Mroczny, gotycki thriller Sarah Gailey, określanej jako jeden z najostrzejszych i najzabawniejszych głosów współczesnej popkultury. Vera wraca do domu, musi zaopiekować się umierającą matką. Powrót do rodzinnego domu to zazwyczaj powrót do dzieciństwa, dobrych wspomnień, podróż przepełniona nostalgią. Ale nie dla Very…


Czuj się jak w domu. Chociaż… może lepiej nie?  

Powroty bywają trudne. Dla Very powrót oznacza przyjazd do Domu Crowdera – miejsca, w którym się wychowała i które przez wiele lat stanowiło jej bezpieczną przystań. Ale w którym też jej ojciec, seryjny morderca, pozbawiał życia swoje ofiary.  
 
Teraz, kiedy jej matka jest umierająca, Vera na nowo musi zmierzyć się z traumą z dzieciństwa. Na dodatek wśród rzeczy w domu znajduje skrawki notatek pisanych ręką ojca. Wie, że pochodzą z jego dziennika, jednak zeszyt zaginął dawno temu. Skąd się tu wzięły? Kto je podrzucił i dlaczego? A może – chociaż wydaje się to nieprawdopodobne – to dom próbuje jej coś przekazać?
 
Fundamenty owianego złą sławą Domu Crowdera wciąż jeszcze skrywają nieodkryte tajemnice. Pytanie tylko, jak głęboko sięga zgnilizna. 

Sarah Gailey – amerykańska pisarka, jeden z najostrzejszych i najzabawniejszych głosów współczesnej popkultury. Autorka powieści fantasy, science fiction, kryminałów, opowiadań i komiksów. Laureatka nagrody Hugo i bestsellerowa aautorka fantastyki spekulacyjnej. Jej książki z obszaru literatury faktu zostały opublikowane przez dziesiątki międzynarodowych wydawnictw, a powieści wydane w ponad siedmiu różnych językach. Mieszka w Los Angeles.

Sarah Gailey
Prawie jak w domu
Przekład: Robert J. Szmidt
Wydawnictwo Mova
Premiera: 28 sierpnia 2024
 
 

ROZDZIAŁ 1

Dom Crowdera wnikał w ziemię jak wilgotne powietrze w rozgrzaną skórę.
Vera przewidywała, że powrót do miejsca, w którym dorastała, będzie trudny. Niewiele brakowało, by wycofała się w ostatniej chwili, znajdując sobie idealną wymówkę: jestem tak bardzo zapracowana, że nie mam czasu patrzeć, jak umierasz.
Osłoniła teraz oczy rozprostowaną dłonią, próbując zmniejszyć ilość blasku bijącego od rozświetlonych słońcem szyb w oknie sypialni jej rodziców. Dłużej nie mogła czekać.
Podobnie jak jej matka.
Stała jedną stopą na trawniku, drugą na podjeździe, pocąc się, spięta do granic, jakby nawet stąd mogła dosłyszeć jęki konającej wewnątrz Daphne. Ten dom zbudowano jednak tak, by nie wpuszczał do środka wiatru i nie wypuszczał na zewnątrz żadnych dźwięków. Stał więc przed nią, czekając cierpliwie, aż wejdzie, i nie ujawniając swych sekretów niezależnie od tego, jak długo czy hardo na niego patrzyła.
Ojciec Very, Francis Crowder, zbudował ten dom na długo przed jej urodzeniem, tuż po poślubieniu matki. Zanim to wszystko zdążyło się wydarzyć, zanim wszyscy poznali jego nazwisko. Postawił go parą silnych rąk dokładnie pośrodku trawiastej działki i oto są: dwie kondygnacje nad poziomem ziemi i jedna wkopana w głąb. Wymurował go dla Daphne, by miała gdzie żyć i umrzeć, a ona – na co wszystko wskazywało – spełni jego życzenie.
Francis nie otrzyma szansy na skonanie we własnym domu.
To nie jest już możliwe.
Tylko ta konstatacja mogła skłonić Verę do powrotu tutaj, jeśli nie liczyć głosu potwornie schorowanej matki, która zadzwoniła i zaprosiła ją do siebie.
Właśnie dlatego stała tak długo przed Domem Crowdera, pozwalając, by późnowiosenna dusząca wilgoć wnikała głęboko w jej krtań. Posępny wygląd tej budowli łagodziła zieleń porastająca ją ze wszystkich stron. Jak okiem sięgnąć wszędzie zakwitły kwiaty, co zawsze działo się tuż przed nadejściem pełni lata, które niweczyło każde z dokonań wiosny. Powietrze było gęste od zapachów jaśminu, lilii i glicynii, oszałamiająco słodkich i tak intensywnych, że człowiek chciałby się w nie wgryźć. Vera czuła się tak, jakby próbowała oddychać świeżo wyciśniętym sokiem tryskającym bezlitośnie prosto w jej płuca, aby tam się umościć i zagnieździć na dobre. Pozostawanie na zewnątrz było dla niej niemal tak trudne jak przestąpienie progu.
Niemal.
Daphne nigdy wcześniej nie prosiła jej o przyjazd do domu. Ani razu przez te dwanaście lat. Vera powinna wiedzieć, że to oznacza, iż nie powinna robić sobie nadziei, lecz nie umiała wyzbyć się uczucia, które nabrzmiewało w jej sercu jak wrzód, po którego pęknięciu musi pozostać blizna.
Przyjechała do domu gnana nadzieją, ale nie przekroczy jego progu, dopóki się z niej nie otrząśnie. Nie mogła tam wejść obarczona takim brzemieniem.
W Domu Crowdera nadzieja była niczym kula u nogi.
Ściągnięto ją tutaj pod pozorem konieczności zrobienia porządków i towarzyszenia matce w ostatnich chwilach życia. Zyska szanse na wyprostowanie wszystkiego, dopiero gdy wywiąże się z tych zadań. Nie dokona jednak niczego, stercząc tutaj, jedną nogą na trawniku, drugą na podjeździe, oślepiana blaskiem słońca, z płucami wypełnionymi syropem.
Zmusiła się do zrobienia pierwszego kroku w kierunku domu, potem kolejnego. Trawa pod jej stopami była gęsta i sprężysta, poprzeplatana koniczyną, opita wodą z roztopów. Vera parła naprzód, zgniatając zieleń przy każdym stąpnięciu. Było to co krok łatwiejsze, ani się więc obejrzała i już stała na krawędzi werandy.
Od drewnianych stopni prowadzących na nią bił gryzący odór lepiku. Zbito je dopiero co z sekwojowych desek, w niczym nie przypominały więc białych schodów, które pamiętała sprzed dwunastu lat. Były takie inne od tych, które zrobił jej ojciec. Tamte poznała dokładnie dłońmi i stopami, tylną stroną ud, wiedziała, w którym miejscu Francis dotykał grubymi rękawicami desek, by uformować z nich kształt łączący drzwi wejściowe z trawnikiem od frontu.
Przyglądała się świeżemu drewnu, próbując dodać je do tego wszystkiego, o czym wiedziała wcześniej i co pozwalało jej zapomnieć o tak głupich pomysłach, jak wybaczenie czy powrót do domu. Daphne musiała się zarazić pomysłem zbudowania nowej werandy, przesiadując w także odnowionej niedawno szopie ogrodowej. Nowe schody oznaczały, że już od jakiegoś czasu była świadoma tego, co nieuchronnie nadchodzi. Naprawiała dom, by jej jedyna córka miała mniej problemów z jego sprzedaniem, po czym zadzwoniła do niej dosłownie w ostatnim momencie.
Vera zastanawiała się, czy robotnicy nie znaleźli czegoś podczas rozbierania starych schodów. Wydało się jej logiczne, że to, co pod nimi ukryła, musiało ulec zniszczeniu. Gdyby było inaczej, lokalne media trąbiłyby na prawo i lewo o odkryciu przedmiotów, które schowała tam przed tak wielu laty.
Media informowały przecież o każdej nowince, na którą trafiły.
Zapach świeżego drewna ofiarował jej to, czego teraz najbardziej potrzebowała: przypomnienie, jak się rzeczy naprawdę mają. Jak niemile była tutaj widziana, i to aż do tej chwili. Wdychała woń sekwoi, próbując wykrzesać z serca resztki nadziei, po czym przyglądała się bez cienia litości, jak zdychają, wijąc się w bólach, dopóki nie ostygną i nie znieruchomieją do reszty.
Tak należało postąpić: wyzbyć się nadziei, i to do cna. Tylko to mogła zrobić. Wiedziała przecież doskonale, że są uczucia, które w tym domu nie zdołają przeżyć.
Ciemna plama na nowiuteńkim drewnie okazała się lepka, przywarła do podeszwy buta, jakby chciała ściągnąć Verę na sam dół. Stając na najwyższym stopniu, pstryknęła palcami prawej dłoni – zrobiła to czterokrotnie, raz po raz. To był jej stary nawyk, dziecięcy tik, którego się wyzbyła, opuszczając dom. Zerknęła na rękę szczerze zdziwiona, zszokowana nawet tym pokazem zdrady, ale palce nie zamierzały za nic przepraszać. Pamiętały dobrze, co powinny robić, by poczuła się bezpieczna, pamiętały to z czasów, gdy była tak młoda, że poddała się przesądowi i nie robiła nic, by się od niego uwolnić. Wiedziały doskonale, że tylko dzięki tym czterem pstryknięciom zdołała stać się tym, kim obecnie jest.
Drzwi frontowe Domu Crowdera wyglądały na szczęście tak jak dawniej. To o nie opierał się ojciec, gdy budował ten dom, to one zamknęły się za nią, gdy wyjeżdżała stąd wiele lat temu. Miały barwę głębokiej ciemnej zieleni, wyposażono je w mosiężną gałkę i prostokątne okienko umiejscowione trzydzieści centymetrów powyżej poziomu jej oczu. Zbyt wysoko jak dla niej, ale tak miało być, ponieważ służyło ojcu do sprawdzania, kto stoi na zewnątrz.
Jej klucz otworzył zamek bez jednego zacięcia czy zgrzytu. Farba rozgrzała wnętrze przytkniętej do skrzydła dłoni Very. Ujęta palcami aksamitnie gładka gałka poddała się natychmiast, praktycznie bez oporu, wpuszczając ją do domu zbudowanego przez ojca.
Drzwi zamknęły się za nią bezszelestnie.
Minęło dwanaście lat, odkąd po raz ostatni stała po tej ich stronie. Pokrywający ją pot sechł błyskawicznie w klimatyzowanym wnętrzu mrocznego przedsionka, szybko zastąpiła go wciąż lepka gęsia skórka.
Wyciągnęła dłoń i nie patrząc, upuściła klucz do czarki na stoliku pod ścianą, przeznaczonej wyłącznie do tego celu, znajdującej się w tym samym miejscu, odkąd pamiętała, do czarki, która pozostanie tutaj, póki Vera nie odeśle jej ze wszystkimi rzeczami należącymi wcześniej do jej matki. Klucz opadł na dno naczynia z czystym brzękiem.
Dom natychmiast pochłonął ten dźwięk, ponieważ doskonale wiedział, co robić, by zachować idealną ciszę.
Vera wciągnęła do płuc zastałe powietrze miejsca, w którym przyszła na świat. Miejsca, w którym dorastała. Miejsca, które porzuciła.
Miejsca, w którym zamierzała umrzeć jej matka.

