„Zwykłe ludzkie ułomności” to druga książka Megan Nolan, autorki głośnego i obsypanego nagrodami debiutu „Akty desperacji”. Niezwykła powieść o zwykłym życiu i o nieopatrznych krokach, jakie każdemu mogą się zdarzyć, a odmieniają los na zawsze.
Dziedziczone z pokolenia na pokolenie traumy i słabości, ugruntowane miejscem w społecznym porządku, Nolan podnosi do rangi fatum; porywy serca, pożądania i gnuśność ukazuje niczym hybris. Czyta się tę kronikę dnia mizernego niczym tragedię grecką – choć pozbawioną patosu i bogów.
Megan Nolan, budując wciągającą akcję, gra w książce „Zwykłe ludzkie ułomności” z poetyką thrillera („zabiła czy nie zabiła?”), ale tak naprawdę interesuje ją liryczny portret rodziny, której ułomności na pozór są zbyt pospolite, by czynić z nich literacki temat.
Tymczasem autorka z codziennych zdarzeń, ludzkich defektów, błędów i potknięć tka mini-sagę na miarę Jonathana Franzena.
Trzymająca w napięciu fabuła jest tu oczywiście atutem, ale o wielkości „Zwykłych ludzkich ułomności” stanowi empatia, z jaką autorka potrafi wczuć się w myśli i emocje tych, którzy – w powszechnej opinii – „nie umieją się wysławiać”.
Zwykłe ludzkie ułomności
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 28 lutego 2024
Na osiedlu Skyler Square niepokój niósł się pędem od drzwi do drzwi, matki przekazywały go sobie, nie wypowiadając na głos, a jednak jakoś komunikując: zniknęło dziecko, zły człowiek, dzikie zwierzę.
1
CARMEL
Tego wieczoru, kiedy zaginęło dziecko, Carmel siedziała kilka mil dalej, w oknie kawiarni w Brockley. Oddychała ciężko, obłok pary na szybie. Przechodzący obok mężczyzna otaksował ją wzrokiem, uderzył go wyraz jej twarzy częściowo przesłoniętej przez zamglone szkło. Ignorowała cichy szczęk talerzy i syk frytek za plecami, nic do niej nie docierało. Gdy zatapiała się we wspomnieniach, była jak jastrząb. Przeczesywała utracone chwile i wieczory, z zachłannością oddając się jedynej rozkoszy, jaka jej pozostała. Pozwalała sobie na to rzadko. Minęło już tyle czasu, że będzie mogła to zrobić jeszcze tylko kilka razy. Nie zawsze zdoła precyzyjnie odtworzyć szybko blaknące faktury i smaki.
Kiedy zaginęło dziecko, a całe osiedle rozpalały dramat i cierpienie, myśli Carmel krążyły wokół seksu. Próbowała dawkować sobie te ich spotkania, nie przywoływać w pamięci wszystkich razem, nie łączyć ich, nie marnować energii na niezborną falę obrazów z przeszłości. Oddzieliła je od siebie wiele lat temu, nadała im tytuły i zawsze myślała o nich z wielkim pietyzmem. Ponieważ jej romans z Derekiem rozgrywał się niemal wyłącznie w zaciszu jego domu, często nadawała poszczególnym scenom nazwy związane z tym, co akurat wtedy jedli lub pili i co potem mogła odnaleźć w smaku jego ust.
Pewne konkretne drinki (wieczór z Białym Rosjaninem), proste dania, które przygotowywał z uroczą nieudolnością (wieczór ze spaghetti bolognese), pizza na wynos z lekkim posmakiem tektury (wieczór z Gino’s). Najczęściej wyczuwała ojcowski zapach piwa i papierosów na jego wąsach, cudownie gryzące uczucie jak ze snu. Inne nazwy odwoływały się do czytanych przez niego książek (wieczór W niewoli uczuć) albo rozdziałów podręcznika, które właśnie przerabiała (wieczór z żądaniami samorządności). Wyraźnie widziała, jak odkładają książki na bok, gdy niecierpliwość brała górę.
Kolejną metodą były ubrania, które wtedy nosiła, pozwalały przypomnieć sobie, jak rozpina jej klamrę przy spódniczce w szkocką kratę albo ściąga z Carmel wełniany sweter, który zwędziła bratu, bo skurczył się w praniu. Istniały narzędzia, sposoby różnicowania. Wspólnych nocy, pomimo tego, co przyniosły i co miały znaczyć przez resztę jej życia, było niewiele. Nie dość, żeby to, jak jej dotykał i na nią patrzył, szybko się ze sobą pomieszało.
