Jeśli pragniesz wyruszyć w podróż, zrób to! Może tak jak Mia Kankimäki śladami nocnych kobiet – buntowniczek odważnych i bezkompromisowych, które łamały tabu i podążały za pasjami na przekór czasom, w których żyły.


Jestem M. Mam czterdzieści trzy lata. Podczas niezliczonych nocy w ciągu minionych lat myślałam o kobietach — i nie ma to najmniejszego związku z seksem.

Po wydaniu pierwszej książki, Mia czuje, że utknęła w miejscu, więc stawia wszystko na jedną kartę. Rzuca pracę, sprzedaje mieszkanie i wyrusza w podróż śladami… nocnych kobiet. To artystki, podróżniczki i buntowniczki – odważne i bezkompromisowe, łamały tabu i podążały za pasjami na przekór czasom, w których żyły.

Są wśród nich duńska pisarka Karen Blixen, japońska awangardowa performerka Yayoi Kusama, dziewiętnastowieczna podróżniczka Isabella Bird czy włoska malarka renesansowa Sofonisba Anguissola.

Od Japonii przez Afrykę aż po Włochy – podróż przez kraje i kontynenty staje się dla Mii wyprawą, w której mierzy się ze sobą i przesuwa granice w myśl najważniejszej zasady jej nocnych przewodniczek: „Bądź odważna. To nic, że się boisz”.

***

Nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń. Kankimäki zabiera nas w drogę razem z podróżniczkami, odkrywczyniami i artystkami, które napędzała nieprzyzwoita ciekawość świata. «Kobiety, o których myślę nocą» to uwalniająca i szalenie inspirująca lektura!
Anna Alboth

Mia Kankimäki
Kobiety, o których myślę nocą
Przekład: Iwona Kiuru
Seria „Dzieła Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 27 maja 2024
 
 


