Ograniczona do minimum akcja powieści “Stoner” jest jednocześnie prosta i porywająca. Tutaj nie dzieje się nic i dzieje się wszystko. John Williams sportretował w niej życie przemijające w mgnieniu oka, które można byłoby podsumować krótkim stwierdzeniem: jeszcze nic się nie zdarzyło, a już jest po wszystkim.


“Stoner” to żywot zwykłego człowieka. Egzystencja tytułowego bohatera odzwierciedla losy setek tysięcy ludzi. Jest do bólu typowa, pozbawiona zwrotów akcji, przebiega według dobrze znanego schematu, w którym znajduje się czas dzieciństwa, okres edukacji, zakochanie, małżeństwo, założenie rodziny. Lata płyną i nie dzieje się tak naprawdę nic interesującego, chociaż realizuje się scenariusz życia, o którym przywykło się mówić, że jest spełnione.

William Stoner odnalazł swoje miejsce na świecie, spotkał kobietę, którą bardzo pokochał, chociaż małżeństwo nie dało mu szczęścia ani poczucia głębokiej więzi, miał pracę dającą mu satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa, a gdy umarł, szybko został zapomniany. Nie dokonał niczego, co odznaczyłoby się w dziejach świata lub choćby lokalnej społeczności. Czy to jest temat na wciągającą książkę? Trudno uwierzyć, ale tak. John Williams opisał losy swojego bohatera w sposób tak absorbujący, że nie odłożycie tej książki, zanim nie przeczytacie ostatniej strony. Jest napisana prostym, przystępnym językiem, z lekkością i przejrzystością. Skromna w swej formie mówi wiele o każdym z nas, niesie uniwersalne przesłanie.

Opowiada o tym, że dzieciństwo nas w pewnym stopniu i na pewien czas definiuje, ale wyjazd na studia i oderwanie się od środowiska, z którego pochodzimy może dać każdemu z nas szansę aby dokonać własnych wyborów i inaczej pokierować życiem, niż wynikałoby to z narzuconego urodzeniem kierunku. Przypomina, że każdy z nas, w mniejszym lub większym stopniu podlega presji globalnych wydarzeń dziejowych i dociera do do momentu, gdy okoliczności zmuszają go do odniesienia się do nich. Nawet jeśli tym odniesieniem jest świadoma bierność. Podpowiada, że siła miłości pozwala wyjść poza ograniczenia własnego charakteru, może na przykład uczynić człowieka skrajnie skrytego i nieśmiałego, nieustępliwym. Natomiast praca zgodna z predyspozycjami przyniesie poczucie bezpieczeństwa i przynależności, nieodzowne by poczuć się dobrze w swoim życiu. Tak czuje się William Stoner – wystarczająco dobrze. Brak wielkich pragnień, przyjmowanie z pokorą tego, co przynosi mu los, zadowolenie z tego co ma, składają się na jego spokojną egzystencję, całkowite pogodzenie się z losem. Nie przeżywa wielkich emocji, o nic nie walczy, niczego nie ryzykuje. Jest, a później go nie ma.

Brak wielkich pragnień, przyjmowanie z pokorą tego, co przynosi mu los, zadowolenie z tego co ma, składają się na jego spokojną egzystencję, całkowite pogodzenie się z losem.

Współczesny czytelnik może mieć z tą postawą Stonera pewien kłopot, dlatego że proste życie nie obfitujące w zgoła żadne zdarzenie, jakie nadałoby się na treść wpisu w mediach społecznościowych, uznawane jest obecnie za coś, co po prostu nie powinno mieć miejsca. Kolekcjonujemy wrażenia, chcemy wszystkiego więcej i bardziej, spisujemy listy przeżyć, jakich zamierzamy doświadczyć przed śmiercią, ulepszamy, zmieniamy modele, szukamy do skutku, rozumianego jako ostateczna, a później jeszcze bardziej ostateczna satysfakcja. I tak bez końca. A William Stoner po prostu jest. Bez rewolucji pokonuje kolejne życiowe etapy, nie poddaje się ani zwątpieniu ani nadziei, przyjmuje z pokorą nadchodzące zdarzenia i zmiany. Czego nie można powiedzieć o jego żonie – ta postać, Edith, jest uwięziona w pułapce niespełnienia, chociaż wiedzie dokładnie to samo życie co jej mąż. Dla Edith zwyczajność, powtarzalność, bezpieczna codzienność to zdecydowanie za mało.

W powieści tej znajdziemy jeszcze atmosferę amerykańskiego miasteczka uniwersyteckiego w pierwszej połowie XX wieku, okres naznaczony dwiema światowymi wojnami, rozgrywającymi się wprawdzie za oceanem, jednakże mimo wszystko odciskającymi swoje piętno na życiu przeciętnego człowieka żyjącego daleko od linii frontu. Mają swój urok opisy prostego życia rodziców głównego bohatera i jego awansu społecznego, który dokonał się dzięki edukacji i odkrytej niespodziewanie miłości do literatury. W pamięci pozostają również emocje, które – o dziwo – wzbudza pozbawiony emocji bohater. Jego bierność, spokojne przemieszczanie się wraz z nurtem upływającego czasu, godne przyjmowanie złych wiadomości, mają w sobie coś pociągającego, wzbudzającego współczucie, zdumienie, wzruszenie. Z tego powodu “Stoner” pozostaje z czytelnikiem jeszcze przez długi czas po lekturze książki. Nikodem Maraszkiewicz

John Williams, Stoner, Przekład: Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry, Premiera: 22 lutego 2023

 

 

John Williams
Stoner
Przekład: Maciej Stroiński
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 22 lutego 2023
 

