Jeśli pragniesz wyruszyć w podróż, zrób to! Może tak jak Mia Kankimäki śladami nocnych kobiet – buntowniczek odważnych i bezkompromisowych, które łamały tabu i podążały za pasjami na przekór czasom, w których żyły.
Jestem M. Mam czterdzieści trzy lata. Podczas niezliczonych nocy w ciągu minionych lat myślałam o kobietach — i nie ma to najmniejszego związku z seksem.
Po wydaniu pierwszej książki, Mia czuje, że utknęła w miejscu, więc stawia wszystko na jedną kartę. Rzuca pracę, sprzedaje mieszkanie i wyrusza w podróż śladami… nocnych kobiet. To artystki, podróżniczki i buntowniczki – odważne i bezkompromisowe, łamały tabu i podążały za pasjami na przekór czasom, w których żyły.
Są wśród nich duńska pisarka Karen Blixen, japońska awangardowa performerka Yayoi Kusama, dziewiętnastowieczna podróżniczka Isabella Bird czy włoska malarka renesansowa Sofonisba Anguissola.
Od Japonii przez Afrykę aż po Włochy – podróż przez kraje i kontynenty staje się dla Mii wyprawą, w której mierzy się ze sobą i przesuwa granice w myśl najważniejszej zasady jej nocnych przewodniczek: „Bądź odważna. To nic, że się boisz”.
Nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń. Kankimäki zabiera nas w drogę razem z podróżniczkami, odkrywczyniami i artystkami, które napędzała nieprzyzwoita ciekawość świata. «Kobiety, o których myślę nocą» to uwalniająca i szalenie inspirująca lektura!
Anna Alboth
Kobiety, o których myślę nocą
Przekład: Iwona Kiuru
Seria „Dzieła Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 27 maja 2024
Nocne kobiety: Wyznanie
Jestem M. Mam czterdzieści trzy lata. Podczas niezliczonych nocy w ciągu minionych lat myślałam o kobietach – i nie ma to najmniejszego związku z seksem.
Myślałam o kobietach podczas bezsennych nocy, kiedy moje życie / sprawy damsko-męskie / ogólne nastawienie stawały się nie do zniesienia, a okropna godzina wilka zdawała się trwać bez końca. Podczas tych nocy zgromadziłam dla siebie niewidzialną straż przyboczną złożoną z historycznych kobiet, moich świętych patronek, które wskazują mi drogę.
Ich życie nie biegło utartymi szlakami. Te inspirujące nocne kobiety łamały granice i robiły rzeczy, których nikt od nich nie oczekiwał. Wiele z nich było artystkami i pisarkami, tymi, których praca jest samotnicza i ukierunkowana do wewnątrz. Większość nie miała rodziny lub dzieci, a ich związki z mężczyznami odbiegały od tradycyjnych. Spora część wyruszała w podróże lub przeprowadzała się do nowej kultury i już w dojrzałym wieku dokonywała przełomowych życiowych zmian. Niektóre przez całe życie mieszkały ze swoimi matkami, rozliczne zmagały się z chorobami i problemami zdrowia psychicznego, ale wszystkie podążały za swoimi pasjami i podejmowały decyzje, nie zważając na ducha czasów, w jakich żyły. Te właśnie godne naśladowania kobiety miały być moim planem B – który zrealizuję, gdyby wszystko inne wzięło w łeb.
