Fascynująca opowieść oparta na faktach – o bohaterstwie, zdradzie i walce o wolność, rzucająca nowe światło na interpretację wydarzeń minionej epoki.


Rywka Tajtelbaum, ps. Wanda, Żydówka, komunistka, zaangażowana w walkę o niepodległość Polski. Od 1942 r. członkini Polskiej Partii Robotniczej. Działała w Specgrupie Gwardii Ludowej. Uczestniczka wielu akcji bojowych i likwidacyjnych. Była żywą legendą już w czasie wojny – prawdziwa artystka śmierci, zabija jak duch, działa z precyzją i bez litości. O jej brawurze krążyły zdumiewające opowieści. Jej dwa warkocze do kolan były znakiem firmowym podziemia. W czasie PRL jej legenda odżyła, stała się jedną z czołowych komunistycznych bohaterek, potem o niej zapomniano. Autorka legendarnych słów: Jestem Żydówką i komunistką, moje miejsce wśród najbardziej aktywnych bojowników przeciw faszyzmowi, za honor mojego narodu i ludzkości.

Wójcik rekonstruuje jej historię na podstawie dostępnych opracowań i nowych źródeł historycznych, ale odkrywa przy tym nowe karty, pokazując brutalny konflikt w łonie polskiego podziemia: A gdy już zacząłem poznawać tę historię, okazało się, że aktywność bohaterki tej książki, to tylko czubek góry lodowej. Bo głębiej jest piekielnie pogmatwana historia warszawskiej okupacji. Jest prawda i fałsz, zmyślenie i mit a wszystko splątane i zamarznięte na kamień.

Autor śledzi losy wszystkich postaci działających w Specgrupie Gwardii Ludowej, zadając pytania o infiltrację komunistycznych szeregów zarówno przez agentów Gestapo, jak i Armii Krajowej.

Na czym polegał konflikt wewnętrzny w PPR? Kto naprawdę stał za zabójstwem Marcelego Nowotki, założyciela i pierwszego sekretarza tej partii? Kto zdradził i dlaczego? Jak i dlaczego doszło do międzypartyjnej ugody i połączenia sił kontrwywiadów AK i GL? I jaka w tym wszystkim przypadła rola dziewczynie z warkoczami?

Zapierająca dech w piersiach lektura, od której nie sposób się oderwać.

Michał Wójcik
Rywka. Śmierć ze złotym warkoczem
Gry wojenne polskiego podziemia
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 15 maja 2024
 
 


