Opowieść o inwazji Rosji na Ukrainę i kształtowaniu się europejskiego przywódcy, oparta na bezprecedensowym dostępie do Wołodymyra Zełenskiego i naczelnego dowództwa w Kijowie.
Korespondent „Time’a” Simon Shuster jako jeden z nielicznych zachodnich dziennikarzy miał bezpośredni dostęp do Wołodymyra Zełenskiego po inwazji Rosji na terytorium Ukrainy w lutym 2022 roku. Przeprowadził dziesiątki rozmów z prezydentem, jego żoną, przyjaciółmi, wrogami, doradcami i dowódcami wojskowymi i na ich podstawie nakreślił intymny obraz Zełenskiego oraz jego ewolucję od komika do symbolu niezłomności.
Osoby z najbliższego kręgu prezydenta szczerze opowiadają, jak zmienił się pod presją przywództwa i pod wpływem okropności wojny, których jest świadkiem każdego dnia. Zełenski i jego doradcy otwarcie analizują przyczyny rosyjskiej inwazji i to, jak można było jej uniknąć, opisują także, jak zostały pogrzebane rozmowy pokojowe z Władimirem Putinem i jak zachwiała się ich wiara w USA, zarówno pod rządami Donalda Trumpa, jak i Joego Bidena.
Showman, dziennikarskie dzieło opierające się na relacjach naocznych świadków, rzuca wyjątkowe światło na wojnę definiującą naszą epokę.
Showman ustanawia standardy, według których będą oceniane wszystkie inne teksty na temat Zełenskiego i wojennej polityki Ukrainy.
„Wall Street Journal”
Sugestywny pogłębiony portret jednej z najbardziej niezwykłych postaci naszej epoki. Książka oferuje miejsce w pierwszym rzędzie podczas tworzenia się historii.
Anne Applebaum, nagrodzona Pulitzerem autorka Zmierzchu demokracji
Shuster prowadzi nas do bunkra ukraińskiego prezydenta w najbardziej napiętych dniach wojny Rosji z Ukrainą. Zaskakująco intymny portret byłego komika, który stał się przywódcą walczącym o ocalenie swojego narodu – i Europy – zachowujący jednak równowagę szczerości i krytyki. To jest książka o Zełenskim, na którą czekaliśmy.
Catherine Belton, dziennikarka śledcza „The Washington Post” i autorka Ludzi Putina
Najbardziej intymny portret Zełenskiego, człowieka w centrum światowego dramatu, namalowany przez jednego z najlepszych pisarzy. Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć, o co walczą Ukraińcy i dlaczego zwyciężą.
Serhij Płochij, autor książki Rosja–Ukraina. Największe starcie XXI wieku
Ta książka jest historycznym kamieniem milowym. Żaden dziennikarz, odkąd pamiętam, nie miał tak wyjątkowego dostępu do ludzi zmieniających nasz świat w czasie rzeczywistym. Dzięki Shusterowi i tej błyskotliwej książce dzisiejsi czytelnicy – i przyszłe pokolenia – będą mieli szansę poznać kulisy tej wojny i zrozumieć Wołodymyra Zełenskiego.
Michaił Zygar, autor Wszystkich ludzi Kremla
Showman. Wołodymyr Zełenski i inwazja, która uczyniła go przywódcą
Przekład: Agnieszka Myśliwy, Ewa Skórska, Joanna K. Radosz
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 24 kwietnia 2024
PROLOG
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wiosną 2019 roku, za kulisami jego programu komediowego, Wołodymyr Zełenski wydawał się wyjątkowo przestraszony. Nie była to tylko trema, która często towarzyszyła mu przed występem. Tamtej nocy był niemal oniemiały ze strachu. W smokingu, obojętny na otaczający go hałas i ludzi, zaciskał usta i krążył po korytarzu ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Niespełna trzy miesiące wcześniej zadeklarował chęć ubiegania się o prezydenturę Ukrainy, a za godzinę miała się odbyć premiera jego nowego kabaretu. Zełenski grał w nim główną rolę – konferansjera w osobliwej odmianie wodewilu. Miliony widzów czekały na transmisję przed ekranami telewizorów – jego medium z wyboru.
