Malarki, aktorki, rzeźbiarki, tancerki, literatki. Artystki. Pisały przewodniki turystyczne, przyjeżdżały do Zakopanego po literacki temat, odkrywały góralską sztukę, tworzyły teatry i prowadziły szkoły. Wielokrotnie nagradzana biografka Natalia Budzyńska zaprasza nas do barwnego świata artystycznej bohemy sprzed stu lat. W ebooku „Zakopane artystek” kreśli niezwykłe portrety kobiet, bez których Zakopane, jakie dziś znamy, nigdy by nie powstało.


To one tworzyły Zakopane.

Tańczyły, tkały, pisały i grały. Zdobywały międzynarodowe nagrody. Przyjeżdżały na chwilę albo na zawsze, odpocząć lub pracować, na wakacje lub na leczenie. Zakopianki z urodzenia lub z wyboru.

To one współtworzyły legendę stolicy polskich gór. Mimo że w swoich czasach były tak samo rozpoznawalne jak ich koledzy, dziś są dużo mniej popularne. Na szczęście w „Zakopanem artystek” powracają na ulice swojego miasta, by przypomnieć nam o swoim wkładzie w historię tego miejsca.

• Jakie echo zachwytów Marii Konopnickiej nad Tatrami można znaleźć w O krasnoludkach i sierotce Marysi?
• Kim była pierwsza zakopiańska poetka i dlaczego niektórzy mężczyźni tak chętnie ją krytykowali?
• Jak ze stolicą polskich Tatr związane były Pawlikowska-Jasnorzewska, Stryjeńska czy Nałkowska?
• Ile światowej sławy artystek zrezygnowało z kariery, by móc zamieszkać pod Tatrami?
• Skoro Witkiewicz, Chałubiński czy Eljasz-Radzikowski są nazywani ojcami Zakopanego, to kim są jego matki?
• Dlaczego artystki zostały przez historię sprowadzone do roli kawiarnianych towarzyszek znanych mężczyzn?

Natalia Budzyńska
Zakopane artystek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 maja 2024
 
 


ROZDZIAŁ I
PIONIERKI: TURYSTKI-LITERATKI
1827–1868

Anonimowa Lwowianka / Anna Libera /
Łucja Rautenstrauchowa / Maria Steczkowska /
Deotyma / Jadwiga Zeitheim

1.

Podróż w Tatry w pierwszej połowie XIX wieku była pomysłem dość oryginalnym, a jeśli mówimy o kobietach – lepiej użyć słowa „ekscentrycznym”. Trochę skandalicznym. Na pewno dziwacznym. Choć trudno nam sobie to dzisiaj wyobrazić, były to wówczas tereny na wskroś dzikie, niedostępne, zarośnięte borami, niebezpieczne. I właśnie tam, u stóp skalistych gór, leżała jakby na końcu świata niewielka wioska, dość biedna, a nawet zacofana. Kilka drewnianych domów z jedną lub dwoma izbami. Wychodek na zewnątrz. Jedzenie? Wszystko trzeba było wieźć ze sobą.
Jadąc samochodem do Zakopanego i narzekając na korki na Zakopiance, myślę o tym, jak podróżowały moje bohaterki: Anonimowa Lwowianka w 1827 roku, Łucja Rautenstrauchowa w 1839, Anna Libera w 1846, Maria Steczkowska w 1857 i Deotyma w 1860. Z Krakowa podróż wozem trwała dwa dni, z noclegiem w jednej z wielu karczm, jakie mijano po drodze. W karczmach byle jakie jedzenie, ciasnota, twarde posłanie i nierzadko pluskwy i pchły. Ostatnią szansą na dobrą herbatę był postój we wsi Lubień, bo potem koniec cywilizacji, pustka, lasy, nieograniczone przestrzenie, a na drodze kurz lub błoto. I wertepy. Trudno było usiedzieć na słomie w góralskiej furce, co chwila ktoś spadał, przewracał się, obijał. Furka przykryta była płótnem, zwykle dziurawym, które właściwie od niczego nie chroniło. Kiedy wyboista droga prowadziła pod górę, trzeba było zejść z wozu, kiedy prowadziła w dół, można było porządnie się wystraszyć. Jeśli komuś wydawało się, że już gorzej być nie może, to za Nowym Targiem czekała go niemiła niespodzianka, bo dopiero teraz zaczynała się prawdziwa męka. Za to widok wspaniały! W Poroninie skręcano na Bukowinę lub w drugą stronę, na Zakopane, a właściwie Kuźnice, bo to one były początkowo bazą wypadową w Tatry.
Tam właśnie kierowała się na przykład Deotyma, z nieoczekiwanymi problemami, jakie pojawiły się na ostatnim etapie drogi. Obiecano jej, że dojedzie do Zakopanego przed północą, tymczasem „północ minęła, a jeszcze się przedwieczny Poronin nie skończył, wszystkie domostwa były czarne i głuche; nigdzie już światełka, nigdzie znaku życia. Na koniec chaty przestały się pokazywać, ale droga jeszcze więcej nabrała ponurości (….), lasy się z jękiem pokładały, a nasze konie krakowskie, nienawykłe do dróg tatrzańskich, ślizgały się po stokach wysypywanych żwirem grubem jak armatnie kule; tak nadeszła pierwsza po północy i wszyscy się zgodzili, żeśmy musieli z drogi zabłądzić; wszak powinniśmy wjeżdżać w głęboką, wąską dolinę, jaką jest Zakopane, a gdzież tu dolina? Widać wprawdzie góry, ale tylko po jednej stronie i to gdzieś w oddaleniu; nic ludzkich mieszkań nie zapowiada – jedziemy w coraz większą ciszę, w coraz czarniejszą ciemnicę”1. Od Poronina takie przygody, takie męczarnie? Od Poronina, skąd już przecież dla nas żabi skok?
Od razu mi lepiej i przestaję narzekać na korek, w którym stoję, bo przecież wiem, dokąd jadę i że to już naprawdę niedaleko. Moje wyjazdy do Zakopanego nie mają w sobie nic bohaterskiego, są tak bardzo banalne. Może kiedyś, może gdy kilkuletnia jechałam tu z rodzicami zielonym małym fiatem. Może wtedy, gdy w liceum ze znajomymi całą noc tłukliśmy się zatłoczonym pociągiem, zajmując miejsce w korytarzu lub przy toalecie. Wtedy jeszcze trochę czułam, że to podróż w inny świat, ale jakże przyjemna i wesoła. Ta toaleta jednak była, choć w różnym stanie, dżinsy dawały swobodę, trampki wygodę. A one w gorsetach, długich spódnicach, krynolinach, kapeluszach, delikatnych bucikach. Mimo to: szukały w górach natchnienia, inspiracji, artystycznych wrażeń. Miały cel: wyrazić to, co odczują. Napisać relację. Wiersz. Powieść. I dlaczego właściwie sądzę, że dla nich podróż była udręką? Owszem, wprawdzie długa i niewygodna, lecz czy nie wesoła? Tak samo jak ja mogły wybuchać śmiechem z opowiedzianych żartów i śpiewać na głos piosenki. Przyjeżdżały do Kuźnic, gdzie obok hut i wielkich ogni żyli we dworze ówcześni właściciele tych ziem, Homolacsowie, którzy chętnie przyjmowali u siebie gości wybierających się w Tatry. Albo do Bukowiny. Albo do Zakopanego niedaleko modrzewiowego kościoła. Zatrzymywały się na chwilę, na kilka dni. Stamtąd jechały furką do Morskiego Oka osiem, a czasem i dziewięć godzin. Nie udało się zatem wrócić tego samego dnia, nocowały więc nad tym najpiękniejszym górskim jeziorem w szałasie, który pełnił funkcję schroniska, choć wcale go nie przypominał. Wdychały świeże powietrze i ciszę. Napawały się widokami. To zupełnie jak ja, tylko o ciszę i samotność coraz trudniej.

