Fascynująca opowieść oparta na faktach – o bohaterstwie, zdradzie i walce o wolność, rzucająca nowe światło na interpretację wydarzeń minionej epoki.
Rywka Tajtelbaum, ps. Wanda, Żydówka, komunistka, zaangażowana w walkę o niepodległość Polski. Od 1942 r. członkini Polskiej Partii Robotniczej. Działała w Specgrupie Gwardii Ludowej. Uczestniczka wielu akcji bojowych i likwidacyjnych. Była żywą legendą już w czasie wojny – prawdziwa artystka śmierci, zabija jak duch, działa z precyzją i bez litości. O jej brawurze krążyły zdumiewające opowieści. Jej dwa warkocze do kolan były znakiem firmowym podziemia. W czasie PRL jej legenda odżyła, stała się jedną z czołowych komunistycznych bohaterek, potem o niej zapomniano. Autorka legendarnych słów: Jestem Żydówką i komunistką, moje miejsce wśród najbardziej aktywnych bojowników przeciw faszyzmowi, za honor mojego narodu i ludzkości.
Wójcik rekonstruuje jej historię na podstawie dostępnych opracowań i nowych źródeł historycznych, ale odkrywa przy tym nowe karty, pokazując brutalny konflikt w łonie polskiego podziemia: A gdy już zacząłem poznawać tę historię, okazało się, że aktywność bohaterki tej książki, to tylko czubek góry lodowej. Bo głębiej jest piekielnie pogmatwana historia warszawskiej okupacji. Jest prawda i fałsz, zmyślenie i mit a wszystko splątane i zamarznięte na kamień.
Autor śledzi losy wszystkich postaci działających w Specgrupie Gwardii Ludowej, zadając pytania o infiltrację komunistycznych szeregów zarówno przez agentów Gestapo, jak i Armii Krajowej.
Na czym polegał konflikt wewnętrzny w PPR? Kto naprawdę stał za zabójstwem Marcelego Nowotki, założyciela i pierwszego sekretarza tej partii? Kto zdradził i dlaczego? Jak i dlaczego doszło do międzypartyjnej ugody i połączenia sił kontrwywiadów AK i GL? I jaka w tym wszystkim przypadła rola dziewczynie z warkoczami?
Zapierająca dech w piersiach lektura, od której nie sposób się oderwać.
Rywka. Śmierć ze złotym warkoczem
Gry wojenne polskiego podziemia
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 15 maja 2024
Urlaubszug[9] Kijów–Berlin
Nie wiem, co robi większe wrażenie: wiszący na szubienicy z przekrzywionymi od ciężaru ciała głowami czy dzieci przyglądające się wisielcom. Te najmłodsze są na bosaka, w krótkich portkach. A przecież jest koniec października. Zima tego roku zaczęła się dość wcześnie. Nie baczą jednak na chłód; to, co widzą, działa na nie magnetycznie. Niemcy specjalnie dopuścili je do szubienic.
Nie wiadomo, kto jest autorem zdjęcia. Choć to było zakazane, warszawiacy zrobili wiele podobnych fotografii. Po wojnie były reprodukowane w każdej książce o polskiej martyrologii.
Szubienic było 10, wszystkie rozstawiono na obrzeżach Warszawy. Na Woli, Szczęśliwicach, Pelcowiźnie, w Rembertowie i Markach. Gdy o świcie 16 października 1942 r. zawisło na nich 50 więźniów Pawiaka, Warszawa dosłownie struchlała. Ofiary wisiały cały dzień.
Choć na mieście pojawiły się plakaty z nazwiskami zamordowanych, wielu na własne oczy chciało się przekonać, czy to ich bliscy. W obwieszczeniach były literówki, nie zgadzały się imiona zabitych, ale wszystkich Niemcy określili mianem komunistów. Skąd u nich takie polityczne rozeznanie?
Stanisława Sowińska od kilku dni nie nocowała w domu. Jej męża i jeszcze kilku znajomych gestapo wygarnęło z tajnej drukarni na Nowogrodzkiej 14. W dniu egzekucji dostała przemyconą z Pawiaka listę. Było tam nazwisko „Kokoszko”, ale przecież jej mąż nazywał się Kokoszyn. Poza tym gestapo zwinęło go z Eugenią Piwińską, szefową Centralnej Techniki i Kolportażu Wydawnictw Wojskowych Polskiej Partii Robotniczej, a jej na liście nie było. Zatem, czy byli wśród zabitych, czy nie?
