“Siła precyzji” to fascynująca opowieść o zapomnianych bohaterach i ich wynalazkach, które ukształtowały dzisiejszy świat. To zarazem próba zrozumienia znaczenia precyzji dla współczesnego człowieka i pytanie o granice jej zastosowań.
Precyzja – klucz do cywilizacji.
Śrubka, samolot, karabin czy soczewka – do wytworzenia tych i wielu innych otaczających nas przedmiotów potrzebne są precyzyjne narzędzia produkcji i odpowiednie metody pracy. Czy wiemy jednak, czym jest precyzja, kiedy się narodziła i komu ją zawdzięczamy? I w jaki sposób ją mierzyć?
Sięgając do początków angielskiej rewolucji przemysłowej, Simon Winchester opisuje przełomowe wynalazki, jakie doprowadziły do stworzenia współczesnych technologii opartych na precyzji. Przywołuje całą galerię niezwykłych postaci: inżynierów, pasjonatów i konstruktorów, takich jak Joseph Bramah, projektant nowoczesnego zamka do drzwi, Henry Maudslay, twórca koncepcji idealnie płaskiej powierzchni, czy John Whitworth, pomysłodawca mikrometru mierzącego z tolerancją błędu do jednej milionowej cala.
Autor przybliża historię samochodu marki Rolls-Royce, aparatu Leica czy teleskopu Hubble’a, jak również przygląda się przełomowym odkryciom, jakie dokonują się współcześnie w USA, Europie Zachodniej i Azji.
Czy wiesz, że:
– do lat 40. XIX wieku każda śruba i nakrętka były unikatowe, co sprawiało, że trudno było je dopasować?
– „zamek wyzwanie” Bramaha, przez 61 lat wystawiony w oknie warsztatu w Londynie, sforsował Alfred Hobbs, któremu zajęło to 55 godzin?
– powietrze w hali, w której produkowane są mikroprocesory, jest pięć milionów razy czystsze od tego, którym oddychamy na co dzień?
Fascynująca książka o naszym – bardzo ludzkim – dążeniu do precyzji. I o jego starciu z nieprecyzyjnością samej natury.
Tomasz Targański, tygodnik Polityka
Nasze niebo przecinają satelity; szpitale są wyposażone w niezwykłe maszyny; nosimy w kieszeni telefony o większej mocy obliczeniowej niż ogromne komputery, które zaledwie pół wieku temu wysłały ludzi na Księżyc. Wszystkie te rzeczy były możliwe dzięki wybitnym, obsesyjnym perfekcjonistom, zasługującym na największe pochwały.
Steve Donoghue, „The Christian Science Monitor”
Pełna entuzjazmu popularnonaukowa podróż po cudach techniki… Czytelnik będzie zachwycony!
„Kirkus Reviews”
Siła precyzji skłania do głębszej refleksji na temat z pozoru oczywistych przedmiotów codziennego użytku. Stanowi intelektualne wyzwanie i zmusza do zastanowienia się nad postępem ludzkości, a także jego przyczynami. To nie tylko interesująca, ale też niezwykle emocjonująca opowieść. Prawdziwa gratka dla każdego, kto chce zrozumieć świat maszyn i ich działanie.
„The New York Times”
Kolejna perełka autorstwa cieszącego się zasłużonym uznaniem historyka specjalizującego się w nietypowych, lecz nieodmiennie fascynujących tematach i postaciach.
„Booklist”
Najnowsze dzieło Winchestera to iście szalone dzieło popularnonaukowe gwarantujące naukę przez rozrywkę
„Publishers Weekly”
Winchester jest mistrzem opowiadania historii. Wszystkie osoby, miejsca i wydarzenia, o których z pasją pisze, ożywają na kartach książki, zachwycając niezwykłą drobiazgowością.
„New York Journal of Books”
Simon Winchester, brytyjsko-amerykański pisarz, dziennikarz i podróżnik. Studiował geologię na Uniwersytecie Oksfordzkim, następnie rozpoczął karierę jako dziennikarz. Podczas swojej pracy w „The Guardian” Winchester relacjonował wiele znaczących wydarzeń, w tym Krwawą Niedzielę w Dublinie i aferę Watergate. Jest autorem wielu bestsellerowych książek, które zdobyły uznanie czytelników i krytyków na całym świecie. W 2006 roku Winchester został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla dziennikarstwa i literatury. Mieszka w Massachusetts i Nowym Jorku.
Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat
Przekład: Grzegorz Ciecieląg
Seria: #nauka
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 30 września 2024
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
WSTĘP
Celem nauki nie jest uzyskanie dostępu do nieskończonej wiedzy, lecz ograniczenie liczby popełnianych błędów.
– Bertolt Brecht, Życie Galileusza (1939)
Siadaliśmy właśnie do kolacji, kiedy tata z konspiracyjnym błyskiem w oku oznajmił, że chce mi coś pokazać. Otworzył neseser i wyjął z niego pokaźnych rozmiarów, ciężkie drewniane pudło. Działo się to pewnego paskudnego zimowego wieczora w Londynie w połowie lat 50. XX wieku. Na zewnątrz było zimno, a miasto spowijał żółtawy smog. Miałem jakieś dziesięć lat, akurat przyjechałem do domu na Boże Narodzenie ze szkoły z internatem. Tata wrócił właśnie z fabryki w północnym Londynie. Wchodząc do domu, strzepnął z ramion oficerskiego płaszcza drobiny szarego, rozmokłego śniegu, a potem stanął z fajką w zębach naprzeciw buzującego kominka, żeby się ogrzać. Niedługo później mama przestała krzątać się po kuchni i zaczęła szykować stół w jadalni.
Ale wróćmy do pudełka.
Pamiętam je wyraźnie, choć przecież upłynęło ponad sześćdziesiąt lat. Miało rozmiary mniej więcej 8 × 8 × 7,5 cm, tyle co puszka na herbatniki. Od razu wiedziałem, że nie jest to pierwsze lepsze pudło i że choć pociągnięta lakierem, wysłużona dębina sporo przeszła, ktoś musiał o nią dbać. Na przymocowanej do pokrywy mosiężnej plakietce widniało nazwisko oraz inicjały taty: Sz.P. B.A.W. Winchester. Podobnie jak moje znacznie skromniejsze pudełko do przechowywania ołówków i kredek, jego również miało przesuwne wieko zabezpieczone niewielkim mosiężnym skobelkiem, który można było odsunąć jednym palcem, wsuwając go do specjalnej wnęki.
Tata odsunął wieko, a moim oczom ukazało się wnętrze wyłożone grubą warstwą krwistoczerwonego aksamitu i poznaczone licznymi rowkami – ich zadaniem było przytrzymanie w miejscu mnóstwa lśniących kawałków metalu. Niektóre miały kształt sześcianów, ale więcej było prostopadłościanów – na pierwszy rzut oka przypominały maleńkie tabletki, kostki domina albo kęsy stali. Od razu zauważyłem, że wszystkie co do jednego mają na powierzchni wygrawerowane ciągi cyfr i kropkę umieszczoną na początku lub w środku, na przykład: .175, .735 albo 1.300. Tata ostrożnie odłożył pudełko i zapalił fajkę, a wtedy ponad setka tajemniczych kawałków metalu zalśniła odbitym blaskiem węgli płonących w kominku.
Następnie wyjął dwa największe elementy i ułożył je na lnianym obrusie. Mama, podejrzewając, skądinąd słusznie, że podobnie jak większość rzeczy, które tata wynosił z myślą o mnie ze swojego zakładu, te również będą całe w oleju, wydała z siebie zduszony okrzyk i pognała do kuchni. Pochodziła z belgijskiej Gandawy i była osobą nad wyraz pedantyczną, a do tego typową przedstawicielką swojego pokolenia, zatem utrzymanie koronkowego obrusu w nieskazitelnym stanie było dla niej priorytetem.
Tata podniósł oba kawałki, abym mógł lepiej im się przyjrzeć. Powiedział, że wykonano je z wysokowęglowej stali nierdzewnej czy jakiegoś innego stopu, z dodatkiem chromu i bodajże wolframu, które miały zapewnić im wyjątkową twardość. Dodał jeszcze, że ten stop się nie magnetyzuje. Aby pokazać, co miał na myśli, popchnął oba kawałki metalu ku sobie, a te zostawiły na obrusie wyraźny oleisty ślad (kolejny powód udręki mamy). I udowodnił swoją tezę: elementy pozostały na miejscach, nie przyciągając się ani nie odpychając. „Podnieś je”, nakazał mi tata. Chwyciłem każdy, jakbym próbował zmierzyć ich rozmiary. Były zimne i sporo ważyły, a precyzja wykonania czyniła je na swój sposób pięknymi.