To też dało się podzielić – niedowierzające uniesienie na jego twarzy, kiedy pierwszy raz rozłożyła nogi i pozwoliła mu się zobaczyć w świetle, bez wstydu. Konsternująca przyjemność, gdy wsuwał jej palec do ust i delikatnie badał ich wnętrze, przez co czuła się, jakby była ciałem, zwierzęciem – ocenianym, ale szczęśliwym. A teraz, z umysłem zamglonym jak szyba, pozwoliła sobie wyszeptać jego imię, czego prawie nigdy nie robiła, i na moment wróciło do niej to żarliwe oddanie, które dawniej towarzyszyło jej bez przerwy. Czuła – choć wiedziała, że to nieprawda – że zrobiłaby dla niego wszystko, że zrobiłaby wszystko, żeby mieć go znowu choć na chwilę. Żeby potwierdzić, że faktycznie pachniał tak słodko jak w jej pamięci, tak zielono i przyjemnie. Gdyby to była prawda, gdyby faktycznie była gotowa zrobić wszystko, żeby go odzyskać, zrobiłaby to wtedy. Zrobiłaby tę jedną rzecz, która na pewno mogła go przywołać, gdy odszedł.
Pozwalała sobie na przyjemność przywoływania wspomnień, bo drugiej rozkoszy, która jej pozostała – snu – brutalnie ją dziś rano pozbawiono. To dziwne, że sen zaczął dla niej tyle znaczyć. Przez większą część życia mu się opierała. W młodości sądziła, że to coś nudnego i ponurego, marnowanie okazji do zabawy i rozmyślań, w dorosłości bała się zapomnienia, które się z nim wiązało, było zbyt bliskie śmierci, zbyt kuszące, żeby mogła ufnie mu się oddać. Później, gdy przestała wierzyć w pozytywną zmianę i za jedyne źródło ulgi uznała dystrakcję, przyjęła pustkę, którą niósł.
Tuż po śmierci matki zniknęła z domu na dwie noce.
Nie będzie mnie dwa dni, powiedziała ojcu i bratu. Zajmiecie się Lucy przez ten czas?
Ojciec chciał spytać, co zamierza, ale tego nie zrobił. Brat pokiwał głową. Dziecko nie zostanie bez opieki. Zarezerwowała na dwie noce pokój w hotelu w Little Venice – jednym z tych miejsc, które kobieta pracująca w sklepie mogłaby wybrać na rocznicę. Nie była do końca pewna, co wyprawia, ale stwierdziła, że jeśli kiedyś ma się zatracić w seksie, to właśnie teraz, w szlamie żałoby. Spakowała do torby najmniej podartą bieliznę i najlepsze sukienki i przez kilka godzin szła do hotelu na piechotę. W pokoju, zaskakująco obskurnym i zarobaczonym, rzuciła torbę na łóżko, wzięła prysznic, wyszykowała się i zeszła na dół. Zakładała, że w hotelowym barze może się coś wydarzyć, tak się powszechnie uważało.
Po dwóch drinkach i jednym nieapetycznie skutym biznesmenie wypuściła się na miasto. Wypiła jeszcze trzy kolejki w trzech różnych pubach, wciąż na coś licząc. Wydawało się niemożliwe, żeby to się nie wydarzyło. Niektórzy na nią patrzyli, ale żaden nie podszedł, żaden nawet jej nie pozdrowił obiecującym skinieniem głowy. Gdy wróciła do hotelu, znalazła w pościeli długi obcy włos, a w łazience więcej robactwa. Tupnęła nogą rozczarowana i wściekła, krzyknęła ja jebię na widok zepsutej zasuwki w oknie, przez którą nie mogła wpuścić powietrza. Przeszukała resztę łóżka pod kątem zabłąkanych obcych ciał, znalazła kolejny włos, różny od pierwszego, i wybuchnęła śmiechem. Położyła się z nim do łóżka pijana, skazana na niesmak i rozczarowanie. Przypomniało jej się, że czasami następnego dnia znajdowała włosy Dereka w bieliźnie i że to było niewiarygodnie podniecające. Przyciskała je do podbrzusza, jak gdyby mogły go znów sprowadzić do jej wnętrza, tę czystą agonię, palący głęboko w dole ciała ból, który ukoić mogło tylko to, co go spowodowało.
Tamtej nocy w hotelu zawód był tak potężny, że przyjęła ciężar snu, któremu wcześniej się opierała. Spała dwanaście godzin, wstała, zjadła wczesną kolację przy Formosa Street – wielką miskę spaghetti – i szybko wróciła do łóżka, do snu, który stał się przepyszny. Gdy obudził ją świergot ptaków w oknie, sklęła je i zasnęła znowu. Dowiedziała się, że ma w życiu jeszcze jedną miłość – tego rodzaju znikanie.
W Brockley, wyciągnięta z erotycznej zadumy przez właścicielkę kawiarni, miłą kobietę imieniem Sally, która już zamykała, znów przypomniała sobie, że rano została go pozbawiona. Smacznie spała, śniła, że siedzi w olbrzymim kinie i czuje dotyk figlarnych rąk, gdy do pokoju wbiegła Lucy, krzycząc, że wszyscy są już na podwórku i się bawią, i czy ona też by mogła wyjść.
Tak, tak, powiedziała Carmel, idź.