Na mojej liście znajduje się Sei Shōnagon, dama dworu i pisarka żyjąca tysiąc lat temu w Kioto, która została bohaterką mojej pierwszej książki. Ale są też inne. Nocami myślę o Fridzie Kahlo; jej biografię przeczytałam, gdy miałam osiemnaście lat, i ta książka zmieniła moje myślenie o kobiecości. Myślę o Georgii O’Keeffe, która wylądowała samotnie na pustyni w Nowym Meksyku, aby malować czaszki bawołów, i wyruszyła w swoją pierwszą podróż dookoła świata w wieku ponad siedemdziesięciu lat. Myślę o Japonce Yayoi Kusamie, która postanowiła zostać artystką i napisała do Georgii O’Keeffe z prośbą o poradę, a lata później, po tym jak wstrząsnęła nowojorskim światem sztuki lat sześćdziesiątych, powróciła do Tokio, gdzie poprosiła o możliwość zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym. Myślę o Karen Blixen, która udała się za mężem do Afryki, a koniec końców musiała samodzielnie prowadzić farmę. Myślę o Jane Austen, która zmodernizowała całą sztukę powieściową, choć była starą panną z angielskiej prowincji, mieszkającą na poddaszu w domu swoich rodziców. Myślę o Emie Saikō, japońskiej poetce i artystce okresu Edo: w godzinie wilka jej spokój zsyła wreszcie na mnie sen.
Zastanawiam się, skąd wszystkie te kobiety czerpały odwagę. Co by mi poradziły, gdybyśmy się spotkały? A przede wszystkim: czy mogłabym wyruszyć w wyprawę ich śladem?
Jestem w tej podróży już od jakiegoś czasu. Mój umysł rozpalają kolejne zapomniane nocne kobiety, odnajduję ich coraz więcej, a w mojej głowie rozrasta się wciąż ich sieć – żyjących w różnych stuleciach i różnych zakątkach świata. Liczne Mary, Karen, Idy, Nellie, Marthy, Alexiny, Sofonisby, Battisty – pisarki, artystki, odkrywczynie, stare panny cierpiące na depresję, korespondentki wojenne, żony renesansowych arystokratów.
To kobiety, o których myślę nocą. Początkowo deliberowałam nad nimi podczas bezsennych godzin w poszukiwaniu siły, inspiracji i sensu życia. Dziś nie mogę przez nie spać, ponieważ mnie ekscytują. Dlaczego mi się ukazały, uczepiły się mnie, pociągnęły mnie za sobą? Dlaczego porozkładałam ich fotografie na całym biurku; dlaczego książki, które o nich opowiadają, rosną na podłodze w coraz wyższych stosach; dlaczego zbieram szczegóły na temat tych kobiet jak talizmany?
Rozpocznę od początku, od pierwszej fotografii.
Ale najpierw muszę spakować walizkę, bo wkrótce mam samolot.
CZĘŚĆ I
AFRYKA
[LIST NAPISANY NA SERWETCE]
Kochana Karen,
piszę do Ciebie ekspresową wiadomość na serwetce z logo KLM. Jestem w samolocie w drodze do Kilimandżaro i się boję. Boję się tak bardzo, że cała drżę. Nie rozumiem, jakim cudem sama doprowadziłam się do takiej sytuacji – po co wyjeżdżam do Afryki, skoro całą mnie przepełnia strach? Czy nie mogłam po prostu zostać w domu i oglądać w telewizji programu Cuda natury?
Najgorsze jest to, że nawet nie wiem, dokąd zmierzam. Zwróciłam się listownie do pewnego Fina mieszkającego w Tanzanii, którego w ogóle nie znam, a on zaprosił mnie do swojego domu w dowolnym terminie. Więc jadę. Mam nadzieję, że będzie na mnie czekał na lotnisku w Kilimandżaro, bo nie mam nawet pojęcia, gdzie dokładnie mieszka.
Karen, to Twoja wina. Czy byłabyś tak miła i podesłała mi odrobinę Twojej słynnej odwagi? Teraz zrobiłabym z niej użytek.
Twoja M
Biała mgła, zima – wiosna
W dłuższej wersji moja sytuacja przedstawia się następująco.
Listopad ubiegłego roku, Kioto. Leżę w swoim pokoju z podłogą tatami, jest lodowato zimno, a ja właściwie wolałabym w ogóle nie wstawać z futonu. Przed paroma miesiącami ukazała się moja debiutancka książka i przyjechałam tutaj, aby zastanowić się, co dalej. Szwendałam się po wąskich uliczkach ukochanego miasta, spotykałam się z przyjaciółmi, przesiadywałam w herbaciarniach i wędrowałam po świątyniach, błyszczących pomarańczowym blaskiem jesieni, teraz jednak w głowie czuję lepkość.
