Powieść w duchu nowego realizmu magicznego Nathana Hilla czy Donny Tartt. Powieść „Tajni dyrygenci chmur” opowiada o dorastaniu w późnym socjalizmie, kiedy Polska przeżywa kryzys gospodarczy, jedzenie wciąż jest na kartki, a młodzież indoktrynowana w szkołach.
Wiosną i latem 1986 roku w życiu samotnej i nadwrażliwej Loli wiele się dzieje. Urodzona w biednej robotniczo-chłopskiej rodzinie dziewczynka pierwszy raz odwiedza bibliotekę, jedzie na pierwsze kolonie, przeżywa pierwszą miłość. Staje się też świadkinią największej katastrofy w dziejach Europy, a na dodatek próbuje odkryć rodzinne tajemnice.
Książka Wioletty Grzegorzewskiej, nawiązuje do wątków z jej debiutu „Guguły”. Pokazuje mało znany już świat chłopów żyjących od pokoleń na skraju Jury, kulturę Łyków i śląskie zwyczaje.
Wioletta Grzegorzewska – prozaiczka i poetka. Jej zbiór opowiadań • Guguły z 2014 roku znalazł się w finale Nagrody Literackiej Nike oraz w finale Nagrody Literackiej Gdynia, a tłumaczenie tej książki (autorstwa Elizy Marciniak) otrzymało nominację do międzynarodowej Nagrody Bookera. Autorka powieści • Stancje (W.A.B., 2017), • Dodatkowa dusza (2020) oraz • Wilcza rzeka (W.A.B., 2021). Pisarka mieszka w Wielkiej Brytanii.
Tajni dyrygenci chmur
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 15 maja 2024
Na skraju Jury
Burza przeszła bokiem i grzmiała za górką, jakby chciała dać znać, że jeszcze powróci. Na wypogodzonym niebie zostały po niej dwa obrębione na brązowo obłoki, jak karteczki opalane nad ogniem, na których pisało się życzenia i dodawało do prezentów pod choinkę – gdyby te chmurki nie były tak wysoko, chciałoby się je rozwijać i czytać.
Patrzyłam na nie przez brudne okno biblioteki, a kiedy się rozpierzchły, włożyłam wypożyczone książki do torby i wyszłam na zewnątrz. Mama rano prosiła, żebym się nigdzie nie szwendała i pojechała autobusem prosto do naszej wsi, ale nie chciało mi się wracać do domu. Postanowiłam skoczyć na rynek, pokręcić się po sobotnim targu i za pieniądze, które dostałam na bilet, kupić sobie napoleonkę.
Kiedy tam dotarłam, niebo nad Koziegłowami naprężyło się jak sprane prześcieradło złapane za rogi przez porywiste wiatry. Na drzwiach cukierni wisiała kartka „Zaraz wracam”, więc zamiast ciastka kupiłam w pobliskim kiosku słone paluszki i „Świat Młodych”. Czytając komiks wydrukowany na ostatniej stronie, usiadłam na ławce, ale trudno mi było się skupić, bo jarmarczni handlarze pakowali w pośpiechu towar na furmanki. Plandeki się nadymały. Zachodziły wilgocią bibułowe kokardki zdobiące sznury obwarzanków. Furkotały wiatraczki i proporczyki. Żółte pisklaki ciekawsko ślepiły na mnie przez dziurki kartonowych pudeł. Drgały głowy rozłożonych na czerwonym kocu zabawkowych piesków i przypięte do słupka balony. Konie parskały. Króliki w klatkach strzygły niespokojnie uszami. Zawsze rozgadani hodowcy gołębi dobili ostatnich targów i poszli w stronę gospody. Kilka kropel deszczu spadło na stragan z łykowymi kogutkami, których jaskrawe kolory odznaczały się na tle szarego bruku. Te ozdoby z osinowych ścinek i kapelusze z łyka najbardziej kojarzyły mi się z Koziegłowami. Widywałam je tak często, obok portretów partyjnych dygnitarzy, na ścianach urzędów, domu kultury i w ośrodku zdrowia, że potem mi się śniły.