Bilety na występ na żywo w Pałacu Ukraina, największej sali koncertowej w Kijowie, kosztowały więcej, niż wynosi średnia miesięczna ukraińska pensja, ale kiedy tam dotarłem – przed wejściem kłębił się tłum. W kolejce do bramek wyposażonych w wykrywacze metalu czekała nie tylko kijowska elita. Byli tam też emeryci, hipsterzy i pracownicy biurowi, a także pary na kosztownych randkach – całe spektrum klasy średniej, która ukształtowała się w Ukrainie po rozpadzie Związku Radzieckiego. Wszyscy byli fanami Zełenskiego, a niebawem mieli się stać jego wyborcami.
Do środka wciągnęła mnie Olha Rudenko, jedna z doradczyń wizerunkowych Zełenskiego, która w lipcu tego samego roku wejdzie do parlamentu z list partii prezydenta – to ona zaprowadziła mnie za kulisy, gdzie wszyscy byli już przebrani. Niektóre twarze znałem z filmów przyszłego prezydenta, choć ginęły one w tłumie producentów i tancerzy, aktorów kręcących się przy wejściu na scenę, makijażystek i oświetleniowców oraz ubranych w białe sukienki dziewcząt z karbowanymi włosami. Bardziej doświadczeni członkowie zespołu wiedzieli, że nie wolno zawracać głowy liderowi przed rozpoczęciem programu.
– Daj mu czas – powiedziała Rudenko, kiedy zauważyła, że próbuję podejść do Zełenskiego. – Przedstawię cię, gdy będzie po wszystkim.
Zełenski miał dużo na głowie, znacznie więcej niż tylko występ tego wieczoru. Kilka godzin wcześniej ktoś zgłosił zagrożenie bombowe w teatrze[1]. Anonim ostrzegł, że budynek został zaminowany ładunkami, które zostaną zdetonowane w trakcie programu. Nie brzmiało to wiarygodnie, więc Zełenski powiedział zespołowi, że nie ma powodów do paniki. Prawdopodobnie nazbyt oddany zwolennik jednego z pozostałych uczestników wyścigu prezydenckiego próbował sabotować premierę. Niemniej trzeba było przedsięwziąć dodatkowe środki ostrożności, więc funkcjonariusze z psami przeszukali szatnię i stoiska z napojami i pamiątkami. Nie znaleźli niczego podejrzanego, ale i tak zarekomendowali odwołanie występu. Po południu Zełenski odbył naradę z kierownictwem obiektu i zapadła decyzja o kontynuowaniu przygotowań. Widzów nawet nie poinformowano o ryzyku. Ponad trzy tysiące ludzi stało już w holu, zanim znalazłem się za kulisami. Wpadliby w popłoch, gdyby Zełenski powiedział im o bombie. Udawał więc, że wszystko jest w porządku, by widownia w nieświadomości cieszyła się występem.
Artyści również nie wiedzieli o groźbie zamachu. Pomiędzy skeczami siadali na kufrach z kostiumami, jedli i wznosili toasty. Garstka z nich od lat występowała z Zełenskim, dla którego miał to być ostatni duży występ, zanim wynik wyborów przeniesie go na drugą stronę lustra – z satyry do polityki. Wiedzieli, że może już nigdy nie wrócić, i zastanawiali się, czy zabierze ich ze sobą do kancelarii.
– To nie tak, że wziąłbym cokolwiek – wyznał jeden z komików Ołeksandr Pikałow, nalawszy mi trochę whiskey do plastikowego kubka – ale uważam, że byłbym całkiem niezłym ministrem obrony.
W monologu na otwarcie Zełenski mówił o absurdach kampanii i przyznał, że trudniej mu teraz pisać żarty. Prawnicy musieli przejrzeć scenariusz pod kątem naruszeń prawa wyborczego. Lider wyścigu miał więc w telewizji ograniczoną swobodę wypowiedzi. Nie mógł prowadzić otwartej agitacji politycznej i namawiać do głosowania w konkretny sposób, choć przepisy odnoszące się do wykorzystania ironii w kampanii nie były ostre.
– To nie jest kampania – powiedział publiczności, mrugając i śmiejąc się. – To tylko koncert. To jest jasne. Poza tym przecież właśnie za to zapłaciliście. – Zrobił pauzę na oddech, by do wszystkich dotarła dziwaczność tej sytuacji. – O czymś takim świat dotąd nie słyszał – dodał.
Widownia uznała to za przezabawne. Komik czy kandydat, nie miało to znaczenia. Uwielbiali go w każdej z tych ról. Kiedy program się skończył, Zełenski niemal godzinę spędził z fanami, robił sobie z nimi zdjęcia i przyjmował kwiaty. Wydawał się zmęczony, ale szczęśliwy, a kiedy nas sobie przedstawiano, na jego twarzy nie było już nawet śladu niepokoju. Przyjaciele Zełenskiego powiedzą mi potem o jego uzależnieniu od braw, zachwytów. Właśnie otrzymał kolejną dawkę, co objawiało się w swobodzie uśmiechu i rozluźnionej postawie.
