysiliła pamięć, krzywiąc przy tym usta. – Wszystko dałam ci razem z obrazem, więc sama kombinuj, kobieto. Możesz się wykazać.
Julia otworzyła torebkę i dłużej niż zwykle szperała w poszukiwaniu paczki papierosów. Wreszcie powoli wydobyła jednego i popatrzyła na przyjaciółkę.
– Mogłybyśmy zwrócić się do Alvara.
Menchu aż uniosła brwi ze zdumienia. Właściwie mogła powiedzieć, że skamieniała jak żona Noego czy Lota, czy jakżeż się nazywał ten kretyn, któremu sprzykrzyło się w Sodomie… A może zamieniła się w słup soli. Jak było, tak było, nieważne.
– Tuś mnie zabiła, koleżanko – aż zachrypła nieco z ekscytacji. Zwietrzyła niezłe emocje. – Bo Álvaro i ty…
Zawiesiła głos z wyrazem nagłego, wystudiowanego zaniepokojenia na twarzy. Zawsze przybierała taką minę, gdy w grę wchodziły przesadnie, jej zdaniem, zawikłane problemy sercowe innych osób. Julia mężnie wytrzymała jej spojrzenie.
– Nie znamy lepszego historyka sztuki – powiedziała tylko. – Tu nie chodzi o mnie, ale o obraz.
Po chwili widocznego głębokiego namysłu Menchu skinęła głową. Jasne, to sprawa Julii. Sprawa jak najbardziej intymna, „kochany pamiętniku”, te rzeczy. Ale na jej miejscu nie ładowałaby się w to. Jak mawia ta stara ciota César, in dubio pro reo[4]. Czy może in pluvio[5]?
– Możesz być pewna, że wyleczyłam się z Alvara.
– Z niektórych cierpień, słonko, nie sposób się wyleczyć. Dopiero rok minął, zapomnij. Znam ten ból.
Julia uśmiechnęła się kpiąco do samej siebie, na próżno usiłując to ukryć. Rzeczywiście mijał rok, od kiedy Álvaro i ona zakończyli długotrwały związek. Menchu była wprowadzona w szczegóły, sama zresztą przy jakiejś okazji wygłosiła (niepytana) własną prognozę, nazywając rzeczy po imieniu. Powiedziała wtedy chyba, że w ostatecznym rozrachunku, kobieto, żonaty mężczyzna zawsze zostanie przy swojej ślubnej. Bo po latach na przemian prania gaci i rodzenia kolejnych bachorów każda postanawia walczyć. „A oni już tacy są – perorowała Menchu z nosem zanurzonym w kreskę koki, pociągając raz po raz – w głębi duszy potwornie lojalni. (Snif). Skurwiele”.
Julia wypuściła z ust spory kłąb dymu i zajęła się resztką swojej kawy. Piła powoli, uważając, żeby ani kropla nie skapnęła z filiżanki. To było bardzo nieprzyjemne zerwanie, gorzkie słowa, trzask drzwiami. Ból powracał przy byle wspomnieniu. A także za każdym razem, kiedy – trzy, może cztery razy – przypadkowo spotkała Alvara na jakimś wykładzie czy w muzeum. Zdobywali się wówczas na szczyty elegancji: „Ładnie wyglądasz, uważaj na siebie” i tym podobne. Zasadniczo obydwoje uważali się za ludzi cywilizowanych, których – wyjąwszy pewien epizod z przeszłości – łączył obiektywny przedmiot pracy, czyli sztuka. Słowem, ludzie światowi. Dorośli.
Zauważyła, że Menchu obserwuje ją z niezdrowym zainteresowaniem i zapewne aż oblizuje się na samą myśl o kolejnych miłosnych intrygach, w których będzie mogła maczać palce jako doradczyni w sprawach taktyki. Właścicielka galerii nie mogła darować przyjaciółce, że ta po zerwaniu z Alvarem przeżyła zaledwie kilka sporadycznych, niewartych plotki przygód: „Popadasz w ascezę, kotek – wkładała jej do głowy. – Z nudów można umrzeć. Musi cię znowu porwać namiętność, otchłań namiętności…”. Z tego punktu widzenia zatem ledwie wzmianka o Alvarze rysowała na horyzoncie interesujące możliwości rozwoju sytuacji.
