„Zakaz gry w piłkę” to mocna, polemiczna książka o przedmiotowym traktowaniu dzieci, które często stają się zakładnikami nie tylko domowych, ale także politycznych sporów.
Dzieci, ich miejsce w społeczeństwie i przestrzeni publicznej, metody wychowawcze, rola i odpowiedzialność rodziców – każdy ma ten temat coś do powiedzenia. Wystarczy spojrzeć, ile komentarzy pojawia się pod dowolnym postem czy artykułem o rodzicielstwie.
Często jednak mowa o dzieciach w negatywnym kontekście. Mamy „małego terrorystę”, „bachora” – jest mnóstwo negatywnych wzorców utrwalonych w popkulturze. Wiśniewski w książce „Zakaz gry w piłkę” pomstuje na antydziecięcą infrastrukturę i brak zrozumienia dla potrzeb najmłodszych, bezbronnych członków społeczeństwa.
Michał R. Wiśniewski przekopuje internet, czyta bajki, ogląda kreskówki, analizuje popkulturowe wzorce i rozbraja szkodliwe hasła, którymi posługują się rodzice i autorytety: „bezstresowe wychowanie”, „mały terrorysta”, „bunt dwulatka”, „madka”, „bachor”. Przygląda się brutalnym żartom używanym jako wentyl bezpieczeństwa nie tylko przez zmęczonych rodziców. Pomstuje na antydziecięcą infrastrukturę i brak zrozumienia dla potrzeb najmłodszych, bezbronnych członków społeczeństwa.
I choć pomysł na książkę zaczął się od hasła: „Polacy nienawidzą dzieci”, Wiśniewski nie traci nadziei, że ZAKAZ zmieni się w ZAPROSZENIE: do rozmowy, wspólnej zabawy i wzajemnego zrozumienia.
O tym, czy lubimy dzieci – najbardziej specyficzną i najmniej dostrzeganą mniejszość społeczną – decyduje to, czy tak naprawdę lubimy siebie. Każdy z nas był kiedyś dzieckiem, mógł mniej i czuł się z tego powodu bezradny. Michał R. Wiśniewski z empatią i stosownym wkurwieniem wylicza, w jaki sposób Polska oraz późny kapitalizm dyskryminują najmniej sprawczych, a zarazem najważniejszych członków społeczeństwa. Polecam rodzicom, nierodzicom i wszystkim, którzy chcą lepiej zrozumieć. Tak po prostu.
Natalia Fiedorczuk
Michał R. Wiśniewski (ur. 1979) – pisarz, publicysta, specjalizuje się w kulturze popularnej i cyfrowej oraz współczesnych obyczajach. Nominowany do Nagrody Conrada za debiut roku. Autor powieści Jetlag, God Hates Poland i Hello World oraz książek Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę, Zabójcze aplikacje. Jak smartfony zmieniły nasz świat i Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci. Współpracuje z „Polityką”, „Dwutygodnikiem” i „Mint Magazine”. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Nowej Fantastyce” i magazynie „Znak”. Były redaktor naczelny magazynu „Kawaii”.
Zakaz gry w piłkę
Jak Polacy nienawidzą dzieci
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 28 sierpnia 2024
Kukły i ludzie
Ta książka zaczęła się od hasła.
Polacy nienawidzą dzieci.
Było to tak, że napisałem trylogię obyczajową, założywszy z góry, że skoro w pierwszym tomie (Jetlag, 2014) bohaterowie mają się ku sobie, to w trzecim powinno pojawić się dziecko. Dlatego, pisząc wydane w 2017 roku Hello World, przyglądałem się, jak w Polsce są traktowane dzieci. Uważam, że literatura piękna powinna się pochylać nad problemami i wyzwaniami współczesności.
Polacy nienawidzą dzieci.
Mówiłem tak często. Czasem próbowano mnie poprawić: „Polacy nienawidzą wszystkich”, ale to nieprawda. Kiedy ktoś mówi „Black Lives Matter”, chce zwrócić uwagę na problemy czarnoskórych Amerykanów mordowanych przez policję. Odpowiadanie: „halo, halo, wszystkie życia są ważne” odwracałoby uwagę od tych konkretnych kwestii. Nienawidzą wszystkich? Ach tak, to faktycznie nie ma o czym gadać.