– Wyjście na scenę budzi we mnie dwa uczucia – wyznał kiedyś. – Najpierw jest strach, a potem, kiedy go przezwyciężę, włącza się radość. To właśnie sprawia, że tam wracam[2].
Przez całe życie, odkąd zaczął karierę komika jako nastolatek, uganiał się za tym uczuciem. Wydało mi się to dziwne, że teraz nagle chciał porzucić wszystko, co zbudował.
Polityka ma pewne zalety, ale Zełenski przywykł do określonych reakcji tłumów na swoje występy, do entuzjazmu żołnierzy, których odwiedzał na froncie, do zachwytów dziennikarzy, którzy zapraszali go do programów, by rozmawiać z nim o jego filmach – to wszystko miało się skończyć. Życie miało się stać o wiele mniej wesołe i znacznie bardziej skomplikowane. Nie był już gwiazdą filmową. Nieważne, jak bardzo próbował opierać się metamorfozie – nowe obowiązki musiały wcześniej czy później zamienić go w to, czym podobno gardził: w polityka.
Media szybko w niego zwątpiły, a potem zwróciły się przeciwko niemu. Pojawiły się gafy i skandale, budżety do przepchnięcia i broń do zakupu. Co najgorsze, wkrótce wybuchła pełnoskalowa wojna. Już w 2019 roku, kiedy Zełenski zainicjował swoją kampanię prezydencką, Ukraina od pięciu lat była uwikłana w konflikt z Rosją o kontrolę nad swoimi wschodnimi regionami. Niemal co tydzień martwi żołnierze wracali z frontu w trumnach. Zanim Zełenski wszedł do polityki, zginęło ponad dziesięć tysięcy osób. Czy naprawdę chciał tego urzędu? Czy w ogóle był na to gotowy? Nawet jeśli tak, to dlaczego postanowił zrezygnować z życia aktora i oddalić się od ludzi, których kochał: żony, przyjaciół, zbudowanego wspólnie z nimi biznesu? Czy łaknął władzy? Nudził się?
Nie udzielił żadnej sprytnej ani przekonującej odpowiedzi na te pytania, kiedy udaliśmy się po występie do jego garderoby, aby porozmawiać. Przejrzał się w wielkim lustrze. Większość miejsca na wieszakach po lewej zajmowały wyprasowane smokingi, nie bardzo było gdzie usiąść. Oparł się więc o toaletkę i odpowiedział pytaniem na moje pytanie:
– Ale to wszystko snoby? – Miał na myśli światowych przywódców. – Nie ma wśród nich nikogo fajnego?
Zabrzmiało to jak żart, ale utrzymywał, że pyta poważnie. Zadeklarował, że będzie się spotykać tylko z tymi fajnymi, a „profesjonaliści” zajmą się resztą.
– Nie chcę zmieniać swojego życia. Nie chcę się stać politycznie poprawny. To nie mój styl. – Może była to buta, a może naprawdę nie wiedział, co oznacza ten urząd. Wydawał się szczerze wierzyć, że prezydentura nie wymusi na nim zmiany. Życie showmana nauczyło go tego, czego potrzebował, by odegrać rolę prezydenta, dlatego zamierzał pozostać osobą ukształtowaną przez wcześniejsze doświadczenia. – Jeśli zatracisz siebie, utoniesz w bagnie.
Zrobiło się późno. Wydawał się zmęczony, a przyjaciele już na niego czekali, by razem świętować. Zanim się pożegnaliśmy, zapytałem o alarm bombowy. Co o tym sądzi?
– Cóż, to jest odpowiedź na pańskie pierwsze pytanie – oświadczył, nawiązując do naszej rozmowy o motywach, dla których postanowił startować w wyborach. Powiedział, że klasa polityczna w Kijowie to banda kawalarzy i chuliganów. Ich działalność w ciągu kilku lat doprowadzi do upadku gospodarki. Bezsensowna wojna we wschodniej Ukrainie wykrwawiała państwo. Perorował tak przez chwilę, szafując żartami i metaforami. Utrzymywał, że trzeba ratować Ukrainę przed jej obecnymi przywódcami, których opisał jako zagrożenie dla wszystkiego, co przez całe swoje życie tworzył. – Gdybym nie wystartował, to wszystko wkrótce by przepadło – podkreślił, obejmując gestem lustro i wieszaki. – Tak po prostu. Przepadłoby.