I

Nocne ko­biety: Wy­zna­nie

Je­stem M. Mam czter­dzie­ści trzy lata. Pod­czas nie­zli­czo­nych nocy w ciągu mi­nio­nych lat my­śla­łam o ko­bie­tach – i nie ma to naj­mniej­szego związku z sek­sem.
My­śla­łam o ko­bie­tach pod­czas bez­sen­nych nocy, kiedy moje ży­cie / sprawy dam­sko-mę­skie / ogólne na­sta­wie­nie sta­wały się nie do znie­sie­nia, a okropna go­dzina wilka zda­wała się trwać bez końca. Pod­czas tych nocy zgro­ma­dzi­łam dla sie­bie nie­wi­dzialną straż przy­boczną zło­żoną z hi­sto­rycz­nych ko­biet, mo­ich świę­tych pa­tro­nek, które wska­zują mi drogę.
Ich ży­cie nie bie­gło utar­tymi szla­kami. Te in­spi­ru­jące nocne ko­biety ła­mały gra­nice i ro­biły rze­czy, któ­rych nikt od nich nie ocze­ki­wał. Wiele z nich było ar­tyst­kami i pi­sar­kami, tymi, któ­rych praca jest sa­mot­ni­cza i ukie­run­ko­wana do we­wnątrz. Więk­szość nie miała ro­dziny lub dzieci, a ich związki z męż­czy­znami od­bie­gały od tra­dy­cyj­nych. Spora część wy­ru­szała w po­dróże lub prze­pro­wa­dzała się do no­wej kul­tury i już w doj­rza­łym wieku do­ko­ny­wała prze­ło­mo­wych ży­cio­wych zmian. Nie­które przez całe ży­cie miesz­kały ze swo­imi mat­kami, roz­liczne zma­gały się z cho­ro­bami i pro­ble­mami zdro­wia psy­chicz­nego, ale wszyst­kie po­dą­żały za swo­imi pa­sjami i po­dej­mo­wały de­cy­zje, nie zwa­ża­jąc na du­cha cza­sów, w ja­kich żyły. Te wła­śnie godne na­śla­do­wa­nia ko­biety miały być moim pla­nem B – który zre­ali­zuję, gdyby wszystko inne wzięło w łeb.
Na mo­jej li­ście znaj­duje się Sei Shōna­gon, dama dworu i pi­sarka ży­jąca ty­siąc lat temu w Kioto, która zo­stała bo­ha­terką mo­jej pierw­szej książki. Ale są też inne. No­cami my­ślę o Fri­dzie Kahlo; jej bio­gra­fię prze­czy­ta­łam, gdy mia­łam osiem­na­ście lat, i ta książka zmie­niła moje my­śle­nie o ko­bie­co­ści. My­ślę o Geo­r­gii O’Ke­effe, która wy­lą­do­wała sa­mot­nie na pu­styni w No­wym Mek­syku, aby ma­lo­wać czaszki ba­wo­łów, i wy­ru­szyła w swoją pierw­szą po­dróż do­okoła świata w wieku po­nad sie­dem­dzie­się­ciu lat. My­ślę o Ja­ponce Yayoi Ku­sa­mie, która po­sta­no­wiła zo­stać ar­tystką i na­pi­sała do Geo­r­gii O’Ke­effe z prośbą o po­radę, a lata póź­niej, po tym jak wstrzą­snęła no­wo­jor­skim świa­tem sztuki lat sześć­dzie­sią­tych, po­wró­ciła do To­kio, gdzie po­pro­siła o moż­li­wość za­miesz­ka­nia w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. My­ślę o Ka­ren Bli­xen, która udała się za mę­żem do Afryki, a ko­niec koń­ców mu­siała sa­mo­dziel­nie pro­wa­dzić farmę. My­ślę o Jane Au­sten, która zmo­der­ni­zo­wała całą sztukę po­wie­ściową, choć była starą panną z an­giel­skiej pro­win­cji, miesz­ka­jącą na pod­da­szu w domu swo­ich ro­dzi­ców. My­ślę o Emie Sa­ikō, ja­poń­skiej po­etce i ar­ty­stce okresu Edo: w go­dzi­nie wilka jej spo­kój zsyła wresz­cie na mnie sen.
Za­sta­na­wiam się, skąd wszyst­kie te ko­biety czer­pały od­wagę. Co by mi po­ra­dziły, gdy­by­śmy się spo­tkały? A przede wszyst­kim: czy mo­gła­bym wy­ru­szyć w wy­prawę ich śla­dem?

 
Je­stem w tej po­dróży już od ja­kie­goś czasu. Mój umysł roz­pa­lają ko­lejne za­po­mniane nocne ko­biety, od­naj­duję ich co­raz wię­cej, a w mo­jej gło­wie roz­ra­sta się wciąż ich sieć – ży­ją­cych w róż­nych stu­le­ciach i róż­nych za­kąt­kach świata. Liczne Mary, Ka­ren, Idy, Nel­lie, Mar­thy, Ale­xiny, So­fo­nisby, Bat­ti­sty – pi­sarki, ar­tystki, od­kryw­czy­nie, stare panny cier­piące na de­pre­sję, ko­re­spon­dentki wo­jenne, żony re­ne­san­so­wych ary­sto­kra­tów.
To ko­biety, o któ­rych my­ślę nocą. Po­cząt­kowo de­li­be­ro­wa­łam nad nimi pod­czas bez­sen­nych go­dzin w po­szu­ki­wa­niu siły, in­spi­ra­cji i sensu ży­cia. Dziś nie mogę przez nie spać, po­nie­waż mnie eks­cy­tują. Dla­czego mi się uka­zały, ucze­piły się mnie, po­cią­gnęły mnie za sobą? Dla­czego po­roz­kła­da­łam ich fo­to­gra­fie na ca­łym biurku; dla­czego książki, które o nich opo­wia­dają, ro­sną na pod­ło­dze w co­raz wyż­szych sto­sach; dla­czego zbie­ram szcze­góły na te­mat tych ko­biet jak ta­li­zmany?

 
Roz­pocznę od po­czątku, od pierw­szej fo­to­gra­fii.
Ale naj­pierw mu­szę spa­ko­wać wa­lizkę, bo wkrótce mam sa­mo­lot.