1

William Stoner zaczął studia na Uniwersytecie Missouryjskim w 1910 roku, gdy miał dziewiętnaście lat. Osiem lat później, pod koniec pierwszej wojny światowej, otrzymał stopień doktora i posadę wykładowcy na swojej uczelni, gdzie pracował aż do śmierci w 1956 roku. Doszedł tylko do stanowiska adiunkta i zapisał się w pamięci niewielu swoich studentów. Gdy umarł, koledzy z pracy, żeby uczcić jego pamięć, podarowali średniowieczny manuskrypt bibliotece uczelnianej. Manuskrypt dalej spoczywa w Zbiorze Rękopisów i Wydawnictw Rzadkich i nosi inskrypcję: „Dar dla Biblioteki Uniwersytetu Missouryjskiego pamięci doktora Williama Stonera z Instytutu Anglistyki. Koledzy”.
Jeśli jakiś student natrafi na to nazwisko, może przy okazji postawi sobie pytanie, kim był William Stoner, ale niekoniecznie wystarczy mu ciekawości na szukanie odpowiedzi. Za życia Stonera jego znajomi z uczelni niezbyt go cenili, a dzisiaj nieczęsto o nim wspominają. Starszym wykładowcom jego imię i nazwisko mimochodem przypomina, jaki koniec ich też czeka, młodszym za to nic nie mówi, nie przywodzi na myśl wspomnień i nie kojarzy się z niczym, co by miało związek z nimi lub z ich drogą zawodową.
Urodził się w 1891 roku w małym gospodarstwie rolnym pośrodku stanu Missouri opodal miasteczka Boonville, jakieś sześćdziesiąt kilometrów od miasta Columbia, siedziby uczelni. Był dzieckiem młodych rodziców – ojciec miał dwadzieścia pięć lat, kiedy syn się rodził, a matka ledwo dwadzieścia – ale jemu zawsze, od maleńkości, zdawali się starzy. Ojciec w wieku lat trzydziestu już wyglądał na pięćdziesiąt; przygarbiony od harówki, patrzył bez nadziei na suchy kawałek ziemi, który żywił ich rodzinę. Matka podchodziła do życia cierpliwie, jakby było długą chwilą, którą należy przeczekać. Oczy miała jasne, pozbawione blasku, wokół nich pierwsze zmarszczki podkreślone siwiejącymi rzadkimi włosami, gładko czesanymi, upiętymi w kok.
William Stoner, od kiedy pamiętał, pomagał przy gospodarstwie. Od szóstego roku życia doił słabowite krowy, karmił świnie w chlewie niedaleko domu i zbierał malutkie jajka od kur chudych jak patyki. Zawsze miał coś do zrobienia, kiedy więc chodził do szkoły dwanaście kilometrów w jedną stronę do wsi, budził się przed świtem, a kładł po zmroku. Jako siedemnastolatek zaczynał się garbić od ciężaru obowiązków.
Nie mieli sąsiadów, a William nie miał rodzeństwa; trzymało ich razem to, że tyle było roboty. Wieczorem siadali w trójkę w małej kuchni przy lampce naftowej, wpatrzeni w jej żółty płomień; często po kolacji, zanim poszli spać, mijała godzina ciszy, w której było słychać tylko, kiedy ktoś poruszył się ospale na krześle lub belka pod stropem zatrzeszczała ze starości.
Dom postawiono mniej więcej na planie kwadratu, a niemalowane belki odrzwi i werandy już się zapadały. Od zewnątrz budynek przybrał z wiekiem barwy wysuszonej gleby: brązy i szarości przetykane bielą. Z jednej strony domu był podłużny salon, a w nim parę krzeseł i grubo ciosanych stolików, obok niego kuchnia, w której siadywali razem, gdy mieli chwilkę dla siebie. Z drugiej strony dwie sypialnie, w każdej metalowe łóżko o emaliowanej ramie białego koloru, krzesełko z oparciem, stolik, na nim lampa i miednica. Podłogi z surowych desek, starych, popękanych i nierówno ułożonych; pył wpadał w szczeliny, a matka Stonera codziennie go wymiatała.
Syn odrabiał lekcje tak, jak wykonywał domowe obowiązki, tyle że z mniejszym wysiłkiem. Kiedy wiosną 1910 roku skończył szkołę średnią, myślał, że teraz dostanie więcej do roboty w polu, wyglądało bowiem na to, że ojcu ostatnio idzie coraz wolniej i szybciej się męczy.
Lecz pod koniec wiosny, gdy wieczorem przyszli z pola, gdzie we dwóch plewili kukurydzę, ojciec powiedział Williamowi po kolacji:
– Tydzień temu wpadł agronom.
William podniósł głowę znad biało-czerwonej kraciastej ceraty, która równo zakrywała okrągły stół w kuchni. Nic nie odpowiedział.
– Mówi, że w Columbii otworzyli w wyższej szkole kierunek rolnictwo. Mówi, żebyś poszedł. Nauka trwa cztery lata.
– Cztery lata – odezwał się William. – Dużo to kosztuje?
– Mógłbyś pomagać za spanie i stołowanie – odpowiedział ojciec. – Matka ma kuzyna, który mieszka pod miastem. Dostałbyś książki i tak dalej. A ode mnie co miesiąc dwa lub trzy dolary.
William rozpostarł dłonie na ceracie, mętnie lśniącej w świetle lampy. Najdalej był w Boonville, dwadzieścia kilometrów od domu. Przełknął ślinę dla otuchy.
– Dacie sobie sami radę? – spytał.
– Poradzimy sobie z mamą. Połowę pola obsieję pszenicą. Mniej będzie przy tym roboty.
William popatrzył na matkę.
– Mamo?
– Słuchaj się ojca – powiedziała zgasłym głosem.
– Mam jechać? – zapytał, jakby licząc, że zaprzeczą. – Naprawdę?
Ojciec wiercił się na krześle. Spojrzał na swoje olbrzymie paluchy i na brud pod paznokciami już nie do wymycia. Splótł i uniósł dłonie niczym do modlitwy.
– Ja szkół nie kończyłem – rzekł, patrząc sobie na ręce. – Po szóstej klasie poszedłem na rolę. Nie chciałem się uczyć. A teraz to sam już nie wiem. Ziemia coraz bardziej sucha, ciężej się uprawia. Nie rodzi jak kiedyś, kiedy byłem mały. Agronom powiedział, że znają nowe sposoby i uczą tego na studiach. Może dobrze mówi. Czasem przy robocie myślę… – zawiesił głos. Ścisnął i opuścił dłonie. – Myślę sobie… – Skrzywił się na widok swoich własnych palców. – Idź się uczyć od jesieni. O nas nic się nie martw.