Tata zabrał je ode mnie i ponownie ułożył na stole, tym razem jeden na drugim. „A teraz podnieś tylko ten leżący na wierzchu”, powiedział. Zacisnąłem palce na górnym kawałku metalu i uniosłem go, lecz razem z nim podniósł się także ten spod spodu. Na twarzy taty pojawił się szeroki uśmiech. „Rozdziel je” – nakazał. Chwyciłem dolny fragment i pociągnąłem, ale bez efektu. „Mocniej” – powiedział. Znowu nic. Nie udało mi się go przesunąć nawet o milimetr. Dwie prostokątne stalowe płytki zachowywały się, jakby zostały ze sobą sklejone, zespawane lub w inny sposób scalone, i to do tego stopnia, że nie widziałem, gdzie jedna się kończy, a druga zaczyna. Wyglądały, jakby stopiły się ze sobą. Ale nie poddawałem się. Z tego wysiłku aż się spociłem.
Mama w końcu wróciła z kuchni i posłała tacie zniecierpliwione spojrzenie, więc odłożył on fajkę, zdjął marynarkę i zacząć nakładać jedzenie. Płytki położone obok szklanki z wodą stały się symbolem mojej fizycznej słabości i porażki. „Czy mogę spróbować jeszcze raz?” – zapytałem. „Nie ma takiej potrzeby” – odpowiedział tata, po czym wziął płytki do ręki i płynnym ruchem zsunął jedną z drugiej. Rozłączyły się momentalnie, bez najmniejszego oporu i z wielką gracją. Przyglądałem się temu z rozdziawionymi ustami – z perspektywy uczniaka tata równie dobrze mógł machnąć czarodziejską różdżką. „Nie ma w tym magii” – zapewnił mnie. – „Po prostu wszystkie ściany są idealnie płaskie, pozbawione najmniejszych zniekształceń. Poddano je obróbce maszynowej i wygładzono do tego stopnia, że między dwie stykające się powierzchnie nie dostaje się powietrze, które osłabiłoby połączenie. Są tak idealnie wyrównane, że gdy jeden znajdzie się obok drugiego, cząsteczki obu łączą się ze sobą i rozdzielenie ich graniczy z niemożliwością – choć nikt nie ma pewności, dlaczego tak się dzieje. Można je tylko przesunąć”. I to określenie się przyjęło.
Tata opowiadał z ożywieniem; jak zawsze, kiedy był czymś podekscytowany, snuł swoją opowieść z autentyczną pasją. „Te metalowe płytki” – powiedział z wyraźną dumą – „to prawdopodobnie najbardziej precyzyjne obiekty, jakie istnieją na świecie. Nazywamy je płytkami wzorcowymi albo płytkami Johanssona, od nazwiska ich wynalazcy, Carla Edvarda Johanssona. Wykorzystuje się je do mierzenia obiektów, gdzie minimalna tolerancja błędu ma kluczowe znaczenie. Ludzie zajmujący się ich produkcją zajmują szczytowe miejsce na drabinie inżynierii mechanicznej. Są niezwykle cenne. Chciałem ci je pokazać, bo odgrywają ważną rolę w moim życiu”.
W tym miejscu przerwał swój wywód i zamilkł. Ostrożnie odłożył płytki wzorcowe do wyścielonego aksamitem drewnianego pudełka, dokończył kolację, zapalił fajkę i zdrzemnął się przed kominkiem. Mój tata całe życie zajmował się inżynierią precyzyjną. Pod koniec kariery zawodowej zaprojektował maleńki silniczek elektryczny do systemów naprowadzających w torpedach. Większość projektów była objęta klauzulą tajności, ale od czasu do czasu przemycał mnie do jakiejś fabryki, gdzie z zachwytem lub konsternacją przyglądałem się maszynom wycinającym i przycinającym zęby mosiężnych kół zębatych, polerującym stalowe wałki o grubości ludzkiego włosa lub owijającym miedziane zwoje na magnesach, które, gdybym miał zgadywać, rozmiarami nie różniły się wiele od główki zapałki używanej przez tatę do rozpalania fajki.