ROZ­DZIAŁ 1

Urlaub­szug[9] Ki­jów–Ber­lin

Nie wiem, co robi więk­sze wra­że­nie: wi­szący na szu­bie­nicy z prze­krzy­wio­nymi od cię­żaru ciała gło­wami czy dzieci przy­glą­da­jące się wi­siel­com. Te naj­młod­sze są na bo­saka, w krót­kich por­t­kach. A prze­cież jest ko­niec paź­dzier­nika. Zima tego roku za­częła się dość wcze­śnie. Nie ba­czą jed­nak na chłód; to, co wi­dzą, działa na nie ma­gne­tycz­nie. Niemcy spe­cjal­nie do­pu­ścili je do szu­bie­nic.
Nie wia­domo, kto jest au­to­rem zdję­cia. Choć to było za­ka­zane, war­sza­wiacy zro­bili wiele po­dob­nych fo­to­gra­fii. Po woj­nie były re­pro­du­ko­wane w każ­dej książce o pol­skiej mar­ty­ro­lo­gii.
Szu­bie­nic było 10, wszyst­kie roz­sta­wiono na obrze­żach War­szawy. Na Woli, Szczę­śli­wi­cach, Pel­co­wiź­nie, w Rem­ber­to­wie i Mar­kach. Gdy o świ­cie 16 paź­dzier­nika 1942 r. za­wi­sło na nich 50 więź­niów Pa­wiaka, War­szawa do­słow­nie stru­chlała. Ofiary wi­siały cały dzień.
Choć na mie­ście po­ja­wiły się pla­katy z na­zwi­skami za­mor­do­wa­nych, wielu na wła­sne oczy chciało się prze­ko­nać, czy to ich bli­scy. W ob­wiesz­cze­niach były li­te­rówki, nie zga­dzały się imiona za­bi­tych, ale wszyst­kich Niemcy okre­ślili mia­nem ko­mu­ni­stów. Skąd u nich ta­kie po­li­tyczne ro­ze­zna­nie?
Sta­ni­sława So­wiń­ska od kilku dni nie no­co­wała w domu. Jej męża i jesz­cze kilku zna­jo­mych ge­stapo wy­gar­nęło z taj­nej dru­karni na No­wo­grodz­kiej 14. W dniu eg­ze­ku­cji do­stała prze­my­coną z Pa­wiaka li­stę. Było tam na­zwi­sko „Ko­koszko”, ale prze­cież jej mąż na­zy­wał się Ko­ko­szyn. Poza tym ge­stapo zwi­nęło go z Eu­ge­nią Pi­wiń­ską, sze­fową Cen­tral­nej Tech­niki i Kol­por­tażu Wy­daw­nictw Woj­sko­wych Pol­skiej Par­tii Ro­bot­ni­czej, a jej na li­ście nie było. Za­tem, czy byli wśród za­bi­tych, czy nie?
So­wiń­ska nie miała siły tego spraw­dzić. Pod szu­bie­nice wy­słała przy­ja­ciółkę. Ta wró­ciła póź­nym wie­czo­rem. Ko­ko­szyna wśród po­wie­szo­nych nie roz­po­znała, ale głos jej się ła­mał, łzy prze­szka­dzały mó­wić:
„Boże co się tam działo! Ty­siące lu­dzi, prze­waż­nie ko­biety, przy­szło roz­po­znać swo­ich naj­bliż­szych. W tłu­mie masa żan­dar­mów pil­nu­ją­cych po­rządku, lu­bu­ją­cych się tra­gicz­nym wi­do­kiem. Ale lu­dzie mil­czeli. Nikt nie pła­kał. Każdy miał za­ci­śnięte usta, su­chy go­rącz­kowy blask w oczach. Twa­rze po­wie­szo­nych były blade, prze­zro­czy­ste, oczy i usta za­mknięte. Mó­wią, że ich przed­tem uśmier­cili za­strzy­kami i mar­twych już po­wie­sili”[10].
