Zbór opowiadań jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy austriackich. W tomie „Pociecha rzeczy okrągłych” Clemens J. Setz eksploruje granice grozy, groteski i science fiction, ukazując postacie zmagające się z dziwactwami, nerwicami i obsesjami.


Clemens J. Setz uznawany jest za jednego z najciekawszych austriackich pisarzy żyjących współcześnie. Został laureatem wielu literackich wyróżnień, z nagrodą imienia Georga Büchnera na czele, którą przyznaje się za wybitne osiągnięcia w dziedzinie literatyry – wyróżnienie to zdobyli m.in. Max Frisch, Ingeborg Bachmann, Thomas Bernhard czy Elfriede Jelinek.

Pisarz chętnie żongluje w swojej twórczości różnymi gatunkami, korzysta z romantycznej tradycji grozy i groteski, a także z najlepszych wzorców science fiction od Philipa K. Dicka po Davida Lyncha. Wielu krytyków jest zdania, że talent pisarza najpełniej objawia się w opowiadaniach, jakie składają się na tom „Pociecha rzeczy okrągłych”. To pierwsza książka austriackiego autora, która ukazuje się po polsku.

Spotkamy w niej pisarza, któremu odwołano lot, a po nieoczekiwanym powrocie do domu okazuje się, że jego żona w błyskawicznym tempie przeobraziła mieszkanie w lazaret. Zobaczymy woźnego zakochanego w niewidomej kobiecie, który z konsternacją odkrywa, że wszystkie ściany jej lokum pokrywają sprośne napisy. Powiedzieć jej czy nie? A może ona już wie? Będziemy towarzyszyć kobiecie, która pragnie uprawiać seks w pokoju, gdzie leży jej syn pogrążony w śpiączce, by w oczach kochanków dostrzec wątpliwość: a może on jednak żyje?

Dysponującego niecenzurowaną niczym fantazją pisarza interesuje wszystko, co odbiega od normy – dziwactwa, nerwice, obsesje – to, co chore i podatne na zranienie. Jednak szaleństwo bohaterów jest tu tylko pozorne: w istocie stanowi sposób na radzenie sobie z własnym bólem i chaosem otoczenia. Pozorny jest też surrealizm tych opowiadań: wprowadzając elementy fantastyczne, autor podkreśla alienację swoich postaci, ich poczucie nierealności istnienia. Bohaterowie Setza są od świata odklejeni, nie potrafią się z nim zestroić, ale czy – będąc przy zdrowych zmysłach – można żyć w harmonii z rzeczywistością tak okrutną?

Proza Clemensa J. Setza niejedno pytanie pozostawia otwartym. W czasach coraz powszechniejszego pisarstwa autobiograficznego, które odzwierciedla fakty, igrający z realnością i niedający łatwych odpowiedzi Setz, jest ożywczym doświadczeniem literackim.

Każde opowiadanie stawia pytania o to, co stanowi normę, a co szaleństwo, prowokując do refleksji nad ludzką egzystencją. Proza błyskotliwa i niepokojąca, której źródłem jest fantazja wolna od autocenzury.

„Pociecha rzeczy okrągłych” to pierwsza książka Clemensa J. Setza, która ukazuje się w polskim przekładzie.

Clemens J. Setz
Pociecha rzeczy okrągłych
Przekład: Agnieszka Kowaluk
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 8 maja 2024
 
 