ROZDZIAŁ 2

Po głębszym zastanowieniu Vera uzmysłowiła sobie w końcu, że o powrocie zaczęła myśleć jakieś dwie posady temu. Któryś z kolegów zobaczył Daphne w wiadomościach, gdy zajmowała się wprowadzaniem danych w firmie produkującej wyroby z tworzyw sztucznych. Wtedy jej matka nie wyglądała jeszcze na schorowaną i nie przejawiała zainteresowania córką, a do dziennika telewizyjnego trafiła dlatego, że ogłosiła, iż zamierza przekształcić Dom Crowdera w rezydencję artystyczną. Chciała wystawić w nim serię obrazów, oprowadzać gości i prowadzić lukratywne aukcje. Człowiek, który to oglądał, dostrzegł niesamowite podobieństwo łączące Daphne i Verę (to takie oczywiste), a gdy podano nazwisko występującej kobiety, wszystko stało się jasne. Współpracownicy dowiedzieli się szybko, kim jest. I kim był jej ojciec.
Naprawdę trudno było nie powiązać tych faktów ze sobą.
Atmosfera w biurze zrobiła się napięta, dawni przyjaciele poznikali, e-maile pozostawały bez odpowiedzi, pokój socjalny pustoszał, gdy tylko do niego wchodziła. Vera sama stawiła się w kadrach, by nie musiano jej tam wzywać. Usłyszała, że w tym wypadku chodzi o najzwyklejszą redukcję stanowisk pracy, co uznała za przejaw uprzejmości ze strony pracodawcy.
Ten ciąg wydarzeń musiał mieć coś wspólnego z przeznaczeniem: drugą pracę straciła w identycznych okolicznościach, niedługo później rozwiązano z nią umowę najmu mieszkania, a Daphne zadzwoniła, gdy Vera szykowała się do rozpoczęcia kolejnego etapu życia, jak zwykle tymczasowego.
Po tej rozmowie wmawiała sobie, że jest obecnie dużo lepszą osobą, a jako dobra córka powinna wrócić do domu. Co więcej, ulżyło jej, że nie będzie musiała szukać kolejnego umeblowanego lokum ani przyzwyczajać kręgosłupa do używanego wcześniej przez inne osoby materaca albo do twardych sprężyn sofy. Nie miała także zbyt wielu rzeczy do spakowania.
Podarowała ostatnie trzy rybki dziewięciolatkowi mieszkającemu piętro niżej. Obiecał, że postara się zachować je przy życiu. Nie dawała im wielkich szans, ale to nie był już jej problem.
Nie miała także problemu z porzuceniem dawnego życia. Robiła to przecież wielokrotnie. I choć było to dla niej łatwe, szybko zdała sobie sprawę, że wszystko ma swoją cenę, co znaczy, że za moment sprawy zaczną się mocno komplikować.
W jej wspomnieniach Daphne Crowder była smukłą wysoką kobietą o masywnej szczęce, niezdejmującą nigdy cieniutkiej bransoletki osobą, która woli przegryzać nitki, niż je przecinać. Była kobietą, która zgarnia na szufelkę fragmenty rozbitej filiżanki, pakuje drugie śniadania do wymiętych woreczków foliowych i patrzy bykiem na pranie, które trzeba poskładać. To ona wychowywała Verę przez siedemnaście i pół roku, po czym zatrzasnęła drzwi za jej plecami i pozamykała je pospiesznie na siedem spustów.
Tamtego dnia ucałowała córkę w policzek, unikając przy tym kontaktu wzrokowego, a już moment później Vera stała na ganku domu wybudowanego przez jej ojca z granatową torbą podróżną na ramieniu i jasnoniebieską walizką w dłoni. Gdy usłyszała zgrzyt zasuwy, dotarło do niej, że to miejsce nigdy już nie zechce jej gościć. Droga powrotu została definitywnie zamknięta – była o tym święcie przekonana.
Tyle że otwarto ją ponownie w tym właśnie momencie.
Vera przystanęła pod łukiem oddzielającym jadalnię od przedsionka, trzymając w ręku tę samą granatową torbę podróżną i tę samą jasnoniebieską walizkę. Rozejrzała się uważnie wokół. To był ten sam dom, tyle że wszystko, naprawdę wszystko wyglądało teraz inaczej.
Krzesła poprzesuwano pod ściany, miejsce stołu zajęło regulowane szpitalne łóżko, na którym leżała kobieta spoglądająca na Verę oczami jej matki. Jej skóra wyglądała dziwnie, jakby zrobiono ją z wosku i papieru, wydawała się też zbyt obszerna jak na osobę tych rozmiarów. Krótko mówiąc, nie przypominała w niczym Daphne Crowder.
Zawstydzona Vera z trudem przełknęła ślinę. Poczuła się nagle tak, jakby przeszkodziła matce w naprawdę intymnej czynności. Na przykład w braniu kąpieli, masturbowaniu się albo wbijaniu sobie w dłoń kuchennego noża.
Umieranie było czymś znacznie bardziej osobistym niż każde z wymienionych zachowań. Nagle poczuła przemożną chęć przeproszenia za to nagłe wtargnięcie.
– Wyglądasz na zmęczoną – stwierdziła kobieta z łóżka.
Wypowiedziała te słowa takim samym tonem, jakim tłumaczyła dawno temu, dlaczego wodę mineralną należy trzymać w lodówce, albo wyjaśniała, do czego służą kobiecie jajniki. Wypowiedziała je głosem, który zawsze był płaski i beznamiętny, ale zanim Vera ukończyła dwanaście lat, nabrał dodatkowej nienawistnej barwy.
To był głos jej matki.
Niemalże.
Coś się w nim zmieniło. Autorytatywny chłód wysączył się z niego jak płyn hamulcowy z przeciętych przewodów. Daphne mówiła powoli, ostrożnie, jakby musiała włożyć dodatkowy wysiłek w wyduszenie z siebie każdego słowa. Jej język obijał się o wargi i podniebienie, wydając przy tym ciche, jakby kleiste mlaśnięcia.
„Musi być strasznie suchy”. Ta myśl zmieniła diametralnie podejście Very. Nie przyjechała tutaj z wizytą. Miała zadanie do wykonania. Określony wyraźnie cel. Odstawiła bagaże i przekroczyła próg jadalni.
– Przynieść ci wody?
– Mam jeszcze trochę tutaj – odpowiedziała matka, wskazując komodę należącą do zestawu mebli stołowych zakupionych przez Daphne i Francisa zaraz po wprowadzeniu się do tego domu, w czasach gdy Vera była niczym więcej niż konceptem, nad którym zażarcie dyskutowali.
Stół, krzesła, komodę i regał na porcelanę wykonano ze złotego dębu i ozdobiono wypukłymi motywami winorośli, po których jako dziecko często wodziła palcami.