Odkąd pamiętam, chałupników i handlarzy z Koziegłów nazywaliśmy łykami. Moja część wsi, Hektary położone na skraju Jury przy gierkówce, bliżej Zagłębia Dąbrowskiego, czemuś się od nich odcinała. Może chodziło o to, że tamtejsi kapelusznicy szybko się wzbogacili, pobudowali sobie domy z łukami jak w kościele, by zadzierać nosa. Ja tam chciałam być łyczką, mieszkać przy rynku, chodzić do nowoczesnej szkoły z centralnym ogrzewaniem, ubikacjami i biblioteką z prawdziwego zdarzenia.
Wyglądało na to, że zaraz lunie, więc wstałam z ławki, przewiesiłam torbę z książkami przez ramię, dopięłam kurtkę i pobiegłam w stronę Wojsławic, skąd do mnie był już tylko rzut beretem. Pędziłam poboczem drogi tak szybko, jakbym pokonywała trasę małej spartakiady. Zatrzymałam się dopiero przy gospodarstwie pana Trefona, gdzie na środku pola obsianego jęczmieniem stały dwa strachy na wróble w kapeluszach z łyka, które wrosły w krajobraz jak bar Jowisz przy trasie czy święte źródełko obok leśniczówki. Przyglądałam się im, zachodząc w głowę, czemu na jednym zagonie potrzebne są aż dwa.
Wtem z komina domu pana Trefona wymsknęła się nitka dymu. Powiew wiatru ją zasupłał i pociągnął w moją stronę. Poczułam smakowitą woń gulaszu i zgłodniałam. Zaciskając dłoń na kamyku, wyobraziłam sobie, że po powrocie do domu zjem treściwy obiad – mama zrobi zrazy, kluski śląskie i surówkę z czerwonej kapusty, jaką tylko ona potrafiła przygotować. W sobotę były na to małe szanse, tym bardziej że tata, pracujący w myszkowskiej papierni, gdzieś przepadł. Pewnie ciął w gospodzie w karty albo trzeźwiał u dziadka Szydły z Cynkowa czy u któregoś ze swoich licznych kumpli.
Na szczęście nie żyłyśmy tylko z jego wypłaty. Mama pracowała w zakładzie Las, gdzie pod okiem wrednej brygadzistki wyplatała z łyka łubianki na owoce i choć ciężko pracowała na akord, miała spuchnięte i pokaleczone palce, to większość jej skromnych zarobków szła na spłatę długów ojca i rat za meble. Często brakowało nam pieniędzy na jedzenie, a w sklepiku geesu nie dało się wziąć towaru na kreskę, bo po pierwsze, wyczerpaliśmy limit, a po drugie, niewiele tam było. Co prawda znieśli już reglamentację słoniny i kaszy manny, ale wszystko inne – choćby cukier, mięso, cytrusy czy czekolada – wciąż było na kartki.
Kiedy mama wychodziła do pracy, domem zajmowała się babcia Stefa Lubasowa, która potrafiła ugotować coś z niczego, a że został jej po zimie spory worek mąki żytniej, bo na naszym polu to zboże chętnie rosło, przeciągała Wielki Post na cały rok, często czyniła żur i gotowała na nim zalewajkę. Za tą kwaśną zupą nikt nie przepadał, nawet jej mąż, a mój dziadek, Władek Lubas.