Wśród ofiar rze­czy­wi­ście byli ko­mu­ni­ści. Trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu na­le­żało do Pol­skiej Par­tii Ro­bot­ni­czej i Gwar­dii Lu­do­wej. Tylko czte­rech było z Ar­mii Kra­jo­wej. Ale tej sa­mej nocy stało się coś jesz­cze. Niemcy roz­strze­lali ko­lej­nych 80 więź­niów. I znowu zde­cy­do­wana więk­szość z nich oka­zała się ko­mu­ni­stami lub z nimi sym­pa­ty­zo­wała. Skąd Niemcy tyle wie­dzieli? Jak wśród ty­sięcy za­trzy­ma­nych roz­po­zna­wali lu­dzi le­wicy? Ktoś z par­tii mu­siał sy­pać.
Za­nim ru­szyło do­cho­dze­nie, na Gwar­dię Lu­dową spadł ko­lejny cios. Oka­zało się, że wśród ofiar był główny pi­ro­tech­nik ko­mu­ni­stów inż. Ignacy San­dler-Ro­ma­no­wicz[11]. To on kon­stru­ował ła­dunki wy­bu­chowe, two­rzył ar­se­nał par­tii w War­sza­wie. Jego bomby po­tra­fiły za­pa­lić każdy skład, wy­sa­dzić każdy most, roz­pę­tać istne pie­kło. O jego umie­jęt­no­ściach krą­żyły nie­praw­do­po­dobne wręcz opo­wie­ści, a ostat­nio mó­wiono, że skon­stru­ował wresz­cie dzieło ge­nialne. Była to tzw. ter­mi­tówka. Ła­du­nek, który po­tra­fił to­pić na­wet me­tal, dzia­łał jak na­palm. In­ży­nier zro­bił tę bombę ze zwy­kłej farby. Ge­niusz! Ale te­raz wi­siał na szu­bie­nicy, a jego cu­downe ręce były zwią­zane na ple­cach.
Po kilku dniach par­tia po­sta­no­wiła dać od­pór. Gwar­dzi­ści mieli za­bić tylu nie­miec­kich żoł­nie­rzy, ilu się da. Miała to być nie tylko ze­msta, ale i sy­gnał, że ko­muna żyje i nie dała się zła­mać. Biuro Po­li­tyczne wy­ty­po­wało do ataku trzy lo­kale nur für Deut­sche i dru­kar­nię ga­dzi­nówki „Nowy Ku­rier War­szaw­ski”. Sta­ni­sława So­wiń­ska, ps.  Bar­bara, se­kre­tarka wy­działu wy­wiadu i se­kre­tarka jed­nego z li­de­rów, z ra­do­ścią ru­szyła do pracy. Roz­no­siła roz­kazy i zbie­rała po­trzebne in­for­ma­cje.
Ak­cja od­była się 24 paź­dzier­nika. Dwie knajpy rze­czy­wi­ście zo­stały ob­rzu­cone gra­na­tami. Zgi­nęło 10 żoł­nie­rzy wroga, a po­nad 20 zo­stało ran­nych.
Ale to wciąż było mało.
I wtedy po­ja­wił się nowy plan. Plan dzieła spek­ta­ku­lar­nego. Ze­msty ab­so­lut­nej. Ta­kiej, która ustawi nową po­zy­cję ko­mu­ni­stów w pol­skim ru­chu oporu i po­każe, że ko­mu­ni­ści nie będą się z Niem­cami pa­tycz­ko­wać.
Je­den z naj­waż­niej­szych hi­sto­ry­ków PRL-u, za­czy­na­jąc po woj­nie opis tej din­tojry, wie­dział, jak bu­do­wać na­pię­cie:
„– A więc trans­port? – zni­ża­jąc głos, za­py­tał Bar­to­szek.
– Tak – rzekł Strze­szew­ski – to naj­czul­sze miej­sce”[12].