Szczyt komody wieńczyła teraz płyta z grubej przezroczystej pleksi przyśrubowana we wszystkich czterech rogach. Perlił się na niej różowy szpitalny czajniczek, obok Vera dostrzegła stos maleńkich papierowych kubeczków. Nalała do jednego z nich wody, wypełniając go po brzegi, po czym podała matce. Zastanawiała się przez moment, czy nie powinna przynieść większej szklanki – w tych mikroskopijnych naczyniach nie mieścił się bowiem nawet jeden porządny łyk.
Podając kubek, zauważyła jednak, że ręka matki drży nawet pod tak małym obciążeniem, i zrozumiała, że to maksimum, z jakim chora może sobie poradzić.
Pomogła jej podnieść naczynko. Część wody pociekła po brodzie, mocząc bawełnę okrywającą krtań. Vera rozejrzała się wokół, szukając chusteczki jednorazowej, ale Daphne machnęła tylko dłonią.
– Dam sobie radę – wymamrotała, ocierając usta wierzchem dłoni.
Cienka żółtawa skóra rozciągała się pod naciskiem. Policzki miała Daphne zapadnięte jak niektóre halloweenowe maski – Vera uznała, że musiała stracić część zębów. Nie ma mowy, by jej matka schudła do tego stopnia, by wyglądać jak własny cień. Zmieniła jednak zdanie, gdy przy odbieraniu kubka jej opuszki otarły się o dłoń chorej.
Palce Daphne zawsze były smukłe. Teraz została z nich sama skóra i kości. Vera zerknęła na nadgarstek i zobaczyła na nim guzy wystającej kości, tak bardzo jej matka wychudła ostatnimi czasy.
W tym momencie poczuła pierwsze ukłucie żalu.
Powinna była przyjechać wcześniej. „Osoba, za jaką się uważam, zrobiłaby to bez wahania”, przemknęło jej przez myśl.
Tym razem zerwanie z dawnym życiem trwało dłużej niż zwykle. Musiała znaleźć nowy dom dla rybek i spakować garść rzeczy, które pragnęła zachować. Później siedziała całe wieki przed lustrem, gapiąc się we własne odbicie. Jazda do domu także zajęła jej całe trzy dni, choć mogłaby załatwić to i w dwie doby. Koniec końców utknęła na podjeździe przed domem przerażona myślami o tym, co zastanie w jego wnętrzu.
Nie zdawała sobie sprawy, że może być aż tak źle. Nie mogła tego wiedzieć. A w tym czasie jej matka gasła z chwili na chwilę.
Daphne odchrząknęła, co w dojmującej ciszy zabrzmiało tak ostro jak oklepywanie łyżeczką powierzchni crème brûlée.
– Zanieś rzeczy do swojego pokoju i rozgość się w nim – zaproponowała. Po napiciu się wody głos miała pewniejszy, choć nadal brzmiał dziwnie. „Tak to już pewnie jest z ludźmi, którzy umierają”, uznała Vera. – Musisz być wymęczona tak długą jazdą.
– To prawda. Szmat drogi dzieli nas od Cape Coral, a musiałam sypiać w samochodzie. – Vera stanęła obok łóżka z konającą matką, nie wiedząc, co robić. Przycupnięcie na skraju materaca uznała za wysoce niestosowne, choć sterczenie nad chorą nie było wiele lepszym rozwiązaniem. Nie chciała iść do swojego pokoju. Jeszcze na to nie pora. – Muszę okropnie cuchnąć. Chyba powinnam wziąć prysznic.
– Daj spokój, ja i tak nic nie czuję – stwierdziła matka, jej wargi rozciągnęły się nieco w wymuszonym uśmiechu, odsłaniając kilka zębów. – Ale prysznic z pewnością sprawi, że poczujesz się lepiej. Skorzystaj z tego przy sypialni na piętrze. Inaczej się nie da, bo to jedyna łazienka w tym domu. Chyba że chcesz iść do chatki i prosić Jamesa, by użyczył ci swojej wanny. – Odchrząknęła raz jeszcze, głośniej i bardziej charcząco. – Idź, rozgość się. Mnie teraz niczego nie brakuje.
Vera poczuła ucisk w żołądku na samo wspomnienie „chatki”, jak nazywano szopę, zanim matka zaczęła zachęcać ludzi, by w niej zamieszkali. Ignorując zarówno ucisk w żołądku, jak i wspomnienia związane z tamtym miejscem, nalała kolejną porcję wody do papierowego kubka i ustawiła go na stoliczku przysuniętym do łóżka.
Jadalnię wyłożono ciemną boazerią, a ściany powyżej pomalowano na maślany kolor. Zbyt nowoczesny rozkładany wózeczek na kółkach zupełnie nie pasował do tego wnętrza. Podobnie było z łóżkiem: zrobione z laminowanych płyt wiórowych nie przypominało w niczym zdobnego ciężkiego posłania, które Daphne dzieliła kiedyś z mężem. Starego mebla, stojącego zapewne na górze, zbyt ciężkiego, by Daphne zdołała go przenieść w pojedynkę.
To spostrzeżenie opadło Verę jak fala mdłości: łóżko, pasujące do niego szafki nocne i toaletka, na wpół pusta garderoba. Teraz ona wkrótce będzie musiała zdecydować, co z tym wszystkim zrobić. I sądząc po marnym stanie Daphne, nastąpi to szybciej, niż myślała.
Sterczała tam nadal, wpatrując się tępo w stoliczek na kółkach, dopóki matka nie odezwała się ponownie.
– Wiem. Może i jest odrażający, ale za to bardzo tani, a ja… – Zamilkła, by oczyścić raz jeszcze krtań, a w oczach pojawił się jej blask. – A ja nie będę z niego długo korzystała.
– I fajnie – odpowiedziała mechanicznie Vera. – To znaczy stoliczek jest fajny.
Nie mogła się zdecydować, czy chodziło o nawiązanie rozmowy, czy matka dawała jej tym sposobem znać, że najwyższy czas, by opuściła jadalnię.
– Pewien młodzieniec przyniósł go tutaj i poskładał dla mnie. Kupiłam także nowy materac do twojego łóżka. Jemu oddałam ten stary. Wydawało mi się to właściwe. Po co go wyrzucać, skoro może kogoś zainspirować?
Vera zdawała sobie sprawę, że matka oczekuje od niej podziękowań za zakup nowego materaca. W starym pewnie i tak zalęgło się jakieś robactwo. Nie umiała jednak wydusić z siebie słowa zdjęta przerażeniem na myśl, że wspomniany młodzieniec będzie teraz wdychał zapach potu i skóry Daphne.
Moment później uświadomiła sobie, że może nie być pierwszym ani jedynym, który tego doświadczy. Z tego, co wiedziała, matka kasowała gości dodatkowo za możliwość spania w łóżku córki jej byłego męża.
Zainspirować, akurat.
– Chcesz, żebym przysunęła ten stoliczek bliżej? – zapytała Vera, odrzucając definitywnie kwestię ewentualnych podziękowań.