W tamtych czasach byłam Lolą, chudą i rozczochraną dwunastolatką, mieszkałam w kamiennym domu nad stawem, nosiłam wodę ze studni, bo dziadek nie zgodził się na podłączenie wodociągu, wspinałam się na drzewa, zrywałam mlecze dla królików i nierzadko przesiadywałam w ich klatce. Z okorowanych kijów leszczyny i sznurka do snopowiązałki robiłam sobie łuki, a z dętek proce i całymi dniami biegałam po polach, tocząc zaciekłe pojedynki z bebokiem – niewidzialnym stworem, którym na Śląsku dorośli straszyli niegrzeczne dzieci, jadłam, kiedy byłam głodna – choć nie zawsze było co jeść, a kiedy zdałam w szkole egzamin z przepisów drogowych i wyrobiłam sobie kartę rowerową, mama uwierzyła, że nie wpadnę pod auto. W soboty pozwalała mi chodzić do oddalonej o trzy kilometry biblioteki gminnej, a nawet, co było dla mnie nie do uwierzenia, zapisała mnie na pierwsze zakładowe kolonie, na które miałam pojechać w sierpniu.
*
O wpół do czwartej zjawiłam się przed domem i żeby nie narazić się na kąśliwe przytyki babci, związałam włosy frotką i przeszłam przez pozornie ślepą sień, gdzie gapiło się na mnie wiele par owadzich oczu.
W pomalowanej na niebiesko kuchni, nazywanej izbą dziadków, bo od ślubu mamy z tatą sypiali tam pod oknem na dębowym łóżku, pojawiły się pierwsze muchy, które nic sobie nie robiły z lepów i srały na białe kafle pieca chlebowego, kredens, gliniany dzbanek z żurem, wiszące na haczykach żelazne kubki, durszlaki, praskę do kartofli, dwie stolnice, poszarzałą od dymu makatkę z wyszywanymi łabędziami, moją oprawioną w ramkę pamiątkę pierwszej komunii, wiszący nad futryną krzyż z posrebrzonym Panem Jezusem i chyba najbardziej niezbędne w każdej śląskiej kuchni ryczki – niskie taborety z podłużnym otworem pośrodku, na których babcia siadała, kiedy doiła krowę albo obierała kartofle, a dziadek ostrzył na nich nóż, zakładał trzewiki. Najbardziej jednak lubił wylegiwać się na ryczkach nasz kocur.
Owionął mnie przebrzydły zapach zalewajki. Pod blachą wygasało. Wybrzuszone fajerki ostygły. Nabrałam nalewką zupy i brudnym palcem wyjadłam z niej kartofle, a potem próbowałam przemknąć z książkami na strych, ale nieopatrznie potrąciłam wiadro z wodą i narobiłam hałasu.
– Lolka, ty żeś to? – usłyszałam ochrypły głos mamy, która opierając ręce o futrynę drzwi, wyglądała pod światło jak nadjedzony plaster miodu w ramce ula. – Pranie trza zebrać przed burzą.
Nie uśmiechało mi się to wcale, więc czmychnęłam za zasłonę i przykucnęłam za drabiną prowadzącą na strych, ale kot zaczął się łasić i pomiaukiwać, czym od razu mnie zdemaskował. Nalałam mu na spodek mleka i wyszłam na dwór.
Drepcąc za stodołę, gdzie na sznurku wisiały jak flagi mojej kapitulacji prześcieradła, zastanawiałam się, czemu mama znowu wzięła się za sprzątanie. Przed Wielkanocą pobieliłyśmy cynkwajsem fugi pieca, umyłyśmy okna i całą zastawę stołową. Podejrzewałam, że boi się burzy lub próbuje się zająć czymś na siłę z powodu wybryków ojca, który po spokojnej zimie wszedł w fazę zakapiora i łajzy, ale wolałam się na ten temat nie odzywać, żeby nie dostać ścierką po plecach.
Mama stanęła naprzeciwko mnie jak matador z płachtą. Policzki miała zaróżowione, oczy opuchnięte od płaczu. Resztki słońca rozświetlały jej zmierzwione włosy. W fioletowej podomce na tle trawnika wyglądała tak zniewalająco, że nie mogłam oderwać od niej oczu i zapragnęłam ją narysować. Niestety nie było na to czasu. Najpierw trochę naciągnęłyśmy płótno, a potem, przystąpiwszy kilka kroków ku sobie, przekazywałyśmy jedna drugiej białe rąbki materiału.