Julia była tego świadoma, ale nie miała za złe przyjaciółce. Menchu to Menchu, od zarania taka jest. Przyjaciół się nie wybiera, to oni wybierają ciebie i albo ich odrzucisz, albo przyjmiesz z dobrodziejstwem inwentarza. Tego też nauczył ją César.
Z papierosa został nikły niedopałek, więc zdusiła go w popielniczce i zwróciła się do Menchu z wymuszonym uśmiechem:
– Álvaro nie jest istotny. Tak naprawdę ćwieka zabił mi van Huys. – Zawahała się chwilę, szukając odpowiednich słów, żeby wyrazić niezbyt jeszcze jasne myśli. – Coś w tym obrazie wykracza poza normę.
Menchu wzruszyła obojętnie ramionami, jakby dumała nad czymś innym.
– Wyluzuj, maleńka. Obraz to tylko płótno czy drewno, farba i werniks… Liczy się to, co zostanie w portfelu z chwilą, gdy ten obraz zmieni właściciela. – Zerknęła na szerokie ramiona Maxa i zatrzepotała powiekami z zadowoleniem. – A cała reszta to anegdotki.
Przez cały spędzony wspólnie okres Julia uważała, że Álvaro odpowiada najściślej stereotypowi historyka sztuki. Swoim wyglądem i strojem jeszcze utwierdzał ją w tym przekonaniu: miłe wejrzenie, pod czterdziestkę, angielskie marynarki w pepitkę, trykotowe krawaty. Na domiar złego palił fajkę, co było szczytem szczytów. Do tego stopnia, że kiedy ujrzała go wtedy pierwszy raz w auli – wykład miał tytuł Sztuka a człowiek – dobry kwadrans minął, nim zdołała skupić się na wygłaszanych przezeń słowach, bo nie mogła pogodzić się z tym, że ktoś o wyglądzie tak młodziutkiego profesora może być właśnie profesorem. I później, kiedy pożegnał się do następnego tygodnia i wszyscy wyszli na korytarz, podeszła do niego jak gdyby nigdy nic, w pełni świadoma tego, co nastąpi: powtórka z odwiecznego, niezbyt oryginalnego schematu, typowy układ profesor–studentka, wszystko z góry wiadomo, jeszcze zanim Álvaro obrócił się na pięcie od drzwi i pierwszy raz uśmiechnął do Julii. W całej tej historii – tak to przynajmniej postrzegała, kiedy rozważała wszystkie za i przeciw – była jakaś nieuchronność, cudownie klasyczny fatalizm rozpisany przez Los. Ten punkt widzenia pociągał ją szczególnie od czasów szkolnych, kiedy to przełożyła z greckiego rodzinne intrygi genialnego Sofoklesa. Gdy później postanowiła poruszyć ów temat z Cesarem, antykwariusz, który od lat był jej konfidentem w sprawach sercowych – pierwszy raz wystąpił w tej roli, gdy Julia nosiła jeszcze warkoczyki i podkolanówki – wzruszył jedynie ramionami i umyślnie niedbałym tonem zjechał tę wyświechtaną historię, przerobioną już, kochanie, w trzystu drętwych powieściach i tyluż filmach, zwłaszcza (pogardliwy grymas) francuskich i amerykańskich: „Przyznasz, księżniczko, że w tym świetle temat nabiera cech wręcz szkaradnych…”. Tylko tyle, nic więcej. Ze strony Cesara nie usłyszała ani ostrych wymówek, ani ojcowskich rad, które zresztą, o czym doskonale oboje wiedzieli, na nic by się nie zdały. César nie miał dzieci i zanosiło się, że tak będzie zawsze, ale posiadał dar przydatny w podobnych sytuacjach. W którymś momencie swojego życia antykwariusz nabrał pewności, że nikt nie potrafi uczyć się na cudzych błędach i że w konsekwencji jedyne, co może zrobić szanujący się opiekun – w obecnym przypadku on sam – to usiąść obok swojej podopiecznej, wziąć ją za rękę i życzliwie wysłuchać historii o kolejnych uniesieniach i cierpieniach, a mądra natura niech tymczasem prowadzi swą nieuchronną grę.
