Błyskotliwy debiut, rzucający światło na niełatwą prawdę o indyjskich podziałach, kontrastach i nacjonalizmach.


Muzułmański dziewiętnastolatek z sennej nadmorskiej wioski na południu Indii oraz jego trzej przyjaciele – tytułowi Cliffhangerzy, uważani przez miejscowych za gang – właśnie wstępują w dorosłość, w której, zdawałoby się, czeka ich niewiele: albo mizernie opłacana praca rybaka, albo emigracja zarobkowa na Bliski Wschód, śladem większości mężczyzn z wioski, którzy swoje rodziny odwiedzają bardzo rzadko i wracają do Indii dopiero na emeryturę.

Na biedę i brak perspektyw nakładają się konflikty religijno-narodowe: islam kontra hinduizm. Nadzieję na zmiany rokrocznie przynosi otwarcie sezonu turystycznego – gang Cliffhangerów dystrybuuje wśród zagranicznych turystów marihuanę, a poza tym szuka towarzystwa cudzoziemek – z nudów i aby ćwiczyć angielszczyznę, która jest przepustką do lepszego życia.

Gang ma swój honor, lokalna policja myśli jednak inaczej i kiedy w sylwestrową noc zagraniczna turystka zostaje zgwałcona przy plaży, podejrzenie pada na nich.

Sabin Iqbal jest dziennikarzem, prozaikiem i kuratorem literackim. Chłopaki z Klifu to jego debiutancka powieść. Shamal Days ukazała się w 2020 roku (HarperCollins India). Jego kolejne dwie powieści, Tales from Qabristan i A Calamitous Afternoon, zostaną opublikowane przez Penguin Random House India i Westland w 2024 roku. Jest kuratorem Międzynarodowego Festiwalu Literatury Mathrubhumi w Kerali. Mieszka w Thiruvananthapuram w Kerali z żoną Mariam Mathew i dziećmi, Keziah i Seanem.

Sabin Iqbal
Chłopaki z Klifu
Przekład: Ewa Rajewska
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 27 maja 2024
 
 

Prolog

Myślał, że nam ucieknie, palant! Biegł, zostawiając ślady klapek na mokrym, zwięzłym piasku plaży, a jego szafranowe lungi łopotało jak spadochron. Nagle skręcił ostro w prawo i pognał w stronę laterytowych wzgórz przy Klifie. Gruby błąd. Mało kto nas potrafi prześcignąć na tej stromiźnie. Wspinamy się po tych czerwonych zboczach jak kozły, bez wysiłku, na przekór siłom ciążenia i oporu. Jak tylko skręcił, zawołałem do Thahy, żeby się sprężał, do Usmana, żeby pobiegł wąską ścieżkę z prawej, i do Jahangira, żeby zaczekał u podnóża. Potem pomknąłem na górę, depcząc palantowi po piętach — myślał, że się nam wymknie.
Byłem coraz bliżej. Wyjąłem z plecaka nowiutką piłkę SG, przechwyciłem ją drugą ręką i rzutem jak Jonty Rhodes rąbnąłem go w tył głowy. Zwalił się na ziemię od razu, przyciskając rękę do potylicy. Skoczyliśmy na niego jak stado lwów na osłabłą ofiarę. Zebrał tęgi łomot, szmaciarz. Usman postawił mu na mostku nogę wyćwiczoną od taekwondo i przygwoździł go do podłoża.
— Za kogo nas masz? — zapytał go bez pardonu.
Palant zamknął oczy. Kiedy odchodziliśmy, jęczał z bólu.
W dole, na morzu, kutry rybackie wielkości pudełek z zapałkami w ślimaczym tempie sunęły po horyzoncie. Za kogo nas miał? Jesteśmy Cliffhangerami.