To była najdłuższa wypowiedź ojca, jaką Stoner w życiu słyszał. Jesienią pojechał do miasta Columbia i zapisał się na pierwszy rok studiów na kierunku rolnictwo.
Do Columbii wziął ze sobą nowy garnitur z czarnego sukna zamówiony wysyłkowo z katalogu Sears & Roebuck za pieniądze matki ze sprzedaży jajek, znoszone palto po ojcu, niebieskie serżowe spodnie, w których raz na miesiąc chodził do kościoła metodystów w Boonville, dwie białe koszule, dwie zmiany odzieży roboczej, a w kieszeni dwadzieścia pięć dolarów, które ojciec pożyczył od sąsiada pod zastaw ozimej pszenicy. Stoner szedł pieszo od Boonville, dokąd rodzice dowieźli go wcześnie rano gospodarską linijką ciągniętą przez muła.
Był to ciepły dzień jesienny i kurzyło się na drodze z Boonville do Columbii. Stoner uszedł już prawie godzinę, kiedy podjechała do niego furmanka i woźnica spytał, czyby go nie podwieźć. Stoner skinął głową, potwierdził, że chętnie, i usiadł na koźle. Jego spodnie z serży były do kolan czerwone od kurzu, na ogorzałej od słońca i wiatru twarzy miał zaschniętą warstwę brudu tam, gdzie pył zmieszał się z potem. Podczas długiej jazdy niezdarnie otrzepywał spodnie i rozczesywał palcami proste, zapiaszczone, odstające włosy.
Dojechali do Columbii późnym popołudniem. Woźnica wysadził Stonera przy wjeździe do miasta i pokazał na budynki w cieniu wielkich wiązów.
– To jest twoja szkoła wyższa – powiedział. – Tu będziesz chodził się uczyć.
Kiedy woźnica odjechał, Stoner stał przez parę minut w zupełnym bezruchu, gapiąc się na gmachy. Pierwszy raz widział na oczy coś tak imponującego. Budynki z czerwonej cegły rozciągały się za szerokim pasem zieleni poprzecinanym kamiennymi alejkami i rabatkami. Stoner patrzył osłupiały, ale poczuł też od razu spokój i pogodę ducha, jakich dotąd nie znał. Choć późno już się robiło, przez dłuższą chwilę obchodził teren uczelni i nieśmiało się przyglądał, jakby nie miał tam prawa wstępu.
Zdążyło się prawie ściemnić, zanim zapytał przechodnia, którędy do Ashland Gravel, drogi prowadzącej do gospodarstwa pana Jima Foote’a, brata ciotecznego matki, u którego miał pomagać. Do białego drewnianego jednopiętrowego domu, gdzie miał odtąd mieszkać, doszedł już po zmroku. Nie znał państwa Foote’ów, niezręcznie mu zatem było zjawiać się tak późno.
Przywitano go skinieniem głowy i uważnie obejrzano. Stoner stał przez chwilę w progu, zupełnie nie wiedząc, co ze sobą zrobić, aż Jim Foote zaprosił go gestem do środka, do niewielkiej ciemnej sieni pełnej wyściełanych mebli i bibelotów na lśniących mętnie stolikach. Wszedł, ale nie usiadł.
– Jadłeś już kolację? – zapytał go Foote.
– Jeszcze nie, proszę pana – odpowiedział Stoner.
Pani Foote’owa kiwnęła na niego palcem i po cichu wyszła. Stoner ruszył za nią przez pokoje w stronę kuchni, gdzie mu pokazała, by usiadł przy stole. Postawiła przed nim pełen dzbanek mleka i ostygłe kawałki chleba kukurydzianego. Wypił parę łyków, ale chleba do ust nie wziął, bo nie przełknąłby z przejęcia.
Foote wszedł do kuchni i stanął przy żonie. Był niskim mężczyzną, miał nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu, wychudłą twarz i spiczasty nos. Ona za to była tęga i o dziesięć centymetrów wyższa. Patrzyła zza okularów bez oprawek, zaciskając wąskie usta. Stali tak oboje, łapczywie się przyglądając, jak Stoner popija mleko.
– Jeść i pić dać bydłu i nakarmić świnie rano – odezwał się nagle Foote.
Stoner spojrzał z pustką w oczach.
– Co?
– To masz rano do zrobienia przed pójściem do szkoły – odpowiedział Foote. – Wieczorem to samo, a jeszcze pozbierać jajka i wydoić krowy. W wolnej chwili narąb drewna. A w sobotę i niedzielę przy robocie mi pomożesz.
– Oczywiście, wujku – odparł Stoner.
Foote obrzucił go badawczym spojrzeniem.
– Studia – powiedział i pokręcił głową.
I odtąd Stoner przez dziewięć miesięcy dawał bydłu jeść i pić, karmił świnie, zbierał jajka, doił krowy i rąbał drewno na opał za spanie i stołowanie. Oprócz tego orał i bronował pole, wykopywał pniaki (zimą musiał się przebijać przez warstwę zmarzniętej gleby) i ubijał masło dla pani Foote’owej, która patrzyła i kiwała głową z posępnym zadowoleniem, gdy drewniana maselnica miarowo wzburzała mleko.
Umieszczono go na poddaszu w dawnym magazynku. Z mebli miał tylko metalowe łóżko o wygiętej czarnej ramie, wypchany pierzem cienki materacyk, stolik o pękniętym blacie, a na nim lampkę naftową, obok koślawe krzesło z oparciem i sporą skrzynię służącą za biurko. Zimą ciepło dochodziło tylko z dołu przez podłogę. Siedział owinięty wyliniałym kocem i dziurawą derką, które dostał od gospodarzy, i chuchał na dłonie, by nie drzeć papieru, przewracając kartki książki.
Do nauki przykładał się jak do pracy w gospodarstwie: gruntownie, sumiennie i ani z przykrością, ani z przyjemnością. Średnią ocen z egzaminów miał po pierwszym roku studiów ciut poniżej czwórki. Cieszył się, że nie jest gorsza, i nie martwił, że nie lepsza. Zdążył się nauczyć wielu nowych rzeczy i na tej podstawie uznał, że na drugim roku będzie nie inaczej.