– W kwestiach sercowych, księżniczko – mawiał César – nie wolno dawać rad ani podsuwać rozwiązań… Co najwyżej czystą chusteczkę w stosownym momencie.
I tak właśnie postąpił, kiedy nadszedł koniec, kiedy przybiegła do niego nocą, z mokrymi włosami, z błędnym wzrokiem lunatyczki, i usnęła mu na kolanach. Jednak do tamtego pierwszego spotkania na korytarzu wydziału doszło znacznie, znacznie wcześniej. Nie było istotniejszych odstępstw od z góry wiadomego scenariusza. Rytuał dokonał się wedle z dawna ustalonych, przewidywalnych reguł, aczkolwiek przyniósł nadspodziewanie zadowalające efekty. Julia miała już za sobą kilka przygód, ale któregoś wieczoru, kiedy pierwszy raz znalazła się z Alvarem w szerokim łóżku hotelowym, również pierwszy raz w życiu poczuła potrzebę wypowiedzenia tych bolesnych, bezwstydnych słów „kocham cię”. Słuchała siebie w zdumieniu i szczęściu, słuchała tych słów, których dotąd nigdy nie miała zamiaru wygłaszać, a teraz dobiegały z jej ust, przybrane w nieznany, jękliwy albo płaczliwy ton. Rano, gdy przebudziła się z nosem wtulonym w pierś Alvara, ukradkiem odgarnęła włosy z twarzy i przyjrzała się jego śpiącemu profilowi, wyczuwając policzkiem puls jego serca. A kiedy wreszcie otworzył oczy, napotkał wzrokiem jej spojrzenie i się uśmiechnął, Julia z absolutną pewnością zrozumiała, że go kocha. Zrozumiała też, że kiedyś będzie miała innych kochanków, ale z żadnym nie doświadczy tego, co czuła w tym momencie. W końcu dwadzieścia osiem miesięcy później, przeżytych intensywnie co do dnia, przyszła chwila gorzkiego przebudzenia z tej miłości i Julia prosiła Cesara, żeby wyjął z kieszeni swoją słynną chusteczkę. „Tę straszliwą chusteczkę – powtórzył z właściwą sobie teatralną emfazą antykwariusz, na poły żartobliwie, ale i złowieszczo jak Kasandra – chusteczkę, którą potrząsamy, żeby pożegnać się na zawsze…” W skrócie tak wyglądała cała historia.
Rok wystarczył, by zaleczyć rany, ale wspomnienia zostały. Prawdę mówiąc, Julia nie zamierzała się ich wyzbywać. Wcześnie dorosła, nabierając przy tym przekonania – które bez kompleksów wpoiła sobie dzięki naukom Cesara – że życie jest jak droga restauracja, gdzie zawsze na koniec podsuwają ci rachunek, co wcale nie oznacza konieczności zapomnienia o delicjach, których się wcześniej kosztowało. Teraz znów o tym myślała, obserwując, jak Álvaro rozkłada książki na stole i robi notatki na kwadratowych fiszkach z białego brystolu. Fizycznie prawie się nie zmienił, choć tu i ówdzie pojawiły się ślady siwizny. Oczy wciąż miał spokojne i inteligentne. Niegdyś kochała te oczy i te smukłe długie dłonie zakończone okrągłymi gładkimi paznokciami. Patrzyła, jak przesuwa palcami stronice, jak trzyma pióro wieczne, i nieoczekiwanie odezwała się w niej melancholia. Po krótkiej analizie Julia uznała ten odruch za całkowicie zrozumiały. Dawne uczucia wprawdzie wygasły na zawsze, ale przecież te dłonie pieściły kiedyś jej ciało. Na jej skórze pozostawił swój ślad każdy, najmniejszy nawet gest Alvara, jego dotyk i ciepło. Kolejne romanse nie były w stanie ich zatrzeć.