Lazaret Południowy

1

Pamiętam, że tamtego dnia obudziłem się bardzo wcześnie. Co mi się śniło, nie wiem. Ubrałem się i wyszedłem na balkon. Zaczynało jaśnieć, ale słońce dopiero wstawało. Lekki wiatr poruszał kocimiętką. Paliłem papierosa, studiując ociężałego jeszcze od mroku pająka, który zwisał tuż nad poręczą w niedosnutej nocą sieci. Był koniec marca i na ścianie domu sporo się działo. Tramwajarze zdążyły już posczepiać się tyłkami.
Na dole, w ciemnym jeszcze ogrodzie, stały zaparkowane samochody z włączonymi alarmami: za każdą przednią szybą migała miniaturowa stacja kosmiczna. Dzięcioł obrabiał jakiś pień, ale był źle zsynchronizowany, stukanie nie pasowało do ruchów głowy. Obskoczył kilka konarów, mierząc drzewu puls. Dopadło mnie dziwne uczucie, jakby pragnienie, i wróciłem do mieszkania, żeby się napić. Zawsze kiedy człowiek niesie przez cały pokój pełną szklankę, niczego nie wylewając, doznaje lekko nadnaturalnego wrażenia bycia zdalnie sterowanym. Próbowałem specjalnie rozlać trochę wody, ale mój wewnętrzny pion jakoś temu przeciwdziałał i utrzymywał wszystko w równowadze. W południe miałem polecieć do Kanady, na cztery tygodnie. Lotem OS 4977.
Na przedpołudnie zapowiadano fen. Zerknąłem na strony z pogodą w internecie, a potem przyjrzałem się naszemu drewnianemu barometrowi w przedpokoju. Składał się z dwóch figurek tańczących gospodarzy, mężczyzny i kobiety; zależnie od ciśnienia jedno z nich chowało się w domku. Ani przez chwilę nie wolno im było przebywać w chatce razem. Jak prawie co rano na widok staromodnego przyrządu nabrałem pewności, że figurka wracająca do domku zaraz po zejściu z widoku pojawia się gdzieś daleko, w innym mieszkaniu, o ile nie na innym kontynencie czy innej planecie.
Sprawdziłem czas. Jeszcze około godziny i w drogę, taksówka, lotnisko, czekanie, potem prawie pół dnia w dziurze na wysokościach. W niczym nie pomagała świadomość, że z okna samolotu widać pola chmur i bezkresny Atlantyk; było się odciętym od świata i nie „rozciągało się” już od do. Usłyszałem, że moja żona wstała: w sypialni opuszczano zrolowane przez noc rogi dywanu. Potem mnie minęła, nawet nie zauważywszy, i w pokoju zapachniało na chwilę czymś dawno minionym, kalendarzem adwentowym czy książką o dinozaurach.
– Mam nadzieję, że na pokładzie będzie wi-fi – powiedziałem.
– A, dzień dobry.
– Nie śpię już od godziny – wyjaśniłem. – Sorry, zacząłem rozmowę bez ciebie.
– Pewnie nie będzie. Znaczy internetu. Ale daj mi się obudzić.
Chwilę potem w mieszkaniu unosił się, niczym drugie słońce tego przedpołudnia, zapach kawy. Mój kubek ozdobiony był kolorowymi fraktalami Mandelbrota.
Przy śniadaniu słuchaliśmy analogowego radia, jak w średniowieczu. Jazz-band grał Summertime i Begin the Beguine. Marianne spytała mnie o tytuł piosenki. Podałem go.
– Beginki – zamamrotała, stojąc przy blacie i macając awokado. – Beginki macają awokado.
– Tak – przytaknąłem. – Tak się wtedy żyło u nas w Europie.
Marianne zatkała nos i naśladowała komunikat kapitana nadawany po osiągnięciu wysokości przelotu. „Szanowni państwo”. Przejęzyczyła się kilka razy i musiała zaczynać od początku.
– Dlaczego oni zawsze zatykają nos podczas nadawania komunikatu?
– Pewnie żeby wyrównać ciśnienie – powiedziała.
– A.
– Macać awokado – powiedziała Marianne. – Tak to się z czasem dzieje. Kiedyś ludzie potrafili wymacać z rana co najwyżej ogień świętego Antoniego albo kolumny morowe.
– Tarzan wyskoczył jako niemowlę ze spadochronem z płonącego samolotu. Zaraz na początku filmu.
Marianne ukroiła sobie kromkę chleba.
– Ale nigdy nie nauczył się porządnie mówić – powiedziała. – Przynajmniej taką masz nad nim przewagę.
– Denerwuję się.
– No ale zobacz, będziesz tam z innymi ludźmi. Kogo jeszcze zaprosili?
– Norberta Gstreina.
– Beginki macają Norberta Gstreina – powiedziała Marianne.
Zaśmiałem się z tego zdania. Jednak po odgłosie śmiechu poznałem, że powoli zaczynam się bać: był zbyt ostentacyjny. Marianne wyszukała zdjęcie wspomnianego autora na swoim iPhonie i pokazała mi je.
– Wiem, jak wygląda – powiedziałem, ale mimo to wziąłem telefon do ręki. Jedno ze zdjęć powiększyło się przy tym automatycznie i Gstrein wypełnił ekran. Położyłem mu palec na nosie.
– Zgraja Austriaków w górach Kanady. Czytających sobie nawzajem jakieś rzeczy.
– Tak – powiedziałem. – Będzie się działo. Patrz, jak on poważnie patrzy.
– Dojących pospołu lodowce, bogu ducha winne.
– Austrian Culture Forum – odpowiedziałem.
– Norbert Gstrein – powtórzyła Marianne. – I dziesięć godzin w samolocie. Jak w dziewiętnastym wieku. Masz wszystko?
Przejrzeliśmy walizkę. Byłem pewien, że wszystko spakowałem, ale wspólne przepatrywanie każdej przegródki wytworzyło poczucie bezpieczeństwa, które później „w dziurze na wysokościach” być może da się przywołać i zamienić w senność. Zauważyłem, że Marianne ma poobgryzane paznokcie.
– Tabletki z melatoniną?
– Tutaj. – Dotknąłem kieszeni na piersi marynarki.
– I na pewno nie będzie ci zimno?
– Nie mogę już teraz chodzić w tym nordyckim czymś.
– W Kanadzie są właściwie zorze polarne?
– Norbert Gstrein – odpowiedziałem.
– Aha – powiedziała Marianne.
– Festiwale literatury są jak kradzione nosy – stwierdziłem.
Ale Marianne też zdążyła już zauważyć, że żarcikami przykrywam budzący się odruch ucieczki, i pogłaskała mnie po karku.
– To zostaw nos tutaj – powiedziała. – Popilnuję ci go przez ten czas.