**

Pierw­szy plan wy­sa­dze­nia war­szaw­skiej li­nii śred­ni­co­wej i tu­nelu z Po­wi­śla na Dwo­rzec Główny po­wstał we wrze­śniu 1939 r. Gdy już było wia­domo, że War­szawa się podda, gen. Mi­chał Ka­ra­sze­wicz-To­ka­rzew­ski po­sta­no­wił prze­pro­wa­dzić za­mach na Hi­tlera. Wie­dział, że Füh­rer ma sła­bość do upo­ka­rza­nia pod­bi­tych sto­lic. Lu­bił na­pa­wać się klę­ską po­ko­na­nych i oso­bi­ście od­bie­rać de­fi­lady zwy­cię­stwa. Za­wsze je­chał uli­cami zdo­by­tych miast w od­kry­tym au­cie. Niemcy zor­ga­ni­zo­wali taki spek­takl za­równo w Pra­dze, jak i w Wied­niu po ansz­lu­sie. To­ka­rzew­ski po­dej­rze­wał, że i tym ra­zem bę­dzie po­dob­nie.
Ła­dunki zo­stały ukryte przy dzi­siej­szym ron­dzie de Gaulle’a. Pod ron­dem jest tu­nel. Gdyby wtedy, 5 paź­dzier­nika, żoł­nierz, który ob­słu­gi­wał de­to­na­tor, na czas wci­snął waj­chę za­pal­nika, nie by­łoby tej książki. Nie by­łoby też II wojny świa­to­wej w zna­nym nam kształ­cie. Nie by­łoby 6 lat oku­pa­cji, mi­lio­nów ofiar, Tre­blinki, Au­schwitzu, ka­ta­strofy na nie­spo­ty­kaną do­tąd skalę. W War­sza­wie zaś zio­nę­łaby czarna dziura jak po ude­rze­niu me­te­orytu. Pięć ton tro­tylu wy­wa­li­łoby w po­wie­trze całe skrzy­żo­wa­nie, ogromny gmach Banku Go­spo­dar­stwa Kra­jo­wego za­padłby się pod zie­mię. Po Füh­re­rze zaś i jego ro­je­niach o „Ty­siąc­let­niej Rze­szy” nie by­łoby co zbie­rać.
Nic z tego. Ofi­cer od­po­wie­dzialny za za­mach aż do swo­jej śmierci omi­jał rondo sze­ro­kim łu­kiem. Nie mógł so­bie wy­ba­czyć, że ak­cja za­koń­czyła się spek­ta­ku­larną klapą[13]. Do eks­plo­zji nie do­szło.
W grud­niu 1942 r. Gwar­dia Lu­dowa po­sta­no­wiła wy­ko­nać za­mach ide­al­nie. Tym ra­zem jed­nak ob­li­czony był na inną skalę. Cho­dziło o to, by wy­sa­dzić tu­nel i jesz­cze wy­ko­leić po­ciąg w środku. Nikt nie śnił, że bę­dzie nim je­chał Hi­tler, ale i tak byłby to wielki pro­pa­gan­dowy suk­ces. A może szlag trafi ja­kie­goś ge­ne­rała wra­ca­ją­cego z frontu?
Fran­ci­szek Bar­to­szek, ps. Ja­cek, i Je­rzy Du­racz, ps. Fe­lek, nie byli w dy­wer­sji no­wi­cju­szami. Po woj­nie hi­sto­rycy ru­chu ro­bot­ni­czego wy­sta­wili im praw­dziwe laurki. Wia­domo, że do ta­kiej mi­sji par­tia mu­siała wy­brać ab­so­lut­nie pew­nych to­wa­rzy­szy. A na­wet – je­śli coś pój­dzie nie tak – kan­dy­da­tów na ko­mu­ni­stycz­nych świę­tych.
Jesz­cze przed wojną Bar­to­szek „był nie­sły­cha­nie wraż­liwy na nę­dzę i krzywdę ludzką i to była za­pewne jedna z przy­czyn, że od razu zna­lazł się w gru­pie mło­dych ar­ty­stów, któ­rzy wal­czyli o Pol­skę spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej, o Pol­skę lu­dową” – pi­sała o nim Irena Han­kie­wicz[14].
Za­raz po prze­gra­nej kam­pa­nii wrze­śnio­wej „Ja­cek” od­na­lazł się w Ja­śle. Tam za­czął pod­pa­lać szyby naf­towe. W ten ama­tor­ski spo­sób chciał spa­ra­li­żo­wać do­stawy pa­liwa dla nie­miec­kich in­sty­tu­cji. Gdy wresz­cie udało mu się na­wią­zać kon­takt z par­tią, ta we­zwała go do War­szawy. Po­nie­waż w tym, co ro­bił, był rze­telny i do­kładny, bez po­trzeby nie szar­żo­wał i nie na­ra­żał to­wa­rzy­szy, za­pa­dła de­cy­zja, że to on bę­dzie kie­ro­wał grupą sa­pe­rów za­ma­chow­ców w ak­cji na li­nię śred­ni­cową. Do po­mocy wziął „Felka”.
Ju­rek Du­racz też był wzo­ro­wym dzia­ła­czem. Jego oj­ciec, ad­wo­kat Teo­dor Du­racz, spraw­dził się przed wojną, dzia­ła­jąc w wy­mia­rze spra­wie­dli­wo­ści. Bro­nił ko­mu­ni­stów oskar­żo­nych o udział w nie­le­gal­nych ma­ni­fe­sta­cjach, w la­tach 30. wielu z nich wy­cią­gnął z wię­zie­nia. Z tego ty­tułu w pa­le­strze przy­lgnęło do niego zło­śliwe okre­śle­nie „czer­wona pa­puga”, a Izba Ad­wo­kacka chciała go na­wet wy­da­lić ze swo­ich sze­re­gów. Po wy­bu­chu wojny na­dal wspie­rał ko­mu­ni­stów, a jego syn „Fe­lek” rwał się do „kon­kret­nej” ro­boty.
Trzeba przy­znać, że chło­pak miał nie­by­wałą fan­ta­zję. Za dnia pra­co­wał jako ro­bot­nik w cen­trum War­szawy, wie­czo­rami roz­bra­jał gra­na­to­wych po­li­cjan­tów. W 1942 r. był już w tym fa­chu pro­fe­sjo­na­li­stą, z krót­kim sta­żem w le­śnej par­ty­zantce.