Sowińska nie miała siły tego sprawdzić. Pod szubienice wysłała przyjaciółkę. Ta wróciła późnym wieczorem. Kokoszyna wśród powieszonych nie rozpoznała, ale głos jej się łamał, łzy przeszkadzały mówić:
„Boże co się tam działo! Tysiące ludzi, przeważnie kobiety, przyszło rozpoznać swoich najbliższych. W tłumie masa żandarmów pilnujących porządku, lubujących się tragicznym widokiem. Ale ludzie milczeli. Nikt nie płakał. Każdy miał zaciśnięte usta, suchy gorączkowy blask w oczach. Twarze powieszonych były blade, przezroczyste, oczy i usta zamknięte. Mówią, że ich przedtem uśmiercili zastrzykami i martwych już powiesili”[10].
Wśród ofiar rzeczywiście byli komuniści. Trzydziestu dziewięciu należało do Polskiej Partii Robotniczej i Gwardii Ludowej. Tylko czterech było z Armii Krajowej. Ale tej samej nocy stało się coś jeszcze. Niemcy rozstrzelali kolejnych 80 więźniów. I znowu zdecydowana większość z nich okazała się komunistami lub z nimi sympatyzowała. Skąd Niemcy tyle wiedzieli? Jak wśród tysięcy zatrzymanych rozpoznawali ludzi lewicy? Ktoś z partii musiał sypać.
Zanim ruszyło dochodzenie, na Gwardię Ludową spadł kolejny cios. Okazało się, że wśród ofiar był główny pirotechnik komunistów inż. Ignacy Sandler-Romanowicz[11]. To on konstruował ładunki wybuchowe, tworzył arsenał partii w Warszawie. Jego bomby potrafiły zapalić każdy skład, wysadzić każdy most, rozpętać istne piekło. O jego umiejętnościach krążyły nieprawdopodobne wręcz opowieści, a ostatnio mówiono, że skonstruował wreszcie dzieło genialne. Była to tzw. termitówka. Ładunek, który potrafił topić nawet metal, działał jak napalm. Inżynier zrobił tę bombę ze zwykłej farby. Geniusz! Ale teraz wisiał na szubienicy, a jego cudowne ręce były związane na plecach.
Po kilku dniach partia postanowiła dać odpór. Gwardziści mieli zabić tylu niemieckich żołnierzy, ilu się da. Miała to być nie tylko zemsta, ale i sygnał, że komuna żyje i nie dała się złamać. Biuro Polityczne wytypowało do ataku trzy lokale nur für Deutsche i drukarnię gadzinówki „Nowy Kurier Warszawski”. Stanisława Sowińska, ps. Barbara, sekretarka wydziału wywiadu i sekretarka jednego z liderów, z radością ruszyła do pracy. Roznosiła rozkazy i zbierała potrzebne informacje.
Akcja odbyła się 24 października. Dwie knajpy rzeczywiście zostały obrzucone granatami. Zginęło 10 żołnierzy wroga, a ponad 20 zostało rannych.
Ale to wciąż było mało.
I wtedy pojawił się nowy plan. Plan dzieła spektakularnego. Zemsty absolutnej. Takiej, która ustawi nową pozycję komunistów w polskim ruchu oporu i pokaże, że komuniści nie będą się z Niemcami patyczkować.
Jeden z najważniejszych historyków PRL-u, zaczynając po wojnie opis tej dintojry, wiedział, jak budować napięcie:
„– A więc transport? – zniżając głos, zapytał Bartoszek.
– Tak – rzekł Strzeszewski – to najczulsze miejsce”[12].
Pierwszy plan wysadzenia warszawskiej linii średnicowej i tunelu z Powiśla na Dworzec Główny powstał we wrześniu 1939 r. Gdy już było wiadomo, że Warszawa się podda, gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski postanowił przeprowadzić zamach na Hitlera. Wiedział, że Führer ma słabość do upokarzania podbitych stolic. Lubił napawać się klęską pokonanych i osobiście odbierać defilady zwycięstwa. Zawsze jechał ulicami zdobytych miast w odkrytym aucie. Niemcy zorganizowali taki spektakl zarówno w Pradze, jak i w Wiedniu po anszlusie. Tokarzewski podejrzewał, że i tym razem będzie podobnie.