Szczególnie miło wspominam czas spędzony z jednym z najbardziej poważanych pracowników taty, starszym panem w brązowym płaszczu laboratoryjnym, który nawet na chwilę nie wyjmował spomiędzy zębów fajki, choć nie była ona zapalona. Z wiecznie zmarszczonym czołem siedział naprzeciwko specjalnej tokarki – wyjątkowo kosztownego sprzętu produkcji niemieckiej, jak dowiedziałem się od taty – nie odrywając wzroku od rozmywającego się w ruchu, wirującego ostrza schładzanego na bieżąco przypominającą krem mieszanką wody i oleju. Przedmiotem poddawanym obróbce był nieduży mosiężny walec. Obracał się on w miejscu, a maszyna odchudzała go o mikroskopijne zwoje żółtego metalu. Z wielką uwagą przyglądałem się, jak – niewątpliwie za sprawą czystej magii – na zewnętrznych krawędziach walca pojawia się linia maleńkich ząbków.
Maszyna nagle przerwała swoją pracę, a hałas ustał. Kiedy zmrużyłem oczy, próbując rozszyfrować, co dokładnie dzieje się z walcem, ni stąd, ni zowąd otoczył go zestaw drobnych narzędzi wykonanych z węglika wolframu. Wałki zaczęły wirować i ciąć, formując, nacinając, zaokrąglając i ścinając krawędzie dopiero co powstałych ząbków. Przez zamontowane na obrabiarce szkło powiększające mogłem obserwować, jak zmienia się ich kształt, gdy zostają poddane działaniu ostrzy. W końcu rozległ się charakterystyczny szum sygnalizujący wyłączenie silnika, ruch obrotowy ustał, walec jak szynka został pocięty na plasterki, zwolniono zaciski i na filtrze, który wyłonił się z kremowo-olejowej kąpieli, ukazał się mokry stosik tak na oko dwudziestu nieprawdopodobnie lśniących kół zębatych, każde o grubości może milimetra i centymetrowej średnicy. Niewidoczna dźwignia zrzuciła je z obrabiarki na tackę, skąd miały trafić na wałki, a potem do silników odpowiedzialnych za ruch statecznika lub zmianę skoku śruby napędowej. Wszystko po to, aby wyposażona w żyroskop torpeda wystrzelona z okrętu podwodnego podążała prosto do celu, obojętna na nieprzewidywalne ruchy lodowatych, rozkołysanych morskich wód.
Tym razem wiekowy rzemieślnik zadecydował, że Królewska Marynarka Wojenna jakoś obejdzie się bez najnowszej partii towaru. Chwycił stalową pęsetę, wydobył z kremowej kąpieli jedno kółeczko i opłukał w czystej wodzie. Z malującym się na twarzy wyrazem triumfu oraz dumy przekazał je mnie. Następnie odchylił się na krześle wyraźnie zadowolony ze swojej pracy i w ramach nagrody rozpalił fajkę. Maleńkie kółko zębate było podarkiem, jak powiedział mi później tata, pamiątką naszej wizyty. Równie idealnego trybiku ze świecą szukać.
Podobnie jak jego najlepszy pracownik, tata również chlubił się swoim zajęciem. Dostrzegał znaczenie, wagę, a przede wszystkim wartość pracy z bezkształtnymi kawałkami stali, nadawania im atrakcyjnej formy oraz funkcji. Wszystkie produkty były kunsztowne, schludnie wykończone i gotowe spełnić dowolne zadanie, od banalnego po najbardziej wymyślne, bowiem poza systemami uzbrojenia fabryka wytwarzała również elementy konstrukcji samochodów, nagrzewnic i wind górniczych, silniczków do cięcia diamentów i mielenia ziaren kawy, jak również ukrytych w mikroskopach, barografach, kamerach i zegarkach. „Ale nie tych noszonych na ręku” – wyznał ojciec z żalem – „tylko stołowych, chronometrów morskich i zegarów stojących, w których jego koła zębate wytrwale wyliczały fazy Księżyca i informowały o tym na tarczach zegarów stojących w tysiącach korytarzy”.