I

Nasza przyjaźń zaczęła się w ciernistych chaszczach za miejscową medresą. Byliśmy opornymi uczniami, którzy nie potrafili wkuć wersetów Koranu. Ustad był zasadniczy, pachniał wonnym olejkiem i nosił srebrny pierścień z połyskliwym czarnym kamieniem. Któregoś razu przed całą klasą ściągnął nam gacie i spuścił lanie. W zaroślach za medresą porównywaliśmy potem pręgi na udach i pośladkach. Jakby nam ktoś ponacinał tyłki przed usmażeniem. To właśnie wtedy, w upokorzeniu, krzywdzie i bólu, poprzysięgliśmy sobie, że nie będziemy się stosować do nakazów żadnej religii.
Tej niepisanej zasady, przyniesionej przez morski wiatr, owiewający plażę i Klif, trzymamy się nadal. Nie cichną w nas odległe echa naszych jęków, wyrwanych przez trzcinkę ustada, która bezlitośnie cięła nam pośladki. Zapach olejków i błysk srebrnych pierścieni wciąż wytrąca mnie z równowagi. Czuję, jak gdzieś w głębi wzbiera we mnie gniew. Nasza sytuacja jest ryzykowna. Żyjemy na styku dwóch ekstremistycznych, prawicowych ugrupowań. Między szafranem a zielenią, z poważną groźbą policyjnego khaki w tle. Jesteśmy bardzo młodzi i nosimy muzułmańskie nazwiska, co stawia nas na celowniku policji i pozycjonuje jako głównych wrogów Hindu Rashtra Sangh (HRS), która uważa, że należymy do organizacji pragnących zniszczyć Indie. Jakby tego było mało, jesteśmy także solą w oku pobożnych muzułmanów. Członkowie keralskiej Jamaath mają nas za kafirów, bo przyjaźnimy się z zagranicznymi turystami (a zwłaszcza turystkami), kontestujemy kretyńskie decyzje imamów i nie ma bez nas żadnej imprezy ani rozróby na Klifie.
Jesteśmy jak te małe kraby, które żyją na plaży. Z nadejściem deszczów znikamy w norkach wykopanych w piasku. Wynurzamy się z nich, kiedy wychodzi słońce i nadciąga mrowie turystów. Kipiąc życiem i energią jak nowe pędy strzelające z ziemi po ulewie, kolejny raz wymykamy się monotonii codziennego życia. Dorastaliśmy razem na Klifie. Wdrapywaliśmy się i ganialiśmy po urwistych czerwonych zboczach, urządzaliśmy wyścigi na twardym, wilgotnym, czarnym piasku i wskakiwaliśmy prosto w załamujące się fale. Morze, Klif i sezonowi turyści to nieodłączne części naszego życia. Plaża żyje w nas. Kiedy przyłożyć nam ucho do klatki piersiowej, słychać pomruk oceanu. Mówią o nas „gang”, ale jesteśmy jak bracia. Cliffhangerzy: Usman, Thaha, Jahangir i Moosa, czyli ja.
Do świętości nam daleko. Regularnie bywamy na okolicznych komisariatach za pijackie burdy na plaży, posiadanie zioła i nagabywanie cudzoziemców. Policyjna kartoteka, a zwłaszcza szef lokalnego posterunku, podinspektor Devan, są zdania, że jesteśmy czterema pierwszoplanowymi członkami nadmorskiego gangu i pod przykrywką pracy w charakterze przewodników zajmujemy się handlem narkotykami i napastowaniem turystek.
Żadnemu z moich braci Cliffhangerów nigdy nie wspomniałem o moim skrytym marzeniu, żeby mnie nie obśmiali, kiedy następnym razem zagadnę jakąś grubą cudzoziemkę w za ciasnym bikini. Nie powiedziałem im też, że fantazjuję o tym, jak mnie przygarnia bogata zamorska kuguarzyca i wywozi do którejś ze swoich winnic w Lille.
Cała prawda jest taka, że fakty się z nią rozmijają. Faktycznie co i rusz trafiamy na komisariat, a nawet do więzienia, ale to nieprawda, że jesteśmy pobawionymi skrupułów kryminalistami. Ani z nas niewiniątka, ani zbóje. Większość historii ma przecież więcej niż jedną wersję. Czasem bezmyślnie pakujemy się w kłopoty. Raz dźgnąłem nożem handlarza ulicznego z Goa. W orzeczeniu lekarskim napisali, że nóż minął jego wątrobę o cal. Nie wszczynamy bójek, ale jeśli jest powód, to się nie chowamy. Nie będzie nam jakiś koleś z Goa odstawiał pokazówki na Klifie. Kiedy my jedziemy do Goa, umiemy się zachować. Wiemy, gdzie są granice. Ten gość przekroczył wszystkie — na naszym podwórku. Sam się prosił, żebyśmy mu pokazali, że mamy ikrę. Popchnąłem go ze dwa razy, a on się stawiał. To wyciągnąłem z plecaka nóż i go dźgnąłem. Siedziałem potem przez trzy miesiące. Są jednak w naszej wiosce ludzie, którzy wiedzą, że dla swoich jesteśmy niegroźni. Wśród naszych chłopaków nigdy nie dilujemy, a naszych dziewcząt nie zaczepiamy.
Kadaloor — „nadmorska wioska” — leży o jakieś sześć kilometrów od najbliższej stacji kolejowej w miasteczku Varkala. Stamtąd można do nas dotrzeć autorikszą. Bywa, że w szczycie sezonu turyści przyjeżdżają tu autokarami. Chociaż w pobliżu jest kilka słynnych świątyń, zagraniczni goście wolą Klif i plażę. Co ciekawe, na naszym brzegu, inaczej niż w większej części południowego wybrzeża, nie ma żadnego kościoła. Dawniej dojazd z Kadalooru na lotnisko zajmował ponad dwie godziny, ale teraz, kiedy mamy lepsze drogi i obwodnicę, trzeba na to niespełna godziny. W zeszłym roku niemiecka turystka zawróciła pędem z lotniska, kiedy zdała sobie sprawę, że paszport zostawiła w pancernej szafce wynajętego na wakacje domku. Taksówkarz, mój znajomy, opowiadał, że podniosła krzyk przed samym wjazdem na lotnisko, gorączkowo przeszukując torebkę, a potem przetrząsnęła swój bagaż. — Binu, musimy pędzić z powrotem! — zawołała. Binu nie mógł się nachwalić nowych dróg. — Po prostu odpaliłem silnik i depnąłem do dechy. — Życie tutaj cechuje przesada. Mieszkamy nad morzem, oglądamy jego ogrom i miewamy skłonność do wyolbrzymiania wszystkiego. Temperamenty też mamy nierzadko wybujałe i nieobliczalne.
Centrum Varkali stanowi oddalony o kilometr od stacji niewielki, okolony ulicą plac — w zasadzie rondo — otoczony gęsto przez sklepy. Stamtąd na zachód, w kierunku wybrzeża, skręca Temple Road. Prowadzi do Beach Junction, gdzie prastary figowiec pagodowy osypuje swoje drobne nasiona na wykonane z blachy falistej dachy szeregu sklepów. Tam droga się rozwidla. Jedna jej odnoga odchodzi w lewo, w stronę plaży, a druga wiedzie prosto i wije się wzwyż, w stronę Klifu. Nad plażą górują dwa klify. Droga prowadząca na plażę ma po lewej stronie klif południowy, a po prawej — północny, ten bardziej znany i pisany dużą literą.