W 2017 roku nie znałem jeszcze słowa childism, ale widziałem rzeczy, które ono opisuje. Dzieciofobia była wszędzie. Poszedłem do teatru dla dzieci, żeby zobaczyć, czy chociaż tam są one traktowane po ludzku. Myślałem, że to w końcu teatr, zupełne przeciwieństwo zalegających supermarkety książeczek, które nie dość, że były koszmarne graficznie, to można w nich było znaleźć treści przemocowe, ksenofobiczne i wpędzające w poczucie winy. Akurat w szczecińskim Zamku grano spektakl Misiaczek, przeznaczony dla naj-, najmłodszej widowni. „Co może pójść nie tak?”, pomyślałem i poszedłem.
Zabawa zaczyna się już w szatni. Kłębi się tam tłumek – rodzice i „nasi milusińscy”, od półtora roku wzwyż. Bobasy w eleganckich portkach z szelkami i koszulach, dziewczynki w sukienkach, to w końcu teatr. Kończy się szatnia i zaczynają schody. Dosłownie. Opiekunowie z maluchami najchętniej od razu zajęliby dogodne miejsca na sali, ale scenariusz tego nie przewiduje.
– Proszę tu czekać – oznajmia bileterka, broniąca dostępu do schodów. – Misiaczek tu przywita dzieci. Strome schody prowadzą w dół, rodzice pchają się do przodu, ustawiają na dogodnych pozycjach startowych co większe dzieci. Jesteśmy w Polsce, obowiązuje kultura wyścigu, nieważne, czy chodzi o nienumerowane miejsca w teatrze, czy o promocję w Biedronce. Misiaczek nie przychodzi, przychodzi za to para aktorów w wesołych, kolorowych ciuchach. Witają wszystkich rymowanką, pełni entuzjazmu, jakby prowadzili TEDx o coachingu. Dziewczynka, która tuż przed sobą niespodziewanie widzi twarz obcego dorosłego, zaczyna płakać i wtula się mamę. Przypominam sobie, jak Wilq z komiksu Wilq Superbohater nie chciał chodzić do teatru z obawy, że zostanie wciągnięty na scenę. Tu wszystko jest sceną, na którą zostaliśmy wciągnięci. Rodzice z dziećmi na rękach są zachęcani przez aktorów do skakania po schodach. Na dole skecz – drzwi niby się zacięły, trzeba ciągnąć. Aktorzy namawiają do utworzenia węża, ale brakuje chętnych. W końcu niby udaje się otworzyć drzwi.
– Nie cieszy się pan, że się udało? – pyta mnie uradowany aktor.
– Nie – odpowiadam, bo nie lubię kłamać.
Musicie uwierzyć mi na słowo: przyszedłem nastawiony pozytywnie, ale widok płaczącego dziecka, którego strefę komfortu ktoś bezmyślnie naruszył, na starcie zepsuł mi nieco humor.
Wchodzimy na salę. Okazuje się, że zajmowanie dogodnych pozycji startowych było niepotrzebne, ponieważ widownię przygotowano dla małych dzieci. Na podłodze leżą poduszki i w ogóle jest bardzo przyjemnie. Nie czuję dystansu, jaki czułem w dzieciństwie w teatrach lalkowych. Pamiętam, że oddzielenie widowni od sceny długo sprawiało, że dla mnie teatr i kino właściwie się nie różniły; i tu, i tu siedzi się po ciemku i patrzy przed siebie.
Ładne dekoracje i miła muzyka sprawiają, że humor mi się poprawia. Siadam z tyłu, żeby mieć oko nie tylko na spektakl, lecz także na młodych (i starszych) widzów. Kątem oka dostrzegam, że z tyłu siedzi też ta dziewczynka, której nie dano oswoić się z nową sytuacją zgodnie z jej temperamentem. Wreszcie pojawia się tytułowy bohater Misiaczka, spory pluszak animowany przez aktora. Sytuacja fabularna przypomina Zimę Muminków – Misiaczek nie zasnął na zimę i nie wiadomo, co teraz będzie. Muminek przeżył wtedy trochę przygód, w nowej dla siebie sytuacji nauczył się czegoś i dorósł. Natomiast bezsenność Misiaczka okazuje się Problemem, którego Rozwiązanie stanowi treść przedstawienia.
Zróbmy sobie teraz krótką przerwę mentalną i postawmy się w roli rodzica, który miał przez cały tydzień problemy z usypianiem dziecka, bo ono na przykład ząbkowało, a teraz przyszedł do teatru i może to wszystko przeżyć jeszcze raz.