2
TOM
Tom, oświetlony brutalnym jaskrawym światłem, wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze mozolnie wlokącej się windy. Potrząsnął głową, żeby rozpuścić włosy, a potem zgarnął je do tyłu. Zrobił długi powolny wydech i wywinął wargi, ze świstem pozbywając się resztek powietrza. Na chwilę zatrzymał ten grymas, zmrużył oczy, roześmiał się nerwowo i wystawił język, wydając odgłos jak przy wymiotach, zanim przybrał wystudiowaną, starannie niedbałą pozę, jak zawsze, gdy wychodził z pracy.
Miał na sobie spraną bluzę Fruit of the Loom i czarne lewisy. Gdy jego szef, Edward, pierwszy raz go w tym zobaczył, parsknął śmiechem.
Czyżbyś odgrywał zwyczajnego człowieka, Hargreaves? spytał.
Tom spiekł raka, ale się roześmiał. Niczego nie pragnął bardziej niż aprobaty Edwarda, nauczył się żyć dla krótkich chwil ekstazy po każdym: dobra robota, stary, albo: wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Potem był na siebie zły, wykłócał się w myślach ze sobą i bronił swoich racji. Takie ubrania nosił w Margate, zanim przeniósł się do Londynu i zaczął pracować w gazecie. Tak się ubierali zwyczajni ludzie i powrót do tego wydawał się śmieszny i perwersyjny tylko ze względu na to, że Tom tyle czasu udawał kogoś innego.
Prostacy – tak Edward i inni w redakcji (z wyjątkiem kilku osób, które tylko czekały, żeby uciec do jednego z lewicowych szmatławców) nazywali każdego, kto nie był dziennikarzem, członkiem rodziny królewskiej albo celebrytą. Prostaczkami były tanie dziwki, które ruchały się z piłkarzami, a potem dostawały parę stów za wszystkie pikantne szczegóły, prostaczkami były samotne matki z nadaktywnymi dziećmi, które można było sprzedać jako SĄSIADÓW Z PIEKŁA RODEM. Prostakami byli drobni dilerzy zatrudnieni w sektorze publicznym.
(Pierwszy artykuł Toma opublikowany w prasie ogólnokrajowej dotyczył pana stopka, który w pracy przeprowadzał dzieci przez ulicę, a po godzinach sprzedawał im dragi. Oczywiście nikt taki nigdy nie istniał, a w rolę Anta, króla używek, wcielił się Harry, współlokator Toma, odwrócony tyłem do obiektywu, napakowany, w narzuconej na dres odblaskowej kamizelce, z łysą głową wypolerowaną tak, że lśniła jeszcze bardziej złowrogo niż zwykle).
Prostakami byli oszuści, śmieciarze narzekający na zarobki, alkoholicy, dewoci, staruszkowie, którzy wydzwaniali, żeby uskarżać się na telewizję, zdziry, pielęgniarki, bramkarze chcący dorobić na boku, ale przede wszystkim i co najważniejsze: prostakami byli czytelnicy.
Zanim Tom wyszedł, żeby przejść się po osiedlu i zobaczyć, czy nie uda mu się dowiedzieć czegoś o mieszkających tam rodzinach, ostatni raz spojrzał w lustro.
Gdy na moment napotkał swój wzrok, w jego głowie pojawiła się jedna z tych irytujących, natarczywych myśli, które ostatnio tak często musiał tłumić. Zazwyczaj przychodziły, kiedy próbował zasnąć, jeśli tylko wypił za mało, żeby od razu go ścięło. Ale zdarzały się też podczas porannego kolegium, zwłaszcza gdy miał poczucie, że nie dość się postarał, i wpadał w panikę, bo nie udało mu się znaleźć nic smakowitego – nic, dzięki czemu oczy Edwarda by rozbłysły – a w powietrzu wisiała groźba opierdolu. Myśli były pierwsze, ryczały: jebany piździelec, głupi piździelec, z taką nieustępliwością, że musiał ze sobą walczyć, żeby się nie roześmiać albo nie krzyknąć. Czasami wydawały się niemal radosne, jakby w jego czaszce nagle wybuchła ogłuszająca cyrkowa muzyka.
Jestem najbardziej samotnym człowiekiem na świecie, krzyczała ta w windzie, kiedy się sobie przyglądał. Jestem najsamotniejszym człowiekiem na świecie!
Czwartek, 17 maja 1990
NA NUNHEAD PADŁ STRACH. CIAŁO ZAGINIONEGO DZIECKA ZNALEZIONO OBOK KUBŁÓW NA ŚMIECI
Tom Hargreaves
Mieszkańcy osiedla Skyler Square pogrążyli się w rozpaczy, gdy wcześnie rano, po nocy gorączkowych poszukiwań, znaleziono w końcu ciało trzyletniej Mii Enright. Zdruzgotani sąsiedzi, którzy dokonali tego makabrycznego odkrycia, twierdzą, że na szyi dziewczynki widać było sińce, co rodzi podejrzenia, że Mia została skrzywdzona z rozmysłem.