W naszej wiosce również istnieją podziały religijne i polityczne — dla kogoś z zewnątrz może nieostre i nieszkodliwe, dla miejscowych są tak jednoznaczne jak skrajne prawo i lewo, i potencjalnie równie niebezpieczne jak każde z nich. My, mieszkańcy okolic północnego klifu, jesteśmy przeważnie muzułmanami, a żyjemy z morza albo z pieniędzy zza morza. To znaczy albo jesteśmy rybakami, albo pracujemy w Zatoce Perskiej. Drugą ważną grupą są hinduiści mieszkający przy południowym klifie, w pobliżu słynnej świątyni Wisznu, położonej o kilkaset metrów od plaży.
Przed wielu laty, zanim większość tutejszych mężczyzn porzuciła swoje sieci i kattumarany i wyjechała do pracy na Malajach albo w Zatoce, mieszkańcy naszej wioski żyli razem w pokoju. Było to na długo przed tym, gdy radykalne podziały religijne poróżniły ludzi i skupiły ich pod sztandarami o różnych barwach. Ostatnimi czasy konserwatyzm młodych z południowego klifu jeszcze się wzmaga — noszą lungi w kolorze szafranu i smarują sobie czoła maścią sandałową z cynobrem. Powiem wam, że jak w przeddzień Święta Niepodległości zobaczyłem chłopców z HRS, którzy przy głównej drodze rozdawali miniaturowe flagi narodowe, byłem naprawdę wstrząśnięty. Co roku w okolicy Święta Niepodległości przymocowujemy małe trójkolorowe flagi do naszych motorów. Nikt nam tego nie nakazuje ani nie zabrania. Po prostu tak robimy. Nie mogłem patrzeć na tych chłoptasiów rozdających flagi, zupełnie jakbyśmy my nie byli częścią naszego państwa. To boli. Boli równie mocno, jak kiedy własna rodzina traktuje cię jak wyrzutka. Bardzo się staramy, żeby nawet przypadkiem nie nastąpić na trójkolorową flagę kongresową, o państwowej nie wspominając, inaczej uznano by nas za antynarodowców.
Chłopaki z północnego klifu też zaczęły wierzyć w boski nakaz życia, walczenia i umierania dla sprawy. Ustad i goszczący u nas czasem przywódcy paru fundamentalistycznych ugrupowań sączą w nich jad uniwersalnego poczucia krzywdy i każą im wierzyć, że ich życiową misją jest umrzeć za religię. Gorzej: przy tej okazji zabić tylu, ilu tylko się da. Podpuszczają te dzieciaki do walki za wiarę na frontach całego świata. Ze zgrozą patrzy się na chłopców, którzy jeszcze niedawno grali w krykieta gumową piłką, a teraz nagle zapuścili anemiczne brody i przywdziali kufi oraz workowate spodnie do kostek. Ich umysły są regularnie karmione złością i nienawiścią. Ich oczy jakby straciły blask niewinności.
Cliffhangerzy obrali drogę środka. Nie nosimy symboli żadnej wiary ani religii. Ani na nadgarstkach, ani na bicepsach nie wiążemy żadnych opasek. Ubieramy adidasy, dresy i koszulki polo, które nasi krewni przywożą nam z Zatoki. Jak dotąd obie społeczności naszej wioski żyją w pokoju i harmonii. Ale to nietrwały pokój, w każdej chwili może rozkruszyć się jak papad. Ostatnio dochodziło już do poważnych spięć, które mogły wywołać wybuch agresji. Któregoś razu Thaha i Jahangir wskoczyli do świątynnej sadzawki, w której wyznawcy hinduizmu z całej okolicy odbywają rytualne kąpiele. Taplali się w chłodnej, zielonej wodzie jak dwie rozentuzjazmowane kijanki. Kiedy pływali z jednego końca na drugi, podochocony Jahangir zawołał:
— Hej, Thaha, pokażę ci, jak zrobić nawrót!
— Jahangir, chłopie, nie bądź taki hop do przodu!
I to wystarczyło. Jakiś zdeklarowany członek HRS, który prał akurat przy brzegu swoje beżowe szorty, na dźwięk muzułmańskich imion zakrzyknął: — Kto się poważył skazić świątynną sadzawkę?! — Zostawił portki na kamiennych stopniach i zerwał się na równe nogi. — Kto taki, pytam?! — zawołał znowu. Dopiero wtedy Thaha i Jahangir zdali sobie sprawę, jak bardzo umoczyli. Zanim gość zdążył sprowadzić posiłki, chłopcy, porzuciwszy swoje ciuchy przy sadzawce, dali nogę, ociekając wodą jak foki, i wyszli z ukrycia dopiero po kilku godzinach.
Kiedy facet wrócił z gromadą pobratymców z HRS, znaleźli tylko ubrania i buty, które zaraz podpalili. Rada świątynna, odbywszy kilka spotkań, zdecydowała, że sadzawkę skażoną przez dwóch bezmyślnych muzułmańskich wyrostków należy fizycznie i metafizycznie oczyścić. Akcja spuszczania wody i odprawiania rytuałów oczyszczenia trwała tydzień. Gdy sadzawka odzyskała czystość, rada świątynna wysłała do rady meczetu oficjalne pismo, w którym wyrażała głębokie zaniepokojenie ekscesem dwu muzułmańskich chłopaków i ostrzegała przed poważnymi konsekwencjami, gdyby miał się on powtórzyć. Dowiedzieliśmy się później, że tylko dzięki interwencji Balannana grupa młodzieży z HRS nie wdrożyła planu zanieczyszczenia uryną studni przy meczecie w akcie zemsty. Plan był prosty — od hinduistów mieszkających w pobliżu świątyni pozyskać do kanistra mocz i przelać te siki do studni, kiedy ustad i jego pomocnik będą spali. Wyobraźcie sobie tylko wściekłość niczego niepodejrzewających muzułmańskich rybaków, gdyby się dowiedzieli, że odprawili ablucje w w wodzie skażonej hinduską szczyną. Płomienie przemocy natychmiast zajęłyby całe wybrzeże.
Słyniemy z porywczości — jak Piotr, ewangeliczny rybak. Kiedy dziękowaliśmy Balannanowi i zapytaliśmy, jak możemy mu się odwdzięczyć, uśmiechnął się tylko, nie przerywając wyciskania cytryn. Balannan prowadzi sklep, który stoi pod największym figowcem pagodowym we wsi. Kryty dachówką i oszalowany, jest popularnym miejscem spotkań. Wpadamy tam na lemoniadę i małe żółte banany. Balannan to także sharirik shikshak — nauczyciel wychowania fizycznego — w sakha, szkole religijnej prowadzonej przez HRS. Jest krępy, łysawy i ciągle zajęty: przygotowuje lemoniadę albo obsługuje klientów. Mówi niewiele, za to żuje betel, toteż wargi ma zabarwione na czerwono, a w kącikach ust zbiera mu się krwista ślina. Wieczorami sklep przejmuje żona Balannana, a on w swoich beżowych szortach udaje się do szkoły na spotkania grona pedagogicznego i godzinny trening kalaripayattu.