Zdołała opanować wzruszenie. Za nic w świecie nie chciałaby teraz dać się omotać nostalgii. Ta kwestia zresztą nie miała zasadniczego znaczenia – przecież nie przyszła tu babrać się we wspomnieniach – dlatego skupiła uwagę na słowach swojego eksnarzeczonego, nie zaś na nim samym. Pierwsze pięć minut musiało być kłopotliwe. Álvaro spoglądał na nią zamyślony, usiłując odgadnąć, jak wielkiej wagi rzecz przywiodła ją do niego po tylu miesiącach. Po chwili, odprężony i uprzejmy, już uśmiechał się życzliwie jak stary przyjaciel albo kolega po fachu, gotów przyjść jej z pomocą. Tak dobrze znała jego profesjonalny spokój, milczenie przerywane co chwila wypowiadanymi po cichu rzeczowymi uwagami. Tylko raz (wyjąwszy moment zdziwienia tuż na początku) dostrzegła w jego oczach cień niepewności, kiedy wyłuszczała mu problem z obrazem. Przemilczała jedynie kwestię ukrytego napisu, jako że obydwie z Menchu postanowiły na razie trzymać ten fakt w tajemnicy. Álvaro potwierdził, że zna dobrze malarza, obraz i epokę, w której powstał, nie miał tylko pojęcia, że dzieło będzie wystawione na sprzedaż i że Julii powierzono jego odrestaurowanie. Zapewnił, że nie musi się podpierać kolorowymi zdjęciami, które przyniosła Julia, ma wiedzę o tamtych czasach i przedstawionych na obrazie osobistościach. Mówiąc to, sunął palcem wskazującym po kartkach starej historii średniowiecza w poszukiwaniu daty, skupiony i pozornie obojętny wobec łączącej ich niegdyś zażyłości, którą Julia niemal wyczuwała w powietrzu, jakby to był całun jakiejś zjawy. Może on ma identyczne wrażenie – pomyślała. – Kto wie, może ona sama wydaje mu się już zbyt odległa, obojętna?
– Spójrz, tu go masz – odezwał się nagle i Julia uczepiła się zmysłami tego głosu, jak tonący chwyta się kawałka deski, konstatując z ulgą, że nie jest w stanie robić dwóch rzeczy naraz: wspominać dawnego Alvara i słuchać go w tej chwili. Bez trudu przegnała precz nostalgię, a ukojenie na jej twarzy musiało być rzeczywiście ogromne, skoro Álvaro aż uniósł brwi ze zdumienia. Zaraz jednak powrócił do trzymanej w ręku książki. Julia zerknęła na tytuł: Szwajcaria, Burgundia i Niderlandy w XIV i XV stuleciu. – Patrz – Álvaro wskazał jakieś nazwisko w tekście, po czym przesunął palec na zdjęcie obrazu, które Julia położyła obok na stole. – FERDINANDUS OST. D. to rodzaj wizytówki tego gracza w czerwonym, po lewej stronie. Van Huys namalował Partię szachów w tysiąc czterysta siedemdziesiątym pierwszym roku, więc nie możemy mieć żadnych wątpliwości. To Ferdynand Altenhoffen, książę Ostenburga, Ostenburgensis Dux, urodzony w tysiąc czterysta trzydziestym piątym, a zmarły w… tak, w siedemdziesiątym czwartym. Kiedy pozował do obrazu, miał ze trzydzieści pięć lat.
Julia wzięła fiszkę ze stołu i zanotowała te dane.
– Gdzie leżał Ostenburg…? W Niemczech?
Álvaro potrząsnął głową i otworzył atlas historyczny.
– Ostenburg był księstwem, które pokrywało się mniej więcej z Rodowingią Karola Wielkiego… Leżał tu, na pograniczu francusko-niemieckim, między Luksemburgiem a Flandrią. Przez cały piętnasty i szesnasty wiek książęta ostenburscy usiłowali zachować niezależność, ale najpierw ich domenę wchłonęła Burgundia, a później Austria cesarza Maksymiliana. Dynastia Altenhoffenów wygasła właśnie wraz z tym Ferdynandem, ostatnim księciem Ostenburga, który na obrazie gra w szachy… Jak chcesz, mogę zrobić ci odbitki.
– Będę wdzięczna.