2.

Cytat, którym zaczęłam tę książkę, pochodzi z 1842 roku, z nieopublikowanego artykułu Anny Libery nazywanej często pierwszą emancypantką Krakowa. Anna dobrze wiedziała, o czym pisze; życie jej nie rozpieszczało – jako samotna matka i początkująca poetka próbująca publikować wiersze i artykuły doświadczyła tego, jak to jest być niewidzialną. I tak miała szczęście: rodzice zadbali o to, żeby miała konkretny zawód, idealny dla kobiety, której nie będą w stanie zapewnić posagu. Oddana do klasztornej szkoły, u Panien Prezentek w Krakowie jako kilkulatka nauczyła się haftu, a ta praktyczna umiejętność dała jej możliwość zarobku. Pracowała więc jako hafciarka w jednym z podkrakowskich dworów, a w 1835 roku, a więc w wieku lat trzydziestu, urodziła córeczkę Joannę.
Samotne macierzyństwo zmieniło jej życie w sposób drastyczny: nie była pożądana w żadnym towarzystwie, została zaszufladkowana, wzgardzona i odsunięta. Miała jednak pewien talent: do pisania. Być może tylko to odziedziczyła po ojcu, nauczycielu i działaczu społecznym walczącym o powszechny dostęp do oświaty. Kiedy zmarł, przeniosła się z dzieckiem do Krakowa. Samotność spowodowana przez towarzyskie wykluczenie sprawiła, że Anna zaczęła przelewać swoje myśli i refleksje na papier. Chciała tworzyć. Jak znalazła się wśród młodych literatów, którzy za nic mieli konwenanse? Odwiedzali ją oni na tyle często, że jej dom na Kazimierzu, a potem przy ulicy św. Jana, stał się skromnym, bo skromnym, ale salonem poetyckim. Ale to potem. Na razie jest rok 1842 i Anna Libera, która przyjęła pseudonim „Krakowianka”, wydaje swój pierwszy tomik poezji zatytułowany po prostu Poezye i wzbudza zaciekawienie. Za cztery lata publikuje kolejny, znacznie obszerniejszy, Nowe poezye, a kilka spośród znajdujących się w nim wierszy zainspirowanych jest Tatrami i tatrzańskimi legendami. Z tego wynika, że Anna Libera musiała Tatry odwiedzić, stanąć na brzegu Morskiego Oka, któremu poświęciła jeden z utworów, i wysłuchać przy nocnym ognisku kilku historii opowiadanych przez góralskich przewodników.
Oczywiście nie mogła być sama: kobiety samotnie nie podróżowały. Kto więc załatwił wóz na Kleparzu? Kto zorganizował wycieczkę? Kto rozmawiał z góralami o zapłacie? Czy wzięła ze sobą kilkuletnią córeczkę? Pewnie nie. Trudy podróży nie były odpowiednie dla małej dziewczynki. Anna jednak pojechała z jasno wyznaczonym celem: szukała inspiracji. Była już dojrzałą kobietą i wiedziała, czego chce: zachłysnąć się pięknem, które dla niej, samotnej kobiety z dzieckiem (a więc takiej, która prowadzi się niemoralnie), bez opieki męża, ojca czy też brata, było niedostępne. Bo owszem, kobiety podróżowały, ale nigdy same, zawsze wśród bliskich i w rolach z góry określonych: jako żony i matki. Kobiece grand toury pierwszej połowy XIX wieku dotyczyły jedynie młodych arystokratek pod opieką krewnych i raczej nie obejmowały wypraw w dzikie zakątki.
Pomysł wypadu w Tatry po literacki temat był rewolucyjny, bo trzeba pamiętać, że nawet pióra męskie jeszcze wtedy tematykę tatrzańską podejmowały wyjątkowo rzadko. Pierwsze artykuły będące relacjami z podróży w Karpaty pojawiły się w latach dwudziestych XIX wieku, mimo że był to przecież gatunek dość popularny i chętnie czytany. Autorzy głównie popisywali się swoją erudycją, z rzadka dając miejsce uczuciom i ekspresji. A tymczasem w 1830 roku w kwietniowym numerze lwowskich „Rozmaitości” na pierwszej stronie ukazuje się anonimowa relacja nieznanej kobiety zatytułowana Moja Podróż do jeziora »morskie oko« w górach karpackich leżącego, odbyta w Lipcu ١٨٢٧ roku. Nieznajoma podróżowała ze Lwowa przez Jasło, Nowy Sącz i Nowy Targ, z późniejszymi przystankami w Szaflarach (gdzie wycieczka zaopatrzyła się w broń przeciw niedźwiedziom i zbójcom oraz żywność) i w Poroninie. Podróżnicy zatrzymali się w Bukowinie, gdzie turyści nocowali już od 1806 roku. Wrażenia z wyprawy do Morskiego Oka przez ciemne lasy, wypłynięcia tratwą na sam środek górskiego jeziora, przejażdżki do Kościelisk, a nawet widoku „ognistych kuźni”, które zupełnie nie przeszkodziły Anonimowej Lwowiance w zachwycie nad krajobrazem, spowodowały, że zakończyła swój opis tak: „W takich obrazach zwiedziwszy piękną i srogą naturę, rzuciłam z tęsknotą krainę utworzoną tylko dla poetów i malarzy”. Nieznajoma kobieta ze Lwowa przewidziała popularność Tatr wśród artystów, którzy wtedy jeszcze się w te okolice nie zapuszczali, w każdym razie nic nam o tym nie wiadomo. Chyba że jako turyści, których przyciągał romantyczny urok niebezpiecznych urwisk.