Gwałt na Susan, pulchnej brytyjskiej turystce, do którego doszło w sylwestra, stanowił dla naszej czwórki nagłe zamknięcie sezonu turystycznego. To zajście osaczyło nas mnogością społecznych i prawnych zagrożeń. Dało też podinspektorowi Devanowi pretekst, żeby nas wsadzić do pudła. Chociaż pojedyncze przypadki obściskiwania samotnych zagranicznych turystek, zwłaszcza pijanych lub naćpanych, zdarzają się od zawsze, do czasu gwałtu na Susan — a przed nim: zgwałcenia i zamordowania Liny przy plaży Kovalam — w naszej okolicy nie wydarzył się żaden większy incydent, który w dodatku trafiłby na pierwsze strony poważnych gazet. Teraz kilku polityków i reporterów telewizyjnych skrzętnie wyzyskało ten przypadek, żeby realizować własne polityczne cele. Dyskutowano o nim na stanowym zgromadzeniu ustawodawczym, a premier Kerali obiecał, że sprawca zostanie ujęty jak najszybciej.
Inaczej niż Lina, turystka ze Skandynawii, którą zgwałcono i zamordowano na bagnistym odludziu kilka kilometrów od wybrzeża, Susan została zgwałcona, kiedy na naszej plaży, w oczekiwaniu na nadejście Nowego Roku, bawiło się mnóstwo ludzi. Z ambasady brytyjskiej nie przestają wydzwaniać do biura premiera, żeby w końcu znalazł winnego. Musicie wiedzieć, że nasz premier to stary wyga, zaprawiony w niejednym partyjnym boju. Dla wielu młodych towarzyszy, którzy wciąż wierzą w legendę czerwonego sztandaru oraz rewolucyjne ideały, pozostaje bohaterem, ale wielu weteranów zawiódł jego miękki stosunek do korporacji, które dawniej były wrogiem klasowym partii.
Partyjne spory premier ma na porządku dziennym. W północnej części naszego stanu ludzie się na tle politycznym zabijają. Jako młody lider partii komunistycznej sam przetrwał niejeden ostry atak maczetą HRS. Pewnego razu wszedł na posiedzenie stanowego zgromadzenia ustawodawczego, wymachując zakrwawioną koszulą, żeby zademonstrować, że przeżył skrytobójczy zamach. Szybko się jednak nauczył, że dyplomatyczna konfrontacja to coś zupełnie innego. Złagodził swoje podejście do biznesu, bo chce, żeby nasz stan był przyjazny dla inwestorów. Uczy się, jak prowadzić negocjacje na najwyższym szczeblu. Chodzą słuchy o jego związkach z korpoświatem, a jego wrogowie polityczni twierdzą, że wysyłając swoje dzieci na studia za granicę, dowiódł, jaki jest skorumpowany. Nie wiem, czy pogłoski o tajnym sojuszu premiera ze światem biznesu są prawdziwe, ale myślę, że bardziej niż polityczne naciski martwią go teraz tajemnicza śmierć jakiejś zagranicznej turystki w stolicy i gwałt dokonany na Susan na Klifie.
Na kilka miesięcy przed historią Susan, przez dwa tygodnie poszukiwano Liny, zaginionej dziewczyny ze Skandynawii. Jej rozdęte zwłoki odnaleziono w końcu na bagnach namorzynowych w pobliżu Kovalam. Lina przyjechała do nadmorskiego ośrodka ajurwedyjskiego w ramach terapii — leczyła się na depresję. Któregoś dnia wyszła samotnie z ośrodka. Policja przez dwa tygodnie przeczesywała cały pas wybrzeża, ale nic nie znalazła, aż wreszcie dwóch chłopaków natknęło się w namorzynach na rozkładające się ciało. Autopsja wykazała, że najpierw ją zgwałcono, a potem zabito. News o śmierci zagranicznej turystki, najprawdopodobniej zamordowanej, rozszedł się szeroko; podały go międzynarodowe agencje prasowe. Temat podchwyciły i rozdmuchały skandynawskie media, mimo że nasz rząd próbował zatuszować sprawę, przedstawiając ją jako odosobniony incydent.
Jako że Kerala funkcjonuje głównie dzięki akcyzie ze sprzedaży alkoholu, wpływom z turystyki oraz milionom rupii przysyłanym zza morza, nasz premier poczuł powagę sytuacji. Jeśli zagraniczni turyści przestaną przyjeżdżać, nadejdą chude czasy. Pensje będą wypłacane z opóźnieniem, a premie zawieszone. Staną wszystkie roboty publiczne, bo wykonawcom nie będzie jak zapłacić. Turyści muszą przyjeżdżać i opalać się na naszych plażach, jak suszone na słońcu solone ryby, muszą wylegiwać się na hamakach w gajach kokosowych i napawać morską bryzą, i muszą przepuszczać kasę na karimeen pollichathu w liściach bananowca oraz ajurwedyjskie masaże. Bez nich nasza gospodarka się załamie.
Premier zwołał nadzwyczajną naradę, w której wzięli udział co ważniejsi ministrowie, oficjele i szefowie policji. Minister od turystyki niezwłocznie wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że tak nasz stan, jak i nasze domy są bezpieczne, i przestrzegł media przed dalszym nagłaśnianiem tego incydentalnego zdarzenia. „Podobnie nieodpowiedzialne dziennikarstwo odbije się negatywnie na sektorze turystycznym”, powiedział z ponurą miną reporterom, ciągnąc się za świeżo przystrzyżoną, ufarbowaną na czarno brodę.
Nie rozumiem, dlaczego za każdym razem, kiedy pojawiają się doniesienia o napastowanych, zgwałconych albo zamordowanych turystkach, policjanci patrolujący plażę patrzą podejrzliwie na nas. Inspektor Devan przejeżdża obok nas, wystawia swoją paskudną gębę przez okno i krzyczy: „Pilnujcie się, gnojki!”. Zgwałcenie i zabójstwo Liny sprawiły, że gwałt na Susan zyskał więcej publicznej i politycznej uwagi, niż gdyby się wydarzył w zwyczajnych okolicznościach. Szybko osaczyły nas różne niebezpieczeństwa.
Przełożeni podinspektora Devana nie przestają do niego dzwonić, domagając się postępów w śledztwie. Kiedy inspektor już nie może, wychodzi z komisariatu, wsiada do swojego jeepa i jedzie prosto na Klif, żeby się upewnić, że nadal tam jesteśmy i można nas zgarnąć. A dokąd niby mamy uciec? Nasze stopy wrosły w nadmorski piasek, a serca zakotwiczyły u tych brzegów. Tu się urodziliśmy i tu umrzemy. Jeśli sakha HRS ma nas za „wewnętrznych wrogów”, myli się, i to bardzo. Jesteśmy częścią tej plaży tak samo jak jej piasek. Wieczorami leżymy czasem na brzegu, obserwując Klif oraz rzędy knajpek i sklepików. Myślę wtedy, że chciałbym objąć niebo, zamknąć w uścisku powietrze, dotknąć ziemi. Uwielbiam, kiedy fale łaskoczą mnie w stopy i podkradają się wyżej, ku łydkom. To moja ziemia, mój kraj. Nic tego nie zmieni. Nie rozdzielą nas ani szafran, ani zieleń. Ale próbować będą.