Zdarzało się, że tata przynosił do domu bardziej wyszukane cacka, choć chyba żadne nie skrywało w sobie magii poddanych obróbce mechanicznej, idealnie płaskich płytek wzorcowych. Miał w tym głównie jeden cel: dostarczenie mi rozrywki. Swoje niespodzianki prezentował przy stole w jadalni, za każdym razem doprowadzając mamę na skraj załamania, gdyż wszystko pakował w szary, utytłany w oleju papier woskowany, który zostawiał plamy na obrusie. „Czy mógłbyś położyć to coś na gazecie?” – upominała go, zwykle po fakcie, gdy niespodzianka już stała na stole, lśniąc w świetle lamp. Wydawało się, że kółka rwą się do pracy, ramiona czekają, aż ktoś je wygnie, a szklane elementy (nierzadko urządzenia miały soczewki lub niewielkie lusterko) tylko czekają, żeby pokazać, na co je stać.
Tatę fascynowały solidnie wykonane samochody. Darzył je ogromnym szacunkiem – zwłaszcza te wyprodukowane przez Rolls-Royce’a. W tych dawno minionych czasach owe szlachetne konstrukcje symbolizowały nie tyle status właściciela, ile raczej kunszt wytwórcy. Tata miał okazję zwiedzić linię montażową w Crewe i spędzić trochę czasu z członkami zespołu odpowiedzialnego za budowę wału korbowego. Szalenie zaimponowało mu wtedy to, że taki wał, ważący dobre kilkadziesiąt kilogramów, wykańczano ręcznie, dążąc do tak idealnego wyważenia elementów, że raz wprawiony w ruch na stanowisku testowym nie przestawał się obracać, ponieważ obie strony nawzajem się równoważyły. Powiedział mi, że gdyby wykluczyć efekt tarcia, wał korbowy wykorzystany w modelu Phantom V mógłby pracować w nieskończoność.
Pokłosiem naszej rozmowy było pewne zadanie. Otóż tata zaproponował, żebym zaprojektował moje własne perpetuum mobile. Na próbę realizacji tego marzenia zmarnowałem wiele godzin i kilkaset kartek – podkreślę, że dysponowałem wówczas dość powierzchowną wiedzą na temat dwóch pierwszych zasad termodynamiki, a co za tym idzie, nie miałem szans podołać wyzwaniu. Choć od tamtych szczęśliwych dni minęło ponad pół wieku, nigdy nie wyzbyłem się zamiłowania do maszyn. Przypomniało ono o sobie ze zdwojoną siłą pewnego wiosennego wieczoru w 2011 roku, kiedy to niespodziewanie otrzymałem e-mail od całkowicie obcej mi osoby, zamieszkałej w Clearwater na Florydzie. W tytule wiadomości widniało jedno słowo: „sugestia”, a autor, nie bawiąc się w konwenanse, już w pierwszym akapicie (z trzech) wypalił prosto z mostu: „A może napisałby pan książkę o historii precyzji?”.
Moim korespondentem był Colin Povey, który większość swojej kariery zawodowej przepracował na stanowisku dmuchacza szkła laboratoryjnego2. Jego argumentacja była prosta i przekonująca – pisał, że precyzja stanowi kluczowy aspekt współczesnego świata, ale jej rola jest anonimowa. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że maszyny muszą być precyzyjne; że przedmioty, które stały się nam nieodzowne (jak kamera, telefon komórkowy, komputer, rower, samochód, zmywarka czy długopis), korzystają z idealnie dopasowanych komponentów i gwarantują niemal bezbłędne działanie; i chyba zgodzimy się, że im wyższy poziom precyzji, tym lepiej. Jednocześnie ową precyzję, podobnie jak tlen czy język ojczysty, traktujemy jako coś oczywistego, ledwie zauważalnego. Pełne zrozumienie istoty tego zjawiska nastręcza nie lada problemów i rzadko staje się ono tematem rzeczowej dyskusji – przynajmniej pośród laików. Mimo to precyzja jest wszechobecna, stanowi fundament współczesności, bez którego świat wyglądałby zupełnie inaczej.
2 Kilkuset przedstawicieli tego szczególnego zawodu graniczącego z powołaniem specjalizuje się w tworzeniu szklanych, niezwykle delikatnych i skomplikowanych elementów aparatury wykorzystywanej głównie w laboratoriach chemicznych. Wydają własne czasopismo „Fusion”, organizują zjazdy i mają swojego bohatera – mieszkającego w Stanach Zjednoczonych imigranta japońskiego pochodzenia Mitsugiego Ohno, który, aż do śmierci w 1999 roku (zmarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat), pracował głównie na Kansas State University. Jego kolekcję ogromnych, wykonanych z ogromną dbałością o szczegóły szklanych modeli okrętów i arcydzieł amerykańskiej architektury można po dziś dzień oglądać w manhattańskim miasteczku uniwersyteckim. Największej sławy przysporzyło Ohno stworzenie pierwszej butelki Kleina, czyli naczynia, które zawija się w sobie i niczym trójwymiarowa wersja wstęgi Möbiusa ma tylko jedną powierzchnię.