3.

Anna Libera raczej nie korzystała ze wskazówki Anonimowej Lwowianki, zresztą nie mogła mieć w ręku lwowskiej gazety w czasie, gdy zajmowała się głównie haftem. Jednak całkiem możliwe, że do podróży natchnęła ją literatka z prawdziwego zdarzenia, Łucja Rautenstrauchowa. Książka Miasta, góry, doliny jej autorstwa z opisem wycieczki w Tatry ukazała się w 1844 roku. Łucja była kobietą nieprzeciętną. Starannie wykształcona i oczytana, pochodziła z arystokracji. Rodzice zadbali o jej rozwój intelektualny, była zachęcana do uczestnictwa w wieczorach literackich, chodziła na wykłady z literatury profesora Ludwika Ogińskiego na Uniwersytecie Warszawskim, przez pewien czas była nawet damą dworu cesarzowej Francji Józefiny. Nic więc dziwnego, że w końcu zaczęła pisać. Rok po zamążpójściu Łucja opublikowała w „Pamiętniku Warszawskim” artykuł Myśl o wychowaniu kobiet, w którym głosiła ich prawo do edukacji. Młoda żona znanego z rozpustnego życia generała Józefa Rautenstraucha buntowała się przeciwko sprowadzaniu roli kobiet do „zarządzania domem”, „trudnienia się dziećmi” i „uszczęśliwiania męża”2. Łucja zajęła się literaturą, ale taką, którą parały się zwykle kobiety: powieścią sentymentalną w duchu gotyckim. Krytycy raczej nie traktowali tej twórczości poważnie. Rautenstrauchowa nie żyła już ze swoim mężem, gdy w 1832 roku wyjechała z Warszawy i wkrótce zamieszkała w Paryżu, gdzie podobno zakochał się w niej Adam Mickiewicz, z którym się zaprzyjaźniła. Poznała też Cypriana Norwida oraz Victora Hugo i Honoré de Balzaca. Napisała Wspomnienia moje o Francji oraz Ostatnią podróż do Francji, ostatnie jej wrażenia, książki, które były jednymi z pierwszych w języku polskim nowoczesnych opowieści łączących w sobie i powiastkę filozoficzną, i wątki obyczajowe, i obrazek rodzajowy. Stąd już blisko do Miast, gór i dolin, powieści szkatułkowej, będącej jednocześnie powieścią z kluczem, w której autorka ironicznie przedstawiła życie galicyjskiej arystokracji. Jak można się domyślić, znajdują się w niej elementy autobiograficzne, w tym najbardziej nas interesująca relacja z pobytu w Tatrach.
Latem 1839 roku Łucja miała 41 lat i dopiero co wróciła z Francji. Bez dzieci i bez męża była kobietą bardzo samodzielną, doświadczoną i niezależną. Razem z chorą przyjaciółką za radą krakowskich lekarzy wybrała się do wód, do popularnej wówczas Szczawnicy, gdzie poznała innych kuracjuszy i osoby im towarzyszące. Nudząc się, goście wymyślali sobie przeróżne atrakcje, między innymi wycieczki w okolice. Jedną z nich miała być wycieczka w Tatry. Początkowo miały jechać we dwie, ona i poznana w Szczawnicy kuracjuszka, Anna z Fihauzerów Trzecieska. Potem chętnych przybywało.
Wyprawą złożoną z siedmiu osób (plus służba) dowodził szwagier Trzecieskiej, młody szlachcic i filozof Tytus Trzecieski. W kierunku tatrzańskich szczytów wyruszono 13 sierpnia o 9 rano pięcioma powozami. W Bukowinie towarzystwo przesiadło się do dwuosobowych góralskich wózków tak małych, „jakby dziecinne, tak wąskie, iż otyła osoba nie pomieściłaby się”, i wyruszyli w kierunku Morskiego Oka, dokąd dotarli późno w nocy. Padał deszcz, było ponuro, zimno i ciemno, strasznie i bardzo groźnie. Noc podróżnicy spędzili w szopie na sianie, ale na brak humoru nikt nie narzekał. Rankiem Łucję oszołomił widok: „Nie ma pióra, nie ma słów do oddania pierwszego wrażenia tego widoku, przed którym na kolana upadłam”3. I dalej pisze: „Później, gdy osłabnie [pierwsze wrażenie], gdy wedle zwyczaju ku sobie zwrócić je próbujemy, następuje upokorzenie wielkie, uczucie marności towarzyskiego świata, nicości biednej istoty naszej; naszej sławy, pychy, dumy, chwały; wszystko to wówczas tak drobne, tak czcze, tak nędzne wygląda!”4.