2

Pod domem, przyczepiony niebiesko-białym pasem, wisiał na latarni monter. Drzewa w alei tarmosił wiatr, było nienaturalnie ciepło. W bramie, w pozycji wyrzuconej na brzeg rozgwiazdy, leżała zgubiona wełniana rękawiczka. Szedłem, trzymając w wolnej ręce troczki od kaptura, jakby przywiązany był do nich balon. Słońce schowało się za chmurą, a ja miałem wrażenie, że wraz ze zmianą światła powinno ukazać się coś nieoczekiwanego, może te malutkie twarzyczki z komiksów, mieszkające w szczelinach fasad. Wrona na chodniku przymierzyła się do podskoku, wyglądało to, jakby wzruszała ramionami, byłem pod wrażeniem. Te wszystkie zjawiska podczas fenu! Stareńki mężczyzna, pożółkły, że tak powiem, wraz z pocztówkami ze stulecia, w którym się urodził, trzymał się prosto jak struna i mówił do siebie, sunąc naprzeciw wichurze. Jego brązowa laska musiała skrywać – pomyślałem – całe komety pozwijane w kłębek.
Skręciłem za róg i poszedłem w stronę postoju taksówek. Z piekarni dochodził intensywny zapach. A oto i moja wieża kościelna. Widziałem ją zawsze, kiedy leżałem w łóżku i patrzyłem przez okno, a więc nie były jej obce moje najmroczniejsze przemyślenia ani najbardziej wstydliwe fantazje. Wszystkie je znała. Zaleca się, by w chwilach niepokoju patrzeć na czubki wysokich budynków. Coś się wtedy dzieje, głowa jest uniesiona, wzrok spoczywa na czymś, co łatwo objąć spojrzeniem i co zewsząd otacza jedynie kolor nieba. W obecności wieży zrobiłem się trochę odważniejszy. A w taksówce niepokój ustępował dalej: miasto obracało się wokół nas w trzech wymiarach. Taksówkarz chwalił postępy w przebudowie ulicy. Wieża kościelna wyglądała, jakby na noc dano jej cyferblat jako smoczek.
„Mniej się już denerwuję”, napisałem Marianne.
„OK”, odpowiedziała. „Idę na zakupy. Napisz, jak będziesz wsiadał”.
Teraz słońce też uwolniło się od chmur. Ludzie poprzyczepiani byli do swoich długich przedpołudniowych cieni. Jakiś rowerzysta uchwycił się, bez zsiadania, słupa sygnalizacji świetlnej. Świeże smugi kondensacyjne na niebie raziły oczy.
W windzie do hali odlotów najpierw byłem sam, potem, na poziomie parkingu, wsiadła jakaś kobieta. Kiedy winda hamowała, w środku słychać było, jak kobieta na zewnątrz imituje głosem sygnał zatrzymywania się, ding-dong. Teraz stała w milczeniu koło mnie, trzymając uchwyt walizki na kółkach. Stała w pozycji człowieka, który musi pozbierać rozbite szkło i jest z tego powodu niepocieszony. Wysiadając, zerknąłem jeszcze w szczelinę między kabiną a krawędzią szybu, wzrok sięgał głęboko w dół. Ludzie na lotniskach – pomyślałem – ich planowe zachowanie, ich udręczony wygląd.
Z kolejki do kontroli bezpieczeństwa znów napisałem do Marianne, ale jak zwykle, gdy wyjeżdżałem, prawie nie było z nią kontaktu. Szła na zakupy albo rzucała się w wir jakiejś pracy, było tak za każdym razem; tyle że kiedyś mnie to denerwowało, a teraz uważałem, że to nawet całkiem zdrowe. Próbowała skupić na czymś uwagę. A ja nie nakręcałem się aż tak swoim zdenerwowaniem podróżą, kiedy nie mogłem od razu komuś o tym opowiedzieć. Poza tym czułem się bezpiecznie, kiedy wiedziałem, że dba o mieszkanie, upiększa je i wyszukuje do niego nowe rzeczy… Włożyłem do pojemnika nieprzyjemnie wypchany monetami portfel, wstydziłem się go.
– Powinienem był opróżnić przegródkę na drobne – powiedziałem do kontrolującego mnie funkcjonariusza.
Skinieniem dłoni zaproszono mnie do skanera całego ciała, gdzie, zgodnie z objaśniającymi piktogramami, człowiek miał, nie przymierzając, stanąć w postawie biblijnego proroka.
Przypuszczalnie te wieczne podróże, jak to mówią, źle robiły związkowi. Wieczorne telefonowanie z pokojów hotelowych, opowiadanie sobie, co się wydarzyło przez ostatnie godziny, porównywanie pogody i tak dalej. Dla uspokojenia obejrzałem w internecie miasto Banff, do którego mnie zaproszono. Wysokie góry, śnieg, intensywnie błękitne niebo. Dziwaczna nazwa, Banff, od razu przychodził do głowy akronim, BANFF, Britishcolumbia Aviation Northamerican Flight… Federation. Może trzeba by przed wylotem napić się jeszcze kawy. Mężczyzna przede mną miał na koszuli olbrzymie plamy potu, jak w środku lata, a mnie przypomniały się nasze co rano na nowo posczepiane przez los tramwajarze na ścianie domu. Przez jakieś dwadzieścia godzin będzie panował wokół mnie jasny dzień.
Jak w średniowieczu – pomyślałem.
Jeden z ekranów, ale tylko jeden z wielu, pokazywał komunikat o błędzie i pośród tych wszystkich nieprzebranych procedur bezpieczeństwa emanował czymś w rodzaju ciepłego i budzącego zaufanie człowieczeństwa. Złapałem się na tym, że co chwila na niego spoglądam, kiedy z udawanym i nieco wujaszkowatym zainteresowaniem przeszukiwano mój bagaż. Aczkolwiek żaden z funkcjonariuszy nie zrobił mi przyjemności i nie wymruczał niczego w stylu „ile książek”. A spakowałem osiem. Skąd człowiek mógł wiedzieć, czy w Kanadzie znajdzie się coś do czytania. Były to zbiory opowiadań: Akutagawa, Philip K. Dick, Hebel, Beattie, Kracht, Barthelme, Stanišić, Clemens Meyer; same niegrzeczne, wspaniałe łobuzy. Wyobraziłem sobie ośle ucho na jednej ze stron, tak intensywnie, że pojawiło się na rentgenie skanera w postaci małej jasnej kreski.