Lato spędził u rodziców, żeby pomóc im przy żniwach. Kiedy ojciec go zapytał, jak mu się studiuje, powiedział, że dobrze. Ojciec tylko kiwnął głową i nie wracał do tematu.
I dopiero po wakacjach, wróciwszy do miasta, William Stoner pojął, dlaczego poszedł na studia.
Na drugim roku był już szerzej znany i rozpoznawany. Zawsze, przy każdej pogodzie chodził w tym samym ubraniu: w czarnym garniturze z sukna i białej koszuli z kowbojskim krawatem. Nadgarstki wystawały mu z przykrótkich rękawów, a zbyt szerokie nogawki majtały mu się na nogach, jakby strój miał po kimś innym.
Jego gospodarze wciąż mu dokładali pracy, żeby się nim wysługiwać, a w długie wieczory Stoner siedział u siebie w pokoju i systematycznie powtarzał materiał z zajęć. Był na studiach inżynierskich, kierunek rolnictwo, i w trzecim semestrze miał do zaliczenia dwa przedmioty podstawowe: wykład z gleboznawstwa i ogólnouczelniany semestralny zarys historii literatury angielskiej, zwany też kanonem, dla wszystkich obowiązkowy, mimo że raczej pro forma.
Całkiem nieźle sobie radził z kursami kierunkowymi, chociaż wymagały sporego nakładu pracy i zapamiętania wielu wiadomości. Gleboznawstwo nawet go zaciekawiło. Do głowy by mu nie przyszło, że te brązowawe grudy, które orał i bronował, od kiedy był mały, są czymś więcej niż grudami, i już zaczynało świtać mu powoli w głowie, że wiedza ze studiów, stale poszerzana, może mu się przydać, gdy wróci na wieś do ojca. Lecz obowiązkowe zajęcia z kanonu literatury nie dawały mu spokoju, nurtowały go. Pierwszy raz w życiu spotkał się z czymś takim.
Przedmiot prowadził pan w średnim wieku, niewiele po pięćdziesiątce. Nazywał się Archer Sloane i do wykładania podchodził jakby z pogardą i lekceważeniem, zdawał się bowiem uważać, że i tak nie zrozumieją, co on do nich mówi, tak więc nawet się nie starał. Studenci go nie lubili i raczej się go bali, a on nie ukrywał, że troszeczkę go to bawi. Był średniego wzrostu, twarz miał pociągłą, gładko ogoloną, o głębokich zmarszczkach. W nerwowym odruchu rozczesywał dłonią szopę siwych loków. Mówił płaskim, oschłym tonem, całkiem beznamiętnie przez ściągnięte, prawie nieruchome usta. Jego chude długie palce ruszały się za to zgrabnie i wymownie, jakby miały, zamiast głosu, nadawać kształt słowom.
Już po zajęciach, kiedy Stoner wykonywał obowiązki w gospodarstwie albo uczył się u siebie na poddaszu w pokoiku bez okien, mrużąc powieki w bladym świetle lampki, nierzadko łapał się na tym, że obraz tego człowieka powraca mu w myślach. Z trudem przypominał sobie twarze innych wykładowców albo zagadnienia, które omawiali. Stale natomiast gdzieś u progu świadomości tkwiła mu postać Archera Sloane’a z jego szorstkim tonem, którym od niechcenia rzucał coś o Beowulfie lub też o którymś dystychu Chaucera.
Na kursie z literatury, jak się okazało, szło Stonerowi gorzej niż na innych. Chociaż znał na pamięć nazwiska, tytuły, daty i epoki, ledwo zdał pierwsze kolokwium. Na drugim było nie lepiej. Czytał bez ustanku zadane lektury, przez co zaczął się opuszczać w nauce innych przedmiotów. Jednak słowa, które widział, wciąż były tylko z papieru i Stoner nie mógł zrozumieć, po co mu to wszystko.
I głęboko dumał nad tym, czego słuchał na zajęciach u Archera Sloane’a, jak gdyby w suchym wywodzie podawanym bez emocji kryła się jakaś podpowiedź, wskazówka na życie, którą mógłby się kierować; pochylał się nad pulpitem niewygodnego, zbyt wąskiego krzesła, tak mocno trzymając się jego brzegów, że skóra na kłykciach biało mu się odcinała na tle stwardniałych opalonych dłoni; marszczył brwi z przejęcia i przygryzał dolną wargę. Im rozpaczliwiej Stoner i jego koledzy z grupy wsłuchiwali się w słowa wykładu, tym wyraźniej wybijała się pogarda w głosie Sloane’a. Aż pewnego razu pogarda przeszła we wściekłość i skupiła się na jednym tylko Williamie Stonerze.
Zdążyli omówić dwie sztuki Szekspira, a pod koniec tygodnia zabrali się do sonetów. Studenci siedzieli niepewni, spięci i w lekkim popłochu przed tym nonszalancko snującym się panem, który popatrywał na nich zza katedry. Przeczytawszy na głos sonet siedemdziesiąty trzeci, Sloane obrzucił salę badawczym spojrzeniem i zacisnął usta w ponurym uśmiechu.
– O czym jest ten sonet? – spytał i zawiesił głos, spoglądając na słuchaczy i złośliwie licząc na brak odpowiedzi. – Może pan Wilbur nam powie?
Cisza.
– Pan Schmidt?
Ktoś zakaszlał. Sloane zwrócił jasne oczy o mrocznym wejrzeniu prosto na Stonera.
– W takim razie pan. Proszę nam powiedzieć, o czym jest ten sonet.
Stoner przełknął ślinę, próbując otworzyć usta.
– Jest to sonet, panie Stoner – powiedział oschle Sloane – utwór poetycki czternastowersowy o określonej formie i budowie, które zapewne opanował pan na pamięć. Został napisany w języku angielskim, którym posługuje się pan od pewnego czasu, jak wolno przypuszczać. Autorem sonetu jest pan William Szekspir, nieżyjący już poeta, ale wciąż czytany i ceniony przez niektórych.
Sloane jeszcze przez chwilę przyglądał się Stonerowi, aż oczy mu się zamgliły i zapatrzył się gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem. Zaczął mówić wiersz ponownie, tym razem z pamięci, głębszym, łagodniejszym tonem, jak gdyby sam się przemienił w dźwięki i melodię tekstu.