Rodzice dziewczynki, Charles i Etta Enrightowie, to para powszechnie lubiana, podpora społeczności, ludzie zaangażowani w prowadzenie klubików młodzieżowych i zajęć dla bezrobotnych. Dziś zaopiekowała się nimi rodzina. Mię po raz ostatni widziano na podwórku przy jej bloku, gdzie bawiła się ze starszym bratem Elliottem i innymi dziećmi z sąsiedztwa. Przypuszczano, że oddzieliła się od nich i zgubiła, w związku z czym podjęto zakrojone na ogromną skalę poszukiwania, tymczasem jej zwłoki zostały odnalezione zaledwie kilkaset stóp od miejsca, gdzie zniknęła.
Brian Edwards, brat Etty, przygotował w imieniu rodziny krótkie oświadczenie, w którym czytamy: „Ze swoim zaraźliwym śmiechem i cudownym temperamentem Mia wniosła w nasze życie wielką radość. Cieszyła się każdą spędzoną na świecie chwilą i będziemy o tym pamiętać, próbując znaleźć siłę, by przetrwać żałobę. W tym trudnym czasie prosimy o uszanowanie naszej prywatności”.
3
O zniknięciu Mii Enright Tom dowiedział się przed innymi przez czysty przypadek. Był na drinku z Ruth, kelnerką, którą kilka tygodni wcześniej poderwał w pobliżu stadionu Millwall. Miał w okolicy przyjaciół i od czasu do czasu, w nieprzewidywalne meczowe dni, błąkał się tu w nadziei, że wydarzy się coś ciekawego. Kelnerka zaproponowała, żeby poszli do niej. Jej mama wyjechała, mieszkanie było puste. Wzmianka o mamie sprawiła, że Tom na moment przystopował, ale gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł pod makijażem leciuteńkie kurze łapki i uznał, że sytuacja jest znośna. Miała co najmniej dwadzieścia lat, a jeśli nawet niezupełnie, to on sam skończył dopiero dwadzieścia osiem i trudno by go uznać za obleśnego dziada, ha, ha, ha.
Gdy dotarli do Skyler Square, Mii nie było już od kilku godzin i główny plac aż huczał od głosów sąsiadów zbyt starych, zniedołężniałych albo obojętnych, żeby pomóc w poszukiwaniach. Kelnerka wzięła go za rękę i poprowadziła w sam środek rozgardiaszu, żeby się dowiedzieć, o co chodzi. Nie zdążył usłyszeć, co się stało, a już poczuł się bardziej zrelaksowany niż przez cały dzień.
Ekscytujący niepokój zjeżył mu włoski na skórze, Tom wyczuwał go niemal fizycznie. Wiedział, że właśnie spadł mu z nieba obiecujący, może nawet wyjątkowy temat.
Muszę zadzwonić, powiedział do Ruth, pozory melancholijnej serdeczności, z jaką zwykle odnosił się do kobiet, zniknęły w jednej chwili.
Ona jednak odparła, że nie mają telefonu, jej mama ich nie lubiła, była nerwowa i na dźwięk dzwonka wpadała w panikę. Po co ci telefon? spytała, a on szybko ocenił, jak w ciągu najbliższych kilku godzin może się rozwinąć sytuacja.
Mam wuja w Camberwell i chcę mu powiedzieć, żeby przekazał informację dalej, na wypadek gdyby tam jeszcze nie wiedzieli.
Zgodnie z przewidywaniami jej wzrok nieco złagodniał, dodał więc: Idę poszukać budki, żeby zadzwonić do wuja Michaela.
Cóż za wybieg, już gdy to mówił, musiał się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć: Wuj Michael, kurwa, wuj Michael!
Mógłbym cię prosić o przysługę? Pozwoliłabyś mi zostać na noc? Żadne takie, w każdym razie nie teraz, po prostu chcę tu być i pomóc szukać Mii, chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy.
Błagalnie przekrzywił głowę, oczy miał wielkie i smętne, pełne płaczliwej determinacji, ale najlepsze, że jakaś jego cząstka wierzyła w to, co mówił, wierzyła, że robi to dla Mii. Mała Mia, pomyślał, mała Mia, to się sprzeda.
Zadzwonił do Edwarda i powiedział, że może nic z tego nie będzie, ale może się też okazać, że na coś trafił: zaginęło małe dziecko, ktoś mu pokazał zdjęcie, blond warkoczyki, wielkie niebieskie oczy, urocze okularki w różowych oprawkach, rozbrajający uśmiech. Jej rodzina to najwyraźniej święci, bo sąsiedzi – nawet najbardziej skwaśniałe staruchy – prześcigają się w opowieściach o tym, jacy to przyzwoici ludzie, w pewnym sensie odmienili osiedle, kiedyś nocami pełno tu było ćpunów i pijaków na schodach, a teraz wszyscy razem urządzają kiermasze ciast i odnawiają korytarze. W każdym razie ważne jest to, że słyszałem, choć ta osoba nie chciała potem tego powtórzyć, ale na pewno słyszałem, jak mówiła, że krótko przed zniknięciem widziała Mię bawiącą się z innym dzieckiem, i nazwała je – na sto procent – „tym małym chwastem”.