Myślę, że to absolutna strefa zero.
Skończyłam czterdzieści dwa lata. Nie mam męża, dzieci ani pracy. Sprzedałam mieszkanie, dokończyłam swoją pierwszą książkę i złożyłam ostateczne wypowiedzenie w miejscu pracy. Wstąpiłam do białej mgły – jestem wolna i całkowicie oderwana.
Ale ten gatunek mgły zdaje się najgorszy z możliwych i naprawdę nie mam pojęcia, co powinnam teraz robić. Dokąd pójść? Za kim podążać? Co czterdziestoletnia kobieta, bez rodziny, pracy i domu, może zrobić ze swoim życiem?
Muszę przyznać, że ostatnie lata były najcudowniejszym okresem mojego życia. Wybrałam życie na walizkach, spędzałam czas w Kioto, Londynie, Tajlandii i Berlinie, a kiedy przebywałam w Finlandii, pomieszkiwałam a to u przyjaciół, którym pilnowałam domu, a to na poddaszu u rodziców. Pisałam książkę i fruwałam na wolności, owładnięta tym niepojętym uczuciem, że mogę wykorzystać czas dokładnie tak, jak mi się podoba.
Kiedy patrzę na moich przyjaciół chwiejących się na granicy wypalenia zawodowego, ogarnia mnie niejasne poczucie winy. Zero niewolniczych godzin pracy, zero negocjacji w sprawie zwolnień, w domu nikt nie czeka, żeby się nim zająć – odnoszę wrażenie, że zdołałam uciec z Alcatraz, a teraz z niewłaściwych powodów bujam się na dmuchanym materacu i obserwuję harówkę pozostałych. Zakrawa na bezczelność, że mogę sama decydować o wszystkim, co robię. Chyba jednak życie nie ma prawa tak wyglądać?
W zasadzie wszystko jest doskonałe, ale coś mnie przytłacza.
Odnoszę wrażenie, że podążam w swoim życiu w dokładnie przeciwnym kierunku niż moi przyjaciele. Inni urządzają domy, pieką ciastka migdałowe na szkolne kiermasze swoich dzieci, biegają w maratonach, kupują domki letnie i fundują sobie luksusowe weekendy w Europie Środkowej. Ja w wieku czterdziestu lat powróciłam do sytuacji życiowej dwudziestolatki – nie ograniczają mnie żadne obowiązki, grafik, miejsce pracy ani tym bardziej pieniądze i przeprowadziłam się do tak małej kawalerki, że w równie ciasnej klitce nie mieszkałam nawet w czasach studiów. Jestem wolna, ale równocześnie jestem outsiderką.
Kiedy jest źle, wydaje mi się, że przez dwadzieścia lat nie zdołałam osiągnąć absolutnie nic.
Kiedy jest dobrze, wydaje mi się, że zdołałam się od tego wszystkiego uwolnić.
A teraz należałoby odnaleźć w tej podróży – całego życia czterdziestoletniej kobiety – nowy kierunek i sens. Gdy czuwam, leżąc na futonie w Kioto, w głowie zaczyna mi świtać zuchwała myśl: może powinnam zacząć podążać za tymi doskonałymi kobietami, o których myślę nocą? Mogłabym pisać i podróżować; udałabym się do ich krajobrazów w Afryce, Meksyku, Polinezji, Chinach, na pustyni Nowego Meksyku, dookoła świata. Ale niby jak mogłoby to być możliwe?
Któregoś wieczoru w pewnej magicznej herbaciarni, którą sama znalazłam, wypijam zbyt późno filiżankę mocnej jasnozielonej matchy i mój mózg zaczyna pracować na pełnych obrotach. Myślę, że miejsce, które właśnie teraz najbardziej mnie interesuje, to Afryka. I że Afryka jest diabelnie przerażająca. Ale właśnie dlatego muszę tam pojechać.