Ujrzysz we mnie tę porę roku, gdy zielone
Liście żółkną i rzedną, aż żadnego nie ma
Na drżącym z zimna drzewie, którego koronę
Wypełniał śpiew, lecz dzisiaj pusta jest i niema.
We mnie ujrzysz ten schyłek dnia, gdy resztka słońca
Gaśnie z wolna, sprawiając, że dzień od zachodu
Pochłania krok po kroku ciemność gęstniejąca,
Noc, ów sobowtór śmierci, kres trosk i zawodu.
We mnie ujrzysz powolne ognia dogasanie,
Żar, który swoją młodość, grę płomieni żwawą,
Obrócił w popiół – własne śmiertelne posłanie,
Gdzie skona tym strawiony, co było mu strawą.
Ujrzysz – lecz zaczniesz odtąd, zwykłym serca prawem,
Kochać goręcej to, co stracić masz niebawem[1].

Gdy zapadła cisza, ktoś w sali odchrząknął. Sloane jeszcze powtórzył ostatnie linijki, lecz już swym bezbarwnym głosem:

Ujrzysz – lecz zaczniesz odtąd, zwykłym serca prawem,
Kochać goręcej to, co stracić masz niebawem.

Znowu spojrzał na Stonera i powiedział szorstko:
– Sam Szekspir mówi do pana z odległości trzech stuleci. Czy pan go w ogóle słyszy?
Do Williama Stonera dotarło tymczasem, że wstrzymał oddech już kilka chwil temu. Wolno wypuścił powietrze, czując wyraźnie, jak ubranie się porusza na jego klatce piersiowej. Oderwał spojrzenie od Archera Sloane’a i rozejrzał się po sali. Światło wpadało przez okna ukośnie, osiadając na twarzach współsłuchaczy, jak gdyby biło z ich wnętrza, przełamując półmrok; kiedy któryś student mrugnął, cień cieniutkich rzęs padł mu na meszek policzka jaśniejący w słońcu. Stoner poczuł, że jego pięści wypuszczają pulpit z mocnego uścisku. Obracał dłońmi, żeby się im przyjrzeć, zdziwiony brązem ich skóry i zachwycony wykrojem paznokci na tle krągławych opuszek; miał przy tym wrażenie, że wyczuwa obieg krwi w swoich wąskich żyłach i drobnych tętnicach; krew łagodnie pulsowała, rozlewając się ukradkiem przez palce na całe ciało.
Sloane znów się odezwał:
– Co on panu mówi? O czym jest ten sonet?
Oczy Stonera dopiero po chwili wolno się podniosły.
– Jest o… – odpowiedział i troszeczkę uniósł ręce. Patrzył jak przez mgłę, szukając spojrzeniem postaci Archera Sloane’a. – Jest o… – powtórzył i nie wiedział, jak dokończyć.
Sloane przyjrzał mu się ciekawie, po czym kiwnął głową i powiedział do studentów:
– To tyle na dzisiaj.
Odwrócił się i wyszedł, nie spojrzawszy na nikogo.
William Stoner prawie nie zwrócił uwagi, że inni już wstali i w ogólnym zgiełku, szurając butami, opuścili audytorium. Przez parę minut po wyjściu kolegów siedział nieruchomo, spoglądając w dół na wąskie klepki podłogi odarte z lakieru i od dawna wyślizgane przez wiercących się studentów, których już nie pozna. Przesunął stopami po gołej posadzce, słuchając odgłosu tarcia i wyczuwając chropowatość pod podeszwą. Po chwili wstał z krzesła i nieśpiesznie wyszedł z sali.
Odczuł przez ubranie lekki chłód późnej jesieni. Rozejrzał się wokół i zobaczył nagie sękate gałęzie, które wiły się i gięły na tle szarawego nieba. Inni studenci, śpieszący się na wykłady, przechodzili blisko niego; słyszał gwar ich rozmów i stukot obcasów o kamienny chodnik; widział ich zziębnięte twarze, które pochylali, żeby się osłonić przed lekkim wietrzykiem. Patrzył na nich z ciekawością, jakby pierwszy raz ich widział, i czuł wielkie oddalenie, a zarazem wielką bliskość. Chwycił się tego uczucia i schował je w sobie, biegnąc na kolejny przedmiot, i pałał nim dalej na wykładzie z gleboznawstwa, gdzie pan profesor monotonnie klepał wiadomości do zanotowania i mozolnego wykucia na pamięć, co tym razem Stonerowi wydało się dziwne.
W drugim semestrze swojego drugiego roku William Stoner porzucił kursy kierunkowe i przerwał studia rolnicze; zapisał się na zajęcia ze wstępu do filozofii, na historię starożytną i na dwa wykłady w Instytucie Anglistyki. Latem ponownie wrócił do rodziców, by pomóc ojcu na roli, a o studiach nic nie mówił.
Na starość wspominał te dwa lata przed zrobieniem dyplomu jak coś nierzeczywistego, jakby ktoś inny za niego je przeżył i jakby minęły nie zwykłym następstwem czasu, do którego przywykł, lecz w serii rzutów i zwrotów. Chwile szły jedna za drugą, lecz każda trwała osobno, a William Stoner odnosił wrażenie, że czas toczy się bez niego, a on tylko patrzy, kiedy życie się przesuwa przed jego oczami jak wielka diorama stojąca pod kątem.
Oglądał siebie na nowo. Czasem wpatrywał się w lustro, patrzył na pociągłą twarz pod strzechą brązowych i suchych jak siano włosów, i dotykał wydatnych kości policzkowych; dostrzegał chude nadgarstki wystające z rękawów płaszcza; zastanawiał się zarazem, czy innym wydaje się równie śmiechu wart, jak samemu sobie.
Nie robił planów na przyszłość i nie mówił nikomu, że zupełnie nie wie, co ze sobą począć. Dalej pracował u Foote’ów za wikt i opierunek, ale mniej ciężko niż wcześniej, przez dwa pierwsze lata studiów. Dawał się wykorzystywać Jimowi Foote’owi i jego żonie Serenie codziennie przez trzy godziny po południu i pół dnia w sobotę; resztę czasu miał dla siebie.