3

Nie pokazywała się jeszcze informacja o numerze bramki dla rejsu do Toronto. Kilka późniejszych lotów, tych prymusów, oczywiście już go miało. Najwyraźniej był jeszcze czas, żeby kupić sobie coś do picia. W akwariach Camela stali palacze, otuleni mlecznym powietrzem. Teraz, kiedy ustąpił strach przed lotem, odczuwałem wstyd. W oknie wystawowym spotkałem swoje odbicie, które przypomniało mi, jak dzielnie znów grałem rolę podróżnego. Wszystko jak trzeba, postawa, ubiór, dobroduszna twarz. Autor podróżuje, bo z tego nie może wyżyć, zamienia się więc w żywy książkowy erzac, wysiaduje na lotniskach bla, bo inaczej bla. W nadziei, że uda mi się strząsnąć obrzydzenie samym sobą przez chwilowe powiększenie go do nierealnych rozmiarów, zamówiłem napój po angielsku, choć znajdowałem się jeszcze w Austrii. Użyłem tonu obytego światowca. Zareagowano ze spokojem i cierpliwością.
Kiedy wróciłem pod ekrany, wyświetlił się numer bramki, a ja stwierdziłem, że stoję tuż obok. Dosłownie pięć metrów do przejścia. A oto i dowód: Toronto, OS 4977. Stamtąd dalszy lot do Calgary, potem samochodem w siną dal, w góry, w góry, miły bracie. Ni z tego, ni z owego wymamrotałem słowo „błogosławiony”. Na niekończących się ławkach siedziało już parę osób czekających na ten sam rejs, każda z książką w dłoniach niczym z kierownicą. Błądząc myślami, wyobraziłem sobie, że pracownicy linii lotniczej, kiedy tak stoją pod ekranem gotowi do rozmowy, z technicznego punktu widzenia znajdują się już na terytorium kanadyjskim, tak samo jak w ambasadzie. Na ekranie skakał w tę i we w tę świecący zielony punkt. Przypomniała mi się drukarka, którą kiedyś miałem. Pośród zmieniających się w szybkim tempie sprzętów zdążyła się zestarzeć, choć długo nie dawała tego po sobie poznać. Ale z czasem na wszystkich wydrukach zaczęły zostawać duże, okrągłe białe placki. Potem drukowała już prawie tylko na biało, ale nadal powoli i dokładnie, linijka po linijce, niekiedy przez parę minut namyślając się nad jednym słowem, jak Ernest Hemingway. Na koniec potrzebowała pół dnia na jedną pustą stronę, mruczała, brała oddech i próbowała zebrać się w sobie. W prawym górnym rogu cały czas migała jej mała zielona dusza: „nawiązywanie połączenia, nawiązywanie połączenia”. Nie, nic mi się nie stanie – powiedziałem do siebie. Samoloty są wyjątkowo bezpieczne. Ale czy boarding nie powinien się powoli zaczynać? Jakby w odpowiedzi ktoś obok mnie potrząsnął butelką mleka. Przełożyłem sobie ten odgłos na: „Jeff is the name is the name is the name”.
Rozwiązałem mniej więcej do połowy krzyżówkę na iPhonie, kiedy podano komunikat, że wejście na pokład samolotu opóźni się o czterdzieści minut. Mężczyzna siedzący naprzeciwko pokręcił głową i wyjął znów kanapkę z kiełbasą, którą zdążył już zawinąć i do połowy wetknąć do kieszeni płaszcza. Sposób, w jaki ją traktował, nie pozostawiał wątpliwości: to była jego dusza, którą przed odlotem musiał jeszcze szybko pokazać współpasażerom. W moich wspomnieniach ma on te same rysy twarzy co jedna z ludowych figurek barometru. Nazywał się na pewno Nolte czy jakoś podobnie i był nauczycielem, w każdym razie emanował czymś w rodzaju ogólnoniemieckiej melancholii, w okularach i kurtce w kolorze zieleni myśliwskiej. A przecież jestem już od tak dawna na nogach – powiedziałem do siebie.
Poszedłem do toalety, a kiedy wróciłem, „zafundowałem sobie” bezpośredniego sąsiada, zatłoczenie w poczekalni było optymalne. Wybrałem kobietę, która wyglądała jak zasuszona guwernantka. Po chwili schowała z powrotem do plecaka napój i siedziała z obojętną miną. Ucieszyło mnie to. Ludzie tu byli niezdecydowani, nie mieli ani trochę lepiej niż ja. Uważam, że w lotniskowych toaletach powinny być automaty z gumowymi piłeczkami.
Kolejny raz napisałem do Marianne.
„Ale nudy, musimy czekać, wszyscy bezradni, boredom didldum”, wystukałem.
Jakieś bardzo małe dziecko trzymało w ręku tablet, którego wyświetlacz raz po raz zmuszał je do wykonywania ciągle tego samego uroczystego gestu kliknięcia; od samego patrzenia poczułem się wyrobiony i gładki jak szklana kulka, tak często powtarzał się ten ruch.

4

Po kolejnej godzinie czekania zaczęły mi się kurczyć ramiona. Tak drzewo usycha z końcem roku – powiedziałem do siebie i mimo ironicznie podniosłego tonu poczułem przez moment, jak narasta we mnie prawdziwa, jęcząca w sercu beznadzieja, jakby wkrótce miała znów zacząć się szkoła. Karmiono nas komunikatami, zaopatrywano w liczby. Przyglądałem się innym podróżnym. Żadne z nich nigdy w życiu nie dotrze na Księżyc, to było jasne, i nikt im tego jeszcze nie powiedział. Wstałem więc i przesiadłem się pod okna panoramiczne. Na zewnątrz, w oddali, autobus robił pętlę pośrodku pustej płaszczyzny; towarzystwa dotrzymywały mu tylko białe linie namalowane na płycie lotniska. I dwa samoloty, poważne niczym konie dorożkarskie, prowadzone przez malutkie pojazdy pilotujące przy długich, wystających z gate’ów zjeżdżalniach wodnych. Słońce nachyliło się już popołudniowo.
Na jednym z ekranów nad siedzeniami leciały bez dźwięku wiadomości. Widać było paru facetów na scenie plenerowej, pochylających się nad gitarami, jakby to były owce do strzyżenia. Potem ujęcie publiczności. Ludzie machali papierowymi chorągiewkami.
Marianne odpowiedziała, że idzie teraz na zakupy.
„Redukcja stresu”, odpisałem. „Ja tu ciągle czekam, ale ruszamy lądem”.
Błąd autokorekty. „Lada chwila”, dopisałem.
Nie odpisała. Po chwili przyszło „ok”. Wyobraziłem sobie jej długą, pewnie przeciągającą się do wieczora turę zakupową. „Nadal nie ma baroku”, napisałem. „Boardingu”.
Ale już nie odpowiedziała, wszedłem więc na jej profil i przyjrzałem się jej zdjęciu. To było wtedy, w Chartres, w tym miejscu tej niewiarygodnej katedry, gdzie co roku, podobno dokładnie w momencie przesilenia letniego, przez otwór w oknie na kamienną posadzkę pada delikatny promień światła. Na zewnątrz siąpił deszcz, lodowata trzeźwo-pogańska mżawka, która pochylonym przechodniom i fasadom domów przywracała właściwy wygląd.
Zjadłem banana, którego zabrałem z domu. Potem zacząłem łazić i liczyć okulary. Przy stanowisku pracownice personelu naziemnego rozmawiały przez telefon, choć głównie zajęte były słuchaniem; ich wargi prawie się nie poruszały.