Ani tamtego wieczoru, ani w nadchodzących miesiącach nie przyszło mi do głowy, że pewnego dnia napiszę książkę o Zełenskim. Teraz wydaje się oczywiste, że nasze spotkanie w Pałacu Ukraina otworzyło przede mną drzwi do jej napisania w chwili, kiedy jego zespół po raz pierwszy zaprosił mnie za kulisy i w swoje szeregi. Po wiosennych wyborach prezydenckich kontynuowałem pracę jako korespondent magazynu „Time”. Pisałem o Zełenskim, kiedy próbował rządzić, ustanawiał relacje z Białym Domem Donalda Trumpa, negocjował warunki rozejmu z Rosją Władimira Putina. Byłem obok, kiedy rozmowy z Putinem się załamały, a Rosjanie zaczęli przygotowania do pełnoskalowej inwazji, i pozostałem blisko, kiedy ta inwazja się rozpoczęła.
Przez te lata, gdy wracałem do domu z podróży do Kijowa, ludzie często pytali mnie o charakter Zełenskiego. Moja odpowiedź ewoluowała, jak on sam. Podczas kampanii widziałem w nim naiwnego czarusia przygotowującego się do wejścia w świat cyników, oligarchów i opryszków, którzy nie bez powodu uważali go za łatwy cel. Kiedy jesienią 2019 roku spotkaliśmy się ponownie, w kancelarii, miał już w sobie truciznę tego świata, która pozbawiła go sporej dozy dawnej niewinności. Doświadczenie władzy nie znieczuliło go jednak, jeszcze nie, ale nie przygotowało go też dostatecznie na konfrontację twarzą w twarz z Putinem.
Największe zmiany w Zełenskim – te, które stały się sednem tej książki – zaszły w pierwszych miesiącach nowej fazy rosyjskiej inwazji na Ukrainę, kiedy stał się prezydentem wojennym w dobie natychmiastowej informacji. Uparty, pewny siebie, żądny zemsty, mało dyplomatyczny, brawurowo odważny, odporny na naciski i bezwzględny wobec tych, którzy wejdą mu w drogę – skanalizował gniew i waleczność swoich współobywateli, a następnie jasno i zwięźle przekazał je światu, stając się symbolem hartu ducha, o jakim marzą przywódcy w takich sytuacjach. Niemniej to umiejętności, które szlifował przez ponad dwadzieścia lat kariery scenicznej i filmowej jako aktor i producent, przesądziły o jego skuteczności w toczeniu tej wojny, wojny wymagającej od Ukraińców nie tylko utrzymania światowego zainteresowania, lecz także pozyskania sympatii ludzi i rządów na całym świecie. Nowoczesna technologia wyposażyła go w środki do wykonania zadania. Oficjalnie przyjaciele i pracownicy Zełenskiego powtarzali, że zawsze miał on cechy gwarantujące, że sobie poradzi. Nieoficjalnie przyznawali, że szokuje ich jego nowa osobowość. Ukraińcy nie wierzyli, że stanie na wysokości zadania. Ja też nie wierzyłem.
W pierwszych godzinach pełnoskalowej inwazji jego sukces jako przywódcy polegał na tym, że odwaga jest zaraźliwa. Rozprzestrzeniła się w szeregach ukraińskich polityków, kiedy wszyscy pojęli, że prezydent zostaje. Inni urzędnicy odpowiedzialni za zarządzanie państwem poszli w jego ślady. Zamiast uciekać i ratować życie, Ukraińcy sięgnęli po to, co mieli pod ręką, i poszli bronić swoich miast i wsi przed armią najeźdźcy wyposażoną w czołgi i myśliwce.
Jak dużą część zasługi należy w tym wypadku przypisać Zełenskiemu? W pierwszym dniu nowej fazy inwazji poinformowano go, że Rosjanie zamierzają zająć Kijów i obalić rząd, a on wydał rozkaz powstrzymania ich za wszelką cenę. Ukraińskie siły zbrojne nie potrzebowały jednak jego polecenia, by bronić stolicy. Machina oporu została już wprawiona w ruch, i to nie Zełenski stał u steru. Miesiącami bagatelizował ryzyko pełnoskalowej wojny, nawet kiedy amerykański wywiad ostrzegał, że jest ona nieunikniona. Gdy się zaczęła, dał dowódcom wojskowym pełną swobodę na polu bitwy, a sam skupił się na tym wymiarze prowadzenia wojny, w którym mógł być najbardziej skuteczny: na utrzymywaniu Ukrainy na pierwszych stronach gazet i przekonywaniu świata, by pomógł.