CZĘŚĆ I
AFRYKA

[LIST NA­PI­SANY NA SER­WETCE]

Ko­chana Ka­ren,
pi­szę do Cie­bie eks­pre­sową wia­do­mość na ser­wetce z logo KLM. Je­stem w sa­mo­lo­cie w dro­dze do Ki­li­man­dżaro i się boję. Boję się tak bar­dzo, że cała drżę. Nie ro­zu­miem, ja­kim cu­dem sama do­pro­wa­dzi­łam się do ta­kiej sy­tu­acji – po co wy­jeż­dżam do Afryki, skoro całą mnie prze­peł­nia strach? Czy nie mo­głam po pro­stu zo­stać w domu i oglą­dać w te­le­wi­zji pro­gramu Cuda na­tury?
Naj­gor­sze jest to, że na­wet nie wiem, do­kąd zmie­rzam. Zwró­ci­łam się li­stow­nie do pew­nego Fina miesz­ka­ją­cego w Tan­za­nii, któ­rego w ogóle nie znam, a on za­pro­sił mnie do swo­jego domu w do­wol­nym ter­mi­nie. Więc jadę. Mam na­dzieję, że bę­dzie na mnie cze­kał na lot­ni­sku w Ki­li­man­dżaro, bo nie mam na­wet po­ję­cia, gdzie do­kład­nie mieszka.
Ka­ren, to Twoja wina. Czy by­ła­byś tak miła i po­de­słała mi odro­binę Two­jej słyn­nej od­wagi? Te­raz zro­bi­ła­bym z niej uży­tek.
Twoja M

II

Biała mgła, zima – wio­sna

W dłuż­szej wer­sji moja sy­tu­acja przed­sta­wia się na­stę­pu­jąco.
Li­sto­pad ubie­głego roku, Kioto. Leżę w swoim po­koju z pod­łogą ta­tami, jest lo­do­wato zimno, a ja wła­ści­wie wo­la­ła­bym w ogóle nie wsta­wać z fu­tonu. Przed pa­roma mie­sią­cami uka­zała się moja de­biu­tancka książka i przy­je­cha­łam tu­taj, aby za­sta­no­wić się, co da­lej. Szwen­da­łam się po wą­skich ulicz­kach uko­cha­nego mia­sta, spo­ty­ka­łam się z przy­ja­ciółmi, prze­sia­dy­wa­łam w her­ba­ciar­niach i wę­dro­wa­łam po świą­ty­niach, błysz­czą­cych po­ma­rań­czo­wym bla­skiem je­sieni, te­raz jed­nak w gło­wie czuję lep­kość.
My­ślę, że to ab­so­lutna strefa zero.
Skoń­czy­łam czter­dzie­ści dwa lata. Nie mam męża, dzieci ani pracy. Sprze­da­łam miesz­ka­nie, do­koń­czy­łam swoją pierw­szą książkę i zło­ży­łam osta­teczne wy­po­wie­dze­nie w miej­scu pracy. Wstą­pi­łam do bia­łej mgły – je­stem wolna i cał­ko­wi­cie ode­rwana.
Ale ten ga­tu­nek mgły zdaje się naj­gor­szy z moż­li­wych i na­prawdę nie mam po­ję­cia, co po­win­nam te­raz ro­bić. Do­kąd pójść? Za kim po­dą­żać? Co czter­dzie­sto­let­nia ko­bieta, bez ro­dziny, pracy i domu, może zro­bić ze swoim ży­ciem?