 
Ru­szyli w gru­dniową noc.
„Fe­lek” ra­do­sny, chciało mu się na­wet re­cy­to­wać pa­te­tyczny wers „…dzi­siaj głos ma to­wa­rzysz Mau­zer”, „Ja­cek” jak zwy­kle ma­ło­mówny, sku­piony na dziele.
„Na na­szą nie­wy­myślną minę skła­dały się dwa po­wią­zane ze sobą na­boje cięż­kiego gra­nat­nika. Jako spłonka słu­żył za­pal­nik ze zwy­kłego gra­natu. Mu­siał on zna­leźć się na sa­mej szy­nie, tak aby koła lo­ko­mo­tywy spo­wo­do­wały eks­plo­zję” – wspo­mi­nał „Fe­lek” po woj­nie[15]. Jak tak skrom­nym ła­dun­kiem chcieli spo­wo­do­wać ka­ta­strofę, trudno dziś do­cie­kać.
Ak­cja prze­bie­gała spraw­nie. Jed­nak pe­chowo, bo raz na ja­kiś czas zza chmur wy­cho­dził księ­życ. Na to­rach ro­biło się wtedy ja­sno, więc gwar­dzi­ści ze­ska­ki­wali do rowu i cze­kali, aż się ściemni. Czas le­ciał. W końcu do­szli w po­bliże tu­nelu. Wtedy usły­szeli kroki. Pa­trol. Żan­dar­mów było trzech, szli spo­koj­nie, gło­śno roz­ma­wia­jąc. „Fe­lek” i „Ja­cek” przy­lgnęli do ziemi.
„Za­uważą czy nie za­uważą – ko­ła­cze mi po gło­wie… «Ja­cek» le­żał tuż obok. Wła­śnie te­raz księ­życ, jak na złość, wy­lazł zza chmur. Czu­łem się tak, jakby nas oświe­tlono re­flek­to­rem” – wspo­mi­nał Du­racz.
Żoł­nie­rze przy­sta­nęli, a po­tem huk­nęła salwa… śmie­chu. Roz­grzani do­brym żar­tem ru­szyli da­lej. Od gwar­dzi­stów dzie­liło ich kil­ka­na­ście kro­ków.
„Fe­lek”: „Czuję, jak fala go­rąca ude­rza mi do głowy! No, stało się! Spo­koj­nie, wolno, aby przed­wcze­śnie się nie zdra­dzić, wsu­wam rękę za pa­zu­chę. Zimny do­tyk kolby pi­sto­letu do­daje mi ani­mu­szu. Mi­li­metr po mi­li­me­trze prze­su­wam bez­piecz­nik. W tej sa­mej chwili «Ja­cek» roz­pacz­li­wie sy­gna­li­zuje mi ręką: kładź się! Z po­wro­tem przy­wie­ram twa­rzą do ziemi”.
Żan­darmi prze­szli obok. Po kilku ko­lej­nych chwi­lach ich kroki uci­chły. Gwar­dzi­ści ru­szyli da­lej. Do­sko­czyli wresz­cie do szyn. „Ja­cek” roz­grze­bał ka­mie­nie, umie­ścił minę pod to­rem i w tym sa­mym mo­men­cie po­czuli drże­nie ziemi.
Po­ciąg. Nad­jeż­dżał od strony Pragi. Stu­kot na­si­lał się z każdą chwilą i wresz­cie z mroku wy­ło­niła się ma­sywna lo­ko­mo­tywa. Cią­gnęła ogromny trans­port. Lory przy­kryte bre­zen­tem, pew­nie czołgi. O to wła­śnie cho­dziło!
Ko­lejne se­kundy to ocze­ki­wa­nie i udręka. Wpa­try­wa­nie się w błysz­czący za­pal­nik, aż do bólu oczu. I li­cze­nie w my­ślach nie­miec­kich strat. W końcu sta­lowe ciel­sko znik­nęło w tu­nelu. Mi­nęła chwila, po­tem… jesz­cze kilka mi­nut… I…
Ła­dunki nie eks­plo­do­wały. Wy­ma­rzo­nej ze­msty nie bę­dzie.