Któregoś wieczoru, kiedy siedziałem w naszym salonie za plecami ojca, oglądając telewizję, z dwiema skłóconymi bratowymi i zrzędliwą matką na swoich zwykłych miejscach, podali informację o gwałcie na Susan. Prezenter czytał z promptera, a w tle leciały przebitki z naszej plaży i Klifu, gdzie spacerowali zagraniczni turyści i tubylcy.
— To Moosa! — zawołała Rasheeda. — Tam!
Wszyscy pochylili się naprzód i wytężyli wzrok. To byłem ja, z Florence, dziewczyną z Włoch; przechadzaliśmy się po plaży. Można mnie było rozpoznać od razu. Długie ujęcie zawierało dwa zbliżenia. Nie miałem pojęcia, że nas filmują z Klifu. Florence pytała akurat, gdzie może kupić zioło. Jak tylko moja niespełna minuta sławy dobiegła końca, matka obrzuciła mnie gradem wyzwisk, wyrzekając na moje zdrożne życie i prowadzanie się z cudzoziemkami.
— Krewnym nie będę mogła w oczy spojrzeć! — powiedziała i wstała. Ojciec wyłączył telewizor, wiedząc, że kiedy matka raz zacznie, to już koniec. Można tylko siedzieć i jej słuchać. — I to przez ciebie, mojego najmłodszego syna! Teraz ludzie na całym świecie zobaczyli, co z ciebie za jeden!
Kiedy odsiadywałem tamtą bójkę z handlarzem z Goa, matka powiedziała krewnym, że robię kurs spawalniczy w Mombaju. Na szczęście ci, którzy przeczytali relację z tamtego zajścia — na całą szpaltę — w lokalnej gazecie, byli uprzejmi, zataić przed nią, że wiedzą, gdzie naprawdę przebywam. Gdy matka zaczęła chodzić po pokoju w tę i z powrotem, ojciec wymknął się na werandę i zniknął w ciemności. Rubina uśmiechała się z zadowoleniem. Dosłownie czułem, jak w jej suczym sercu wzbiera radość. Miałem ochotę ją kopnąć. Rasheeda się przejęła, oczywiście. Matka nie ustawała przez piętnaście minut, a swoją tyradę zakończyła, ostro opierniczając ojca. W śledztwie brakowało konkretnego tropu i sezon zakończył się pytaniem otwartym: który z naszej czwórki zgwałcił Susan? Niejeden policyjny palec wskazał na Usmana, ale Usman zaprzeczył, chociaż fantazjuje o uprawianiu seksu z pulchnymi zagranicznymi turystkami. „Gwałt to nie uprawianie miłości”, powiedział. Wypowiedzi Usmana są tak łatwe do przewidzenia jak rzucane przez niego piłki: górne, podkręcone i prowokujące. Inspektor Devan trzymał Usmana w areszcie przez kilka godzin, po czym zwolnił go z braku dowodów. Zapowiedział, że nam nie odpuści, a dochodzenie jest cały czas w toku. Toteż mimo że turyści wyjechali i nadeszły deszcze, następstwa tego gwałtu nadal przewracają nam życie do góry nogami. Devan jest przeświadczony, że to Usman zaciągnął dziewczynę do jakiejś szopy i tam zgwałcił. Uważa też, że nasza trójka o tym wie, ale kryje Usmana.
Któregoś dnia przejeżdżał obok muru, na którym siedzieliśmy.
— Mam na was oko, chujki! — ryknął przez okno. — Nie przechytrzycie takiego lisa jak ja!
Rozumiemy powagę tej sprawy i w pełni popieramy praworządny system, którego celem jest ochrona turystów, choćby nie wiem, jak idiotycznie się ubierali. Mamy świadomość, jak ważne jest, żeby nasz kraj nie znalazł się na czarnej liście w przewodnikach turystycznych. Ale kto ochroni nas przed głupotą policjanta pokroju Devana? Mam ochotę na niego napluć, chociaż wiem, że jeśli to zrobię, będzie grubo. Stare wioskowe porzekadło, że nawet niejadowity wąż może zatruć posiłek, ma głęboki sens. Posterunkowy to bałwan, ale sęk w tym, że to bałwan w mundurze policjanta, który może wszcząć przeciwko tobie dochodzenie — i twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.