Ładunki zostały ukryte przy dzisiejszym rondzie de Gaulle’a. Pod rondem jest tunel. Gdyby wtedy, 5 października, żołnierz, który obsługiwał detonator, na czas wcisnął wajchę zapalnika, nie byłoby tej książki. Nie byłoby też II wojny światowej w znanym nam kształcie. Nie byłoby 6 lat okupacji, milionów ofiar, Treblinki, Auschwitzu, katastrofy na niespotykaną dotąd skalę. W Warszawie zaś zionęłaby czarna dziura jak po uderzeniu meteorytu. Pięć ton trotylu wywaliłoby w powietrze całe skrzyżowanie, ogromny gmach Banku Gospodarstwa Krajowego zapadłby się pod ziemię. Po Führerze zaś i jego rojeniach o „Tysiącletniej Rzeszy” nie byłoby co zbierać.
Nic z tego. Oficer odpowiedzialny za zamach aż do swojej śmierci omijał rondo szerokim łukiem. Nie mógł sobie wybaczyć, że akcja zakończyła się spektakularną klapą[13]. Do eksplozji nie doszło.
W grudniu 1942 r. Gwardia Ludowa postanowiła wykonać zamach idealnie. Tym razem jednak obliczony był na inną skalę. Chodziło o to, by wysadzić tunel i jeszcze wykoleić pociąg w środku. Nikt nie śnił, że będzie nim jechał Hitler, ale i tak byłby to wielki propagandowy sukces. A może szlag trafi jakiegoś generała wracającego z frontu?
Franciszek Bartoszek, ps. Jacek, i Jerzy Duracz, ps. Felek, nie byli w dywersji nowicjuszami. Po wojnie historycy ruchu robotniczego wystawili im prawdziwe laurki. Wiadomo, że do takiej misji partia musiała wybrać absolutnie pewnych towarzyszy. A nawet – jeśli coś pójdzie nie tak – kandydatów na komunistycznych świętych.
Jeszcze przed wojną Bartoszek „był niesłychanie wrażliwy na nędzę i krzywdę ludzką i to była zapewne jedna z przyczyn, że od razu znalazł się w grupie młodych artystów, którzy walczyli o Polskę sprawiedliwości społecznej, o Polskę ludową” – pisała o nim Irena Hankiewicz[14].
Zaraz po przegranej kampanii wrześniowej „Jacek” odnalazł się w Jaśle. Tam zaczął podpalać szyby naftowe. W ten amatorski sposób chciał sparaliżować dostawy paliwa dla niemieckich instytucji. Gdy wreszcie udało mu się nawiązać kontakt z partią, ta wezwała go do Warszawy. Ponieważ w tym, co robił, był rzetelny i dokładny, bez potrzeby nie szarżował i nie narażał towarzyszy, zapadła decyzja, że to on będzie kierował grupą saperów zamachowców w akcji na linię średnicową. Do pomocy wziął „Felka”.
Jurek Duracz też był wzorowym działaczem. Jego ojciec, adwokat Teodor Duracz, sprawdził się przed wojną, działając w wymiarze sprawiedliwości. Bronił komunistów oskarżonych o udział w nielegalnych manifestacjach, w latach 30. wielu z nich wyciągnął z więzienia. Z tego tytułu w palestrze przylgnęło do niego złośliwe określenie „czerwona papuga”, a Izba Adwokacka chciała go nawet wydalić ze swoich szeregów. Po wybuchu wojny nadal wspierał komunistów, a jego syn „Felek” rwał się do „konkretnej” roboty.
Trzeba przyznać, że chłopak miał niebywałą fantazję. Za dnia pracował jako robotnik w centrum Warszawy, wieczorami rozbrajał granatowych policjantów. W 1942 r. był już w tym fachu profesjonalistą, z krótkim stażem w leśnej partyzantce.
Ruszyli w grudniową noc.