**

Wy­ło­niła się z opa­rów jak We­nus. Mi­nęła bu­cha­jącą lo­ko­mo­tywę i szła pro­sto na niego. „Felka” aż przy­tkało. To na­prawdę ona? Na­pi­sze po­tem we wspo­mnie­niach, że wy­glą­dała ab­so­lut­nie nie­ziem­sko. Wy­twor­nie jak żadna Po­lka. Na­wet nie szła, pły­nęła wręcz nad zie­mią jak bo­gini. „Fe­lek” za­pa­mię­tał szcze­góły: fu­tro do ziemi, fi­lu­terny ka­pe­lu­sik z ko­kie­te­ryjną wo­alką na gło­wie, wy­tworne trze­wiki. W ręku trzy­mała wa­li­zeczkę. Nie ze skóry, ale z fi­bry. To lekki zgrzyt. Nie­mniej jed­nak była nowa i wy­glą­dała na so­lidną. Mimo ty­po­wego dla dworca roz­gar­dia­szu wszyst­kie spoj­rze­nia sku­piły się tylko na niej.
Wy­pisz, wy­ma­luj scena z ja­kie­goś hol­ly­wo­odz­kiego me­lo­dra­matu. Oto po­ja­wia się na dworcu główna bo­ha­terka, za chwilę pod­bie­gnie do niej amant, ostat­nie uję­cie to ra­do­sny pi­ruet za­ko­cha­nej pary.
Te­raz on. Ode­rwał się od ściany i ru­szył na­prze­ciw. Mieli wy­glą­dać jak sta­rzy zna­jomi, któ­rych los nie­spo­dzie­wa­nie ze­tknął na Dworcu Głów­nym. Już z da­leka wi­dział, że jej usta wy­krzy­wia lekki gry­mas. „Wło­ży­łem swój na­je­le­gant­szy gar­ni­tur i zie­lony, wło­chaty płaszcz. Płaszcz był co prawda tro­chę wy­tarty, ubra­nie ciut-ciut za małe, ale wy­da­wało mi się, że pre­zen­tuję się nie naj­go­rzej” – na­pi­sał.
My­lił się. Wy­glą­dał zde­cy­do­wa­nie za bied­nie. No i te ich wa­lizy. Wy­trawne oko szpicla do­strze­głoby, że obie są bar­dzo cięż­kie, ona swoją le­d­wie do­nio­sła na pe­ron.
– Wła­ści­wie, „Fe­lek” – po­wie­działa wtedy szep­tem – to ty nie bar­dzo wy­glą­dasz na Niemca.
To i tak nie była zła re­cen­zja. Nie wy­glą­dał na­wet na „foksa”[16]. Ra­czej jak ubogi krewny z pro­win­cji. Ale co zro­bić, Gwar­dia Lu­dowa nie miała jesz­cze od­po­wied­nich środ­ków. Eksy i na­pady na sklepy to do­piero przy­szłość.
Nie tra­cąc jed­nak we­rwy, dziew­czyna de­cy­duje za nich oboje. Po­je­dzie sama, on tylko po­może jej ulo­ko­wać wa­lizki w prze­dziale.
– Nie ma mowy, nie pusz­czę cię sa­mej! – syk­nął. – Wiesz, jaki był roz­kaz.