Gdy wracam z Kioto do Finlandii, postanawiam wysłać pocztą swoją debiutancką książkę do Tanzanii. Na paczce piszę adres znaleziony w internecie: Box 10, Arusza, Tanzania. Wysyłam Sei Shōnagon pewnemu fińskiemu badaczowi dzikich zwierząt – pod pretekstem tego, że jego nazwisko pada na dwudziestej szóstej stronie książki, i dołączam kartkę, na której zdradzam, że marzę o podróży przez sawannę. Z rozmarzeniem (i absolutnie absurdalnie) myślę o tym, jak Sei, moja posłanka, zwiadowczyni, egzotyczna przynęta, mogłaby i mnie porwać w podróż.
I tak właśnie robi.
W sylwestra dostaję wiadomość od fińskiego badacza przyrody: „Dziękuję za książkę! Napiszę więcej w e-mailu, ale jeśli masz ochotę, przyjeżdżaj, kiedy chcesz”.
Jeśli oczekiwałam na jakiś znak, to właśnie nadszedł. Czuję, jak w żołądku rośnie mi strach, ale, cholera jasna, jeśli teraz nie odważę się wyjechać, to nigdy sobie tego nie wybaczę! Nie znam tego całego Ollego ani trochę, nigdy się nie spotkaliśmy, ale na podstawie jego książek traktujących o przyrodzie tanzańskiej i jednej rozmowy sprzed trzech lat wyrobiłam sobie na jego temat opinię człowieka ujmująco szczerego (i nadzwyczaj gadatliwego). Czytam w sieci, że ma dom na prowincji gdzieś niedaleko Aruszy – czy to tam mnie zaprasza? (Oczami wyobraźni widzę już jakarandy rosnące po obu stronach uliczek, kucharzy oraz ogrodników, ale w grę może wchodzić byle chałupina z gliny). On chyba nie wyobraża sobie, że mam wobec niego jakieś romantyczne zamiary, skoro tak mi zależy na przyjeździe? (Mój eks: „Słuchaj, jeśli biały mężczyzna mieszka w Afryce, to bardzo wątpię, żeby jakaś Finka w średnim wieku miała stanowić dla niego wielką atrakcję”).
Może to jest jedyny moment, by wykorzystać konto Karen Blixen – konto oszczędnościowe, na którym przez lata gromadziłam pieniądze z myślą o podróżach marzeń. O wszystkich tych podróżach, w które albo się odważę wyjechać, albo nie.
Karen Blixen jest dla mnie uosobieniem nie tylko nieznanych kontynentów i dzikiej afrykańskiej przyrody, lecz także godnej naśladowania odwagi.
Byłam w Afryce dwukrotnie: obie podróże okazały się spełnieniem moich marzeń i podczas obu umierałam ze strachu. Trudno mi wytłumaczyć, jak ktokolwiek może się bać w czasie zorganizowanej wycieczki, bo na czymś takim wpada się raczej w odrętwienie – podróżując po Afryce Południowej, spędzaliśmy tyle godzin w pozycji siedzącej (zdarzało nam się przejeżdżać siedemset kilometrów dziennie), że gdy wreszcie półprzytomna wysiadałam z minibusa gdzieś pośrodku prowincji Eswatini, aby rozruszać nogi, nie chciało mi się nawet zdejmować z szyi nadmuchiwanej poduszki. A mimo to czułam strach. Gdy spędzałam pierwszą noc na safari i po raz pierwszy usłyszałam ryk lwa, bałam się tak bardzo, że szczękałam zębami. (Nie wiedziałam wcześniej, że zęby naprawdę mogą szczękać ze strachu).