Edward wydał z siebie ciche opff, które oznaczało, że jest pod wrażeniem, i powiedział: Na miłość boską, tylko nie dopuszczaj nikogo w pobliże. Dowiedz się, kto to, i jeśli trzeba, rozpychaj się łokciami, ale nie pozwól żadnemu skurwielowi się do tego zbliżyć.
Kiedy wrócił do Skyler Square, zastał Ruth przed wejściem, paliła papierosa i płakała, objął ją więc ramieniem i spytał, czy coś się stało, a ona powiedziała: Nie, jeszcze nie. Po prostu mi niedobrze, jak sobie pomyślę, że takie małe dziecko jest tam zupełnie samo, to mój największy lęk, nawet teraz boję się, gdy zostaję w nocy sama. Musi być przerażona.
Uspokoiła się trochę i w mało atrakcyjny sposób wytarła nos w rękaw kurtki, rozmazując przy tym makijaż.
Och, jakże chętnie poszedłby do domu, jakże chętnie znalazłby się gdziekolwiek indziej, mógłby wziąć kąpiel albo wyjść na miasto, żeby napić się wina, mógłby rozmawiać z jakąś pozbieraną kobietą.
Bał się, że całe to nieszczęście, na które się tu natknął, okaże się banalne, ale skoro już coś zaczął, nie chciał odpuszczać.
Chodź, powiedział łagodnie, wejdziemy na górę i będziemy mogli pogadać.
Dodzwoniłeś się? spytała.
Tak, opowiedziałem o wszystkim wujowi.
4
Gdy Ruth zasnęła w swoim mieszkaniu, które zgodnie z przewidywaniami okazało się ponure, Tom wsunął jej klucz do kieszeni i zszedł na dół. Minęła północ i wiele osób biorących udział w poszukiwaniach zdążyło wrócić. Wciąż było ciepło, ludzie zebrali się w grupkach i gawędzili, niektórzy nawet, jak zauważył z zadowoleniem, coś popijali. Kilkoro starszych stażem sąsiadów z parteru postanowiło w pełni wykorzystać lokalizację i osłonę balkonów, wystawiło więc na zewnątrz meble ogrodowe oraz sofy. Gdyby zdołał przyłączyć się do którejś z siedzących tam grupek, mógłby natrafić na coś smakowitego.
Tom dobrze sobie radził w takich sytuacjach. Wbrew temu, co sądził Edward, nie pochodził z wyższych sfer. Jego rodzice to była typowa niższa klasa średnia, ludzie z pretensjami, wyborcy torysów. Raz na dwa lata zabierali go na wakacje do Francji i choć nie kupowali mu marynarek, o które prosił, jego kumple też ich nie dostawali, nie miało to więc zbyt wielkiego znaczenia. Może teraz, gdy zamieszkał w Londynie, nosił się trochę wytworniej. Kiedy wyprowadzał się z domu, dostał od matki w prezencie pewną sumkę, żeby mógł kupić sobie dwa garnitury i cztery koszule – wyszło mu to na dobre, choć jeden garnitur był z ciemnozielonej wełny i podczas stażu w „Sunday Mirror” ktoś z redakcji spytał, czy zamierza startować w Holborn z ramienia Partii Zielonych.
Miał tę miłą, rumianą twarz bez wyrazu, która, jeśli tylko chciał, mogła się wtopić w każde otoczenie. Był blondynem, ale nie wyzywającym. Naturalnie nijaki akcent z Kent łatwo dawało się zmienić w wielkopański, gdy próbował się dostać na elegancką imprezę, a kiedy chciał, żeby go brano za kogoś z klasy robotniczej, bez trudu przywoływał ten ojcowski, z East Endu.
Wystrzegał się grupek złożonych z samych mężczyzn. Potrafili szybko rozpoznać, z jakiej warstwy człowiek pochodzi, i zdarzało się, że coś w nim dostrzegali. Niekoniecznie prawdę, ale na przykład starania. Gdy w grupce była kobieta lub dwie, zwykle udawało mu się na tyle zintegrować, że cień podejrzeń się rozwiewał.
Teraz rozejrzał się po placyku i zatrzymał wzrok na towarzystwie złożonym z dwóch dziewczyn, jednej kobiety w średnim wieku i jednego starszego mężczyzny. Da radę. Rozmawiali nerwowo, ściszonymi głosami, siedząc przy ogrodowym stole pod numerem siedemnastym, tam, gdzie frontowe drzwi zdobiły kosze z kwiatami. Pili piwo i palili, wszyscy z wyjątkiem młodszej, na oko miłej dziewczyny w uniformie supermarketu Morrisons, podszedł więc najpierw do niej i zaproponował papierosa. Podziękowała, uśmiechając się nieśmiało, i na ułamek sekundy on też się uśmiechnął, zaraz jednak znów przywołał na twarz wyraz napięcia i zmartwienia.