Matka potaknęła, więc zrobiła to, podjeżdżając nim tak blisko, że krawędź podstawy zniknęła pod obramowaniem łóżka, a blat zetknął się z kocem, którym chora była nakryta do pasa. Oba meble pasowały do siebie idealnie.
– To zestaw – wyjaśniła Daphne. – Wypożyczony. Gdy nie będzie już potrzebny, zadzwonisz pod numer, który znajdziesz na lodówce, i ktoś z firmy przyjedzie, by to wszystko odebrać. Oprócz twojego materaca oczywiście. Mówię o tym zestawie.
Wynajęte.
Taka zawsze była. Praktyczna, bezpośrednia, niechętna do pochylenia się nad niewygodami innych. Zawsze robiła tylko to, co konieczne, ponieważ nie cierpiała okazywania przesadnej wrażliwości.
– Skąd wytrzasnęłaś mój numer? – zapytała Vera.
Matka wykrzywiła usta, jakby przegryzała nitkę.
– Wyszukałam cię – odparła. – To nie było trudne. Zachowałaś swoje nazwisko.
– Jego nazwisko – wymamrotała.
W oczach Daphne znów pojawił się błysk, ten dawny, złowrogi, po którym jej córce płonęły uszy.
– Co powiedziałaś?
– Pójdę się rozpakować – odparła pospiesznie Vera.
Nie ruszyła się jednak od łóżka, nie chciała odchodzić w tej chwili, szukała jeszcze jednej sentencji. Czegoś, co inna matka i inna córka mogłyby do siebie powiedzieć w takim momencie, czegoś, co pomogłoby zasklepić ranę jątrzącą się przez ostatnie dwanaście lat.
Daphne przyglądała się jej badawczo.
– Możesz się zdrzemnąć, jeśli chcesz. Mnie też się to przyda. Sporo sypiam ostatnimi czasy.
– Dobrze – odpowiedziała Vera. – Nie potrzebujesz może pomocy… Wiesz, na przykład przy wstawaniu? Powiedzmy… by skorzystać z łazienki? Mogę schodzić co godzinę sprawdzać, czy czegoś ci nie trzeba…
Matka skrzywiła się z czytelną odrazą. W zwięzłą odpowiedź upakowała z tysiąc różnych znaczeń.
– Nie.
Jej córka znów poczuła się winna. „Powinnam zrobić dokładniejsze rozpoznanie – pomyślała – powinnam zadać więcej pytań, by dowiedzieć się zawczasu, czego ona może ode mnie oczekiwać”.
– Jesteś pewna? Mnie to nie będzie przeszkadzało, a i ty nie powinnaś…
– Stosuję pewien system – wyjaśniła beznamiętnym tonem Daphne. – Mam też zapewnioną opiekę w dzień i w nocy. Nie musisz znać szczegółów. Skup się na domu.
Vera zdawała sobie sprawę, że nie powinna kończyć rozmowy, ale przebywanie w tym pomieszczeniu sam na sam z matką sprawiało, że krew pulsowała jej żywiej w żyłach. Chęć ucieczki tłumiła każdą myśl o podjęciu sensowniejszej opieki.
– Świetnie. Zajrzę do ciebie przed kolacją.
– Czyli o szóstej – zapowiedziała Daphne. – Zjemy wspólnie. Nie wątpię, że James będzie miał do ciebie kilka pytań. Bądź dla niego miła – dodała ostrzejszym tonem.
Wkroczyły na terytorium, które lepiej znały. Vera nie wiedziała jeszcze, jak radzić sobie ze słabościami matki, ale jej gniew zdążyła poznać dogłębnie.
– Świetnie. Tak. O szóstej. – Wycofała się za próg, tam gdzie czekały na nią porzucone bagaże, i właśnie wtedy popełniła pierwszy błąd. – Kocham cię, mamo – powiedziała.
Krtań zapiekła ją po wyduszeniu tych kilku słów. Instynktownie skuliła się wewnętrznie, gdy powrócił strach. Sięgnęła po torbę podróżną, szelest ocierającego się o ubranie płótna zagłuszył niemal całkowicie dobiegające zza pleców zduszone dźwięki.
Vera się odwróciła i zobaczyła matkę wpatrującą się w nią wyczekująco spod na wpół przymkniętych powiek. Daphne powiedziała coś, czego Vera nie dosłyszała, a poczuła nagle, że musi wiedzieć, co to było, ponieważ słowa „kocham cię, mamo” wymsknęły się jej samoistnie, instynktownie, i być może sprowokowały odpowiedź, z której niedwuznacznie będzie wynikać, iż zostały przyjęte z radością.
– Co powiedziałaś? – zapytała, sięgając wolną ręką do nasady szyi, by poczuć ciężar spoczywającego tam łańcuszka, na którym zawiesiła stary kluczyk. – Wybacz, ale nie dosłyszałam.
Daphne odchrząknęła, napiła się wody, trzymając kubeczek drżącą dłonią. Otarła też dokładnie usta, zanim odezwała się ponownie.
– Powiedziałam, że nie musisz mnie tak nazywać.
Vera przestała ogarniać tę rozmowę. Samo przebywanie w tym domu, poczucie, że posadzka zaciemnionej jadalni przywiera do jej stóp, sprawiało, że myśli przestawały krążyć jej w głowie.
– Mamo. – Kobieta na łóżku się skrzywiła, jakby przełknęła omyłkowo łyk solanki. – Nie musisz nazywać mnie mamą, gdy tutaj przebywasz. Mów mi po prostu Daphne. – Nie patrzyła córce w oczy. – To, że umieram, tak naprawdę niewiele zmienia. Nie musimy udawać.
Pieczenie krtani się nasiliło, rozpełzło, sięgnęło szponami żołądka Very i zacisnęło je tam z całych sił. Wydusiło też powietrze z płuc. Mruknęła przy tym coś na kształt „och”, gdy pole widzenia zawęziło się do pustych oczu matki, wyschniętych warg i jakże wychudłej szyi.
Chciała powiedzieć, że nic nie szkodzi, bo naprawdę tak uważała. Chciała powiedzieć, że rozumie, bo to także była prawda. Wiedziała też doskonale, że nie ma sensu powtarzać tego zdania, nawet zastępując słowo „mama” jej imieniem. Chociaż tego jednego była pewna.
Puściła łańcuszek i natychmiast zaczęło jej brakować chłodu wyczuwanego między palcami.
– Zajrzę do ciebie przed kolacją, Daphne – rzuciła chrapliwie, jakby wykrzyczała wcześniej to wszystko, co musiała przełknąć. Matka nie odpowiedziała. Albo już zasnęła, albo udawała, że to zrobiła, leżała oparta o podniesiony zagłówek, zaciskając powieki z lekko rozwartymi ustami. – Okej – wyszeptała Vera do siebie, po czym odwróciła się i przytknęła na moment czoło do gładkiego tynku na łuku oddzielającym jadalnię od przedsionka. Pozwoliła, by dom wchłonął choć odrobinę gorąca rozpalającego jej twarz. – Jest okej.
Gdy ruszała dalej, Dom Crowdera mógł w końcu odetchnąć.