Jednak nie zawsze tak było. Precyzja ma swoją genezę, jasno określony, niepodważalny moment narodzin. Z upływem czasu zmieniała się, rozwijała i ewoluowała, a jej przyszłość dla niektórych jest jasna i oczywista, innych zaś wprawia w konsternację i budzi niejakie wątpliwości. Innymi słowy, precyzja jest żywą opowieścią i gdyby wyrazić ją w formie krzywej, przypominałaby raczej parabolę niż prostą linię biegnącą ku nieskończoności. Jednak niezależnie od zawirowań opowieść nie ustawała. Jak to zwykli mawiać filmowcy, zawsze miała motyw przewodni.
Właśnie tak rozumiał precyzję pan Povey. Ale miał też bardziej osobisty powód, aby podsunąć mi temat książki, i objaśnił go, posługując się opowieścią zarazem precyzyjną i zwięzłą, którą tu przytoczę. Pan Povey senior, ojciec mojego korespondenta, służył w armii brytyjskiej. Jedno jest pewne – był z niego niezły oryginał. Ot, kilka przykładów: jako że nie miał ochoty co niedzielę uczęszczać na obowiązkową mszę w obrządku anglikańskim, oznajmił, że wyznaje hinduizm; ponieważ nie uśmiechała mu się służba w okopach, dołączył do Royal Army Ordnance Corps (RAOC), korpusu, który dostarczał walczącym żołnierzom broń, amunicję i pojazdy opancerzone. (Od tamtych czasów zakres kompetencji RAOC uległ rozszerzeniu o mniej zaszczytne funkcje, jak pranie, zapewnienie mobilnych pryszniców i wykonywanie oficjalnych zdjęć). Przeszedł podstawowe szkolenie saperskie i techniczne. Wyróżniał się na tle pozostałych rekrutów, więc w 1940 roku został wysłany do brytyjskiej ambasady w Waszyngtonie (incognito, w cywilnym ubraniu, ponieważ wówczas Stany Zjednoczone jeszcze nie uczestniczyły w wojnie). Współpracował z amerykańskimi producentami amunicji, pomagając w tworzeniu pocisków przystosowanych do standardów przyjętych w armii brytyjskiej.
W 1942 roku powierzono mu specjalne zadanie: miał ustalić, dlaczego amerykańskie pociski przeciwczołgowe wystrzelone z brytyjskiej wyrzutni niekiedy nie odpalają. Niezwłocznie wskoczył do pociągu do Detroit i poświęcił kilka tygodni na skrupulatną kontrolę kolejnych partii amunicji. Ku swojemu rozgoryczeniu skonstatował, że wszystkie pociski – co do jednego – idealnie mieszczą się w lufie wyrzutni. W stu procentach spełniały narzucone wymogi. „To nie w fabryce powinniśmy szukać źródła problemu” – tłumaczył przełożonym. Centrala w Londynie odesłała go tropem amunicji do dowódców zgłaszających irytującą usterkę, czyli na objęty wojną obszar północnoafrykańskiej pustyni. Pan Povey natychmiast wyruszył w drogę, targając wielgaśną walizę wypełnioną po brzegi przyrządami pomiarowymi. Pierwszy etap swojej podróży odbył załadowanymi amunicją pociągami podążającymi nieśpiesznie ku Wschodniemu Wybrzeżu, przecinającymi po drodze pasma górskie i rzeki wschodnich Stanów Zjednoczonych, by ostatecznie zatrzymać się w Filadelfii, gdzie ładunek miał zostać przerzucony na pokład okrętów. Codziennie, na każdym kolejnym postoju, mierzył pociski i każdorazowo dochodził do jednakowej konkluzji: od momentu opuszczenia linii produkcyjnej skorupa i ogólna konstrukcja ładunków zachowały tę samą, odpowiadającą wyśrubowanym normom jakość.