Czasem przesiadywał w pokoiku na poddaszu domu państwa Foote’ów, lecz gdy tylko miał możliwość, po godzinach zajęć i po spełnieniu obowiązków w gospodarstwie szedł z powrotem na uczelnię. Często wieczorami snuł się po rozległym kwadratowym dziedzińcu, gdzie spacerowały pary, szepcząc tkliwie do siebie; czuł pewną więź z nimi, choć ani ich nie znał, ani z nimi nie rozmawiał. Niekiedy przystawał pośrodku dziedzińca, patrząc na pięć rosłych kolumn naprzeciwko Jesse Hall, które nad chłodem trawnika wznosiły się w ciemną noc; wiedział, że tyle zostało z dawnego głównego gmachu uniwersytetu, który spłonął lata temu. Szaro się srebrzące w poświacie księżyca, nagie i nietknięte, przywodziły Stonerowi na myśl drogę życia, którą obrał, niczym świątynia przywodząca na myśl bóstwo.
W bibliotece uczelnianej snuł się między regałami, wśród tysięcy książek, wdychając zatęchłą woń skóry, płótna i papieru niczym słodką woń kadzidła. Niekiedy przystawał i zdjąwszy tom z półki, trzymał go przez chwilę w swoich wielkich łapach, które jeszcze nie nawykły do papieru o rozciętych brzegach, kartonu okładki i sztywnego grzbietu. Kartkował książkę i czytał urywki, zesztywniałymi palcami przewracając strony z wielką ostrożnością, jakby obawiał się, że podrze i zniszczy coś, co po wielkich trudach nareszcie wpadło mu w ręce.
Nie miał przyjaciół i pierwszy raz w życiu pojął, co to jest samotność. Czasem w nocy na poddaszu odrywał wzrok od czytanej właśnie książki i spoglądał w kąt pokoju, w którym światło lampki migotało pośród cieni. Jeśli wpatrywał się dostatecznie długo, mrok nabierał blasku i zaczynał przyjmować bezcielesne kształty, które wyobraźni podsuwała książka. Stoner miał wtedy wrażenie, że znalazł się poza czasem, tak jak na wykładzie u Archera Sloane’a. I przeszłość się wyłaniała ze swojej ciemnej kryjówki, a martwi wstawali z grobów na oczach Stonera, a dawne czasy i dawno umarli ludzie przenikali między żywych, Stoner zaś przez chwilę widział jasno, dokąd trafił, w wielkie, gęste natężenie, skąd nie mógł się wydostać i bynajmniej nie zamierzał. Spacerowali przed nim Tristan i Izolda; Paolo z Francescą wspólnie wirowali w cienistej poświacie; Helena i piękny Parys wynurzali się z pomroki z gorzkimi minami. Stoner czuł się przy nich zupełnie inaczej niż wśród znajomych ze studiów, którzy znaleźli swą przystań na dużej uczelni w mieście Columbia w Missouri i spacerowali sobie na świeżym powietrzu Środkowego Zachodu Stanów Zjednoczonych.
W rok na tyle dobrze poznał grekę i łacinę, że mógł już w nich czytać niezbyt trudne teksty; nierzadko oczy go piekły i robiły się czerwone z braku snu i ze zmęczenia. Przypominał sobie siebie sprzed tych paru lat i dziwiło go wspomnienie tamtego człowieka, burego i bezwolnego jak ziemia, skąd przybył. Myślał o swoich rodzicach, już prawie tak mu odległych jak dziecko, które zrodzili; miał dla nich pewne współczucie i trochę dawnej miłości.
Kiedyś po wykładzie, w połowie czwartego roku, Archer Sloane poprosił, żeby Stoner wpadł do niego na rozmowę w gabinecie.
Było to zimą; poranna mgła, snując się przy ziemi, spowiła uczelnię. Jeszcze w południe gałązki derenia mieniły się szronem, którym zaszły od wilgoci, a ciemną winorośl pnącą się wzwyż kolumn naprzeciwko Jesse Hall obwiodły kryształki lodu skrzące się w szarówce. Stoner miał już tak obdarty i sfatygowany szynel, że go nie założył, wybierając się z wizytą, pomimo mrozu na dworze. Cały trząsł się z zimna, gdy biegł wzdłuż chodnika i po wielkich schodach prowadzących do głównego gmachu uniwersytetu.
Kiedy wszedł do środka, poczuł po zimowym chłodzie nagły przypływ ciepła. Szare światło poranka wpadało do wewnątrz przez okna i drzwi z szybami po obydwu stronach holu, więc żółte płytki podłogi roztaczały więcej blasku niż blade żarówki w górze, a spore filary z drewna dębowego i nieodnawiane ściany błyszczały w półmroku. Od podłogi dochodziło szuranie butami, a przestronność wnętrza tłumiła pomruki rozmów; przyćmione sylwetki poruszały się powoli, łącząc się w grupki i rozchodząc; pośród duchoty odznaczał się zapach farby olejnej na ścianach wraz z wonią wilgotnych wełnianych ubrań. Stoner udał się na piętro marmurowymi gładkimi schodami i stanął przed biurem Archera Sloane’a. Zapukał do drzwi, usłyszał głos zza nich, wszedł.
Gabinet był długi i wąski, a światło wpadało tylko jednym oknem gdzieś na szarym końcu. Regały pełne książek pięły się aż do sufitu. Przy oknie wstawiono biurko, przed którym, ciemno się rysując na tle słonecznej poświaty, bokiem zwrócony do drzwi, siedział Archer Sloane.
– Dzień dobry panu – powiedział oschle i podniósł się lekko, wskazując gościowi krzesło z siedzeniem obitym skórą, które stało naprzeciwko.
Stoner usiadł na nim.
– Widziałem pańskie oceny. – Zawiesił na chwilę głos, podniósł teczkę z biurka i popatrzył na nią z ironicznym chłodem. – Pan wybaczy wścibstwo.
Stoner oblizał wargi i poruszył się na krześle. Chciał tak spleść wielkie dłonie, by jakoś je ukryć.
– Nie ma problemu – odpowiedział z chrypką w głosie.