Mu­szę przy­znać, że ostat­nie lata były naj­cu­dow­niej­szym okre­sem mo­jego ży­cia. Wy­bra­łam ży­cie na wa­liz­kach, spę­dza­łam czas w Kioto, Lon­dy­nie, Taj­lan­dii i Ber­li­nie, a kiedy prze­by­wa­łam w Fin­lan­dii, po­miesz­ki­wa­łam a to u przy­ja­ciół, któ­rym pil­no­wa­łam domu, a to na pod­da­szu u ro­dzi­ców. Pi­sa­łam książkę i fru­wa­łam na wol­no­ści, owład­nięta tym nie­po­ję­tym uczu­ciem, że mogę wy­ko­rzy­stać czas do­kład­nie tak, jak mi się po­doba.
Kiedy pa­trzę na mo­ich przy­ja­ciół chwie­ją­cych się na gra­nicy wy­pa­le­nia za­wo­do­wego, ogar­nia mnie nie­ja­sne po­czu­cie winy. Zero nie­wol­ni­czych go­dzin pracy, zero ne­go­cja­cji w spra­wie zwol­nień, w domu nikt nie czeka, żeby się nim za­jąć – od­no­szę wra­że­nie, że zdo­ła­łam uciec z Al­ca­traz, a te­raz z nie­wła­ści­wych po­wo­dów bu­jam się na dmu­cha­nym ma­te­racu i ob­ser­wuję ha­rówkę po­zo­sta­łych. Za­krawa na bez­czel­ność, że mogę sama de­cy­do­wać o wszyst­kim, co ro­bię. Chyba jed­nak ży­cie nie ma prawa tak wy­glą­dać?
W za­sa­dzie wszystko jest do­sko­nałe, ale coś mnie przy­tła­cza.
Od­no­szę wra­że­nie, że po­dą­żam w swoim ży­ciu w do­kład­nie prze­ciw­nym kie­runku niż moi przy­ja­ciele. Inni urzą­dzają domy, pieką ciastka mig­da­łowe na szkolne kier­ma­sze swo­ich dzieci, bie­gają w ma­ra­to­nach, ku­pują domki let­nie i fun­dują so­bie luk­su­sowe week­endy w Eu­ro­pie Środ­ko­wej. Ja w wieku czter­dzie­stu lat po­wró­ci­łam do sy­tu­acji ży­cio­wej dwu­dzie­sto­latki – nie ogra­ni­czają mnie żadne obo­wiązki, gra­fik, miej­sce pracy ani tym bar­dziej pie­nią­dze i prze­pro­wa­dzi­łam się do tak ma­łej ka­wa­lerki, że w rów­nie cia­snej klitce nie miesz­ka­łam na­wet w cza­sach stu­diów. Je­stem wolna, ale rów­no­cze­śnie je­stem out­si­derką.
Kiedy jest źle, wy­daje mi się, że przez dwa­dzie­ścia lat nie zdo­ła­łam osią­gnąć ab­so­lut­nie nic.
Kiedy jest do­brze, wy­daje mi się, że zdo­ła­łam się od tego wszyst­kiego uwol­nić.