„Felek” radosny, chciało mu się nawet recytować patetyczny wers „…dzisiaj głos ma towarzysz Mauzer”, „Jacek” jak zwykle małomówny, skupiony na dziele.
„Na naszą niewymyślną minę składały się dwa powiązane ze sobą naboje ciężkiego granatnika. Jako spłonka służył zapalnik ze zwykłego granatu. Musiał on znaleźć się na samej szynie, tak aby koła lokomotywy spowodowały eksplozję” – wspominał „Felek” po wojnie[15]. Jak tak skromnym ładunkiem chcieli spowodować katastrofę, trudno dziś dociekać.
Akcja przebiegała sprawnie. Jednak pechowo, bo raz na jakiś czas zza chmur wychodził księżyc. Na torach robiło się wtedy jasno, więc gwardziści zeskakiwali do rowu i czekali, aż się ściemni. Czas leciał. W końcu doszli w pobliże tunelu. Wtedy usłyszeli kroki. Patrol. Żandarmów było trzech, szli spokojnie, głośno rozmawiając. „Felek” i „Jacek” przylgnęli do ziemi.
„Zauważą czy nie zauważą – kołacze mi po głowie… «Jacek» leżał tuż obok. Właśnie teraz księżyc, jak na złość, wylazł zza chmur. Czułem się tak, jakby nas oświetlono reflektorem” – wspominał Duracz.
Żołnierze przystanęli, a potem huknęła salwa… śmiechu. Rozgrzani dobrym żartem ruszyli dalej. Od gwardzistów dzieliło ich kilkanaście kroków.
„Felek”: „Czuję, jak fala gorąca uderza mi do głowy! No, stało się! Spokojnie, wolno, aby przedwcześnie się nie zdradzić, wsuwam rękę za pazuchę. Zimny dotyk kolby pistoletu dodaje mi animuszu. Milimetr po milimetrze przesuwam bezpiecznik. W tej samej chwili «Jacek» rozpaczliwie sygnalizuje mi ręką: kładź się! Z powrotem przywieram twarzą do ziemi”.
Żandarmi przeszli obok. Po kilku kolejnych chwilach ich kroki ucichły. Gwardziści ruszyli dalej. Doskoczyli wreszcie do szyn. „Jacek” rozgrzebał kamienie, umieścił minę pod torem i w tym samym momencie poczuli drżenie ziemi.
Pociąg. Nadjeżdżał od strony Pragi. Stukot nasilał się z każdą chwilą i wreszcie z mroku wyłoniła się masywna lokomotywa. Ciągnęła ogromny transport. Lory przykryte brezentem, pewnie czołgi. O to właśnie chodziło!
Kolejne sekundy to oczekiwanie i udręka. Wpatrywanie się w błyszczący zapalnik, aż do bólu oczu. I liczenie w myślach niemieckich strat. W końcu stalowe cielsko zniknęło w tunelu. Minęła chwila, potem… jeszcze kilka minut… I…
Ładunki nie eksplodowały. Wymarzonej zemsty nie będzie.
Wyłoniła się z oparów jak Wenus. Minęła buchającą lokomotywę i szła prosto na niego. „Felka” aż przytkało. To naprawdę ona? Napisze potem we wspomnieniach, że wyglądała absolutnie nieziemsko. Wytwornie jak żadna Polka. Nawet nie szła, płynęła wręcz nad ziemią jak bogini. „Felek” zapamiętał szczegóły: futro do ziemi, filuterny kapelusik z kokieteryjną woalką na głowie, wytworne trzewiki. W ręku trzymała walizeczkę. Nie ze skóry, ale z fibry. To lekki zgrzyt. Niemniej jednak była nowa i wyglądała na solidną. Mimo typowego dla dworca rozgardiaszu wszystkie spojrzenia skupiły się tylko na niej.
Wypisz, wymaluj scena z jakiegoś hollywoodzkiego melodramatu. Oto pojawia się na dworcu główna bohaterka, za chwilę podbiegnie do niej amant, ostatnie ujęcie to radosny piruet zakochanej pary.