ROZDZIAŁ 3

Na schodach prowadzących z korytarza na piętro od dawien dawna zalegało zbyt wiele cieni. Wcześniej, w czasach, gdy Vera była jeszcze małą dziewczynką mieszkającą w domu zbudowanym przez ojca, przemykała się nocą na parter, by skorzystać z ubikacji. W takich momentach musiała poruszać się w całkowitych ciemnościach, licząc kroki, by nie wpaść na którąś ze ścian.
Francis Crowder zaprojektował parter w taki sposób, by nie było w nim korytarzy, ponieważ Daphne nie widziała potrzeby ich posiadania, a przecież dla niej wznosił ten dom. Przechodziło się zatem swobodnie z jednego pomieszczenia do drugiego, dzieliły je tylko grube ściany, a łączyły wysokie, szerokie otwarte łuki. Schody na piętro biegły tuż przy drzwiach wejściowych po prawej. Ciasna ubikacja znajdowała się po lewej, można było do niej wejść także od strony salonu. Niewielki pokoik pod schodami – czyli gabinet Francisa, który stał się z czasem sypialnią Very – umieszczono dokładnie naprzeciw toalety, jakby był jej lustrzanym odbiciem.
Tuż obok jej dawnego lokum znajdowały się drzwi piwnicy, niższe, szerokie i ścięte z jednej strony u góry, by skrzydło pasowało do obrysu schodów nad nimi. Para sąsiadujących ze sobą wejść zdawała się puszczać do niej oko – tym razem Vera odmówiła sobie spojrzenia w tamtą stronę, minęła je po prostu, po czym przystanęła u stóp schodów, złożyła tam bagaże i wyjęła z nich ostatnią zmianę czystych ubrań. Uznała, że torbę i walizkę zaniesie do dawnej sypialni dopiero po wzięciu prysznica. Pranie może poczekać do rana. Spojrzała w górę, prosto w mrok czający się na piętrze.
Sięgnęła dłonią do kontaktu i trafiła na niego za pierwszym razem bez obmacywania ściany. Światło zamigotało dwukrotnie, gdy je włączała, jak za dawnych czasów. Był to skutek błędu popełnionego przez ojca dawno temu, kiedy kładł instalację.
Vera uśmiechała się pod nosem, idąc po schodach.
Najpierw maleńki przełącznik, teraz znajome skrzypienie czwartego stopnia i do tego gładź tapety, po której wodziła palcami.
Były jej równie znajome jak własne ciało.
Vera mieszkała w wielu miejscach po opuszczeniu Domu Crowdera. Wynajmowała lepsze i gorsze apartamenty, raz nawet, i to przez długi rok, miała do dyspozycji cały dom, ale to było dawno, zanim sprawy przybrały zły obrót, co w jej przypadku nie było niestety rzadkością. Nigdzie nie została jednak wystarczająco długo, by przestać wpadać na meble. Nigdzie nie zadomowiła się także do tego stopnia, by poczuć się jak u siebie.
Tutaj było inaczej. Zauważała podobieństwa łączące ją z tymi wnętrzami. To był dom zbudowany silnymi rękami jej ojca. To było akwarium, w którym dorosła, chociaż matka zbyt szybko wypuściła ją w świat. Tutaj znajdowała się należąca do niej przestrzeń, odciski, które pozostawiła, po dziś dzień utrzymujące się resztki ciepłoty jej ciała. Nieważne, co Daphne myśli o swojej córce, nieważne, jak ciężkie okażą się najbliższe dni, tygodnie albo nawet miesiące – to miejsce należało kiedyś do niej.
Teraz – gdy straciła z pola widzenia kobietę leżącą w łóżku matki, gdy nie musiała słuchać głosu wydobywającego się z jej ust, patrzeć w wodniste oczy i wspominać otrzymywanych kiedyś razów – poczuła w końcu znajomy ciężar na swoim ramieniu spoczywający tam jak ręka dobrego przyjaciela, którym był ten dom, i doznała nieomal szczęścia, że wróciła do niego.
Po raz pierwszy od bardzo dawna mogła to o sobie powiedzieć.
Chodnik na schodach był ciemniejszy pośrodku niż na krawędziach. Wyglądał dokładnie tak samo, gdy opuszczała ten dom. Teraz jednak pokrywał go gruby pleksiglas, identyczny z tym, którym zabezpieczono komodę w jadalni. Na jego przezroczystej powierzchni widać było liczne ślady zarysowań, ale chroniona tkanina – ta, po której niegdyś stąpał Francis Crowder – zachowała się w idealnym stanie.
Na piętrze znajdował się krótki korytarzyk i trzy przylegające do niego oddzielne pokoje. Tę kondygnację zaprojektowano inaczej, bo na parterze nie miało prawa być żadnych przejść, ale Daphne wiedziała, w którym momencie należy spasować.
Na samym końcu tegoż korytarzyka mieściła się sypialnia rodziców, w niej właśnie urodziła się Vera. Za jedną ze ścian znajdowała się od dawna nieużywana pracownia krawiecka matki i oddzielony od niej bieliźniarką gabinet ojca. Główną łazienkę umieszczono po przeciwnej stronie sypialni, ale można było wejść do niej także od strony korytarza, tak samo jak do mniejszej ubikacji na parterze, co w tym akurat momencie okazało się nadzwyczaj dogodne, ponieważ wchodzenie do niej przez sypialnię rodziców zbudziłoby zbyt wiele demonów.
Po dwoje drzwi w każdej łazience, ale w żadnych nie zamontowano zamka. Vera nigdy nie rozumiała, dlaczego tak właśnie musiało być. Może Francis zapomniał o konieczności zaprojektowania łazienek, gdy rozrysowywał plany budynku?
„To jedna z tych spraw, nad którymi lepiej się nie zastanawiać”, uznała. Niektóre pytania nie życzą sobie, by na nie odpowiadano.