 
A te­raz na­le­ża­łoby od­na­leźć w tej po­dróży – ca­łego ży­cia czter­dzie­sto­let­niej ko­biety – nowy kie­ru­nek i sens. Gdy czu­wam, le­żąc na fu­to­nie w Kioto, w gło­wie za­czyna mi świ­tać zu­chwała myśl: może po­win­nam za­cząć po­dą­żać za tymi do­sko­na­łymi ko­bie­tami, o któ­rych my­ślę nocą? Mo­gła­bym pi­sać i po­dró­żo­wać; uda­ła­bym się do ich kra­jo­bra­zów w Afryce, Mek­syku, Po­li­ne­zji, Chi­nach, na pu­styni No­wego Mek­syku, do­okoła świata. Ale niby jak mo­głoby to być moż­liwe?
Któ­re­goś wie­czoru w pew­nej ma­gicz­nej her­ba­ciarni, którą sama zna­la­złam, wy­pi­jam zbyt późno fi­li­żankę moc­nej ja­sno­zie­lo­nej mat­chy i mój mózg za­czyna pra­co­wać na peł­nych ob­ro­tach. My­ślę, że miej­sce, które wła­śnie te­raz naj­bar­dziej mnie in­te­re­suje, to Afryka. I że Afryka jest dia­bel­nie prze­ra­ża­jąca. Ale wła­śnie dla­tego mu­szę tam po­je­chać.
Gdy wra­cam z Kioto do Fin­lan­dii, po­sta­na­wiam wy­słać pocztą swoją de­biu­tancką książkę do Tan­za­nii. Na paczce pi­szę ad­res zna­le­ziony w in­ter­ne­cie: Box 10, Aru­sza, Tan­za­nia. Wy­sy­łam Sei Shōna­gon pew­nemu fiń­skiemu ba­da­czowi dzi­kich zwie­rząt – pod pre­tek­stem tego, że jego na­zwi­sko pada na dwu­dzie­stej szó­stej stro­nie książki, i do­łą­czam kartkę, na któ­rej zdra­dzam, że ma­rzę o po­dróży przez sa­wannę. Z roz­ma­rze­niem (i ab­so­lut­nie ab­sur­dal­nie) my­ślę o tym, jak Sei, moja po­słanka, zwia­dow­czyni, eg­zo­tyczna przy­nęta, mo­głaby i mnie po­rwać w po­dróż.
I tak wła­śnie robi.
W syl­we­stra do­staję wia­do­mość od fiń­skiego ba­da­cza przy­rody: „Dzię­kuję za książkę! Na­pi­szę wię­cej w e-ma­ilu, ale je­śli masz ochotę, przy­jeż­dżaj, kiedy chcesz”.
Je­śli ocze­ki­wa­łam na ja­kiś znak, to wła­śnie nad­szedł. Czuję, jak w żo­łądku ro­śnie mi strach, ale, cho­lera ja­sna, je­śli te­raz nie od­ważę się wy­je­chać, to ni­gdy so­bie tego nie wy­ba­czę! Nie znam tego ca­łego Ol­lego ani tro­chę, ni­gdy się nie spo­tka­li­śmy, ale na pod­sta­wie jego ksią­żek trak­tu­ją­cych o przy­ro­dzie tan­zań­skiej i jed­nej roz­mowy sprzed trzech lat wy­ro­bi­łam so­bie na jego te­mat opi­nię czło­wieka uj­mu­jąco szcze­rego (i nad­zwy­czaj ga­da­tli­wego). Czy­tam w sieci, że ma dom na pro­win­cji gdzieś nie­da­leko Aru­szy – czy to tam mnie za­pra­sza? (Oczami wy­obraźni wi­dzę już ja­ka­randy ro­snące po obu stro­nach uli­czek, ku­cha­rzy oraz ogrod­ni­ków, ale w grę może wcho­dzić byle cha­łu­pina z gliny). On chyba nie wy­obraża so­bie, że mam wo­bec niego ja­kieś ro­man­tyczne za­miary, skoro tak mi za­leży na przy­jeź­dzie? (Mój eks: „Słu­chaj, je­śli biały męż­czy­zna mieszka w Afryce, to bar­dzo wąt­pię, żeby ja­kaś Finka w śred­nim wieku miała sta­no­wić dla niego wielką atrak­cję”).
Może to jest je­dyny mo­ment, by wy­ko­rzy­stać konto Ka­ren Bli­xen – konto oszczęd­no­ściowe, na któ­rym przez lata gro­ma­dzi­łam pie­nią­dze z my­ślą o po­dró­żach ma­rzeń. O wszyst­kich tych po­dró­żach, w które albo się od­ważę wy­je­chać, albo nie.