– Nie ma sprawy. – Álvaro usiadł wygodnie w fotelu, z szuflady biurka wyjął puszkę z tytoniem i przystąpił do nabijania fajki. – Rzecz jasna, dama koło okna, podpisana BEATRIX BURG. OST. D., to nie kto inny jak Beatrycze Burgundzka, księżna małżonka. Widzisz…? Beatrycze wyszła za Ferdynanda Altenhoffena w tysiąc czterysta sześćdziesiątym czwartym, gdy miała dwadzieścia trzy lata.
– Z miłości? – Julia uśmiechnęła się zagadkowo, patrząc na fotografię.
Na twarzy Alvara też pojawił się nieco wymuszony uśmiech.
– Niewiele ślubów w tym środowisku zawierano z miłości… Tym małżeństwem wuj Beatrycze, książę Burgundii Filip Dobry, chciał zawiązać z Ostenburgiem sojusz wymierzony przeciwko Francji, która miała apetyt na obydwa księstwa. – Przyjrzał się zdjęciom i wsunął fajkę w zęby. – Ferdynand Ostenburski miał szczęście, bo Beatrycze była akurat bardzo piękna. Tak przynajmniej podają Roczniki burgundzkie Nicolasa Flavina, najważniejszego kronikarza tamtej epoki. Twój van Huys chyba podziela tę opinię. O ile mi wiadomo, malowano ją już wcześniej, bo Pijoan wspomina dokument, z którego wynika, że van Huys był czas jakiś nadwornym malarzem Ostenburga… Ferdynand Altenhoffen przyznaje mu w sześćdziesiątym trzecim roku pensję roczną w wysokości stu funtów, z czego połowę dostawał na Świętego Jana, a drugą na Boże Narodzenie. W tym samym dokumencie pojawia się zlecenie namalowania portretu Beatrycze, która wówczas była dopiero zaręczona z księciem, bien au vif[6].
– Jest jeszcze jakaś wzmianka?
– I to niejedna. Van Huys osiągnął bardzo ważną pozycję. – Álvaro wyciągnął teczkę z kartoteki. – Jean Lemaire w swojej Couronne Margaridique, napisanej na cześć gubernatorowej Niderlandów Małgorzaty Austriaczki, wspomina Pierre’a z Brugii (czyli van Huysa), Hughesa z Gandawy (van der Goesa) i Dietrica z Leuven (Dietrica Boutsa), których wymienia jednym tchem obok króla malarzy flamandzkich Johannesa (czyli van Eycka). W poemacie czytamy dosłownie: Pierre de Brugge, qui tant eut les traits utez, „co miał tak czystą kreskę…”. Te słowa napisano dwadzieścia pięć lat po śmierci van Huysa. – Przejrzał uważnie dokumentację. – Ale masz i wzmianki starsze. Na przykład w inwentarzu Królestwa Walencji stoi, że Alfons V Szczodry posiadał dzieła van Huysa, van Eycka i innych zachodnich mistrzów, wszystkie zresztą zaginione… W tysiąc czterysta pięćdziesiątym czwartym roku Bartolomeo Fazio, bliski krewny Alfonsa V, w księdze De viribus illustris pisze o nim: Pietrus Husyus, insignis pictor[7]. Inni autorzy, głównie Włosi, nazywają go Magistro Piero van Hus, pictori in Brugia. Dalej, Guido Rasofalco w tysiąc czterysta siedemdziesiątym roku o jego obrazie, który też nie zachował się do naszych czasów, mianowicie o Ukrzyżowaniu, wspomina słowami: Opera buona di mano di un chiamato Piero di Juys, pictor famoso in Fiandra[8]. Z kolei inny włoski autor, tym razem anonimowy, o zachowanym do dziś obrazie van Huysa Rycerz i diabeł pisze: A magistro Pietrus Juisus magno et famoso flandesco fuit depictum[9]… Dodajmy do tego, że w wieku szesnastym wspominają o nim Guicciardini i van Mander, a w dziewiętnastym James Weale w swoich książkach o wielkich mistrzach flamandzkich. – Zebrał fiszki, wsunął ostrożnie do teczki i odstawił ją do kartoteki. Następnie zagłębił się w fotelu i popatrzył z uśmiechem na Julię. – Zadowolona?