To napędzało go na początku inwazji i zadecydowało o jego reakcji na mój plan napisania książki. Miał ambiwalentny stosunek do tego pomysłu. Trwała wojna, jego przesłanie musiało przebić się do opinii publicznej w kilka sekund, a media społecznościowe dawały mu tę moc. Tak jak telewizja. Z kolei pisanie książki to długi proces. Nieraz dał mi też do zrozumienia, że mój pomysł jest przedwczesny. Był prezydentem trzeci rok, miał czterdzieści parę lat, nie przeżył tyle, nie osiągnął dość, aby koncentrować się na swojej biografii.
– Nie jestem jeszcze taki stary – powiedział mi pewnego dnia z uśmiechem.
Co więcej, w trakcie wojny trudno przewidzieć, jak skończy się poświęcona jej książka. Gdy wiosną 2022 roku, pięćdziesiątego piątego dnia rosyjskiej inwazji na pełną skalę, po raz pierwszy rozmawialiśmy o tym w jego gabinecie, zapytał, kiedy zamierzam zakończyć książkę. Odparłem, że chcę opisać mniej więcej pierwszy rok pełnoskalowej wojny, a potem publikować. Mina mu zrzedła, kiedy to usłyszał.
– Myślisz, że ta wojna nie skończy się w ciągu najbliższego roku?
Ostatecznie pisanie zajęło mi grubo ponad dwanaście miesięcy, a wojna trwała nadal. W pierwszym roku pochłonęła setki tysięcy istnień, przesiedliła miliony i w trzy dekady po zakończeniu zimnej wojny pozbawiła świat złudzeń co do trwałości pokoju w Europie. Choć obaj mieliśmy nadzieję, że walki zakończą się zdecydowanym zwycięstwem Ukraińców, że rosyjska próba podporządkowania sobie lub unicestwienia sąsiada skończy się wyrokami dla przestępców wojennych z Moskwy, Zełenski wiedział równie dobrze jak wszyscy, że stosunek sił nie przemawia na jego korzyść. Tak czy inaczej pozwolił mi pisać dalej.
Gdyby epicentrum tej wojny dało się określić zestawem współrzędnych, prowadziłyby one zapewne do biura Zełenskiego w kijowskiej dzielnicy rządowej – do kancelarii prezydenta przy ulicy Bankowej 11, za zabarykadowaną bramę, do ciemnych, staromodnych pokoi. W pierwszym roku pełnoskalowej inwazji prezydent i jego ludzie pozwolili mi tam spędzać mnóstwo czasu, obserwować ich pracę, przeprowadzać z nimi wywiady na temat sytuacji na froncie, konfliktów w administracji, ich nadziei, planów, obaw i wspomnień. Po jakimś czasie miejsce to zaczęło się wydawać znajome, chwilami nawet normalne, pomimo alarmów przeciwlotniczych. Wszyscy do mnie przywykli. Żartowaliśmy razem, piliśmy kawę, czekaliśmy, aż spotkanie zacznie się lub skończy, polegaliśmy na żołnierzach, nieodstępujących nas na krok, ostrzegających przed zagrożeniami, służących nam za przewodników, kiedy oświetlali latarkami ciemne korytarze i pokoje, w których sypiano na podłodze.
Niektóre osoby z otoczenia Zełenskiego, zwłaszcza te odpowiedzialne za jego bezpieczeństwo, nie zawsze zgadzały się z tym, jak szeroki dostęp do siebie dał mi prezydent, zwłaszcza kiedy zapraszał mnie do wspólnego podróżowania na front. Nigdy nie wyjaśnił, dlaczego to robił. Jego personel powiedział tylko, że prezydent ufa w szczerość mojej relacji. Znał moją pracę i rozumiał, że nie zrealizuję swojego zamierzenia z daleka. Pracowałem z Kijowa, z przerwami, od 2009 roku – praktycznie przez całą swoją dziennikarską karierę. To miasto stało się dla mnie drugim domem. Połowa mojej rodziny jest ukraińska. Druga połowa rosyjska. Mój ojciec wychowywał się w środkowej Ukrainie, niedaleko rodzinnego miasta Zełenskiego. Poznał moją matkę na przedmieściach Moskwy, gdzie mieszkaliśmy przez sześć pierwszych lat mojego życia, zanim w 1989 roku, dwa lata przed upadkiem Związku Radzieckiego, uciekliśmy do Stanów Zjednoczonych. W San Francisco mówiło się u nas w domu po rosyjsku, potem w tym języku porozumiewałem się z Zełenskim.