Super, dzięki za empatię.
A skoro zrobiliśmy przerwę, to opowiem, co latem widziałem w Szwecji. Szwedzkie podejście do dzieci jest tym, czym japońskie podejście do elektroniki użytkowej – o dwadzieścia lat wyprzedza resztę świata (wystarczy porównać przystosowanie do potrzeb małych podróżników lotniska w Sztokholmie i w Berlinie). Jedną z turystycznych atrakcji Sztokholmu jest skansen. To taka wesoła wioska – stare chałupy, w których cosplayerzy pieką chleb i opowiadają o życiu dawno temu, do tego zoo, karuzele, koniki i amfiteatr, a w nim spektakl muzyczny. Troje aktorów, piosenki i skecze: refreny zrozumiałe nawet dla tych, którzy nie znają szwedzkiego (lalala rikitiki ulalala, rikitiki ta, lalala, pół roku później wciąż grało mi w głowie), humor w uniwersalnym języku slapsticku. Dzieci zapraszano do wspólnej zabawy, mogły podejść i pośpiewać, jeśli chciały; w każdej chwili można było przyjść i w każdej chwili można było wyjść.
Wspominam o tym, bo Misiaczek okazał się przedstawieniem interaktywnym, przewidziano w nim udział widowni. Aktorzy zadają dzieciom pytania albo zapraszają chętnych do wspólnego bujania misia na hamaku. A co się dzieje, kiedy chętnych dzieci nie ma? Wtedy się okazuje, że to jak gra wideo: nie naciśniesz X, nie pójdziesz dalej. Nie ma opcji, że nie ma chętnych. Albo znajdziemy kogoś do bujania hamaka, albo… nie ma żadnego „albo”, na pewno kogoś znajdziemy. Rodzice się niecierpliwią, zaczyna się popychanie dzieci: „No idź, idź”. Aktorzy odwołują się do wartości: „Czy nie ma nikogo odważnego?”.
Czy nie ma nikogo odważnego? Gdybym poszedł do teatru dla dorosłych i ktoś chciałby się dowiedzieć, czy na widowni nie ma nikogo odważnego, zrobiłbym jak Wilq – pokazał fakulca i poleciał dalej.
W końcu udaje się kogoś wypchnąć, Misiaczek zostaje ululany w hamaku. Szybko jednak podskakuje, krzycząc, że wcale nie chce spać! Trzeba szukać kolejnej metody. To jest przedstawienie nie dla dzieci, ale dla dorosłych. Misiaczek jest nie podmiotem, ale przedmiotem (i to – jako pacynka – dosłownie); tak samo nie podmiotami, ale przedmiotami są dzieci. Dziecko w Polsce są jest nie człowiekiem, ale jakimś dziwnym tworem, jedynie czasem antropomorfizowanym: przypisuje mu się cechy ludzkie, tak jak przypisuje się marudność kotu o ponurym wyrazie pyszczka z mema Grumpy cat. Dziecko, które nie chce zasnąć, w obowiązujących narracjach jest traktowane jako złośliwe czy wręcz krnąbrne (takiego słowa użył reżyser Misiaczka wystawionego w bydgoskim teatrze). Nikt nie pyta, dlaczego Misiaczek nie może zasnąć, czy przypadkiem nie czuje się źle; on jest tylko Problemem. Czekałem tylko, aż przyjdzie Superniania i wyśle go na karnego jeżyka.
To przedstawienie jest dla dorosłych: aktorzy żartują sobie tak postmodernistycznie, że Shrek się chowa. Na przykład aktorka obraża się, gdy aktor każe jej grać krowę: „Nie po to studiowałam cztery lata!” (przedstawiciele biurowej klasy średniej śmieją się i klepią z uciechy po udach). Poza tym krowa śpiewa piosenkę o tym, jak się cieszy, że dzieci piją mleko (ciekawe, czy się cieszy, że jej własne dzieci zostały przerobione na cielęcinę), którego złośliwy Misiaczek oczywiści pić nie chce. Potrzeba więc miodu, który pluszowa pszczółka podaje dzieciom prosto ze swoich łapek.