Z kolei Karen Blixen na pewno się nie bała. Prowadziła farmę na płaskowyżu Afryki Wschodniej i odbywała trwające tygodniami i miesiącami polowania, podczas których jadało się przygotowane przez służących kolacje przy ognisku, piło szampana z kryształów i słuchało Schuberta z gramofonowych płyt. W moich wyobrażeniach Karen Blixen ma na sobie długą spódnicę, białą bluzkę i sznurowane skórzane buty, a w tle widać bezkres żółtych traw sawanny, parasolowate drzewa akacji, zebry, żyrafy i maszynę do pisania. Kto oglądał film Sydneya Pollacka, prawdopodobnie widzi na tym obrazku także przystojnego mężczyznę wspartego na łokciach i z chustą na szyi.
Dzięki lekturze Pożegnania z Afryką, autobiograficznej książki Karen Blixen, staje się jasne, że Karen była odważna, mądra i zdolna wszystko załatwić, miała też godne pozazdroszczenia umiejętności przetrwania. Niekiedy wydaje się wręcz niedościgłą superkobietą. Nawet pobieżna lista zasług stworzona na podstawie książki robi wrażenie:
1. Karen hoduje kawę w Afryce.
2. Karen doskonale poluje. Pewnego razu Masajowie proszą ją o zastrzelenie lwa nękającego bydło, czasem zabija zebrę lub dwie na niedzielny obiad dla służby.
3. Karen wyprawia się w dziki teren. Wyjeżdża sama w towarzystwie Kikujusów i Somalijczyków i ze swoimi psami jeździ konno między stadami antylop.
4. Karen cieszy się sławą lekarki, która co rano przyjmuje pacjentów. Chorzy cierpią na dżumę, ospę, tyfus, mają rany, stłuczenia, pourywane kończyny, oparzenia i ukąszenia wężów, a w najtrudniejszych przypadkach Karen zawozi ich do szpitala w Nairobi lub na misję. Raz sama przedawkowuje przez przypadek arszenik, ale wpada na to, by poszukać ratunku w powieści Alexandra Dumasa, i udaje jej się zneutralizować działanie trucizny za pomocą mleka i białka jaja.
5. Karen jest też nauczycielką, sędzią i działaczką charytatywną. Założyła na swojej farmie szkołę i działa jako arbiter w sporach pomiędzy miejscowymi. Porankami zbiera kawę wraz ze swoimi pracownikami, których kocha. W niedziele rozdziela wśród starych kobiet tabakę.
6. Pewnego razu Karen znajduje na ścieżce ciało starego Knudsena i razem z tubylczym chłopcem przenosi je do chaty. Nie boi się zmarłych, w przeciwieństwie do miejscowych (i mnie). Nie boi się też niczego innego.
7. Karen jest fenomenalną kucharką. Zdobyła umiejętności u francuskiego szefa kuchni w doskonałej duńskiej restauracji, a jej przyjęcia słyną w całej wschodniej Afryce.
8. Gdy pora deszczowa nie chce nadejść, Karen wieczorami pisze opowiadania. To oczywiste, że potrafi pisać. Jej głos jest spokojny, przejrzysty i czuły. To silna kobieta, która wie, kim jest. Ona rozumie, ona potrafi i nic nią nie zachwieje.
Być jak Karen!
No ale najwyraźniej nie jestem. Siedzę na fotelu w samolocie KLM i czuję narastającą panikę. Dotrę do Kilimandżaro o dziewiątej wieczorem, w sam środek afrykańskich ciemności. Czy ten Olli w ogóle się pojawi, żeby mnie odebrać?
W mailu pytałam go o moskitiery i „gruntowne spryskiwanie ubrań permetryną”, które przewodniki turystyczne zdecydowanie zalecają do ochrony przed malarią, ale Olli nakazał mi się uspokoić: jeśli będę pamiętać o profilaktycznych lekach, spokojnie mogę podarować sobie całą resztę. Mimo to dam sobie głowę uciąć, że lekarka z ośrodka zdrowia wyglądała na zmartwioną, kiedy przepisywała mi receptę na antymalaryk.