Sloane kiwnął głową.
– W porządku. Jeśli dobrze widzę, wpierw studiował pan rolnictwo, ale gdzieś na drugim roku rozmyślił się pan i poszedł na anglistykę.
– Zgadza się – odrzekł mu Stoner.
Sloane odchylił się do tyłu i chwilę zapatrzył w kwadratową plamę światła, które wpadało z góry przez niewielkie okno. Złączył dłonie koniuszkami palców i odwrócił się ku młodzieńcowi, który siedział sztywno przed nim.
– Zaprosiłem pana, by panu przekazać, że trzeba złożyć podanie z oficjalną prośbą o zmianę kierunku studiów, w którym musi pan zaznaczyć, z czego na co chce się przenieść. Proszę iść do dziekanatu, pięć minut to panu zajmie. Poradzi pan sobie?
– Oczywiście, panie profesorze – odpowiedział Stoner.
– Ale, jak się pan domyśla, to był tylko pretekst, żeby z panem porozmawiać. Czy mogę zapytać o pana plany na przyszłość?
– Oczywiście – odrzekł Stoner. Popatrzył na swoje dłonie, które trzymał w ciasnym splocie.
Sloane musnął palcami teczkę dokumentów leżącą na biurku.
– Trafił pan na pierwszy rok później niż przeciętny student, jeśli się nie mylę. Miał pan już prawie dwadzieścia lat?
– Tak – powiedział Stoner.
– I zamierzał pan studiować rolnictwo?
– Zgadza się.
Sloane oparł się na krześle i wpatrzył w wysoki sufit, który tonął w cieniu. Rzucił pytanie znienacka:
– A teraz co pan zamierza?
Stoner siedział cicho. Nad tym się nie zastanawiał. Odezwał się wreszcie z niezadowoleniem w głosie:
– Nie wiem, jeszcze nie myślałem.
– A jak podoba się panu myśl, by kiedyś opuścić mury tego zgromadzenia i, jak to mówią, „powrócić do świata”?
W zakłopotaniu Stoner się uśmiechnął.
– Wcale, panie profesorze.
Sloane stuknął palcem o teczkę.
– Tutaj przeczytałem, że wychował się pan na wsi. Rodzice rolnicy?
Stoner potwierdził skinieniem.
– Chciałby pan wrócić do pracy na gospodarstwie, kiedy dostanie pan dyplom?
– Nie chcę – odrzekł Stoner, sam się sobie dziwiąc, z jakim przekonaniem powiedział te słowa. Sam by nie przypuszczał, że właśnie podjął decyzję.
Sloane pokiwał głową.
– Warsztat literaturoznawcy może się nie przydać przy pracy na roli.
– Nie wrócę – powiedział Stoner, jakby nie słyszał słów Sloane’a. – A co zrobię, nie wiem. – Popatrzył na swoje dłonie i przemówił w ich kierunku: – Ciężko uwierzyć, że to już niedługo i w tym roku kończę studia.
Sloane zauważył mimochodem:
– Nikt pana stąd nie wyrzuca. Tylko nie ma pan, jak sądzę, większych oszczędności?
Stoner potwierdził, kiwając głową.
– Lecz ma pan wysoką średnią. Jeżeli nie liczyć… – uniósłszy brwi, Sloane uśmiechnął się do siebie – jeżeli nie liczyć wykładu na drugim roku, ma pan same piątki z historii literatury; z reszty przedmiotów nic poniżej cztery zero. Gdyby był pan w stanie jakoś się utrzymać przez rok po dyplomie, dałby pan radę napisać pracę magisterską, a potem zacząć wykładać w trakcie studiów doktoranckich. Pod warunkiem oczywiście, że w ogóle coś takiego leży w pańskich planach.
Stoner się odsunął.
– Ale w jakim sensie? – spytał, słysząc przestrach w swoim głosie.
Sloane się pochylił, przybliżając ku niemu szczupłą i pociągłą twarz; Stoner spostrzegł, jak jego zmarszczki się wygładzają, a oschły, kpiący ton głosu nieco łagodnieje i staje się poufały.
– To jeszcze pan nie wie? – postawił pytanie Sloane. – Jeszcze mało zna pan siebie? Pan będzie nauczycielem.
I w tej samej chwili Sloane jakby odleciał daleko, a ściany gabinetu jak gdyby się rozstąpiły. Stoner miał wrażenie, że unosi się w powietrzu i słyszy swój głos z oddali:
– Naprawdę?
– Naprawdę – stwierdził cicho Sloane.
– Ale jest pan pewien? Skąd pan może wiedzieć?
– Sercem, proszę pana – odparł Sloane wesoło. – Pan jest zakochany. Proste.
Faktycznie było to proste. Stoner widział siebie z zewnątrz potakującego głową i mówiącego coś zdawkowo w odpowiedzi. Przyglądał się sobie, opuszczając biuro Sloane’a. Usta go mrowiły, palce mu drętwiały; szedł przed siebie niczym we śnie, chłonąc zarazem wszystko dookoła. Na korytarzu otarł się przypadkiem o gładź boazerii i jak gdyby wyczuł ciepło i wiek drewna; powoli schodził po schodach, wprost nie mogąc się nadziwić, że żyłkowany chłodny marmur pod stopami zdaje się mu wyślizgiwać. Głosy studentów na dole już nie były zbitym szumem i każdy słyszał osobno, a twarze widział wyraźnie jako zarazem obce i znajome. Wyszedł z gmachu Jesse Hall na przedpołudniowe słońce, szarówka bowiem zdążyła ustąpić; biegł wzrokiem za światłem w dal i w górę, w stronę nieba, wypatrując nieznanego i czekając na nie.
W pierwszych dniach czerwca 1914 roku William Stoner wraz z sześćdziesięcioma młodymi mężczyznami i paroma młodymi kobietami otrzymał dyplom ukończenia studiów licencjackich na Uniwersytecie Missouryjskim.
Na tę uroczystość rodzice Stonera wyruszyli już dzień wcześniej pożyczonym wozem typu amerykan, do którego zaprzęgnięto starą bułaną klacz; całą noc jechali te sześćdziesiąt kilometrów z rodzinnego gospodarstwa, a do domu Foote’ów dotarli już bladym świtem, zesztywniali po podróży, nie zmrużywszy oka. Stoner wyszedł na podwórko przywitać matkę i ojca. Stali ramię w ramię w jasności poranka, czekając na swoje dziecko.