* * *

Vera spędziła w łazience więcej czasu, niż było to konieczne. Stała pod ledwie ciurczącym prysznicem, gapiąc się w uszczerbiony kafelek na ścianie, dopóki nie polała się na nią gorąca woda. Wygrzewała się pod nią przez dłuższą chwilę, krople spływały po jej ciele na posadzkę, skąd szerszymi już strużkami ściekały w głąb rozgrzanej rury odpływu. Pozwalała, by dom nasycił się jej smakiem.
Ubierając się, czuła, że skórę nadal ma wilgotną. Bawełna pociemniała w kilku miejscach i przylgnęła do ciała, ale wolała to niż skorzystanie z ręczników wiszących w łazience, nie wiedziała bowiem, które są czyste. Zaplotła warkocz z mokrych wciąż długich kasztanowych włosów, a na koniec zwinęła go w luźny kok, aby woda nie kapała na koszulkę.
Od dawien dawna postępowała tak z włosami po kąpieli, było to może nietypowe, ale przychodziło bez trudu, nieomalże automatycznie. Tym razem jednak poczuła, że coś jest nie tak. Włosy wydawały się zbyt mocno ściśnięte, za ciężkie, za bardzo przylegały do głowy. Niewiele się więc zastanawiając, rozplotła je, rozczesała i na koniec sięgnęła po antyczną suszarkę matki.
Nie poszło jej tak gładko, jak by sobie życzyła. Miała bardzo gęste długie włosy, ale rzadko robiła z nimi cokolwiek poza zaplataniem w warkocz i zwijaniem w kok. Kiedyś Daphne układała je czasem na specjalne okazje, takie jak choćby robienie zdjęć w szkole, ale przestała to robić po tamtym pamiętnym roku. Później uczesanie straciło na znaczeniu.
Byłoby dużo prościej, gdyby je ścięła, ale Francisowi zawsze się podobały długie włosy.
Operowanie równocześnie szczotką i suszarką było skomplikowane. Vera straciła szmat czasu, zanim zdołała uzyskać w miarę przyzwoity efekt. W ciągu pół godziny pozlepiane mokre kosmyki zmieniły się w kaskadę przesuszonego, ale i tak wyrazistego brązu. Na kafelkach wokół jej stóp walały się włosy, które wypadły i ciąg powietrza z przypodłogowej wentylacji ściągał je z wolna w kierunku kratki.
Proste suche włosy upięła kilkoma spinkami znalezionymi obok umywalki tak, by trzymały się jak najdalej od jej twarzy. Straciła też sporo czasu na przygładzenie niesfornych kosmyków nad czołem.
Włosy, które powypadały podczas rozczesywania, gromadziły się przy kratce wentylacyjnej, która zasysała z łazienki parę do czasu, aż lustra na krawędziach zrobiły się ponownie krystalicznie lśniące.
Vera obrzuciła wzrokiem swoje odbicie, zaskoczyło ją, jak bardzo się zmieniła od czasu, gdy ostatni raz patrzyła na swoją twarz. A widziała siebie tysiące razy w setkach rozmaitych zwierciadeł, pod najrozmaitszymi kątami, przy każdym możliwym oświetleniu, co pozwoliło jej przywyknąć do własnego wyglądu, ale w tym lustrze, przy tym świetle…
Nie widziała siebie takiej od chwili, gdy opuściła ten dom.
Dawniej oczy miała głębiej osadzone, rysy twarzy delikatniejsze, skóra raz wypadała gorzej, a raz lepiej. Nigdy jednak nie dostrzegła postępujących z wolna zmian. W lustrze – teraz i zawsze – wyglądała jak Vera Crowder. Jak połączenie Daphne i Francisa: najpierw dziewczynka, potem nastolatka, a teraz dojrzała kobieta albo po prostu kobieta bez dodatkowych określeń. Była blada jak każda osoba, która rzadko wychodzi na zewnątrz, i wymizerowana jak ktoś, kto ma za sobą zbyt wiele żywotów.
Dzisiaj jednak opadające na ramiona włosy lśniły, a szyja nabrała bardziej szykownego kształtu. Na Verze zrobiło to wrażenie, czego wyrazem był blady uśmiech. Jej lustrzane odbicie odpowiedziało identycznym grymasem.
Nie chciała opuszczać tego pomieszczenia, jedynego chyba, które oparło się czynionym przez Daphne próbom zachowania wszystkiego w dawnym stanie. Jedynego, w którym odwiedzający ten dom ludzie nie mieli czego przetrawiać. Byłaby jednak bardzo złą kobietą, gdyby ukrywała się w łazience, ignorując potrzeby umierającej matki. A próbowała stać się lepszą osobą.
Nie zapalając światła, zeszła na parter mrocznymi schodami, tam gdzie czekały na nią pozostawione bagaże. W torbie i walizce znajdował się cały jej doczesny dobytek, nie licząc tego, co za jakiś czas pozostawi jej Daphne. Podchodząc do nich, dostrzegła coś kątem oka – coś, co nie pasowało do jakże znajomej scenerii. Coś nowego.
Na ścianie wisiały zdjęcia. Nie było ich tam, gdy opuszczała ten dom. Rozwścieczona matka pozdejmowała je wszystkie pewnego dnia, a Vera, choć naprawdę usilnie się starała, nie zdołała trafić na ich ślad. Daphne musiała wydrukować nowe, pooprawiać je i porozwieszać, by zapraszani goście mogli spojrzeć w oczy Francisa i poszukać w nich śladów tego, co ich tak bardzo w nim pociągało.
Nowe zdjęcia rzucały się w oczy, ale nie one przykuły jej wzrok.
Nie – to, co zatrzymało ją w pół kroku, znajdowało się nieco niżej, pod rozwieszonymi ponownie wizerunkami Very, Daphne i Francisa.
Długa ciemna linia.
Przesunęła po niej dłonią, wytężając wzrok w przydymionym świetle zamkniętego szczelnie domu. Było to zagłębienie przecinające tapetę i znajdujący się pod nią tynk. Ciągnęło się na niemal całej długości schodów. Głębokie, wyraźne, o dziwnie wygładzonych krawędziach, jakby nie było przypadkowo zrobioną rysą, tylko celowym wyżłobieniem.
Zafrasowana Vera zagłębiła w nim palec, poczuła, jak rozpruty tynk wpija się w opuszkę.
Próbowała sobie przypomnieć moment wchodzenia na górę, próbowała sobie przypomnieć, czy wtedy także wyczuwała to zagłębienie. Czyż nie wodziła palcami po tapecie, gdy wspinała się po tych schodach?
A może zapamiętała to uczucie z tysięcy poprzednich dotyków? „Tak chyba wygląda prawda”, uznała. Nie mogłaby przeoczyć tak poważnego uszczerbku, zwłaszcza gdyby wyczuła go pod palcami, kiedy wchodziła na piętro.
– Coś ty zrobiła? – wyszeptała, nie chcąc usłyszeć odpowiedzi.
Słowo „inspiracja” budziło w niej niesmak równie wielki jak gorzka żółć na języku. Uświadomiła sobie, że w Domu Crowdera nic nie mogło się wydarzyć bez wiedzy i pozwolenia Daphne. Tę ścianę uszkodził ktoś, kto wiedział, że wolno mu to zrobić. Nie było sensu pytać, dlaczego tak się stało.
Vera wolała też nie wiedzieć, co było tego przyczyną i kto za tym stał, a był to z pewnością jeden z potworów i pasożytów spraszanych do domu przez matkę. Nie musiała tego wiedzieć. Daphne właśnie umierała, czas na zadawanie pytań minął więc nieodwołalnie. To kolejna ze spraw, które trzeba przetrawić.
Vera pokonała ostatnie kilka stopni. Opatrzy tę ranę później, gdy załatwi bardziej naglące sprawy. Gdy odziedziczy ten dom, aby go sprzedać. Zebrała swoje rzeczy i przeniosła je dalej, za drzwi prowadzące do piwnicy, starając się nie wchodzić w pole widzenia kobiety leżącej w jadalni. Walizkę trzymała w lewej dłoni, prawą ujęła gałkę, która najpierw stawiła opór, a potem łatwo uległa. Drzwi pomieszczenia stanęły otworem, mogła przekroczyć próg.