Nie daje mi spokoju myśl, że cała zachodnia koncepcja Afryki jest właśnie tak jednostronna i zniekształcona, jak ocenił to chilijski artysta Alfredo Jaar, którego wystawę dopiero co oglądałam w muzeum sztuki współczesnej Kiasma. Zebrane przez niego okładki czasopisma „Times” pokazują z dobitną jasnością, jakimi wyobrażeniami na temat Afryki jesteśmy karmieni: dzikie zwierzęta, klęska głodu, choroby i wojny. Z kolei miasta, życie kulturalne i uniwersytety – całe zwyczajne życie afrykańskiej klasy średniej – zostały skutecznie wymazane. Sama nie jestem lepsza: kiedy myślę o Afryce, myślę o chorobach, problemach z higieną i atakach terrorystycznych. O napadach, gwałtach, porwaniach, wypadkach drogowych. O komarach, wężach, muchach tse-tse. Amebach, bilharcjozie, malarii mózgowej. O rozwolnieniu, porażeniu słonecznym, żółtej febrze, cholerze, HIV i eboli.
Albo jeszcze gorzej: myślę o czymś, czego w ogóle nie ma. Kiedy pytam o wskazówki paru pracujących w Nairobi przyjaciół moich przyjaciół, dociera do mnie, że karmię się niestworzonymi mrzonkami. Ci ludzie mówią o wielkiej dzielnicy slumsów w Kiberze i o działalności organizacji wspierających uchodźców, bo dla nich jest rzeczą oczywistą, że do Kenii jedzie się po to, by pracować w pomocy rozwojowej, w obozach uchodźców albo z dziećmi ulicy. Nie śmiem im się przyznać, o czym marzę: o safari w stylu kolonialnym i czarze minionego świata. O tym, by latać minisamolotem nad sawanną, zacząć rozumieć język słoni i spojrzeć prosto w oczy lwa. Chciałabym siedzieć wieczorami na rozkładanym krzesełku przed namiotem i pisać na staroświeckiej maszynie albo czytać książkę w skórzanej oprawie, mając w zasięgu ręki drinka w kryształowym kieliszku.
Niezależnie od przygotowań do podróży i badań nad Karen ta wiosna jest wyjątkowo specyficzna. W lutym przechodzę skomplikowany zabieg usunięcia zębów mądrości, po którym przez trzy tygodnie nie jestem w stanie otworzyć ust. Leżę na poddaszu w domu rodziców, otumaniona lekami, piję przez słomkę papki, które przygotowuje dla mnie mama, czytam Afrikka-kirja autorstwa Akselego Gallen-Kalleli i zazdroszczę hipopotamom z telewizji, które potrafią otworzyć paszczę pod kątem stu osiemdziesięciu stopni. Z kolei w marcu z powodu problemów z gardłem trafiam na terapię, gdzie wykonuję co dziwniejsze ćwiczenia emisji głosu, między innymi śpiewam wraz ze swoją terapeutką hymn Finlandii na dwa głosy, dmuchając w szklaną rurkę umieszczoną w szklance wody. Najbardziej absurdalny jest jednak wynik badania odwzorowującego moją skalę głosową – okazuje się, że mówię najniższym możliwym głosem w swojej skali, mimo że tak naprawdę jestem sopranem. Sopranem! Koń by się uśmiał. Całe moje ja opierało się na przeświadczeniu, że jestem posępnym i flegmatycznym altem, ale teraz nagle mam się stać kimś zupełnie innym – radosnym, podekscytowanym i pełnym energii człowiekiem, który przez czterdzieści dwa lata swego życia posługiwał się nie swoim głosem!
Ta symbolika jest świdrująca, wszak wybieram się w tę podróż właśnie po to, by odnaleźć nowy własny głos: głos odważnej kobiety, która kroczy przez życie ze swobodnym uśmiechem.
Jeszcze go nie znalazłam.
Piszę na serwetce wiadomość do Karen. Nie wiem wtedy, że mój stosunek do niej okaże się z czasem zaskakująco ambiwalentny.