5

Długie czekanie przemieniło wszystkich w postacie z mojej gry komputerowej. Stali się NPC, non-playable characters. Wyobrażałem sobie niesłychane rzeczy z ich udziałem. Kto przeżyłby rozbicie samolotu na Alasce, a kto nie? To maleńkie dziecko na przykład nie miało najmniejszej szansy. Prawdopodobnie jako jedyny pasażer nie czułoby obrzydzenia do kanibalizmu, ale brakowałoby mu siły fizycznej i koordynacji, niezbędnych, by pilnikiem do paznokci odciąć komuś kawałek policzka. Było to zresztą jedno z tych niemowląt, które pozbyły się wszystkich pozostałych cech na rzecz pucułowatości; podczas gdy inne bobasy już dawno odkryły, że mają ręce i nogi, i uczą się nimi poruszać, te są full time zajęte zaokrąglaniem policzków. Położyć je na pustyni lodowej, a zaokrąglą się jeszcze bardziej, aż pękną, rozwydrzone balony.
Ciekawe, gdzie była w tej chwili moja walizka. Na pewno istniały najosobliwsze międzyświaty, które musiał przemierzać bagaż. Zwierzęta też podróżowały w tych strefach; wielokrotnie widywałem smutne klatki, w których dyszały bezradne psy. Przeznaczone do laboratoriów makaki Air France transportowało wręcz w przezroczystych plastikowych rurach. Napisałem wiadomość do Marianne, „ostatni raz online była 58 minut temu”.
– No i? Coś już wiadomo? – Z jakiegoś powodu zadałem pytanie z taką knajpianą wesołkowatością, że od razu zrobiło mi się głupio. Pani z Austrian wyjaśniła, że lot opóźni się jeszcze trochę. I że robią, co mogą.
– A, okay – powiedziałem, przez parę sekund tkwiąc nadal przy stanowisku, choć nie miałem już żadnych pytań.
Jakiś mężczyzna koło mnie zadał to samo pytanie po angielsku, ale poważnym i opanowanym tonem, umiał to o wiele lepiej niż ja. Dorosły. I dostał tę samą odpowiedź. Wyobraziłem sobie, jak rzucam mu się na szyję i wydzieram: Już po nas, to wojna, Szwed u bram! Pojąłem, że stoję w tłumie, wśród ludzi, którzy niewiele mają ze sobą wspólnego, poza tym, że cały czas są grzeczni.
Ale oto jeszcze jeden komunikat. Odlot opóźni się o kolejne sześćdziesiąt minut. Problem techniczny.
„No extra jednak problem techniczny lolz”, napisałem do Marianne. „Na pewno się rozbijemy poza tym jeszcze to potrwa muszą chyba znaleźć Marianne”.
Popatrzyłem na błąd autokorekty.
„Maszynę zastępczą”, napisałem w następnej linijce. „Ha, ha, pieprzona autokorekta”. „Pieprzonej” automat o mało nie zamienił w „pieczoną”.

6

Mężczyzna z plastrem na kciuku dmuchał w kawę. Z malutkiego plastikowego opakowania wyjadał orzeszki, które najwyraźniej zaskoczyły go smakiem. Gapiłem się na niego, wyobrażałem sobie, że ten kciuk w stanie zapalnym podgrzewa mu kubek z kawą, i nazwałem go Victor. Kiedy zauważył mój wzrok, jedzenie orzeszków zamieniło się w pośpieszne przeżuwanie. Po lękliwej reakcji rozpoznałem w nim współoczekującego. Także i on chciał „przecież tylko do Kanady”. Szczęśliwie tuż obok nas stał automat z napojami. Podszedłem do niego i dałem mu parę swoich monet.
Wiele lat temu znałem na lotnisku we Frankfurcie jeden automat z napojami, który raz po raz sięgał łapą w próżnię, po czym energicznie machał nią w tę i we w tę, jakby wszystkie te butelki z wodą mineralną i colą, które mu zabrano z powodu błędu w sterowaniu, był w stanie na powrót wyczarować z powietrza.
Wyświetlacz pokazał należność: dokładnie 3,65. Dni w roku. Obejrzałem się na swoje miejsce, które z pewnością promieniowało jeszcze ciepłem mojego ciała. A więc tak to wygląda. Obejrzałem ścianę obok automatu w poszukiwaniu pająków, ale nie było ani jednego.
Raz głośno kichnąłem, i choć z lewej popatrzyła na mnie z osobliwą wdzięcznością młoda rodzina, nie nastąpił żaden przeskok w czasie, przed nami nadal rozciągało się czekanie – w nieskończoność. Kiedy zapowiedziano, że o godzinie piętnastej nastąpi aktualizacja komunikatu, przyjąłem to początkowo bez emocji, potem zacząłem się denerwować na wyliczane po kolei, jak w podstawówce, godziny i napisałem do Marianne. Zareagowała dopiero po dziesięciu minutach. „Ojej”, napisała. W odpowiedzi wysłałem selfie, na którym siedzę przy bramce z posępną miną.
„Czekanie jest jak dojenie lodowca”, napisałem. Po chwili dodałem: „nie jest fajnie tak jeździć po Gstreinie”, i przyłapałem się na tym, że sam się z tego śmieję.
„Jaka szkoda”, napisała Marianne. „Spóźnisz się do Kanady”.
„Ha, ha”, odpisałem.
„Słuchaj, ja tu muszę dalej”, odpowiedziała. „Napisz, kiedy się u was ruszy”.
„OK”.