Lubiłam jej pomagać w składaniu pościeli, bo zawiązywała się wtedy między nami nić porozumienia, jak wiele lat wcześniej, kiedy mama wkładała mnie do powłoczki i huśtała tak długo, aż dostawała od tego zadyszki i padała na trawnik. Ja wtedy wyskakiwałam z płóciennego wora i kładłam się obok niej. Była to jedna z naszych ulubionych zabaw. Potem jadłyśmy serek homogenizowany, który mleczarz zostawiał nam w pustych bańkach przy drodze w zamian za oddanie mleka do skupu. Uwielbiałam jeździć z mamą na bagażniku damki, ucierać krem do tortu w makutrze, ubijać trzepaczką jajka, mielić mak z dłońmi pachnącymi olejkiem migdałowym, gapić się, jak pod szybką prodiża rośnie ciasto.
Od siedemnastego roku życia mama była pomocnicą murarską w Wojewódzkiej Spółdzielni Budownictwa Wiejskiego. Kiedy mnie urodziła, na macierzyński nie poszła, bo pewnie jej się nie opłacało. Mogła się urwać tylko na trzy godziny z roboty na karmienie, ale w praktyce było to niemożliwe, bo jazda na rowerze po porodzie trzy kilometry w jedną stronę by ją wykończyła, więc szybko przerzuciła mnie na butelkę. A kiedy można już było zapisać mnie do przedszkola, zrywała się bladym świtem, szykowała kanapki i długo prasowała moje wypłowiałe ubrania, żeby wyglądały na nowsze.
Codziennie po powrocie z przedszkola, z którego odbierała mnie babcia lub jedna z córek sąsiadek, niecierpliwie na nią czekałam, siadałam na parapecie i z nosem przyklejonym do szyby patrzyłam w stronę furtki. Nie mogłam się doczekać, aż zaskrzypią zawiasy, rozchylą się kolorowe paski w drzwiach i spomiędzy nich wynurzy się jej oprószona cementem głowa. Mama wyciągała z kieszeni na powitanie cukierki albo rzadziej balonik. Odbijałam go od sufitu, dopóki nie trafił na szpikulec żyrandola, nie wpadł na blachę piecyka lub kot go nie przekłuł pazurem. Po kolacji, na którą najczęściej były kanapki z jajkiem albo paprykarzem, mama kładła się na brzuchu w stołowym, a ja wskakiwałam na nią i udeptywałam stopami – jak kapustę w beczce – jej obolałe plecy.
Pewnego dnia wyrwałam się babci, przemknęłam przez sień i tak szybko pędziłam w stronę furtki na powitanie mamy, że potknęłam się o kamień, uderzyłam brodą o podmurówkę płotu i wybiłam sobie cztery przednie mleczaki.
Gdy podrosłam, mama wołała mnie do izby dziadków i wręczywszy mi drewnianą warząchew z taką miną, jakby przekazywała sztafetę, uczyła mnie gotować proste potrawy, a przede wszystkim czynić żur, na który przepis mogłabym wyrecytować obudzona w środku nocy: dwie szklanki wody, szklanka mąki żytniej, dwa ziela angielskie i listek bobkowy. Umiałam też zagnieść ciasto na makaron, ugotować kopytka i kluski próżnioki, które się wrzucało na osolony wrzątek, odcedzało i doprawiało, jak pierogi, smażoną cebulą. Cały nasz jadłospis kręcił się w dni powszednie wokół ziemi i nieba. Przy życiu trzymały nas głównie kartofle, woda i ziarno, z którego była mąka.
Pewnie mama i ja byłybyśmy jeszcze długo w tak bliskiej komitywie, gdyby po moich ósmych urodzinach nie wydarzyło się coś, co zmieniło nas na zawsze.