Na Bankowej moim głównym celem stało się spisywanie historii toczącej się wojny, próba zrozumienia wydarzeń, które doprowadziły do rosyjskiej inwazji, i upamiętnienie sposobu, w jaki doświadczali jej Zełenski i jego ludzie. Ku mej frustracji nie prowadzili dzienników, w żaden sposób nie rejestrowali wydarzeń albo nie chcieli się tym ze mną dzielić. Wiadomości tekstowe i zdjęcia, które pokazywali mi w telefonach, mogły uchwycić tylko skrawki emocji, ułamek tego wyczerpania i lęku. Prezydent miał w zwyczaju odpowiadać na wiadomości ikoną uniesionego kciuka, co trudno było zinterpretować. Kiedy w rozmowie poruszałem temat jego przeżyć wewnętrznych, stawał się nieobecny i lakoniczny, uciekał się do żartów albo uników zaciemniających obraz tego, jak zmieniła go wojna.
Z czasem ujawniał coraz więcej, ale nasze wywiady nie wystarczyłyby do napisania tej książki. Musiałem pozyskać wypowiedzi jego przyjaciół i wrogów, doradców, ministrów, personelu, jak również – a może przede wszystkim – jego żony, pierwszej damy Ołeny Zełenskiej. To ona najbardziej przyczyniła się do doprecyzowania szczegółów, a przy licznych okazjach poprawiała też relacje męża z różnych wydarzeń. Dopiero wzięte razem historie ze wszystkich tych źródeł, z ust wszystkich tych świadków ujawniły o przywództwie Zełenskiego w czasie wojny to, czego sam ujawnić bym nie zdołał. Niekiedy w środku rozmowy prezydent wzywał ochroniarza albo kogoś z personelu, aby zweryfikował szczegóły. Często okazywało się, że inaczej zapamiętali oni różne rzeczy.
Tak bywa ze wspomnieniami. Czasami nas zwodzą. Niektóre z tych przekłamań zapewne znalazły się w tej książce pomimo moich wysiłków, aby je wyplenić. Za część błędów ponoszę odpowiedzialność ja, ponieważ kogoś źle zrozumiałem albo źle zapisałem szczegóły. Czasem wspomnienia moich rozmówców mogą się okazać nieprecyzyjne, również wspomnienia prezydenta. Nie winiłbym ich za to. Jak powiedział mi jeden z doradców Zełenskiego o pierwszych tygodniach pełnoskalowej inwazji:
– Każdy nowy dzień całkowicie wymazywał ten wcześniejszy: to, gdzie się było, to, co się działo.
Wydaje się, że to normalny odruch w czasach śmiertelnego niebezpieczeństwa. Umysł działa w trybie przetrwania, a nie zapamiętywania.
Byłem naocznym świadkiem wielu opisanych tu wydarzeń, ale mnóstwo z nich znam jedynie z relacji innych osób. Niektórzy rozmawiali ze mną w ich trakcie albo tuż po, kiedy wspomnienia są jeszcze świeże, zanim staną się uzgodnioną narracją na temat tego, co zaszło. Robiłem, co w mojej mocy, by weryfikować fakty na podstawie licznych źródeł i załączać te relacje, które mówią najwięcej, są najważniejsze dla powszechnego rozumienia tej wojny. Według mojej wiedzy wszystkie one są prawdziwe.
Nie zawsze ukazują one Zełenskiego w korzystnym świetle. Czasami jego zalety, takie jak odwaga, sprowadzały na niego niebezpieczeństwo nieuzasadnione powagą sprawy. Nieraz, kiedy podążałem jego śladem, marzyłem, by czuł więcej tego strachu, który widziałem na jego twarzy tamtego wieczoru w Pałacu Ukraina. Strach może nas chronić. Może popchnąć nas do ucieczki. Prezydencka umiejętność zarządzania nim, przezwyciężania go, ma wiele wspólnego z tym, jak Ukraina uporała się z zagrożeniem dla swego istnienia. Może się wydawać, że inna droga życiowa lepiej przygotowałaby Zełenskiego do przewodzenia krajowi podczas wojny. Teraz jednak, kiedy patrzę wstecz, wcale nie jestem tego taki pewien.