Maksym Gorki powiedział, że dla dzieci trzeba pisać tak jak dla dorosłych, tylko lepiej. Bzdura. Dla dzieci należy pisać jak dla dzieci, biorąc przy tym pod uwagę ich podmiotowość. Gdy uświadomimy sobie, że dzieci są ludźmi, a nie pacynkami, pisanie dla nich okazuje się proste. Dziecko potrzebuje dwóch rzeczy: szacunku i slapsticku. Slapstick bez szacunku to przemoc. I właśnie w kwestii slapsticku Misiaczek okazał się dziełem faszystowskim *. W poszukiwaniu sposobów na rozwiązanie Problemu Bezsenności bohater przedstawienia został posadzony na nocniku. I pierdnął. Pierdnięcie to klasyk – śmieszy zarówno dwulatki, jak i dziewięćdziesięciodwulatki.
Dzieci się śmiały, śmiali się rodzice.
I wtedy zabrano dzieciom tę radość pierdziuszkowania. Aktor zapytał, co się w takiej sytuacji mówi. Co się mówi, kiedy się pierdnie, siedząc na nocniku. Siedzisz sobie na kiblu i pierdzisz. Co na to netykieta i podręczniki savoir-vivre’u? Nie mam, kurde, zielonego pojęcia, ale lepiej niech ktoś odpowie, bo będziemy tak siedzieć do rana.
Wreszcie jakaś „odważna” dziewczynka, na oko pięcioletnia, odpowiada głosem, w którym słychać lęk: „Przepraszam”. Przepraszam, że pierdzę, siedząc na nocniku. Przepraszam, że żyję, że oddycham, że nie jestem androidem sterowanym apką z Google Play. Przepraszam, że nie mogę zasnąć.
* Używam tu tego słowa w potocznym znaczeniu („Batman to faszysta!”) jako opisujące przemocowy stosunek do jakiejś mniejszości. Można się spierać, czy faktycznie pasuje ono do definicji z eseju Ur-faszyzm Umberta Eco, ale gdy ogląda się na przykład piosenkę Dyscyplina z Pana Kleksa w kosmosie, to nikt nie ma wątpliwości, co ona faktycznie ilustruje.
Na koniec się okazuje, że te wszystkie starania, hamaki, kołysanie, mleka, nocniki, liczenie owiec, piosenki były zbędne – Misiaczka uśpiła Mama. Jak? Nie pytaj. Nie mam pojęcia, to jakaś magia. Jest Mama, więc on śpi.
W szwedzkiej książeczce Dobranoc, Albercie Albertsonie2 Gunilli Bergström tytułowy bohater też nie może zasnąć i wymyśla, czego chce: a to że pić, a to że siusiu. Tata cierpliwie przynosi mu picie i nocnik, wreszcie sam zasypia. Albert przykrywa tatę kocykiem i kładzie się do łóżka. Albert nie jest pacynką, jego tata jest nie magikiem usypiaczem, lecz cierpliwym i kochającym rodzicem.
W szatni podsłuchuję dialog. Tata pyta synka, czy mu się podobało. „Nie”, odpowiada synek, który jeszcze chyba nie wie, że jest tylko pacynką i nikt go naprawdę nie pyta o zdanie. Tata nie jest zadowolony z odpowiedzi, więc udziela właściwej: „Bo za krótkie było, co nie?”. Kurtyna.
Nie ma żadnej kurtyny, jest tylko skrzecząca rzeczywistość. Myślałem, że w teatrze odpocznę od tej polskiej nienawiści wobec dzieci; „niewinnych” klapsów, popychania, przemocy psychicznej, jaką można obserwować w sklepach i piaskownicach. Że chociaż tam, w tym elitarnym przybytku, nikt nie będzie robił z dzieci złośliwych potworów. A potem wyguglałem, kto napisał Misiaczka. Myślałem, że to dzieło jakiegoś przypadkowego autora, jednego z tych, którzy piszą przygłupie książeczki sprzedawane w supermarketach.
Zdębiałem, gdy się okazało, że autorką jest wielokrotnie nagradzana bajkopisarka Marta Guśniowska. Dorosła, która pisze dla siebie i innych dorosłych. Recenzje piszą dorośli, nagrody rozdają dorośli. Dzieci? Zapamiętają, że miś śmiesznie podskakiwał i że pierdział, że trzeba przepraszać i że jak ktoś nie chce iść na scenę między obcych, to nie jest odważny. No i że nie warto wyrażać swojego zdania, bo tata wie lepiej.