Nie mogę spać, wiedząc, że ona gdzieś tam jest. To mój największy lęk: że zostaję w nocy sam, spapugował.
Jak się pan nazywa? Nie mieszka pan w Skyler, prawda? stwierdził mężczyzna, zdejmując okulary, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
Nie, jestem znajomym Ruth, odparł Tom, wskazując głową czwarte piętro. Nie było mnie tu jakiś czas, ale teraz wróciłem i szukam mieszkania, a Ruth i jej mama pozwoliły mi się u nich zatrzymać.
Cały stolik od razu pokiwał głowami na znak obojętnej akceptacji.
To było coś, do czego nie potrafił przywyknąć – że ludzie tak często wierzyli w to, co im mówił, tylko dlatego, że to powiedział. Niepojęte, ale nie przychodziło im do głowy, że ktoś obcy zadający bezsensowne pytania mógł czegoś od nich chcieć. On sam właściwie bez przerwy myślał o gazecie, więc ta ich szczęśliwa ignorancja wydawała mu się nie do pojęcia. Sprawiała, że czuł do nich podszytą wyższością sympatię – mieli tak mało rozumu, że byli gotowi spiskować na rzecz własnej zagłady. Czasami nawet zapraszali go do domu, kiedy już przyznał, czym się zajmuje, i częstowali herbatą, bo przecież po całym dniu uganiania się za tematem musiał być spragniony. Naprawdę szczerze wierzyli, że nie jest taki jak wszystkie te hieny czatujące przed wejściem.
Usiadł nieproszony, westchnął tylko, niby zwyczerpania, żeby jakoś wytłumaczyć swoją obecność. Na moment oparł głowę na przedramionach, jakby ciężar trosk nie pozwalał mu utrzymać się w pionie. Potem uniósł wzrok.
Byliście tu, jak się bawiła? Ktoś coś widział? Przecież to niemożliwe, żeby tak po prostu rozpłynęła się w powietrzu.
Druga młoda kobieta, nie ta uśmiechnięta ze sklepu, którą poczęstował papierosem, spojrzała na niego wyzywająco. Nie dała się nabrać na jego podchody, ale i tak dostał to, czego chciał, słowa popłynęły z jej ust wartkim strumieniem.
Wszyscy widzieli, z kim była. Pytanie tylko, które z nich coś jej zrobiło.
Poczuł w gardle pulsującą gulę.
Nie ma nic lepszego niż uczucie, że się stanęło nad przepaścią, w której kryje się coś godnego uwagi, choć wciąż jeszcze nie wiadomo co. Towarzyszyło mu ono zawsze, gdy robił materiał dla gazety, nawet banalny, bo wciąż jeszcze był w branży nowy. Nigdy dotąd nie natknął się jednak na nic podobnego kalibru.
Pytanie, które z nich, powiedziała.
Któreś.
Czyżby to znaczyło, że do wyplenienia był nie jeden mały chwast, ale – co za niesłychana, niewyobrażalna radość – całe poletko?
NAGRANIE TOMA HARGREAVESA, godz. 0.35
A: Jest ich czwórka, kiedyś była piątka.
B: Matka zmarła ze dwa lata temu. To znaczy ta starsza, wie pan (nerwowe śmiechy), matka Carmel. Właśnie ona była tam prawdziwą matką. To ona się nimi opiekowała.
A: Oni wszyscy wydawali się… jak by to powiedzieć… nie do końca zdrowi. Sprawiali wrażenie wiecznie zmęczonych. Ale dopóki żyła Rose, przynajmniej dziecko wyglądało na zadbane.
B: Zjawili się tu nagle wszyscy naraz, to było dziwne. Znam mnóstwo Irlandczyków, to nie ma nic do rzeczy, po prostu wydawało się dziwne, że przyjechali w jednym momencie. Nie do pracy, bo pamiętam, że Rose całe wieki szukała zajęcia, a jej mąż wygląda, jakby w życiu nie przepracował ani jednego dnia. Carmel miała wtedy siedemnaście lat, a syn, ten pijaczyna…
A: Richard.
B: Tak, Richard. On był starszy. Dlaczego wyjechał za granicę z rodzicami i siostrą, skoro był już dorosły? To było dziwne, wszyscy tak uważali. Pojawili się znikąd całą rodziną i na początku właściwie do nikogo się nie odzywali.
A: Nabrało to więcej sensu, jak się urodziła Lucy. No, ten dzieciak, córka Carmel. Myśleliśmy, że może przenieśli się do Londynu, bo się wstydzili, że dziewczyna zaszła w ciążę. Tam jest inaczej niż u nas, prawda? W Irlandii to znaczy co innego. Wiem, jak tam jest, bo mój tata jest Irlandczykiem.