7

O szesnastej kazano nam wsiadać. Przeproszono za powstałe niedogodności. Napisałem do Marianne, że wreszcie się ruszyło. Nie odpowiedziała od razu, a ja wyłączyłem iPhone’a: reszta świata wygasła i została już tylko, jak w jakimś wymuszonym zen, ta oto chwila.
To mój bilet.
To paszport.
A tu moja marynarka.
Pomaszerowaliśmy rękawem. Przed wejściem do samolotu zrobił się tłok. Ludzie z małymi walizkami na kółkach. Moi bracia i siostry. Nie wiadomo skąd wpadło coś jakby promień słońca, a nawet cień liści, nagle widoczny na marynarkach i na plecach przede mną, ale było to tylko złudzenie optyczne. Kiedy wreszcie będziemy w powietrzu, wszystko się ułoży. Twarze, potylice. Gazety.
Teraz nastąpiła faza głośnych myśli. Wsunąłem się na swoje miejsce jak bateria do przegródki na baterie. Przez kolejne godziny tylko własne ręce, kolana i czubki stóp posłużą za ludzkie towarzystwo. Ale co, jeśli. Ale jeśli jednak. Nie, stewardesy nie miały dla mnie na zbyciu nawet spojrzenia. Wkładano bagaże do luków. Non-playable characters ze swoimi losami tykającymi w piersi, kilka linijek kodu źródłowego. Pochłonęło mnie oglądanie tych wszystkich łysych miejsc na obcych potylicach, a do tego przyszła mi do głowy fraza „punkty zaczepienia”. Poza tym nadawałem łysym miejscom nazwy. To tu na przykład, na głowie chudego, na oko nieźle zmordowanego mężczyzny wyglądało, jakby nazywało się Scotty. Hi, I’m Scotty the Bald Spot. I like pillows, hats and warm summer rain.
Pojawił się człowiek z clipboardem, chciał, żeby go wpuścić do kokpitu. Negocjowano. Na zewnątrz małe ludziki troskliwie zajmowały się samolotem, czułem ich wysiłek na swoim czole. Byłem teraz Guliwerem, tą wielką maszyną. Nadal było wietrznie. Ciągnące się za oknem chmury i zaschnięte ślady kropel na szybie. Do tego nagłe wspomnienie pewnego parku w Salzburgu, z wróblami i dziećmi wokół starego klombu. Ochrzciłem to wspomnienie imieniem Ralph. Portal katedry w Chartres o imieniu Ralph. Chrystus Lew, zwany Ralphem. Trzymali nas długo na siedząco, w końcu personel pokładowy zamknął drzwi. Powoli całość zaczęła się toczyć. Zatrzymała się. O, stary portalu, o, klombie. Znów przejechaliśmy kawałek i znów się zatrzymaliśmy. W oddali na wietrze ujadała chorągiewka.

8

Po trzydziestu minutach nadano komunikat. Zostaliśmy poproszeni, by jednak wysiąść. Autobus odwiezie nas z powrotem do terminalu. Dookoła rozkwitło marudzenie. Anglojęzyczni pasażerowie zaczekali jeszcze na powtórkę komunikatu po angielsku, po czym również oni westchnęli z rozczarowaniem i pokręcili głowami. Samolot był już w drodze do pasa startowego. Ale najwyraźniej dalej się nie dało. A może pogoda. Moja sąsiadka powiedziała:
– Oni wszyscy są umysłowo chorzy.
Odpowiedziałem:
– To już dziewiąty raz, jak próbuję polecieć do Kanady. Za każdym razem to samo.
Przyjęła moje kłamstwo, pokiwała z oburzeniem głową i wstała, ale natychmiast znowu usiadła. I tak musieliśmy poczekać na autobus.
– Człowiek zaczyna wątpić, że ten kraj w ogóle istnieje – powiedziałem.
– Po prostu bezczelność – powiedziała kobieta.
W autobusie oparłem się o szybę. Zrobiłem się posłuszny i uległy, można mi już było rozkazać wszystko. Zmęczony, bezwolny zając na polu. Z czerwonymi oczami. W ręku trzymałem książkę z nowelami Akutagawy. Sylaby jego nazwiska potykały się o siebie w mojej głowie. „Jeff jest gravely niedocukrzony yo”, powiedziałem do siebie. Ludzie stali ściśnięci, dwie ręce trzymały się z reguły jednego uchwytu. Ale niebo nadal było jasne. Która to godzina? Pracownicy lotniska, machając, kierowali wzburzonych pasażerów w jedną stronę. Byliśmy żałosnymi, daremnymi próbami podróżnych. Uniwersum stłoczyło swoją materię w tych szczególnych punktach przestrzeni, formując ludzkie figurki, po czym próbowało je przemienić w pasażerów, ale na próżno. Na próbach się skończyło. A teraz wszyscy chwycili za swoje miecze laserowe, coś na nich wciskali albo trzymali je przy policzku. Inni przewracali kartki paszportów, jakby kryła się tam jakaś odpowiedź. Zostaliśmy poproszeni o utworzenie dwóch kolejek przed stanowiskiem do przebukowania. Nie spieszyłem się zanadto, więc stałem teraz na samym końcu. Było tuż po siedemnastej. Burczało mi w brzuchu.
Dla Marianne od ponad godziny byłem w powietrzu, w drodze do Kanady. Nie włączałem iPhone’a. Moje równoległe ja podobało mi się bardziej niż to tutaj. Leć sobie. Ja tymczasem postoję w kolejce. Przede mną sto ludzkich ciał. Niektóre siadały na walizkach. Ale większość uginała się miękko w boku i ludzie przechylali się ku podłodze razem z bagażem. Czułem rwanie w łydkach współpasażerów, od samego patrzenia. Napiłem się wody. Zauważyłem automat z napojami stojący w pewnym oddaleniu. Czy to ten sam? Może pokazywał jeszcze moją zdeponowaną w nim należność! Nie, byliśmy zupełnie gdzie indziej.