* * *

Powrót do pokoju z czasów dzieciństwa nie był aż tak straszny, jak się obawiała.
Polakierowane deski podłogowe, identyczne jak w każdym pomieszczeniu na parterze. Garderoba, w której znajdowała azyl, gdy za bardzo doskwierała jej samotność. Pod ścianą komoda z szufladami od wierzchu nakryta zakurzoną płytą pleksi. Stojące obok biurko. Rozklekotane drewniane krzesło, na którym odrabiała zadania domowe, teraz wsunięte głęboko pod blat, by zrobić więcej miejsca do chodzenia.
Vera traktowała to pomieszczenie jako najbezpieczniejsze miejsce w domu. To był jej pokój.
Siadywała na tym krześle przez tyle lat, wsłuchując się w odgłosy kroków matki, czekając na otwarcie drzwi. Czekając na wybaczenie.
A tam, pośrodku innej ściany, stało jej dawne łóżko. Spore, z filarami, ale bez baldachimu, wciąż znajome, choć na antycznych sprężynach spoczywał obecnie nowiusieńki goły materac. Vera postawiła bagaże na podłodze, nogą wsunęła torbę podróżną pod ramę łóżka. Oparła dłoń na kuli wieńczącej jeden ze słupków w nogach i popchnęła ją lekko.
Stelaż zaskrzypiał, metal otarł się o metal. Głośniej nawet, niż zapamiętała.
Nasrożyła się ponownie. Jako dziecko zakładała, że to skrzypienie nie jest niczym niezwykłym – że takie dźwięki powinno wydawać każde łóżko, ponieważ nie ma siły, która pozwalałaby wyeliminować hałas towarzyszący jej przy każdej próbie odwrócenia się, wstania albo ponownego położenia się po powrocie do sypialni. Później jednak zyskała okazję do wypróbowania wielu innych łóżek, dzięki czemu zrozumiała, z czego wynika chwiejność metalowej konstrukcji. Wyciszenie jej nie powinno być trudne: wystarczy po prostu dokręcić poluzowane śrubki, tam gdzie wezgłowie przylega do reszty ramy.
Dlaczego Francis nigdy tego nie naprawił? Nie zastanawiała się nad tym długo, wystarczyła chwila, by poznała odpowiedź. Po prostu chciał słyszeć to skrzypienie.
A skoro nie ma go tutaj, ona może zaradzić problemowi bez niczyjej pomocy. Dokręci śrubki i łóżko przestanie skrzypieć. Naprawa i czysta pościel wystarczą, by mogła poczuć, że znów śpi we własnym łóżku.
Wróciła na piętro, mijając obcą jej bliznę na ścianie, bo tam właśnie, w korytarzu, znajdowała się garderoba, w której trzymano zapasową pościel. Tuż obok stała też skrzynka na narzędzia – obie trwały tam nierozłącznie, aby spełniać potrzeby domowników. Francis tam właśnie trzymał narzędzia, na najniższej półce bieliźniarki, obok kosza wypełnionego szmatami do mycia podłogi. Robił to, odkąd Vera sięgała pamięcią.
Stała tam i teraz – matowa, kanciasta, zamknięta na głucho jaskrawopomarańczowymi zatrzaskami. Nie wyglądała na przedmiot, który mógłby należeć do niego, dlatego pozostawiono ją w spokoju. Była zbyt prozaiczna, by goście bywający w tym domu mogli się nią zainteresować. Vera się pochyliła, odciągnęła obie klamry i uniosła ostrożnie plastikowe wieko, starłszy z niego wieloletnie pokłady kurzu.
Narzędzia różnych rozmiarów i kształtów leżały w nieładzie. Był tam śrubokręt o płaskiej końcówce i drewnianym uchwycie wypolerowanym dotykiem rąk, wielki młotek na wytartym szarym trzonku, nawet tubka przedwiecznej szpachlówki, choć łopatki do niej nie znalazła. Przypomniała sobie, jak Francis wypełniał niewielki otwór w tynku, który zrobiła, próbując wbijć pinezkę w ścianę – użył wtedy zwykłego noża do masła, pozostawiając na nałożonej masie równoległe ślady po ząbkach.
Na dnie leżała także para rękawic roboczych. Vera wyjęła je, wstając. Na podłogę posypało się przy tym kilka leżących luzem papiaków. Rękawice były szare i ciężkie, zapinane na nadgarstkach, odbarwione i w kilku miejscach przetarte.
Poruszyła bezwiednie palcami bosych stóp, wyczuwając chłodny opór porozrzucanych po chodniku gwoździków, które pospadały, gdy wyciągała rękawice. Wtuliła twarz w jedną, wdychając głęboko wspomnienie ojca.
Choć spędziły w tej skrzynce tak wiele lat, nadal mogła go wyczuć. W ich zapachu dominowały nuty stęchlizny i pleśni, ale Vera koncentrowała się mocno na tych elementach, które przebijały się z trudem przez pokłady wiekowości i rozkładu: na drewnie, pocie i słońcu. Ojciec nadal tutaj był, w miejscu, które stworzył, w miejscu, które stworzyło ją.
I nadal tutaj jest.
Chwila tęsknoty, którą do siebie dopuściła, była wyjątkiem, czymś, co może wydarzyć się raz na ruski rok, nie częściej. Jedynie na tyle mogła sobie pozwolić w domu, w którym wspominanie Francisa należy do obowiązków, choć tęsknota za nim jest zabroniona.
Vera odegnała od siebie to uczucie, posyłając je tam, gdzie jego miejsce, w najdalsze, najgłębsze zakamarki ciała i umysłu. Odkryła przy tym, że tak niewiele brakuje, by mogła o nim zapomnieć, i to na dobre.
Nie przyniosła rękawic do swojej sypialni, gdy tam wróciła.
Miała za to dwa śrubokręty w dłoni – płaski i krzyżak, ponieważ nie pamiętała, jak wyglądają śrubki, którymi skręcono jej łóżko. Pod drugą pachą taszczyła pościel na zmianę, tę z jasnoniebieskiej bawełny ozdobioną delikatnym białym kwiecistym deseniem. Po zejściu ze schodów zgasiła światło łokciem. Tym razem nie miała większych problemów z ignorowaniem wyżłobienia w ścianie.
Przywykała z wolna do niewielkich zmian, jakich dokonano w tym domu od czasów jej młodości, do tych wszystkich drobnych ran, których opatrywaniem powinien zajmować się ktoś inny. Chwilowo, rzecz jasna.
Do czasu śmierci Daphne.
Na parterze panowała idealna cisza, gdy Vera wkraczała do przedsionka. Światło w jadalni zostało zgaszone, co znaczyło, że jej matka spała albo leżała w mroku, milcząc, wsłuchując się w odgłosy stąpania po schodach. Niewykluczone, że udawała nieprzytomną, aby uniknąć kolejnej wymiany zdań.
Nie było tam jednak aż tak ciemno, by nie dało się rozejrzeć, a to za sprawą przesączającego się z zewnątrz blasku. Inna sprawa, że był on znacznie słabszy, niż można oczekiwać po wcale nie tak późnym letnim popołudniu. Może zanosiło się na burzę, czego Vera wcześniej nie zauważyła.
Minęła na palcach zejście do piwnicy, pchnęła ramieniem uchylone drzwi własnej sypialni, a po wejściu oparła się o nie plecami. Światło włączyła zaciśniętą dłonią, tą, w której trzymała śrubokręty, przywracając do życia wiszącą nad jej głową żarówkę. Jej wzrok zdążył przywyknąć do mroku panującego przy schodach, ten nagły rozbłysk oślepił ją więc na moment, zmusił do zmrużenia powiek, pozostawiając w polu widzenia poruszający się cień.