 
Ka­ren Bli­xen jest dla mnie uoso­bie­niem nie tylko nie­zna­nych kon­ty­nen­tów i dzi­kiej afry­kań­skiej przy­rody, lecz także god­nej na­śla­do­wa­nia od­wagi.
By­łam w Afryce dwu­krot­nie: obie po­dróże oka­zały się speł­nie­niem mo­ich ma­rzeń i pod­czas obu umie­ra­łam ze stra­chu. Trudno mi wy­tłu­ma­czyć, jak kto­kol­wiek może się bać w cza­sie zor­ga­ni­zo­wa­nej wy­cieczki, bo na czymś ta­kim wpada się ra­czej w odrę­twie­nie – po­dró­żu­jąc po Afryce Po­łu­dnio­wej, spę­dza­li­śmy tyle go­dzin w po­zy­cji sie­dzą­cej (zda­rzało nam się prze­jeż­dżać sie­dem­set ki­lo­me­trów dzien­nie), że gdy wresz­cie pół­przy­tomna wy­sia­da­łam z mi­ni­busa gdzieś po­środku pro­win­cji Eswa­tini, aby roz­ru­szać nogi, nie chciało mi się na­wet zdej­mo­wać z szyi na­dmu­chi­wa­nej po­duszki. A mimo to czu­łam strach. Gdy spę­dza­łam pierw­szą noc na sa­fari i po raz pierw­szy usły­sza­łam ryk lwa, ba­łam się tak bar­dzo, że szczę­ka­łam zę­bami. (Nie wie­dzia­łam wcze­śniej, że zęby na­prawdę mogą szczę­kać ze stra­chu).
Z ko­lei Ka­ren Bli­xen na pewno się nie bała. Pro­wa­dziła farmę na pła­sko­wyżu Afryki Wschod­niej i od­by­wała trwa­jące ty­go­dniami i mie­sią­cami po­lo­wa­nia, pod­czas któ­rych ja­dało się przy­go­to­wane przez słu­żą­cych ko­la­cje przy ogni­sku, piło szam­pana z krysz­ta­łów i słu­chało Schu­berta z gra­mo­fo­no­wych płyt. W mo­ich wy­obra­że­niach Ka­ren Bli­xen ma na so­bie długą spód­nicę, białą bluzkę i sznu­ro­wane skó­rzane buty, a w tle wi­dać bez­kres żół­tych traw sa­wanny, pa­ra­so­lo­wate drzewa aka­cji, ze­bry, ży­rafy i ma­szynę do pi­sa­nia. Kto oglą­dał film Syd­neya Pol­lacka, praw­do­po­dob­nie wi­dzi na tym ob­razku także przy­stoj­nego męż­czy­znę wspar­tego na łok­ciach i z chu­stą na szyi.
Dzięki lek­tu­rze Po­że­gna­nia z Afryką, au­to­bio­gra­ficz­nej książki Ka­ren Bli­xen, staje się ja­sne, że Ka­ren była od­ważna, mą­dra i zdolna wszystko za­ła­twić, miała też godne po­zaz­drosz­cze­nia umie­jęt­no­ści prze­trwa­nia. Nie­kiedy wy­daje się wręcz nie­do­ści­głą su­per­ko­bietą. Na­wet po­bieżna li­sta za­sług stwo­rzona na pod­sta­wie książki robi wra­że­nie:

1. Ka­ren ho­duje kawę w Afryce.
2. Ka­ren do­sko­nale po­luje. Pew­nego razu Ma­sa­jo­wie pro­szą ją o za­strze­le­nie lwa nę­ka­ją­cego by­dło, cza­sem za­bija ze­brę lub dwie na nie­dzielny obiad dla służby.
3. Ka­ren wy­pra­wia się w dziki te­ren. Wy­jeż­dża sama w to­wa­rzy­stwie Ki­ku­ju­sów i So­ma­lij­czy­ków i ze swo­imi psami jeź­dzi konno mię­dzy sta­dami an­ty­lop.
4. Ka­ren cie­szy się sławą le­karki, która co rano przyj­muje pa­cjen­tów. Cho­rzy cier­pią na dżumę, ospę, ty­fus, mają rany, stłu­cze­nia, po­ury­wane koń­czyny, opa­rze­nia i uką­sze­nia wę­żów, a w naj­trud­niej­szych przy­pad­kach Ka­ren za­wozi ich do szpi­tala w Na­irobi lub na mi­sję. Raz sama przedaw­ko­wuje przez przy­pa­dek ar­sze­nik, ale wpada na to, by po­szu­kać ra­tunku w po­wie­ści Ale­xan­dra Du­masa, i udaje jej się zneu­tra­li­zo­wać dzia­ła­nie tru­ci­zny za po­mocą mleka i białka jaja.
5. Ka­ren jest też na­uczy­cielką, sę­dzią i dzia­łaczką cha­ry­ta­tywną. Za­ło­żyła na swo­jej far­mie szkołę i działa jako ar­bi­ter w spo­rach po­mię­dzy miej­sco­wymi. Po­ran­kami zbiera kawę wraz ze swo­imi pra­cow­ni­kami, któ­rych ko­cha. W nie­dziele roz­dziela wśród sta­rych ko­biet ta­bakę.
6. Pew­nego razu Ka­ren znaj­duje na ścieżce ciało sta­rego Knud­sena i ra­zem z tu­byl­czym chłop­cem prze­nosi je do chaty. Nie boi się zmar­łych, w prze­ci­wień­stwie do miej­sco­wych (i mnie). Nie boi się też ni­czego in­nego.
7. Ka­ren jest fe­no­me­nalną ku­charką. Zdo­była umie­jęt­no­ści u fran­cu­skiego szefa kuchni w do­sko­na­łej duń­skiej re­stau­ra­cji, a jej przy­ję­cia słyną w ca­łej wschod­niej Afryce.
8. Gdy pora desz­czowa nie chce na­dejść, Ka­ren wie­czo­rami pi­sze opo­wia­da­nia. To oczy­wi­ste, że po­trafi pi­sać. Jej głos jest spo­kojny, przej­rzy­sty i czuły. To silna ko­bieta, która wie, kim jest. Ona ro­zu­mie, ona po­trafi i nic nią nie za­chwieje.