9

Jak się okazało, pani od przebukowywania nie była ani trochę zawiedziona tym, że nie chciałem już lecieć. Jutro rano nie, po południu też nie. Na wszystko kręciłem zmęczoną głową, jak dzieci w reklamie na widok mniej wartościowego produktu. Wręczyła mi w ramach odszkodowania kartę podarunkową doładowaną dwustoma euro. Byłem wzruszony i dziękowałem.
– Mogę jej wszędzie używać?
Powiedziała, że tak. Była taka szczęśliwa, że ma do czynienia z pasażerem, który jest wdzięczny i mówi spokojnym głosem. Mój bagaż będzie na mnie czekał.
– Aha.
– W odbiorze bagażu, po prostu.
– To pójdę tam teraz – powiedziałem.
Rzeczywiście brzmiałem, jakbym był trochę pijany. Stąpałem ostrożnie, krok po kroku. Ryu-no-su-ke-a-ku-ta-ga-wa. Wpadł pies do kuchni. Śmierć na ulicy jak podmuch wiatru. Gumowa piłeczka w godle państwa wyspiarskiego.
Przy odbiorze bagażu poczułem w sobie tlący się żar. To godziny wieczorne, które mogły teraz, nieco opóźnione, rozlać się po moim ciele. Na taśmie ukazały się narty, po nich kilka identycznych walizek. Na sąsiedniej taśmie od dłuższego czasu krążył jakiś całkowicie czerwony obiekt. Nazwałem go Dominik. Byłem tak zmęczony, że nieustannie próbowałem odnajdywać wzór swastyki ukryty w deseniu podłogi. Kiedy wracałem taksówką do domu, ogarnęło mnie kojące uczucie bycia kompletnym. W radiu mowa była o Wenezueli. Dlaczego nie. Wenezuela. Kolejny fragment puzzli. Nawet fałdkę skarpety w bucie, wyczuwalną przy każdym kroku od momentu wyjścia z samolotu, zaakceptowałem jako jedno z akcesoriów.
Kiedy wysiadałem na naszej ulicy, pachniało już wieczorem, świeżym biciem dzwonów. Ciekawe, czy słońce, które rano i wieczorem wisi tuż nad horyzontem, świeci do wnętrza albo, że tak powiem, „pod spódnicę” dyndającego na wieży kościelnej dzwonu? Czy kąt padania to umożliwia? Bo po co inaczej zostawiać dzwonowi ze wszystkich czterech stron szerokie okna w murach wieży? Drzewa alei stały w bezruchu, początek filmu. Ale oto wyfrunęła spomiędzy nich wrona i wylądowała na gałęzi, odznaczając się na tle wieczornego nieba jak godło. Wojna trzydziestoletnia – pomyślała moja zmęczona głowa. I jeszcze: na świętego Michała o świcie zajęliśmy Ratyzbonę.
W pewnej odległości przez ulicę przeszło trzech policjantów. Wyglądało, jakby trzymali się za ręce. Była to już ta godzina, kiedy na całym osiedlu bagażniki powracających do domu rodzin mogły pozostać otwarte odrobinę dłużej. Ludzie byli po wspólnych zakupach, a w powietrzu unosiła się rześka woń wczesnej wiosny. Marianne na pewno się zdziwi, że wracam do domu. Zresztą może w ogóle jej nie ma i przyjdzie dopiero późną nocą, kiedy w dzielnicy kominy zaczynają trzeszczeć i rosnąć. Włączyłem iPhone’a.