– I to jak. – Dziewczyna przeglądała świeżo porobione notatki. Po chwili podniosła głowę, odgarnęła włosy z oczu i popatrzyła zaciekawiona na Alvara. – Można by pomyśleć, żeś się wcześniej przygotował do wykładu… Jestem normalnie porażona.
Przez jego twarz przemknął uśmiech. Profesor nie śmiał spojrzeć Julii w oczy, wbił więc wzrok w jedną z leżących na stole fiszek.
– Na tym polega moja praca – odrzekł ni to w zamyśleniu, ni to wymijająco.
Nie wiedząc za bardzo dlaczego, Julia poczuła się skrępowana.
– Czyli że ciągle jesteś w tej swojej pracy świetny… – Spoglądała na niego przez parę sekund z ciekawością, po czym wróciła do notatek. – Mamy sporo wzmianek o autorze i dwóch postaciach… – Pochyliła się nad reprodukcją obrazu i położyła palec na drugim graczu. – Pozostaje ten.
Álvaro, zajęty nabijaniem fajki, przez chwilę nie odpowiadał, marszczył tylko czoło.
– Trudno go precyzyjnie zidentyfikować – powiedział wreszcie, wypuszczając z ust kłąb dymu. – Napis nie jest szczególnie klarowny, aczkolwiek można tu wysunąć pewną hipotezę: RUTGIER AR. PREUX… – Zamilkł i zapatrzył się w cybuch fajki, jakby tam spodziewał się znaleźć potwierdzenie własnych słów. – Rutgier może oznaczać Roger, Rogelio albo Rugiero, to imię miało w owym czasie z dziesięć wariantów… Jeżeli Preux to nazwisko albo zawołanie rodowe, wówczas stoimy w ślepym zaułku, ponieważ kroniki nie wspominają o jakimkolwiek człowieku nazwiskiem Preux, który by się zapisał w dziejach czymś istotnym. Ale słowa preux używano w późnym średniowieczu także jako przymiotnika czy wręcz rzeczownika na oznaczenie kogoś odważnego, rycerskiego. Weźmy chociażby dwa znane przykłady: tak właśnie określano Lancelota i Rolanda… We Francji i w Anglii podczas pasowania na rycerza przypominano formułę: soyez preux, czyli: bądź wierny, śmiały. Tym zaszczytnym tytułem mógł się mienić sam kwiat rycerstwa.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Álvaro popadł w ton dobitny, wręcz mentorski, jak zwykle, gdy rozmowa toczyła się wokół zagadnień związanych z jego specjalizacją. Dla Julii była to dość kłopotliwa świadomość, bo budziła w niej wspomnienia, odegnane kiedyś skrupuły w związku z uczuciem, które zagościło dawno temu w jej prywatnym czasie, w jej przestrzeni, odcisnęło się trwale na jej charakterze. Okruchy innego życia, innej namiętności, starannie podminowanej i zniszczonej, odesłanej precz jak książka na najwyższą półkę, żeby tam pokrył ją kurz. Namiętności, która jednak ciągle się odzywała.
Są sposoby, była pewna, żeby się przed tym obronić. Skupić myśli wyłącznie na sprawach bieżących. Mówić, domagać się szczegółów, choćby i niepotrzebnych. Nachylać się nad stołem, niby po to, żeby porobić nowe notatki. Uwierzyć, że obok stoi zupełnie inny Álvaro, co w pewnym sensie było prawdą. Wmówić sobie, że tamto wydarzyło się w odległej epoce, dawno temu i gdzie indziej. Zachowywać się, czuć, jakby wspomnienia dotyczyły nie ich obydwojga, lecz innych osób, o których kiedyś się usłyszało, ale których los był im całkowicie obojętny.
Wyjściem z sytuacji mogło być zapalenie papierosa, czego Julia nie omieszkała zrobić. Tytoniowy dym w płucach przywrócił jej wewnętrzną równowagę, pozwolił nieco zobojętnieć. Powolny, mechaniczny rytuał palenia przyniósł jej wyraźne odprężenie. Wreszcie zwróciła się do Alvara, gotowa do dalszej rozmowy.

 
Wesprzyj nas