II

Naszą nadmorską wioskę co roku odwiedza kontyngent zagranicznych turystów. Kiedy nadchodzą deszcze i ostatni przybysze z wypchanymi po brzegi plecakami wyjeżdżają, my zostajemy ze wspomnieniami i ranami, które wymagają czasu, żeby się zaleczyć — jak wszystkie wspomnienia i rany. Czasem lądujemy wtedy na pobliskim komisariacie, a czasem — w głównym stołecznym więzieniu, jak mi się to zdarzyło kilka miesięcy temu. Po wyjeździe turystów z norek w piasku wychodzą kraby i biegają zakosami po plaży. Inspektor Devan z ulgą rozsiada się w swoim wyścielonym ręcznikiem fotelu, przepoconą czapkę z daszkiem odkłada na postrzępione akta i podryguje łydkami pod stołem. Nie spodziewa się, biedak, jakie problemy szykuje mu kolejny sezon.
Niezależnie od nieodłącznych problemów uwielbiam sezon turystyczny, bo to właśnie wtedy musimy mówić po angielsku. Nie żebyśmy angielskiego nie znali — twierdzić tak, to obrażać zastępy szacownych nauczycieli, których znajomość gramatyki była tak gruntowna jak wiosenne porządki. Potrafili pisać po angielsku równie poprawnie jak sam lord Macaulay, ale kiedy mieli coś powiedzieć, siedzieli jak mumie. Zupełnie jak zmumifikowane egipskie zwłoki albo zwoje papirusu — kryli w sobie niejedną historię, ale potrzebowali Champolliona.
Skądinąd Brytyjczycy wcale przecież nie chcieli, żebyśmy byli szczególnie elokwentni, a już tym bardziej wygrywali jakieś dyplomatyczne wojny dzięki darowi wymowy. I mówiąc „my”, nie mam na myśli ludzi z naszej rybackiej społeczności. Większość nauczycieli języka angielskiego, o których wspomniałem, to hinduiści. Mężczyźni z naszej wioski zadowalają się pracą na morzu albo w Zatoce, a kobietom wystarcza czekanie na ich powrót — czy to z morza, czy zza niego. Aby tę sytuację zmienić, Cliffhangerzy złożyli przysięgę, klnąc się na cienie i łzy niezliczonych mężczyzn z naszej wioski, którzy rzucili wyzwanie oceanowi albo wykrwawiali się pod obcym niebem i obojętnymi pracodawcami, i na bezsilne milczenie setek młodych ludzi. My nigdy nie będziemy potulni i cisi jak te szare grzyby, które w porze deszczowej porastają stogi.