Być jak Ka­ren!

 
No ale naj­wy­raź­niej nie je­stem. Sie­dzę na fo­telu w sa­mo­lo­cie KLM i czuję na­ra­sta­jącą pa­nikę. Do­trę do Ki­li­man­dżaro o dzie­wią­tej wie­czo­rem, w sam śro­dek afry­kań­skich ciem­no­ści. Czy ten Olli w ogóle się po­jawi, żeby mnie ode­brać?
W ma­ilu py­ta­łam go o mo­ski­tiery i „grun­towne spry­ski­wa­nie ubrań per­me­tryną”, które prze­wod­niki tu­ry­styczne zde­cy­do­wa­nie za­le­cają do ochrony przed ma­la­rią, ale Olli na­ka­zał mi się uspo­koić: je­śli będę pa­mię­tać o pro­fi­lak­tycz­nych le­kach, spo­koj­nie mogę po­da­ro­wać so­bie całą resztę. Mimo to dam so­bie głowę uciąć, że le­karka z ośrodka zdro­wia wy­glą­dała na zmar­twioną, kiedy prze­pi­sy­wała mi re­ceptę na an­ty­ma­la­ryk.
Nie daje mi spo­koju myśl, że cała za­chod­nia kon­cep­cja Afryki jest wła­śnie tak jed­no­stronna i znie­kształ­cona, jak oce­nił to chi­lij­ski ar­ty­sta Al­fredo Jaar, któ­rego wy­stawę do­piero co oglą­da­łam w mu­zeum sztuki współ­cze­snej Kia­sma. Ze­brane przez niego okładki cza­so­pi­sma „Ti­mes” po­ka­zują z do­bitną ja­sno­ścią, ja­kimi wy­obra­że­niami na te­mat Afryki je­ste­śmy kar­mieni: dzi­kie zwie­rzęta, klę­ska głodu, cho­roby i wojny. Z ko­lei mia­sta, ży­cie kul­tu­ralne i uni­wer­sy­tety – całe zwy­czajne ży­cie afry­kań­skiej klasy śred­niej – zo­stały sku­tecz­nie wy­ma­zane. Sama nie je­stem lep­sza: kiedy my­ślę o Afryce, my­ślę o cho­ro­bach, pro­ble­mach z hi­gieną i ata­kach ter­ro­ry­stycz­nych. O na­pa­dach, gwał­tach, po­rwa­niach, wy­pad­kach dro­go­wych. O ko­ma­rach, wę­żach, mu­chach tse-tse. Ame­bach, bil­har­cjo­zie, ma­la­rii mó­zgo­wej. O roz­wol­nie­niu, po­ra­że­niu sło­necz­nym, żół­tej fe­brze, cho­le­rze, HIV i eboli.
Albo jesz­cze go­rzej: my­ślę o czymś, czego w ogóle nie ma. Kiedy py­tam o wska­zówki paru pra­cu­ją­cych w Na­irobi przy­ja­ciół mo­ich przy­ja­ciół, do­ciera do mnie, że kar­mię się nie­stwo­rzo­nymi mrzon­kami. Ci lu­dzie mó­wią o wiel­kiej dziel­nicy slum­sów w Ki­be­rze i o dzia­łal­no­ści or­ga­ni­za­cji wspie­ra­ją­cych uchodź­ców, bo dla nich jest rze­czą oczy­wi­stą, że do Ke­nii je­dzie się po to, by pra­co­wać w po­mocy roz­wo­jo­wej, w obo­zach uchodź­ców albo z dziećmi ulicy. Nie