10

Po wejściu do klatki schodowej uderzył mnie nieprzyjemny zapach. Nie, to nie był dym ani gaz. Żadna z tych niebezpiecznych woni. Im wyżej wchodziłem ze swoją ciężką walizką, tym stawał się intensywniejszy. Ktoś pootwierał okna na wszystkich półpiętrach. Przed drzwiami mieszkania zapach był prawie nie do zniesienia. Zauważyłem, jak moje rysy przestawiają się na tryb „zatroskany”, jeszcze zanim pojawiły się konkretne myśli. Do gardła podszedł mi obrzydliwy smak. Wygrzebałem z kieszeni klucz i otworzyłem drzwi.
Nigdy nie zapomnę widoku, jaki zobaczyłem. Wszędzie, pokotem na podłodze lub w kucki pod ścianami, koczowali obcy ludzie. W przedpokoju było ich sześcioro. Ale od razu widziało się, że we wszystkich pomieszczeniach jest podobnie. Byli starzy i młodzi. Jeden obok drugiego. Leżeli na matach i na kawałkach kartonów. Ich odzież była w opłakanym stanie, podarta, poplamiona, stopiona w jedno z właścicielami. Większość mężczyzn miała rozwichrzone brody.
Zapewne dłuższą chwilę stałem nieruchomo. Następne, co zapamiętałem, to przemierzająca mieszkanie wyprostowana postać – jedyna pośród tych wszystkich przykucniętych – która pojawiła się w drzwiach dużego pokoju. Nie patrzyła w moją stronę. Pochyliła się nad jednym z ulokowanych tu ludzi i podała mu coś, co ten, leżąc, ścisnął jak przytulankę: był to mój kubek z fraktalami Mandelbrota. Dziękując w milczeniu, człowiek ten podniósł głowę, po czym znów się zwinął. Kim byli ci ludzie? Skąd się wzięli? Wyprostowaną osobą była Marianne. Zniknęła w głębi mieszkania, w którym zresztą ledwie gdzie paliło się światło. Wszystkie pokoje pogrążone były w półmroku.
Oczywiście pobiegłem za nią. Każdy by podążył za tym impulsem. Szedłem jak po śniegu, moje kroki były dziwnie stłumione. Marianne wyszła na balkon. Z trudem rozpoznawałem jej postać na tle skąpego światła z sąsiednich balkonów; schyliła się i znów wyprostowała. Zrobiłem parę pośpiesznych kroków i znalazłem się w swoim pokoju do pracy, ściskałem mocno monetę w kieszeni spodni i oddychałem przez ucho igielne. Może to była śmierć. W pokoju czuło się dużą wilgoć, pachniało wodą portową. Chciało mi się krzyczeć. Kim są ci ludzie? Ale groza tego pytania paraliżowała wszelką artykulację.
Także w moim łóżku cierpiano. Umieszczono tam czterech mężczyzn. Leżeli ciasno do siebie przytuleni i ciężko oddychali. Pod biurkiem również ułożone były cztery postacie, wszystkie otulone wełnianymi kocami, nastolatkowie. Jeden z nich spojrzał na mnie. Wykrzywiał nieco usta i układał wargi w dzióbek. Przed nim na podłodze leżała moja elektryczna szczoteczka do zębów razem z ładowarką. Większość koców, które Marianne porozdawała, widziałem pierwszy raz. Rozpoznałem zaledwie kilka. Na przykład ten do oglądania telewizji, w który zawsze zawijałem stopy. Wyszedłem z pokoju. W ustach zebrała mi się ślina, ale nie byłem w stanie jej przełknąć. Ponieważ nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić, ostrożnie włożyłem klucze do pozłacanej misy w przedpokoju. Tu na podłodze także leżeli ludzie. Tylu ludzi. Obszarpanych i wymizerowanych, z łatwo rozpoznawalnymi mimo półmroku wrzodami na skórze. I brzęczało kilka much, falstart w nowym roku liturgicznym. Były niewidoczne, jedynie słyszalne. Ubranie, które miała na sobie Marianne, było w kolorze starych kamiennych kolumn. Spostrzegłem to dopiero teraz, z pewnym opóźnieniem, i tylko wyrażenie „Norbert Gstrein”, całkiem już dziwaczne i groźne, przesuwało się w mojej głowie niczym baner. Moje wewnętrzne młyny stały nieruchomo.
Jeden z mężczyzn stłoczonych wokół telewizora miał na sobie koszulkę z Charliem Chaplinem. Przez krótką chwilę uchwyciłem się wzrokiem rysunku wąsów i melonika. Mężczyzna miał zamknięte oczy i ściskał w dłoni brzeg rękawa koszuli. Tu, w dużym pokoju, smród był najgorszy. Na przemian to słodkawy i ostry, to gorzki i cierpki. A widok nędznych ciał leżących jedno koło drugiego, ba, wijących się jedno wokół drugiego jak na strasznym drzeworycie, przypomniał mi dokument o statkach niewolników, który oglądałem dawno temu. Ale ci ludzie byli tu dobrowolnie. Sprawiali wrażenie, jakby odczuwali ulgę, czuli się bezpiecznie, dotarli do celu. Właśnie w tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że nigdy nie powinienem był tego wszystkiego zobaczyć.
Marianne weszła z balkonu do mieszkania. Najpierw nie rozpoznałem twarzy, jej wyrazu. Pomyślałem, że to na pewno z powodu przytłumionego światła wygląda tak obco. Ale potem zrozumiałem: była szczęśliwa. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że do tej pory, przynajmniej w moim towarzystwie, nie doświadczała tej radości, tej naturalnej pogody ducha, niezależnie od tego, jak mili i swobodni byliśmy w stosunku do siebie. Wręcz kwitła, jakby pogrążona w niemej dumie. Gdzie indziej można było zobaczyć taką radość? Może na tym obrazie Breughla, Chłopskie wesele, na twarzy siedzącej przy stole panny młodej. Ale przynajmniej pojąłem, że to tu, ten kompletnie dla mnie niezrozumiały lazaret w naszym mieszkaniu, było realnym światem. Do wszystkiego poza nim Marianne zawsze potrzebowała pozy, opanowania i cierpliwości. To nie było jej życie.
Ostrożnie przeszła ponad kilkoma rozciągniętymi na podłodze dużego pokoju mężczyznami i trochę niezdarnie, dryfując bokiem, zbliżała się powoli w moim kierunku. Nieprzyjemny zapach, prawdopodobnie dlatego, że jej ruchy zmąciły powietrze w pokoju, przybrał jeszcze nieco na sile. Zobaczyła mnie, ale nic nie powiedziała. Sądziłem, że zagradzam jej drogę i że przynajmniej w ten sposób zmuszę ją do jakiegoś rodzaju konfrontacji. Ale ona, pokręciwszy nieznacznie głową, raptem znalazła się przy mnie i nawet mnie nie muskając, przeszła obok. Usłyszałem, jak mruczy: „Bzdura”.
Odwróciłem się zdumiony i zobaczyłem, jak pochyla się nad kucającym pod naszym barometrem starszym mężczyzną. Brakowało mu nosa i ucha, poza tym miał kilka łysych miejsc na głowie. Wyglądał, jakby wiele dni i nocy spędził w bezradnym oczekiwaniu na jakiejś morderczej pustyni. O ile się nie myliłem, dziękował po cichu Marianne. Dostał od niej w zamian coś w rodzaju pocałunku w czoło, po czym opadł znów na swój karton i zawinął się w koc.

 
Wesprzyj nas