Mój dom stoi na działce mniejszej niż jeden akr, tyłem do krawędzi Klifu i plaży leżącej w dole, a frontem do drogi, schodzącej meandrami do świątyni. W pogodne wieczory siadamy na zewnątrz i patrzymy na światła migocące na odległej plaży Thangasseri w Kollam, mieście, które ma już za sobą lepsze czasy, kiedy kwitło dzięki handlowi owocami morza i nerkowcami. Jak już wspominałem, w naszym najbliższym otoczeniu nie ma chrześcijan. Jeśli szukasz kościoła na tym wybrzeżu, musisz się udać albo w lewo, albo w prawo. Przejechawszy mniej więcej dziesięć kilometrów na południe od naszej plaży, w stronę stolicy, dotrzesz do siedemnastowiecznego fortu Anjengo. Była to pierwsza stacja sygnałowa, którą Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska zbudowała z myślą o statkach przypływających z Anglii. Nieopodal fortu i pomalowanej w czarno-białe pasy latarni morskiej mieszkają ubodzy chrześcijańscy rybacy, gnieżdżąc się wokół obdrapanego kościółka. Co rano wypływają na połów, wracają, zanim zrobi się zbyt gorąco, a potem piją wino palmowe i grają w karty pod palmami w głębi plaży. Ich obfitokształtne kobiety chodzą od domu do domu, sprzedając ryby z aluminiowych wiader. Zanim wrócą, zrobią pranie i rozwieszą je na murach fortu, pijani w sztok mężczyźni będą już spali pod drzewami.
Jeśli natomiast przejedziesz trzydzieści kilometrów w prawo drogą wzdłuż wybrzeża, dotrzesz na plażę Thangasseri, przy której mieszka nieduża społeczność angloindyjska, skupiona wokół pokrytej liszajami pleśni, czerwono-białej latarni. Można powiedzieć, że nasza wioska wpasowała się pomiędzy dwie zupełnie różne chrześcijańskie społeczności: biedną i prymitywną oraz zamożną i anglofilską — a dwie niepotrzebne latarnie wyznaczają nam granice jak wykrzykniki.
Do fortu Anjengo zagląda niewielu turystów. Tylko uczniowie podczas wycieczek i — rzadko — urlopowicze z północy Indii. Raz zabrałem tam Aleksa, pewnego wysokiego Angola, po tym, jak mi powiedział, że chciałby zobaczyć pierwszy fort wzniesiony przez Brytyjczyków w okolicy. Zawiozłem go na motorze. Alex przyjeżdża na naszą plażę co roku i stał się moim bliskim znajomym. Po obejrzeniu fortu przekupiliśmy stróża i wspięliśmy się krętymi schodami na latarnię. Na szczycie Alex usiadł na podłodze wąskiego tarasu widokowego, spojrzał na chłostane wiatrem, wzburzone morze i zawołał: „No stary! Zajebiście!”. Kiedy po raz pierwszy użył tego określenia na widok wspaniałego zachodu słońca, który zobaczył z Klifu, nie zrozumiałem go. Jedyne znaczenie, jakie znałem, było odczasownikowe. Ale szybko pojąłem, że chodzi o odpowiednik słowa „kidilam”, olśniewający czy rewelacyjny.
— O ja cię! — powiedział Alex. — Szkoda, że nie widać nadpływających statków!
Usiadłem obok niego, na podłodze wąskiego tarasu, oplotłem rękami kolana i oparłem się o ścianę latarni, żeby opanować zawroty głowy.
— „Ocal mnie, ocal, o kapitanie, mój kapitanie!” — zaintonował głośno za Whitmanem. Zioło było przednie, prosto ze wzgórz Idukki, i Alex zjarał się jak bąk. — Zajebiście, stary! — Unosząc wysoko ramiona, wykręcił piruet. Popołudniowa bryza rozwiewała jego kasztanowe włosy. — Moglibyśmy stąd sfrunąć… Unieść się w powietrze! — Bałem się, że skoczy. — Następnym razem zabiorę tu sobie jakąś Hinduskę i będę się z nią kochał o zachodzie słońca. Jednym okiem będę wypatrywał brytyjskich statków, a drugim obserwował, jak jej dobrze! — Alex co roku przywozi ze sobą nową dziewczynę; zwykle są to śniade ślicznotki poznane w Goa lub Jaipur, których wydatne biusty niezmiennie przyprawiają mnie o szybsze bicie serca.
Kilka miesięcy po tej wycieczce do latarni Cliffhangerzy wybrali się do kościoła przy forcie. I nie tylko oni — z pielgrzymką do Anjengo udali się prawie wszyscy mieszkańcy naszej wioski. Jak tu się dziwić: ponoć tamtejsza Maryja zaczęła płakać krwawymi łzami. Ale kiedy dotarliśmy na miejsce, kościółek po brzegi wypełniali wierni w ekstazie i dojrzeć Maryi w krwawych łzach nie było szans. Najbardziej rozczarowany był Thaha. — O żeszszsz… — mruczał, cmokał i z wielkim zawodem kręcił głową. Próbował się przepchnąć przez tłum, ale zapłakani i rozmodleni wyznawcy nie wpuścili go. — Przyjdziemy innym razem — obiecał mu Jahangir i objął go ramieniem, ale Thaha wywinął się z jego uścisku i ruszył przodem. Przez kilka tygodni do kościoła w Anjengo napływały rzesze pielgrzymów nawet ze stolicy, żeby zapalić świecę, ale zanim jakikolwiek purpurat zdążył zweryfikować cud, łzy ustały równie nagle jak ulewa poza porą deszczową. I pielgrzymki też się skończyły.
Thaha cmokał i bolał jeszcze przez kilka dni. — Cuda nie poczekają — wyszeptał. — Są jak meteory. Trzeba lecieć je oglądać, zanim znikną. Lecz ani płacząca Maryja, ani analogia Thahy nie spędzały nam snu z powiek.