Tak było do momentu, kiedy przesiadł się na towarowiec. Wtedy jego wyprawa przybrała formę swoistego chrztu bojowego: okręt, którym płynął, uległ uszkodzeniu i został porzucony przez resztę konwoju oraz eskortę niszczycieli. Pozostawiony samemu sobie pośrodku oceanu stał się łatwym celem u-bootów, a na domiar złego znalazł się w zasięgu straszliwej burzy, która wywołała okropną chorobę morską nawet u doświadczonych członków załogi. Ale właśnie te wymagające warunki pomogły panu Poveyowi rozwikłać problem, nad którym się głowił.
Okazało się bowiem, że winę za uszkodzenie części pocisków ponosi silne kołysanie. Ładunek zmagazynowano w skrzyniach głęboko w ładowni, więc kiedy fale miotały okrętem, skrzynie leżące na zewnątrz sterty – i tylko one – waliły o ścianę statku. Gdy sytuacja się powtarzała, narażony na uderzenia wierzchołek pocisku cofał się – choćby o kilka milimetrów – w głąb mosiężnej skorupy. W efekcie ulegała ona zniekształceniu, a jej krawędzie nieznacznie się rozchodziły. Zmiana była niedostrzegalna gołym okiem i aby ją zmierzyć, Povey musiał posłużyć się najdokładniejszymi mikrometrami i miernikami ze swojej kolekcji.
Właśnie dlatego pociski najciężej doświadczone podróżą nie mieściły się w lufie. Co więcej, kiedy okręt zawinął do portu, dokerzy wyładowywali skrzynie, a amunicję losowo rozdzielano i rozsyłano do różnych pułków – nie sposób było zatem stwierdzić, w której przesyłce znalazły się felerne pociski.
Była to zgrabna diagnoza, opatrzona prostym remedium: wystarczy, że fabryka w Detroit wzmocni skrzynie grubszą warstwą kartonu i drewna by – tadaaam! – pociski opuściły pokład okrętu w nienagannym stanie, a problem z zacinającymi się wyrzutniami zniknął jak ręką odjął. Povey poinformował o swoim odkryciu centralę w Londynie i został z miejsca obwołany bohaterem, by następnie, w zgodzie z uświęconą wojskową tradycją, utknąć na pustyni bez dalszych rozkazów, za to – jako że dawno nie odwiedzał swojego biura w Waszyngtonie – z okrągłą sumką składającą się na zaległe wypłaty.
Wnioskuję, że saharyjskie upały zrobiły swoje, bowiem opowieść znienacka odbija w nieoczekiwanym kierunku: otóż pan Povey senior najwyraźniej poszedł w pustynne tango. Zdecydowanie po zbyt wielu tygodniach prażenia się w słońcu wreszcie uznał, że czas najwyższy wracać do Stanów, w czym pomogły mu strategicznie rozdane flaszki whisky. Potrzebował jedenastu butelek johnniego walkera, żeby dostać się z Kairu (po drodze zaliczając postój na tymczasowym lotnisku w ogarniętym wojną, egzotycznym Timbuktu) do Miami, z którego było już stosunkowo niedaleko do Waszyngtonu. Nie mógł przewidzieć, jaką sytuację zastanie na miejscu. Podczas swoich afrykańskich wojaży tak długo nie dawał znaku życia, iż uznano go za zaginionego i prawdopodobnie martwego. Stracił prawo do korzystania z kantyny, jego szafkę zamknięto na cztery spusty, ubrania zaś oddano do krawca, by dopasował je do kogoś o drobniejszej posturze. Wyjaśnienie tej kłopotliwej sytuacji wymagało mnóstwa czasu, a kiedy mniej więcej wszystko wróciło do normy, pan Povey odkrył, że korpus został przeniesiony do Filadelfii – gdzie czym prędzej sam się udał. Tam też poznał sekretarkę korpusu i zakochał się w niej po uszy. Wzięli ślub, a pan Povey, który wbrew informacji wygrawerowanej na jego nieśmiertelniku nigdy nie wyznawał hinduizmu, do końca swoich dni wiódł przykładne życie w Stanach Zjednoczonych. I czerpał z niego pełnymi garściami, jak zapewnił mnie mój korespondent.
„Owa dama była moją mamą, a swoje przyjście na ten świat zawdzięczam ni mniej, ni więcej, tylko precyzji. I właśnie dlatego musi pan napisać o niej książkę” – podsumował.