Teraz on. Oderwał się od ściany i ruszył naprzeciw. Mieli wyglądać jak starzy znajomi, których los niespodziewanie zetknął na Dworcu Głównym. Już z daleka widział, że jej usta wykrzywia lekki grymas. „Włożyłem swój najelegantszy garnitur i zielony, włochaty płaszcz. Płaszcz był co prawda trochę wytarty, ubranie ciut-ciut za małe, ale wydawało mi się, że prezentuję się nie najgorzej” – napisał.
Mylił się. Wyglądał zdecydowanie za biednie. No i te ich walizy. Wytrawne oko szpicla dostrzegłoby, że obie są bardzo ciężkie, ona swoją ledwie doniosła na peron.
– Właściwie, „Felek” – powiedziała wtedy szeptem – to ty nie bardzo wyglądasz na Niemca.
To i tak nie była zła recenzja. Nie wyglądał nawet na „foksa”[16]. Raczej jak ubogi krewny z prowincji. Ale co zrobić, Gwardia Ludowa nie miała jeszcze odpowiednich środków. Eksy i napady na sklepy to dopiero przyszłość.
Nie tracąc jednak werwy, dziewczyna decyduje za nich oboje. Pojedzie sama, on tylko pomoże jej ulokować walizki w przedziale.
– Nie ma mowy, nie puszczę cię samej! – syknął. – Wiesz, jaki był rozkaz.
Rozkaz był taki, że „Wanda Witwicka” i towarzysz „Felek” wejdą do pociągu razem i spokojnie rozsiądą się w przedziale. Ekskluzywny pociąg wakacyjny to Urlaubszug Kijów–Berlin. Pełen oficerów z frontu wschodniego. Kilka pulmanów, dwie czy trzy sypialnie, reszta to wagony drugiej klasy. Herosi III Rzeszy jechali wypocząć, podleczyć kontuzje, wrócą na wojnę pełni animuszu. Podróż „Wandy” i „Felka” miała się zakończyć w Koluszkach. To była ostatnia stacja w Generalnym Gubernatorstwie. O tym, co wydarzy się dalej, mieli przeczytać dopiero w gazetach. Taki był plan.
„Felek”, pogwizdując Rosamunde, przepuścił „Wandę” i wsiedli do pierwszej klasy. Wybrali środkowy przedział. Siedziało w nim dwóch oficerów. Panowie byli z SS i na widok „Wandy” poderwali się z miejsc. – Jak miło, dokąd pani jedzie, macie szczęście, to dodatkowy skład – zagadali.
„Jacek” wsunął walizę pod fotel, drugą położył na górnej półce. Dokładnie tak jak mu nakazał nowy pirotechnik warszawskich komunistów. Bagaże, choć nie były połączone przewodem, powinny wybuchnąć w tym samym momencie. Sukces miał gwarantować precyzyjny mechanizm zegarowy. To była ta nowinka, którą gwardziści zamierzali teraz przetestować. Jeśli akcja „wypali”, mechanizm miał już na stałe wejść do arsenału GL. Jeszcze do niego wrócimy.
„Wanda” przejmuje teraz inicjatywę. Przecież „Felek” ani słowa po niemiecku. Szczebiocze zatem, że musi ostatni raz spojrzeć na Warszawę, wyjdą na korytarz.
Pociąg rusza. „Wanda” nie przerywa opowieści. Cały czas trajkocze po niemiecku i gestykuluje, „Felkowi” zostało tylko przytakiwać i wtrącać ochy i achy. W końcu dziewczyna wraca do przedziału i prosi oficerów, by zwrócili uwagę na ich bagaże, a ona z przyjacielem pójdą do sąsiedniego wagonu, mają tam znajomych.
Wysiedli tak, jak planowali. Na dworcu w Koluszkach „Felek” zapytał ją, o czym tak wesoło rozmawiała na odchodne z esesmanami.
„Pytali, z jakiej jestem formacji… Tu łobuzersko mrugnęła do mnie, ale widząc moją zafrasowaną minę, dodała: – Nie martw się. Są przekonani, że jesteśmy z abwehry lub ze specjalnej służby gestapo”.
Po kilku godzinach, już za Poznaniem, rzeczywiście jest jak w filmie. Następuje spektakularna eksplozja, bomby rozrywają wagon na strzępy. Urlaubszug trzeba spisać na straty, a twórca ładunków awansuje w partyjnej hierarchii.