Dawno temu, przed boomem naftowym lat 60. w Zatoce Perskiej, większość muzułmanów z naszej wioski zajmowała się rybołówstwem. Niektórzy wyjechali do pracy na Malaje, zanim jeszcze państwa Zatoki przy wsparciu Brytyjczyków zaczęły prowadzić odwierty na wielką skalę i ściągać pracowników z zagranicy. A kiedy tylko się trochę wzbogacili, łowienie ryb stało się dla nich kamieniem obrazy. Robili wszystko, co można zrobić, mając pieniądze, żeby się odciąć od kattumaramów i naprawianych sieci ze swojego dawnego życia. Niektórzy sprzedali swoje skromne domki na wybrzeżu i przenieśli się do miasta, albo nawet dalej, do stolicy. Inni rozebrali rozpadające się chałupki i pobudowali nowe domy, jaskrawo pomalowane i architektonicznie kiczowate.
W tamtych czasach bogaci chłopcy z okolicznych miejscowości przyjeżdżali do naszej wioski niby po to, żeby popływać. A tak naprawdę chcieli kupić bez podatku różne malezyjskie rarytasy. Teraz już bardzo niewielu z nas wyprawia się na morze, żeby łowić. Większość żyje z pieniędzy zza morza — zatrudnieni w Zatoce, tak jak moi bracia, co miesiąc przysyłają pieniądze do domu. Mimo że się nam poprawiło, w głębi pozostaliśmy tacy sami, zwłaszcza jeśli chodzi o temperament. Jesteśmy rybakami, natury nie zmienisz. Wyjąwszy kilku, nasza społeczność jest niepiśmienna, a hinduiści mają nas w pogardzie i uważają za dorobkiewiczów. Mój dziadek był rybakiem, tak samo jak jego ojciec i bracia. Kiedy mój ojciec był nastolatkiem, postanowił poszukać źródła utrzymania gdzie indziej, bo nie nęciło go zrywanie się przed świtem i wypływanie w morze. Jak już zawalił maturę, z błogosławieństwem swojego ojca wyjechał do Madrasu, a stamtąd pokątnie przeprawił się do Zatoki. Ale ponieważ większość z nas ma dryg tylko do walki z morzem, zwykle wykonujemy podrzędne prace. Ojciec nie był wyjątkiem.
Nowe życie na pustyni zaczął od prac na budowach, pod gorącym pustynnym słońcem. Gdy po raz trzeci przyjechał na urlop do domu — jako dwudziestoczterolatek — poślubił matkę, która właśnie skończyła osiemnaście lat. Spędził z nią trzy miesiące, po czym wrócił do Zatoki i ponownie odwiedził żonę dopiero po dwóch latach. Czasem nie dostawał urlopu przez trzy, a nawet cztery lata z rzędu, ale zaoszczędził każdy zarobiony w pocie czoła grosz. Podczas tych sporadycznych urlopów udało mu się spłodzić czworo dzieci: trzech synów i córkę. Lecz długoletni samotny żywot słomianej wdowy, wychowującej nas, sprawił, że matce popsuła się figura i wyostrzył język. Z biegiem czasu zaczęła się odnosić do ojca niewiarygodnie wrogo, a on nie mógł pojąć, co zmieniło jego czułą żonkę w zgorzkniałą sekutnicę.
Matka ma drewnianą szafkę, w której przechowuje — między innymi — cztery albumy ze zdjęciami, ułożone jeden na drugim. Kiedy rozpaczliwie potrzebuję kasy, a matki nie ma w domu, otwieram szafkę wytrychem. Trzy spośród tych czterech to albumy ślubne moich braci i siostry. Czwarty, wystrzępiony, zawiera spłowiałe, nieostre, czarno-białe fotografie naszej rodziny. — Popatrz no, Moosa! — Ojciec ekscytuje się za każdym razem, kiedy je przeglądamy. — To twój ojciec — mówi, wskazując na stare zdjęcie chudego, rozebranego do pasa mężczyzny z siecią rybacką. Jego twarz jest niewyraźna, bo zdjęcie zasadniczo jest nieostre. Mężczyzna stoi na brzegu morza, a jedynym dającym się rozpoznać elementem jest nasz górujący nad plażą Klif. Pozostałe zdjęcia dokumentują rodzinne śluby: tu ktoś coś miesza w kotle z brązu, a pozostali otaczają kręgiem gar, w którym gotuje się biryani. Ojciec uwielbia przeglądać te fotografie, przypominające minione czasy, ale boi się ostrego języka matki, toteż szybko odkładamy albumy na miejsce, żeby zdążyć przed jej powrotem.

 
Wesprzyj nas