Stoner i jego ojciec, nie patrząc na siebie, przywitali się krótkim i zdawkowym potrząśnięciem dłoni.
– Bry – powiedział ojciec.
Matka skinęła głową.
– Przyjechaliśmy z tatą zobaczyć, jak dyplom ci dają.
Przez chwilę Stoner stał bez słowa, po czym się odezwał:
– Chodźcie na śniadanie.
Byli w kuchni sami, bo odkąd Stoner zamieszkał u Foote’ów, ci zaczęli wstawać późno, co weszło im w nawyk. Jednak ani przy śniadaniu, ani po nim Stoner nie zebrał się w sobie, żeby powiedzieć rodzicom o zmianie swych planów i o tym, że już nie wróci na rodzinną gospodarkę. Ze dwa razy już był blisko, żeby się odezwać, ale patrzył wtedy na ich zbrązowiałe twarze wystające z nowych ubrań, zdając sobie sprawę, jak długą podróż odbyli i ile już lat czekali na jego powrót do domu. Wysiedział bez ruchu, aż dopili kawę, a Foote’owie wstali i przyszli do kuchni. Powiedział wtedy, że musi wyjść wcześniej na uniwersytet i tam się spotkają na uroczystościach.
Chodził bez celu pomiędzy gmachami z czarną togą w ręce i z czarnym biretem, które wypożyczył; niewygodnie mu tak było, lecz nie miał ich gdzie zostawić. Zastanawiał się nad tym, co powie rodzicom, i wreszcie zrozumiał, że decyzja już zapadła, i niemal zapragnął jeszcze ją odwołać. Poczuł, że może nie unieść swego zuchwałego planu, i zaczął tęsknić za światem, który zostawił za sobą. Żałował, że coś traci i że coś tracą też jego rodzice, ale mimo żalu czuł, że już oddala się od nich.
Przez uroczystość wręczenia dyplomów przeszedł w poczuciu utraty; gdy wyczytano jego nazwisko, wszedł na podniesienie, by odebrać tubę od mężczyzny ukrytego za siwą i miękką brodą, i nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, a zwój pergaminu, który trzyma w dłoniach, jest widomym znakiem czegoś. Myślał wyłącznie o matce, ojcu i o tym, jak siedzą zdenerwowani, ale nieruchomi w tłumie.
Po uroczystościach wrócili razem do Foote’ów, gdzie rodzice Stonera mieli przenocować, by wyruszyć rano z powrotem do siebie.
Siedzieli do późna w salonie u gospodarzy. Jim i Serena Foote’owie chwilę im towarzyszyli. Czasami matka Stonera wspominała z Jimem kogoś tam z rodziny, po czym zapadała cisza. Ojciec Stonera siedział w rozkroku na krześle, lekko pochylony, trzymając się za kolana szerokimi dłońmi. W końcu Jim z Sereną spojrzeli po sobie i ziewnąwszy, oznajmili, że już późno się zrobiło. Poszli się położyć, a Stonerowie zostali w salonie sami.
Znowu nastało milczenie. Rodzice Stonera patrzyli na własne cienie, tylko czasem zerkając z ukosa na syna, jakby nie chcąc mu przerywać podniosłej okazji.
Po paru minutach William schylił się do przodu i odezwał głośno, głośniej niż zamierzał:
– Przepraszam, że nie mówiłem. Już zeszłego lata mogłem wam powiedzieć albo chociaż dzisiaj rano.
Twarze rodziców, oświetlone światłem lampy, były puste, bez wyrazu.
– W sensie że nie wracam na wieś.
Nikt się nie poruszył. Odezwał się ojciec:
– Zrób, co masz tu do zrobienia, rano pojedziemy z mamą, a ty dojedź, jak załatwisz.
Stoner potarł twarz wnętrzem dłoni.
– Ale… nie rozumiesz. Chodzi mi o to, że ja już nigdy nie wrócę.
Ojciec zacisnął dłonie na kolanach i aż cofnął się na krześle.
– Masz jakieś kłopoty? – spytał.
Stoner się uśmiechnął.
– Nie, nie, wszystko dobrze. Tylko postudiuję jeszcze dwa albo trzy lata.
Ojciec kręcił głową.
– Przecież już dostałeś dyplom. I agronom mówił, że studia z rolnictwa to są cztery lata.
Stoner próbował wytłumaczyć ojcu, na czym to wszystko polega i dlaczego to jest zaszczyt zostać na uczelni. Słuchał, jak słowa wychodzą mu z ust i wydają się obce, jakby nie on mówił, i widział po twarzy ojca, że trafiają do niego tak jak ciosy pięścią wymierzone w kamień. William, skończywszy przemowę, usiadł z dłońmi splecionymi między kolanami i spuszczoną głową. Słuchał cichości pokoju.
Po dłuższej chwili ojciec przysunął się na krześle. William uniósł głowę. Zobaczył miny rodziców. Mało brakowało, a zacząłby wrzeszczeć.
– Nie wiem, nie wiem – rzucił ojciec zachrypniętym i zmęczonym głosem. – Gdybym wiedział, że tak będzie. Wysłałem cię tutaj, bo chciałem dla ciebie dobrze. My z mamą wszystko robimy, żebyś ty miał lepiej w życiu.
– Wiem – powiedział Stoner. Nie mógł dłużej na nich patrzeć. – Dacie sobie radę? Może przyjadę i pomogę w żniwach? Nie ma problemu…
– Jeśli masz się dalej uczyć, to ucz się, i tyle. Poradzimy sobie z mamą.
Matka siedziała twarzą do Stonera, lecz na niego nie patrzyła. Powieki miała zamknięte, oddech ciężki, minę wykrzywioną, jak gdyby zbolałą, a ściśnięte pięści przyciskała do policzków. Stoner spostrzegł ze zdumieniem, że matka płacze – serdecznie, po cichu, zawstydzona swymi łzami, bo nie zwykła płakać. Patrzył na nią jeszcze chwilę, po czym podniósł się z krzesła i wyszedł z salonu. Wspiął się wąskimi schodkami do pokoju na poddaszu; długo nie mógł zasnąć i leżąc na łóżku, spoglądał w ciemność nad sobą.

 
Wesprzyj nas