Tratwą przepływają na drugi brzeg, a ci odważniejsi z grupy postanawiają wspiąć się do Czarnego Stawu, gdzie „wszystko martwe, ponure, żałobne”. Wśród nich jest pani Łucja, choć wszyscy starają się jej wybić z głowy ten trud, tym bardziej że ma na nogach „cienkie obuwie”5. Zakasuje suknię, pewnie opiera się o przewodnika, ale idzie. „Drżąca, nie wiem, czy wpływem ziębnącego w miarę wysokości powietrza, czy ziębiącem mą duszę wrażeniem, obwinęłam się szalem i pod krzyż się schroniłam, w nim wówczas, jak i w całem życiu szukając przeciw groźnym wichrom podpory”6. Kolejnego dnia najpierw zahaczają o wieś, którą Rautenstrauchowa nazywa Zakopaną i której nie poświęca ani jednego zdania. Tam wycieczka rozdziela się, Łucja chce zwiedzić „żelazną fabrykę pana Homulacza”, skąd przywozi sobie pamiątkę, przycisk do papieru w kształcie „charciczki”. O zachodzie słońca zaś znów wszyscy razem stają u progu Doliny Kościeliskiej, „O tak, po Czarnym Stawie trzeba Kościelisk dla pogodzenia się z życiem!”7 – woła bohaterka powieści, która zupełnie jak pani Łucja spotyka w Kościelisku znajomego artystę, Jana Nepomucena Głowackiego, jednego z pierwszych malarzy Tatr. W tym momencie kończy się autobiograficzny fragment mający formę reportażu z podróży i na scenę wkracza powieściowy Włodzimierz poznany przez bohaterkę właśnie w Kościelisku.
Krytykom powieść się nie spodobała, a nawet jej pojawieniu się towarzyszył mały skandal towarzyski, ale akurat fragmenty dotyczące podróży tatrzańskiej zebrały przychylne opinie. W piśmie „Biblioteka Warszawska” można było przeczytać: „Nie są to tylko wrażenia [z wycieczki], ale pod pewnym względem i wyznania, z których powstaje doskonały portret autorki przez nią samą skreślony, rodzaj autobiografii psychologicznej, nadającej całemu dziełu cechę samodzielności”8. Widać tu pewien problem w odbiorze dzieła Łucji, która chciała przecież przekroczyć pewne formy gatunkowe. Trochę nie wiedziano, co zrobić z autorką, która oprócz osobistych wrażeń i emocji zamieszcza w tekście całe akapity poświęcone kulturze ludowej, góralom i ich zwyczajom, legendom zbójnickim i zajęciom pasterzy, a do tego robi to w sposób inteligentny, choć wciąż niewolny od sentymentalizmu. Przede wszystkim jednak weszła na tereny literackie zawłaszczane dotąd przez mężczyzn. Panowała opinia, że owszem, kobiety mogły parać się literaturą, ale lekką. Niech sobie tworzą sentymentalne historyjki w formie listów czy wypisów z pamiętnika, lecz popisywanie się erudycją niech zostawią mężczyznom. Łucja, wybierając się w dzikie ostępy Tatr, dobrze wiedziała, co robi: chciała swoją podróż zamienić w literaturę. Znała przecież najnowsze europejskie trendy literackie i potrafiła je przełożyć na rynek polski, przy czym zrobiła to w oryginalny sposób, który udoskonaliła jeszcze w kolejnej swojej książce-relacji z podróży W Alpach i za Alpami. Lubię ją sobie wyobrażać, jak siedzi przed szałasem i wpatruje się w opadającą po deszczowej nocy mgłę nad Morskim Okiem. Pije podaną jej herbatę, zaraz zapali cygaro (tak, lubiła palić!) i patrzy na odsłaniające się szczyty. A jednocześnie uważnie słucha i obserwuje, notując w pamięci wszystkie szczegóły nie tylko krajobrazów, ale i tego, co się wokół dzieje. Wie, co z tym zrobi. Myśli o książce, o formie i o nastrojach, jakich użyje. Jest skupiona. Potem pisze: „Tam [w Tatrach] powietrze ma coś eterycznego, ożywczego, co upaja, podnosi umysł i w ciągłej go egzaltacyi trzyma. Tam wszystko bystrzej i silniej się pojmuje, jaśniej się widzi, mocniej się kocha”9.
Zapewne myślała, że była pierwszą, która w sposób literacki opisuje Tatry – najwidoczniej nie miała pojęcia o Anonimowej Lwowiance. Zapisała, że karpackie widoki „nigdy dość nie podziwianych, nigdy nie głoszonych dosyć, za które to milczenie, szczery mam do mych ziomków żal. Bo prócz Galicyi malowniczej i innych tego rodzaju pisemek, gdzie się raczej dowiedzieć można, ile która skała ma stóp wzniosłości, ile które jezioro ma głębi, niż, jakie rodzą uczucie, nie zdarzyło mi się napotkać żadnej prawdziwie artystowskiej podróży w Karpaty, a one tak pełne poezyi!”10.

4.