B: Lucy była… ślicznym dzieckiem.
A: Daj spokój, nie pisz historii na nowo (śmiech).
B: Nie, serio, nie żartuję! Nie pamiętacie, bo zaraz zaczęła płakać i wszyscy mieli ochotę ją zamordować (nerwowy śmiech, kiedy się orientuje, co powiedziała). Przepraszam, nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. Ale taka jest prawda. Lucy była uroczym maleństwem, miała śliczne wielkie oczy w niespotykanym kolorze, prawie żółte, bardzo ciemne włosy i rzęsy…
A: Mówiliśmy, że wyglądają, jakby mieli domieszkę cygańskiej krwi, prawda?
B: Tak. Naprawdę była bardzo ładna. Dopiero potem zaczęła się drzeć, nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałam, a mieszkamy tuż pod nimi, więc mieliśmy najgorzej. Przez rok nie mogłam spać.
A: To było potworne.
B: Gorzej. I trwało bez końca.
A: Oczywiście nie można winić dziecka, nic takiego nie mówię, ale nie sposób było się nie irytować. To ich odizolowało od reszty. Najgorsze było, że człowiek słyszał ten ciągły krzyk, a potem widział Carmel na balkonie, siedziała ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Nie da się nawet powiedzieć, że go ignorowała. Sprawiała wrażenie, że go w ogóle nie słyszy.
B: Coś z nią było nie tak. I z Lucy też. To jasne.
Skrócona wersja sprawozdania lekarskiego na wstępną naradę w sprawie ochrony dziecka, 1980
Trzymiesięczna Lucy Green trafiła do przychodni XXXXX 14 marca 1980 roku o godz. 17.20. Przyjęła ją dr Carole Badham. Lucy towarzyszyły matka, Carmel Green, lat 17, i babka, Rose Green, lat 46. Według zapisków z tego dnia Lucy miała ostre zapalenie skóry, które powodowało wzmożony ból. Na zajętym obszarze stwierdzono uszkodzenie naskórka. U dziecka rozpoznano ponadto niewielką niedowagę oraz infekcję ucha.
O godz. 17.34 dr Badham zanotowała, że Carmel Green sprawia wrażenie apatycznej i cierpi na poważną niedowagę. Nie potrafiła odpowiedzieć na pytania o historię zdrowia i samopoczucia córki, nie umiała też lub nie chciała przyjąć do wiadomości ani zapisać porad odnośnie do lepszej opieki nad dzieckiem. W czasie, gdy dr Badham zajmowała się Lucy i Carmel Green, pielęgniarka Deirdre Whitehall zabrała Rose do drugiego gabinetu, żeby porozmawiać z nią na osobności.
O godz. 18.12 siostra Whitehall zanotowała, że Rose Green jest zdrowa, w pełni władz umysłowych i dostrzega niedostatki opieki córki nad wnuczką. Co więcej, sprawiała wrażenie osoby, która zna się na rzeczy, wie, jak należy postępować z Lucy i z dziećmi w ogóle. Przyznała, że obecna sytuacja jest niewłaściwa, i wyjaśniła, że nie mogła dotąd bardziej aktywnie włączyć się w opiekę nad noworodkiem. Zapewniła siostrę Whitehall, że teraz będzie w stanie to zrobić.
O godz. 18.23 dr Badham przeprowadziła rozmowę z Carmel i Rose Green, przepisała Lucy Green antybiotyk na infekcję ucha, a także lek przeciwgrzybiczy i maść barierową na zapalenie skóry. Obie kobiety zostały poinformowane, że dr Badham chciałaby zobaczyć je wszystkie za pięć dni na kontroli, a jeśli stan dziecka się nie poprawi, omówić dalsze kroki.
19 marca o godz. 11.15 Lucy, Carmel i Rose Green ponownie zgłosiły się do przychodni. Stan dziewczynki bardzo się poprawił, zapalenie skóry w dużym stopniu udało się wyleczyć, a infekcja ucha ustąpiła. Ustalono, że ponieważ o zdrowie Lucy będzie się teraz troszczyła Rose, nie trzeba podejmować żadnych działań z wyjątkiem regularnych badań kontrolnych.
NAGRANIE TOMA HARGREAVESA, godz. 1.27
A: Na początku nie widywaliśmy ich zbyt często, jeśli nie liczyć Richarda, kiedy się schlał, wychodził po fajki albo wracał z pubu. Ale gdy Lucy miała kilka miesięcy, wszystkim zajęła się Rose. Woziła ją na spacery, pomalowała frontowe drzwi i z tego, co widziałam, zadbała o wnętrze. Nigdy mnie nie zapraszała, ale była naprawdę miła. Urocza, ciepła osoba. Nie żebyśmy gadały jakoś od serca, nie pytałam jej wprost, dlaczego się tu sprowadzili ani jak tam było u nich w kraju, ale zawsze pamiętała o mojej dwójce, zawsze się o nich dopytywała, rozmawiałyśmy, co słychać na osiedlu. Carmel chodziła razem z nią na te spacery, ale przez długi czas prawie się nie odzywała. Po prostu stała obok, kiedy Rose gawędziła i chwaliła się dzieckiem. Niech mnie pan źle nie zrozumie, nikt nie udawał, że Lucy to córka Rose. Wszyscy widzieliśmy Carmel w ostatnim miesiącu ciąży. Boże, to było okropne, taka drobna dziewczyna. Nie wyglądało to dobrze. Ale miałam wrażenie, że Rose przejęła rolę matki, i przez pewien czas wydawało się, że to się sprawdza. Późno już. Idę do domu. Nie powinien pan wracać do Ruth?