Zamknęła oczy po raz kolejny.
Cień pozostał.
Widziała go obok łóżka, był skulony jak człowiek schylający się po grosik albo zawiązujący buty. Pośrodku pola widzenia miała rozmycie, jakby coś pływało po powierzchni jej oka, jakby ktoś pozostawił odcisk na siatkówce. Nie było go przecież tutaj. Nie miał prawa tutaj być, choć nadal go widziała.
Docisnęła pościel do piersi i raz jeszcze zmrużyła powieki, tym razem mocniej. Stojąc z zamkniętymi oczami, poruszyła dłonią, w której trzymała oba śrubokręty. Mając zajętą rękę, nie mogła jednak pstryknąć pokrytymi kurzem palcami, a co dopiero czterokrotnie, ale i tak otarły się o siebie – bez skutku, co oczywiste.
Cienia nie było, gdy ponownie otworzyła oczy.
Vera wypuściła powietrze przez nos.
– Uspokój się – wymamrotała głównie po to, by przełamać przytłaczającą ciszę w całym domu. Wmówiła sobie, że to skutek przemęczenia. Coś w rodzaju wizualnej migreny. Tak, to miało sens. Prowadziła samochód przez cztery dni, trafiła w ekstremalnie stresujące środowisko, rozmawiała twarzą w twarz z matką po raz pierwszy od… od naprawdę dawna. Żołądek miała pusty, zdawała sobie sprawę, że powinna znaleźć coś do jedzenia, ale ten cień, czy co to tam naprawdę było, sugerował niedwuznacznie, że bardziej potrzeba jej snu.
Oparła się mocniej o drzwi, uderzyła kilkakrotnie głową o drewno. Przymknęła oczy po raz kolejny, pozwalając, by zmęczenie zawładnęło do reszty jej ciałem. Zachciało jej się płakać. Była pewna, że to pomoże. Porządny długi szloch. Nie pamiętała już, kiedy roniła łzy po raz ostatni, a to naprawdę zły znak.
Nagle poczuła się bardzo ociężała. Zdawała sobie jednak sprawę, że powinna iść teraz do Daphne, sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. To należało do jej obowiązków – czyż nie po to tutaj przyjechała? Czyż nie była córką pragnącą spędzić nieco czasu z umierającą matką? Nie wspominając już o tym, że rozwścieczyłaby panią tego domu, gdyby przegapiła kolację wydaną dla wspomnianego we wcześniejszej rozmowie gościa, początkującego artysty. Kimkolwiek był ten człowiek.
Uświadomiła sobie niemal natychmiast, że wściekła Daphne może co najwyżej wykopać ją ponownie za próg.
Tak jak kiedyś.
Nie ma sprawy, niech zrobi to ponownie.
Nie idę na żadną kolację, zdecydowała. Nie pasowało jej to. Nie tego wieczoru.
Teraz zrobi pięć kroków dzielących ją od łóżka, założy świeżą pościel, padnie na nią i natychmiast zaśnie. Naprawą stelaża zajmie się jutro. Poszewki także mogą poczekać do rana. Potrzebowała snu, teraz, zaraz. Przyjemnego, mocnego, mrocznego snu. Rankiem wszystko będzie po staremu, ale ona zyska wystarczająco dużo sił, aby to znieść.
Mogłaby zasnąć i na stojąco oparta plecami o drzwi sypialni z czasów dzieciństwa. Wystarczyłoby zamknąć oczy. Drewno pod jej łopatkami wydawało się ustępować, jakby zmiękło, chcąc dostosować się do krzywizn kręgosłupa. Zasnęłaby w locie, tutaj i teraz.
W tym właśnie momencie rama łóżka zaskrzypiała ponownie.
Natychmiast uniosła powieki.
Dźwięk dopiero zanikał, a łóżko kołysało się ledwie dostrzegalnie.
Vera przyglądała mu się uważnie, wstrzymując oddech. Zastrzyk adrenaliny w okamgnieniu rozpuścił przytłaczający ją ciężar, zastępując go nerwowym rozedrganiem strachu. W ustach poczuła wyraźny smak żelaza.
Wmawiała sobie, że wyobraźnia spłatała jej figla. Bez skutku – umysł natychmiast odrzucił to twierdzenie, uznając je za wierutne kłamstwo. Rama łóżka zaskrzypiała. Vera stała po przeciwnej stronie sypialni, gdy rozległ się ten dźwięk. Nie dotykała jej, nic jej nie dotykało, ale i tak się poruszyła.
Zaczerpnęła tchu. Na jednym z kursów, na które uczęszczała w młodości, nauczono ją, że w sytuacjach stresowych należy głęboko oddychać. Zaliczyła ten kurs na piątkę z minusem. Zaczerpnęła po raz kolejny tchu.
Z tego, co widziała, w sypialni nie było niczego i nikogo, tylko ona. Nie było tu żadnej kryjówki oprócz garderoby, a jej drewniane drzwi pozostały szczelnie zamknięte, chroniąc wnętrze przed wszystkim, co mogłoby zaistnieć w domu takim jak ten. Nigdzie indziej nie dałoby się ukryć: poza jednym jedynym miejscem.
Vera zajrzała pod łóżko, zanim zdążyła przemówić sobie do rozumu.
Niczego tam nie zobaczyła.
To chyba oczywiste, że niczego nie mogło tam być.
Przestrzeń pomiędzy podłogą a ramą wypełniały kurz i cienie spojone w jedność, od dawna nieporuszone.
– Daj spokój – wysyczała. – Jesteś zmęczona, a to zwykła dziecinada. Nie zachowuj się jak dziecko. Wystarczy ci samo zmęczenie.
Skupiła się na planie: podejść do łóżka, rozłożyć pościel na materacu. Rzucić majtki i biustonosz na podłogę, aby mieć je pod ręką z samego rana. Położyć się. Zamknąć oczy. „No śpijże, u licha”.
Nie zadziałało. Zostawiła włączone światło. Nigdy nie mogła zasnąć przy włączonym świetle i to nie zmieni się dzisiaj, ponieważ trafiła do pomieszczenia, w którym wolałaby nie siedzieć po ciemku. Choćby dlatego nie podobała się jej myśl o gaszeniu światła.
Wiedziała, że zachowuje się irracjonalnie. To było oczywiste, ale jej matka leżała w sąsiednim pokoju, po szopie w ogrodzie grasował wygłodniały obcy mężczyzna, a w drzwiach sypialni nadal nie było zamka. Właśnie z tych powodów żywiła przekonanie, że światło powinno pozostać zapalone.
Nie przychyliła się jednak do tego ostatniego poglądu. Rozwścieczona zerwała się raptownie z łóżka, przemierzyła pokój i walnęła w kontakt ze zbyt dużą siłą. Po jeszcze szybszym powrocie na posłanie, wysłuchaniu skrzypienia i nakryciu się samą poszewką bez kołdry nadal czuła pieczenie dłoni w miejscu, gdzie ręka zetknęła się ze ścianą. Wściekała się na siebie z powodów, których nie umiałaby wyartykułować, choć usilnie próbowała.
Znajomy pokój wypełniała jakże obca cisza. Na zewnątrz musiała szaleć burza, skoro tak niewiele światła wpadało przez okna sypialni. Równie dobrze mogłaby to być północ na dnie oceanu.
Verze nie spodobała się ta myśl, ale potworne zmęczenie długą jazdą i ciężkim dniem wzięło szybko górę nad złością.
Niedługo później adrenalina wyparowała z jej żył, pozostawiając po sobie jeszcze cięższe wycieńczenie. Sen oplótł ją w nadgarstkach, kostkach i pasie, po czym pociągnął z całych sił w głąb materaca.
Tuż przed zaśnięciem pomyślała, że jej strach jest przejawem czystej głupoty.
Była w Domu Crowdera. W domu wybudowanym przez jej ojca.
Tutaj nie ma niczego, czego można się bać.

 
Wesprzyj nas