Rautenstrauchowa była pamiętana jako „osoba nader ożywiona, przyjemna w rozmowie, bystra i dowcipna”, a także „wytworna i złośliwa”. Tak na przykład wspominała ją młodziutka Jadwiga Łuszczewska z czasów, gdy tamta gościła w salonie literackim jej matki Niny Łuszczewskiej. Salon jak salon, był jednym z wielu na mapie kulturalnej Warszawy pierwszej połowy XIX wieku i pewnie nikt by o nim nie pamiętał, gdyby nie niezwykły talent Jadwigi znanej pod pseudonimem Deotyma. Jadwiga wzrastała w środowisku intelektualistów: jej matka Nina zaczęła zapraszać literatów, artystów, dziennikarzy i profesorów wkrótce po narodzinach córki. Kilkuletnia, a potem nastoletnia dziewczynka obserwuje i słucha, w salonie bywa nie tylko słynna pani Łucja paląca cygara, ale także młody doktor Tytus Chałubiński i geolog Ludwik Zejszner11, „trochę zasuszony kawaler, zakochany tylko w nauce i Tatrach, o których cuda już wtedy rozgłaszał, choć jego następcom się wydaje, że oni dopiero wynaleźli Karpaty” – jak zanotowała po latach Deotyma w swoim pamiętniku. Miała zaledwie 26 lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Tatry, a już tyle osiągnęła i przeżyła. Zjawiła się tam w blasku sławy.
Jako osiemnastolatka wystąpiła przed gośćmi w salonie matki, która chciała pochwalić się jej talentem do improwizacji. Najpierw usłyszeli ją ci najbliżsi, wieczór mijał szybko, było już grubo po północy, kiedy goście zastanawiali się, jaki Jadwidze zadać temat. Zabawa wywodziła się z Włoch, tam improwizatorzy byli prawdziwymi gwiazdami. Każdy, kto wyjechał na swój grand tour do Italii, musiał być choć raz na występie jednego ze słynnych improwizatorów, którymi przeważnie byli mężczyźni. Stojąc na scenie, na zadany temat tworzyli na poczekaniu wiersz, poemat, z rytmem, rymami i sensem. I nie mówimy tu o salonowych zabawach w wymyślanie okolicznościowych i żartobliwych wierszyków. Największą sławę przynosiły utwory długie i tematy wymagające erudycji. Wartością dodaną były umiejętności aktorskie improwizatora, czyli sztuka deklamacji. Jadwiga Łuszczewska miała talent. Nieśmiała nastolatka dotąd siedząca zwykle w kącie salonu i przysłuchująca się rozmowom, teraz stanęła na środku pokoju, otworzyła usta i… wszyscy zamarli ze zdumienia. Owszem, wiadomo było, że młoda panienka Łuszczewska pisuje wiersze, ale improwizacja to jednak inny kaliber. Kariera Jadwigi to temat na wspaniałą opowieść, która zaskakująco pasowałaby do współczesnych czasów. Wyszłaby z tego historia utalentowanej gwiazdki wykreowanej przez rodziców. Najpierw wypróbowali jej talent przed najbliższymi znajomymi, a kiedy ci w ciągu następnych tygodni rozsnuli po Warszawie wici o genialnej dziewczynie, wypuścili ją na szersze wody. Kobiet improwizatorek bowiem nie było wiele.
Legenda Jadwigi rośnie, o oprawę dba jej matka. Nadaje jej nowe imię, artystyczny pseudonim – odtąd Jadwiga zamienia się w Deotymę. Przed występami ubiera ją w stylizowaną grecką suknię, czesze na modę greckich bogiń. Nawet po ulicach Warszawy spacerują obie przebrane w białe powłóczyste szaty, niczym przybyszki z Hellady. Piszą o Deotymie warszawskie gazety, relacjonują każde jej wystąpienie, bo jak możemy się domyślać, wielu dziennikarzy to stali goście salonu pani Niny. Jest dla nich „genialną improwizatorką”, „genialnym talentem”, a nawet „wieszczką”. Oglądać ją przyjeżdżają goście, czasem z bardzo daleka. Jest zjawiskiem, ciekawostką, egzotycznym ptakiem, romantyczną diwą. Młodzi są w nią zapatrzeni, dzisiaj wieszaliby sobie jej zdjęcia nad łóżkiem, obserwowali na Instagramie: młodzieńcy się podkochują, dziewczyny chcą być takie jak ona i zaczynają składać wiersze. Czas mija, niektórzy – nie odmawiając talentu Deotymie – zaczynają coraz krytyczniej patrzeć na udział matki w jej karierze. Że zbytnio ją reżyseruje, że jej próżność zabija niewinność Jadwigi. Niektórych zaczyna razić erudycja Deotymy, radzą jej: „Już wiemy wszystko, co pani umiesz, chcielibyśmy się dowiedzieć, co czujesz”. Kiedy spowszednieje Warszawie, wyruszy wzorem włoskim w tournée. Oczywiście pod kuratelą rodziców, którzy zadbają również o wydanie tomiku z jej twórczością. W końcu każda improwizacja była na bieżąco spisywana przez cztery osoby, a potem sprawdzana przez poetkę. Wydanie oszałamia edycją, bo taka miała być jego rola: chodziło wszak o to, by zrobić wrażenie.
W 1855 roku Deotymę maluje Józef Simmler: młoda kobieta stoi w uniesieniu, na białą szatę zarzucony ma czerwony płaszcz. Włosy uczesane gładko, zawinięte nad karkiem, na nich cienka opaska. Z tego samego okresu pochodzi rysunkowy portret Jadwigi, zupełnie odmienny. Prosta dziewczyna o skromnym spojrzeniu. Tak opisuje ją Bibiana Moraczewska, obecna na jednym z wyjazdowych występów w Poznaniu: „W rozmowie zimna, konwersacja z nią wcale nie trudna, nie podnosi bogactwem wrażeń ani świeżością myśli (…). Jednym słowem, wcale panna Deotyma niesympatyczna, z kim tylko mówiłam, co ją poznał, doznał takiego samego wrażenia jak ja. Młoda jeszcze, niewiele więcej nad lat ٢٠, postaci wcale nie smukłej, ale tłuściutka i szerokawa, wzrostu średniego, blondynka, z grubawymi rysami, a gdzie brwi, ani znaku. Z tem wszystkiem dość ładna, białością płci i godnością rozlaną na twarzy i w całej postaci”12. I dalej: „Zrobili wszyscy koło. Deotyma przechodziła się kilka minut, potem głosem rzewnym, nieugiętym, jakby trochę podziemnym, deklamowała. Improwizuje powoli bardzo, ku końcowi dopiero miała głos pospieszniejszy Kiedy rozpoczęła przechadzkę przed improwizacją, ta cichość, która nastąpiła w tem gwarliwem przed chwilą gronie, jej postać i wyraz twarzy widocznie skupiający się w głębi ducha i ta myśl, jak gdyby w niej była poezja uosobiona, silne wrażenie na mnie zrobiła, tak że czułam zimno przechodzące mnie”13. Deotyma nie gra w czasie improwizacji: oczy ma nieruchomo utkwione w jednym miejscu, czasem wręcz spuszczone, lewą rękę opartą o fotel lub krzesło, prawą czasem zagestykuluje, ale bardzo oszczędnie. Po występach jest zapraszana na kolacje i obiady, podczas których wypróbowuje się jej inteligencję i daje dobre rady. Na przykład takie, że przeznaczeniem kobiety jest nie poezja i występy, ale macierzyństwo.
Ale Jadwiga jest chowana w kulcie dziewictwa. Wieszczka to wieczne dziecko, niekobieta, dziewica oddana na służbę poezji. Inna sprawa, że Deotyma coraz częściej odbiera twórczość jako przymus. W pamiętniku napisze: „Przez lat czterdzieści pisanie było dla mnie męką i postrachem. Brałam się do niego z obowiązku”. Zamknięta przez rodziców w salonach, niespuszczana z oczu, wychowana w poczuciu wyjątkowości i misji, dotknięta nagłym brakiem zainteresowania i krytyką postanowiła zaskoczyć czymś nowym. A ponieważ zarzucano jej między innymi nieznajomość świata i w ogóle życia, rodzice podpowiadają jej nowy pomysł: podróże. Oficjalnie to Jadwiga sama zaplanowała napisać wielki poemat, a właściwie cykl poematów opowiadających dzieje Polski od czasów mitycznych pod wspólnym tytułem Polska w pieśni. Może dlatego, że wytykano jej brak dostatecznie patriotycznego zaangażowania, ale pewnie także po to, by o niej nie zapomniano. Jadwiga musi więc wyjść z domu i wyruszyć w podróż. Oczywiście z rodzicami. Zwiedza wybrzeże Bałtyku, Kruszwicę, Poznań, Gniezno, Malbork, Gdańsk, Ojców. Na przełomie 1859 i 1860 roku bawi w Paryżu, gdzie jest chętnie słuchana i oklaskiwana, ale potem wraca i planuje podróż w Tatry. Tym razem tylko z ojcem.