śmiem im się przy­znać, o czym ma­rzę: o sa­fari w stylu ko­lo­nial­nym i cza­rze mi­nio­nego świata. O tym, by la­tać mi­ni­sa­mo­lo­tem nad sa­wanną, za­cząć ro­zu­mieć ję­zyk słoni i spoj­rzeć pro­sto w oczy lwa. Chcia­ła­bym sie­dzieć wie­czo­rami na roz­kła­da­nym krze­sełku przed na­mio­tem i pi­sać na sta­ro­świec­kiej ma­szy­nie albo czy­tać książkę w skó­rza­nej opra­wie, ma­jąc w za­sięgu ręki drinka w krysz­ta­ło­wym kie­liszku.
Nie­za­leż­nie od przy­go­to­wań do po­dróży i ba­dań nad Ka­ren ta wio­sna jest wy­jąt­kowo spe­cy­ficzna. W lu­tym prze­cho­dzę skom­pli­ko­wany za­bieg usu­nię­cia zę­bów mą­dro­ści, po któ­rym przez trzy ty­go­dnie nie je­stem w sta­nie otwo­rzyć ust. Leżę na pod­da­szu w domu ro­dzi­ców, otu­ma­niona le­kami, piję przez słomkę papki, które przy­go­to­wuje dla mnie mama, czy­tam Afrikka-kirja au­tor­stwa Ak­se­lego Gal­len-Kal­leli i za­zdrosz­czę hi­po­po­ta­mom z te­le­wi­zji, które po­tra­fią otwo­rzyć pasz­czę pod ką­tem stu osiem­dzie­się­ciu stopni. Z ko­lei w marcu z po­wodu pro­ble­mów z gar­dłem tra­fiam na te­ra­pię, gdzie wy­ko­nuję co dziw­niej­sze ćwi­cze­nia emi­sji głosu, mię­dzy in­nymi śpie­wam wraz ze swoją te­ra­peutką hymn Fin­lan­dii na dwa głosy, dmu­cha­jąc w szklaną rurkę umiesz­czoną w szklance wody. Naj­bar­dziej ab­sur­dalny jest jed­nak wy­nik ba­da­nia od­wzo­ro­wu­ją­cego moją skalę gło­sową – oka­zuje się, że mó­wię naj­niż­szym moż­li­wym gło­sem w swo­jej skali, mimo że tak na­prawdę je­stem so­pra­nem. So­pra­nem! Koń by się uśmiał. Całe moje ja opie­rało się na prze­świad­cze­niu, że je­stem po­sęp­nym i fleg­ma­tycz­nym al­tem, ale te­raz na­gle mam się stać kimś zu­peł­nie in­nym – ra­do­snym, pod­eks­cy­to­wa­nym i peł­nym ener­gii czło­wie­kiem, który przez czter­dzie­ści dwa lata swego ży­cia po­słu­gi­wał się nie swoim gło­sem!
Ta sym­bo­lika jest świ­dru­jąca, wszak wy­bie­ram się w tę po­dróż wła­śnie po to, by od­na­leźć nowy wła­sny głos: głos od­waż­nej ko­biety, która kro­czy przez ży­cie ze swo­bod­nym uśmie­chem.
Jesz­cze go nie zna­la­złam.
Pi­szę na ser­wetce wia­do­mość do Ka­ren. Nie wiem wtedy, że mój sto­su­nek do niej okaże się z cza­sem za­ska­ku­jąco am­bi­wa­lentny.

 
Wesprzyj nas