5
Redakcja „Daily Herald” mieściła się w Southwark i gdy Tom szedł tam co rano ze swojego mieszkania w Whitechapel, była to dla niego chwila złotej rozkoszy. Zerknął kpiąco na turystów robiących zdjęcia na moście, z którego on korzystał codziennie, robiąc z niego użytek zgodny z jego przeznaczeniem. To był jego most i choć na tej zasadzie mógł właściwie należeć do każdego, Tom starał się pamiętać, jakie ma szczęście. Starał się pamiętać, żeby za każdym razem odwrócić się i napawać widokiem miasta po obu stronach, nawet jeśli przez mżawkę było ledwie widoczne.
Część jego znajomych po studiach wyjechała do Australii lub Azji, ale kto by tam musiał się starać, żeby pokochać widok plaży albo lasu? Cóż to za osiągnięcie zapanować nad małym skrawkiem malowniczej przyrody? Wielu przeprowadziło się do Londynu, choć równie dobrze mogliby zamieszkać na dowolnym angielskim przedmieściu, tak znikome były ich kontakty z otoczeniem. Mieli hipoteki i dziewczyny, a o swoich domach mówili tak, jakby to był cały świat. Tymczasem Tom naprawdę tu mieszkał i pracował, rył pod londyńskim brukiem, poznawał mieszkańców miasta, poruszał się jego ulicami sprawnie i szybko, a rankami pozwalał sobie na krótki dreszcz zadowolenia z tego, że wybrał tak ciężki los.
Był czwartek rano i Mia nie żyła.
Oddał artykuł, w którym znalazło się oświadczenie rodziny wygłoszone przez wuja dziewczynki. Ów wuj – skromny mężczyzna w okularach i szkaradnym swetrze, Tom przewidywał, że będzie żałował, że go włożył – stał przed blokiem Enrightów. Zasłony w oknach były zaciągnięte, a on błagalnym gestem wyjął dwie fotografie Mii w stronę dziennikarzy. Nie było ich wielu. Od zaginięcia dziewczynki do chwili odnalezienia ciała minęło zaledwie szesnaście godzin i w tym czasie oprócz Toma nie zjawił się nikt, żeby chłonąć pełną napięcia atmosferę zbrodni. Dla reszty to wciąż mógł być tragiczny wypadek, historia dziecka, które skądś spadło albo zostało potrącone przez samochód, coś godnego krótkiej wzmianki, ale nie pamięci.
Z tego, co wiedział, tylko jemu udało się dotrzeć do informacji o sińcach na szyi małej i na pewno nikt oprócz niego poprzedniej nocy nie słyszał podpitych sąsiadów rozmawiających o tym, że gdy widziano Mię po raz ostatni, bawiła się z dzieckiem powszechnie uważanym za diabelskie nasienie, patologię zdolną skrzywdzić małą. Teraz, gdy wiadomo było, że dziewczynka nie żyje, pewnie zastanowiliby się dwa razy, zanim rzuciliby podobne oskarżenia, miał więc szczęście, że udało mu się przyłapać ich wcześniej. Wiedział też jednak, że za chwilę każdy dziennikarz będzie mógł dotrzeć do tych informacji, dlatego musiał uzgodnić z naczelnym dalsze kroki.
Tamtego dnia, gdy osiem miesięcy przed zaginięciem Mii Enright poznał Edwarda, miał świadomość, że wchodzi na kurs nieuchronnej, romantycznej i poniekąd synowskiej tęsknoty. Doświadczenie nauczyło go jednak, że takie zauroczenia przychodzą i odchodzą, że ostatecznie albo on zadowoli lub zaskoczy Edwarda, albo to Edward zawiedzie go tak, że pragnienie przestanie być nieznośne, przestanie dominować nad jego życiem. Swego czasu w szkole był taki piękny ksiądz, z którym rozmawiali o Szekspirze – jego szerokie udręczone usta nawiedzały myśli Toma przez rok. Porzucił jednak ojca Rowana, gdy stało się jasne, że miejsce w jego sercu zapewni sobie tylko, jeśli zobowiąże się do całkowitej czystości i wstrzemięźliwości. Nawet dla marzycielskiego i pobożnego czternastolatka ta perspektywa była nie do przyjęcia.