5.

„Dawno już marzyłam o wędrówce w Karpaty, lecz lata mijały, a spełnienie jej nie zdawało się zbliżać”14 – zapisała w 1860 roku, po powrocie z krótkiego wypadu w Tatry. Dwa lata wcześniej wyszedł pierwszy przewodnik napisany przez kobietę i dla kobiet. Czy go czytała? Być może. Napisała go Maria Steczkowska, niemal równolatka Jadwigi, tyle że krakowianka. Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin powstały z przekonania młodej damy, że warto jest podzielić się z innymi kobietami swoimi doświadczeniami ze zdobywania szczytów i zachęcić je do wypraw, które wcale nie są tak niebezpieczne, jak to im przedstawiają mężczyźni. Tak jakby chcieli zawłaszczyć Tatry dla siebie.
Maria była córką profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, który z rodziną jeździł pod Tatry wielokrotnie i kojarzony jest nie tylko jako uznany matematyk, ale i jako pierwszy znany z nazwiska zakopiański turysta. Steczkowscy mieszkali w Zakopanem w domu Gładyszaka, naprzeciwko starego kościoła. Maria Steczkowska więc Tatr nie wizytowała – ona spędzała tam każde wakacje i robiła wycieczki: „Na własnym więc oparta doświadczeniu śmiało ręczyć mogę, że każda kobieta, nawykła do dalszych przechadzek, z największą przyjemnością odbędzie przejażdżkę w Tatry, byle tylko z prawdziwym zamiłowaniem pięknej przyrody w tę się wybrała podróż”15. I dodawała odwagi: „Mężczyźni wracający z takiej przejażdżki, czy to dla popisania się własną odwagą, czy też zbyt mało trzymając o naszych siłach i wytrwałości, zamiast zachęcać straszą nas przesadnem opowiadaniem o zawrotnych przepaściach, skalistych turniach, na które z niebezpieczeństwem życia piąć się trzeba; o zaspach śniegu, o ustawnych słotach, nawet o mrozach i tysiącznych niewygodach, na jakie się tam zwiedzający naraża. Prawda, że w Tatrach prócz drogi do Morskiego Oka, i to nie bardzo wygodnej, nie porobiono dotąd dla podróżnych ścieżek, nie pozakładano hoteli na ich przyjęcie; ale pomimo to zwiedzenie ich nie jest bynajmniej połączone z trudami przewyższającemi siłę i odwagę kobiety”16.
W wycieczkach towarzyszyli Marii górale: Maciej Roj i Jędrzej Wala. W Obrazkach proponowała czytelniczkom opisy trasy do Morskiego Oka i Doliną Roztoki do Doliny Pięciu Stawów, polecała widoki z Doliny Kościeliskiej, Doliny Małej Łąki i Hali Kondratowej, opisywała wyprawy na Czerwone Wierchy i Krywań. Podaje dobre rady: jak dojechać z Krakowa pod Giewont, że najlepiej przez kilka tygodni zamieszkać w Zakopanem, gdzie zrobić zakupy (po mięso do Kuźnic, chleb najlepszy u Żydówki, masło niezbyt smaczne, za to mleko wyborne, brak herbaty, kawy, legumin). Opowiada o mieszkańcach Podhala i Zakopanego, o ich zwyczajach. Podaje dane naukowe wyczytane u Goszczyńskiego17. Ale przede wszystkim opisuje krajobrazy, pisze o swoich wrażeniach, a nawet dodaje elementy fabuły. Nie jest więc to tylko przewodnik. Jacek Kolbuszewski w kultowej już książce Tatry w literaturze polskiej 1805–1939 pisał o Obrazkach, że były dokumentem przejściowym pomiędzy romantyczną podróżą a nowoczesnym reportażem turystycznym. Steczkowskiej udało się połączyć literaturę piękną z rodzajem przewodnika, i to, dodajmy, pierwszego przewodnika po tych terenach. Można powiedzieć za Kolbuszewskim, że w przypadku Tatr turystyka kształtowała literaturę, a literatura stymulowała turystykę. Bo Obrazki znalazły powodzenie u czytelniczek i czytelników. Dodajmy, że ukazały się anonimowo. Maria Steczkowska więcej nic nie napisała. Nie wyszła też za mąż i nie miała dzieci, pracowała jako nauczycielka, a po śmierci rodziców wstąpiła do Zakonu Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny i przyjęła imię Rafaela. Ciekawe, czy zdawała sobie sprawę, jak bardzo oddziałała na młode kobiety. Być może dodała także odwagi Deotymie. Niestety historia zapomniała o Steczkowskiej i jej Obrazkach, gdy w 1870 roku pojawił się Ilustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic Walerego Eljasza-Radzikowskiego.