Roz­kaz był taki, że „Wanda Wi­twicka” i to­wa­rzysz „Fe­lek” wejdą do po­ciągu ra­zem i spo­koj­nie roz­siądą się w prze­dziale. Eks­klu­zywny po­ciąg wa­ka­cyjny to Urlaub­szug Ki­jów–Ber­lin. Pe­łen ofi­ce­rów z frontu wschod­niego. Kilka pul­ma­nów, dwie czy trzy sy­pial­nie, reszta to wa­gony dru­giej klasy. He­rosi III Rze­szy je­chali wy­po­cząć, pod­le­czyć kon­tu­zje, wrócą na wojnę pełni ani­mu­szu. Po­dróż „Wandy” i „Felka” miała się za­koń­czyć w Ko­lusz­kach. To była ostat­nia sta­cja w Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie. O tym, co wy­da­rzy się da­lej, mieli prze­czy­tać do­piero w ga­ze­tach. Taki był plan.
„Fe­lek”, po­gwiz­du­jąc Ro­sa­munde, prze­pu­ścił „Wandę” i wsie­dli do pierw­szej klasy. Wy­brali środ­kowy prze­dział. Sie­działo w nim dwóch ofi­ce­rów. Pa­no­wie byli z SS i na wi­dok „Wandy” po­de­rwali się z miejsc. – Jak miło, do­kąd pani je­dzie, ma­cie szczę­ście, to do­dat­kowy skład – za­ga­dali.
„Ja­cek” wsu­nął wa­lizę pod fo­tel, drugą po­ło­żył na gór­nej półce. Do­kład­nie tak jak mu na­ka­zał nowy pi­ro­tech­nik war­szaw­skich ko­mu­ni­stów. Ba­gaże, choć nie były po­łą­czone prze­wo­dem, po­winny wy­buch­nąć w tym sa­mym mo­men­cie. Suk­ces miał gwa­ran­to­wać pre­cy­zyjny me­cha­nizm ze­ga­rowy. To była ta no­winka, którą gwar­dzi­ści za­mie­rzali te­raz prze­te­sto­wać. Je­śli ak­cja „wy­pali”, me­cha­nizm miał już na stałe wejść do ar­se­nału GL. Jesz­cze do niego wró­cimy.
„Wanda” przej­muje te­raz ini­cja­tywę. Prze­cież „Fe­lek” ani słowa po nie­miecku. Szcze­bio­cze za­tem, że musi ostatni raz spoj­rzeć na War­szawę, wyjdą na ko­ry­tarz.
Po­ciąg ru­sza. „Wanda” nie prze­rywa opo­wie­ści. Cały czas traj­ko­cze po nie­miecku i ge­sty­ku­luje, „Fel­kowi” zo­stało tylko przy­ta­ki­wać i wtrą­cać ochy i achy. W końcu dziew­czyna wraca do prze­działu i prosi ofi­ce­rów, by zwró­cili uwagę na ich ba­gaże, a ona z przy­ja­cie­lem pójdą do są­sied­niego wa­gonu, mają tam zna­jo­mych.
Wy­sie­dli tak, jak pla­no­wali. Na dworcu w Ko­lusz­kach „Fe­lek” za­py­tał ją, o czym tak we­soło roz­ma­wiała na od­chodne z es­es­ma­nami.
„Py­tali, z ja­kiej je­stem for­ma­cji… Tu ło­bu­zer­sko mru­gnęła do mnie, ale wi­dząc moją za­fra­so­waną minę, do­dała: – Nie martw się. Są prze­ko­nani, że je­ste­śmy z abwehry lub ze spe­cjal­nej służby ge­stapo”.
Po kilku go­dzi­nach, już za Po­zna­niem, rze­czy­wi­ście jest jak w fil­mie. Na­stę­puje spek­ta­ku­larna eks­plo­zja, bomby roz­ry­wają wa­gon na strzępy. Urlaub­szug trzeba spi­sać na straty, a twórca ła­dun­ków awan­suje w par­tyj­nej hie­rar­chii.

 
Wesprzyj nas