6.

„Karpaty! Słowo potężne – słowo, w którego każdej zgłosce zaklęty jest obraz – słowo, w jakiem dusza słyszy chwianie się tajemniczych lasów, łoskot zsuwających się głazów, szum nieukróconych potoków, w jakiem serce słyszy najwyższą, najszczytniejszą nutę hymnu, którym brzmi ziemia ojczysta!” – pisała dwudziestosześcioletnia Jadwiga-Deotyma, zaczynając cykl artykułów poświęconych swojej wycieczce. W kolejnych kilku numerach drukowała je „Gazeta Warszawska” jesienią i zimą 1860 roku. Tego roku Deotyma rankiem 19 lipca opuściła Warszawę, wieczorem dotarła do Krakowa, gdzie zatrzymała się w Hotelu Drezdeńskim, skąd kolejnego poranka, po koniecznych zakupach i poszukiwaniu wygodnego powozu, wyjechała do Myślenic. Zahaczając o Nowy Targ, Czorsztyn i Szczawnicę, mijając Szaflary, Biały Dunajec i Poronin, 24 lipca w nocy zajechała do Kuźnic. Oto próbka jej pierwszego wrażenia: „Bory czarne, nieogarnione, pięły się gdzieś wysoko (…); niektóre tylko miejsca były rozświecone kręgiem krwawnikowego żaru, niby ogniste jeziora na lądzie ciemności, niby obraz pierwotnie tworzących się światów, gdy jak banie z płynnych i lotnych palących się żywiołów, zaczynały się taczać po bezedniach chaosu. Światła te nie płonęły jednostajnie; jedne przygasały i krajobraz w tem miejscu oblekał się fałszywą niebieskością, inne roziskrzały się (…), a wtedy lasy dookoła zdawały się koralowe”18. Specjalnie wybrałam ten fragment, bo pomaga mojej wyobraźni, kiedy po raz kolejny znudzona mijam Kuźnice, wybierając się w wysokie partie Tatr. Wycieczka Deotymy obejmowała rzut oka na Łomnicę, Morskie Oko, Dolinę Roztoki i Dolinę Kościeliską, skąd 30 lipca powróciła do Nowego Targu.
W Zakopanem była właściwie tylko przejazdem w drodze do Kościeliska: „(…) minąwszy huty zakopiańskie wjechaliśmy do nieznanej nam jeszcze wioski Zakopanego, o pół mili od hut odległej. O ile położenie dworu i otaczających go Kuźnic jest ponure, o tyle wioska leży w okolicy, którą by błogą nazwać można; schludne chatki siedzą w ogródkach pełnych krzewów róży; lud w świątecznych ubraniach, w chwili gdyśmy przejeżdżali, wysnuwał się radośnie z białego kościółka, na którego szczycie trzęsło się w blasku słońca srebrne serce dzwonu. Tu nam się po raz pierwszy okazał uroczysty Giewont, i on to może najwięcej owej błogości nadaje krajobrazowi”. Ani Deotyma, ani jej towarzysze nie zatrzymają się, żeby odwiedzić ks. Stolarczyka, znanego zakopiańskiego proboszcza. Nie zapomniała za to wspomnieć o nim Steczkowska w Obrazkach, radząc pytać go o wszelkie wskazówki dotyczące Tatr, bo „zna i kocha góry, jak zapewne nikt drugi”19. Deotyma, gdy już dojeżdża do Doliny Kościeliskiej, spotyka „kilku artystów malarzy, znajomych nam z Warszawy”.
Karpacka wyprawa bardzo jej się podobała, o czym wiemy z listów do przyjaciółki. Wspominała w nich o radości wyrwania się z pokojów matki i ciasnych bibliotek, pisała, że tatrzańska wędrówka była wręcz najlepszą wycieczką w jej życiu, że „trudy i niewygody, legendy i niebezpieczeństwa nadają jej urok ów pierwotnego życia, który tak jest nieznanym, tak ciekawym dla wypieszczonych mieszkańców cywilizowanego świata”20. Nie marudziła, nie narzekała na trzęsący się na kamieniach niewygodny góralski wóz ani na górali bez poczucia czasu, ani na niewyspanie, ani na noclegowe niewygody, ani na brak miękkiej sofy. Niemal dwa tygodnie spędziła w bardzo niekomfortowej podróży, uważając ją za przygodę życia, ona, salonowa wydmuszka, jak myśleli o niej niektórzy złośliwcy. Wszystko ją ciekawi, więc zagaduje, przygląda się, pyta i uważnie słucha.
Jadwiga wracała do tatrzańskich wspomnień w swoim warszawskim pokoju, po raz pierwszy próbując sił w prozie i czerpiąc inspirację z zarezerwowanych dla autorów płci męskiej „wrażeń z podróży”. Mnóstwo w tym tekście egzaltacji, patosu i chyba nie do końca zamierzonych zmyśleń. Ferdynand Hoesick, pisarz, wydawca i historyk literatury, który lata spędził w Zakopanem, był dla felietonów Deotymy bezlitosny, wytykając jej mijanie się z prawdą i ogólne przeromantyzowanie wszystkiego. Ale co z tego? Młoda Deotyma podniosła głowę do góry, spojrzała na wyniosły szczyt Łomnicy i w głębię Morskiego Oka, która wydała jej się „jak chwila konania, zawieszona między czasem i wiecznością”, i zaczęła pisać. Równocześnie miała już w głowie pomysł na trylogię krakowską, historie i legendy, „pisane w formie dramatycznej, na sposób szekspirowski, prozą, która w chwilach żywszego ruchu stawała się białym wierszem”. Ciągle pisanie, wszędzie inspiracje, myśli w głowie pełne metafor i rymów. Żadnych zabaw, wybuchów śmiechu, młodzieńczych głupstw. „Nigdy nie tańcowałam, nie znałam i znać nie chciałam żadnych innych zabaw, oprócz zgromadzeń w domu rodzicielskim” – przyznawała we wspomnieniach. Ta podróż, jak i inne, była dla niej wytchnieniem, głębokim oddechem czystego górskiego powietrza.

7.

Osiem lat po Deotymie do Zakopanego wybrała się inna młoda literatka, znajoma Wincentego Pola i Odyńca, z którym wchodziła w potyczki poetyckie drukowane w „Kronice Rodzinnej”, Jadwiga Zeitheim. Była nauczycielką w dworach ziemiańskich, tłumaczyła powieści oraz nowele z francuskiego i niemieckiego, jej artykuły i wiersze drukowały warszawskie pisma: „Przegląd Tygodniowy”, „Kłosy” i „Tygodnik Ilustrowany”, a podpisywała się pseudonimem „Jaskółka”. W Tatry pojechała w sierpniu 1868 roku ze świeżo poznaną panną Ofelią i jej ojcem. Zamieszkali w chacie Michała Walczaka, wygodnej i obszernej, dość dobrze wyposażonej w potrzebne sprzęty. Miała wtedy 24 lata. Spędziła w Zakopanem niemal dwa miesiące, co dokładnie opisała w formie listów do przyjaciółki zatytułowanych Z gór, które można było przeczytać w kilku numerach „Tygodnika Ilustrowanego”. Opowiada o wizycie w Kuźnicach („Jak Dant, za życia widziałam już piekło!”), o odwiedzinach u ks. Stolarczyka („poczęstował węgierskim winem i węgierską bryndzą, która nam bardzo smakowała, i opowiadał wiele o ludzie, wśród którego od lat dwudziestu sieje ziarno wiary i oświaty”), o wizycie u Wali, nestora przewodników („nie spodziewałam się nigdy znaleźć tyle wszechstronnych wiadomości, tak rozwiniętych umysłów, tak szlachetnych i pełnych godności uczuć”). Opisuje wycieczki i przyjemną kąpiel „u stóp regli w Jaszczurówce”, spisuje zwyczaje górali i teksty przyśpiewek, które słyszy od Margoli Walówny, młodej góralki. Nic nadzwyczajnego, zwykły zapis wrażeń w formie przyjętej za odpowiednią dla kobiety.
Coraz więcej jest już gości w Zakopanem, przyjazd do tego egzotycznego miejsca staje się modny, turyści trzymają się razem, korzystają z usług przewodników, organizują wspólne wycieczki, coraz częściej można spotkać jakiegoś artystę, a rok wcześniej była tu po raz pierwszy Helena Modrzejewska.

Przypisy

1 Deotyma, Wrażenia z Karpat, „Gazeta Warszawska”, 27 XI 1860.
2 Ł. Rautenstrauchowa, Myśl o wychowaniu kobiet, „Pamiętnik Warszawski” 1822, t. 3, s. 348–373.
3 Ł. Rautenstrauchowa, Miasta, góry i doliny, Poznań 1844, t. I, s. 165.
4 Tamże.
5 Tamże, s. 176.
6 Tamże, s. 175.
7 Tamże, t. II, s. 9.
8 „Biblioteka Warszawska” 1844, t. 4, s. 628.
9 Ł. Rautenstrauchowa, Miasta…, t. I, s. 177.
10 Tamże, s. 95.
11 Zejszner jeździł w Tatry od początku lat trzydziestych XIX wieku, a w artykule zamieszczonym w 1846 roku w „Bibliotece Warszawskiej” pisał: „Jakżeż przecudne miejsca można by w długiej wiosce Zakopane obrać na wiejskie siedziby, które by sama przyroda otoczyła najcudowniejszymi ogrodami anielskiemi!”.
L. Zejszner, Podhale i północna pochyłość Tatrów, czyli Tatry polskie, „Biblioteka Warszawska” 1849, t. 3.
12 Dziennik Bibiany Moraczewskiej, Poznań 1911, s. 56.
13 Tamże.
14 „Gazeta Warszawska” 12 XI 1860.
15 M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, Kraków 1858, s. 6.
16 Tamże, s. 7.
17 W ١٨٥٣ r. pojawił się Goszczyńskiego Dziennik podróży do Tatrów.
18 Deotyma, Wrażenia z Karpat, „Gazeta Warszawska” 1860, numery 314–317, 325–328, 337–340.
19 M. Steczkowska, Obrazki…, s. 58.
20 Cyt. za: I. Woszczak, Deotyma (Jadwiga Łuszczewska) w witrynie artystycznej ewaluacji pierwszego okresu twórczości (1851–1863): prasa, wspomnienia, korespondencja, „Prace Polonistyczne” 2014, t. 69, s. 60.

 
Wesprzyj nas