Paolo Cognetti schodzi z lodowców Monte Rosa, aby wsłuchać się w szorstkie głosy życia w dolinach. Opowiada o kruchości ludzi zagubionych w gniewie i alkoholu i poddanych tajemniczej sile, która ciągnie ich w dół, niszcząc wszystko po drodze. A w dolinie, jak wszędzie na świecie, zwierzęta i drzewa milczą, doświadczając bólu człowieka…
Są zwierzęta wolne, mroczne i dzikie, i są takie, które szukają czułego dotyku i schronienia.
Pośrodku doliny, między dwoma zboczami, cienistym i nasłonecznionym, stoi dom, a przy nim rosną dwa drzewa, zasadzone przez ojca dla dwóch synów. Pierwszy, modrzew, to Luigi, twardy i kruchy. Przez trzydzieści siedem lat nie opuścił doliny, właśnie zaczął pracę jako strażnik leśny. Razem z Bettą spodziewają się dziecka, a w powietrzu unosi się zapach nowego początku. Drugie drzewo to jodła, Alfredo, młodszy syn, niespokojny i kłótliwy. Postanowił uciec daleko, do Kanady, do świata rdzennych Amerykanów i szybów naftowych.
Luigi i Alfredo mają dwie wspólne cechy. Pierwsza to kieliszek i skłonność do pijaństwa. Druga to ojcowski dom, przed którym wznoszą się ich drzewa. Po śmierci ojca Alfredo wrócił w rodzinne strony, by uwolnić się od pozostałych więzi. Choć jeszcze tego nie wie, ta rudera lada dzień może być warta fortunę.
Paolo Cognetti (ur. 1978 w Mediolanie) – jeden z najbardziej cenionych przez krytykę i kochanych przez czytelników włoskich pisarzy. Opublikował już kilka książek, z których poza powieścią Osiem gór poświęcił górom także Il ragazzo selvatico (Dziki chłopak). Jest redaktorem antologii New York Stories. Od 2010 roku prowadzi blog (www.paolocognetti.blogspot.com). Powieść Osiem gór okazała się jak dotąd jego największym sukcesem – jeszcze przed publikacją prawa sprzedano do 30 państw, a książka została uhonorowana kilkoma ważnymi nagrodami.
W dolinie
Przekład: Tomasz Kwiecień
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 22 maja 2024
Valsesia
Nie przeżyła jeszcze swojej drugiej zimy i nie widziała dotąd innego świata poza warsztatem samochodowym przy głównej drodze w dolinie. Bawiła się kawałkiem starej opony na tyłach zakładu, gryzła go, podrzucała i znów chwytała, aż w pewnej chwili poczuła, że ma widownię. Z pobliskiej żwirowni przybiegł szary pies i przypatrywał się jej uważnie. Po tamtej stronie płynęła rzeka, ale przy jesiennym, niskim stanie wody nietrudno było przedostać się na drugą stronę. Suczka puściła kawał gumy i zaczęła węszyć, ale kiedy uniosła pysk, dostrzegła trzy inne psy wyłaniające się zza sterty złomu. Trzy owczarki o ubłoconej sierści, z dzwonkami przy obrożach. Znała je. Za dnia pilnowały owiec skubiących ścierniska na polach i trawę wokół szop, a nocą wędrowały w poszukiwaniu czegoś, co można by podkraść. Ale teraz nie były tam dla jedzenia, przyszły dla niej. Samica wiedziała i zarazem nie wiedziała, dlaczego się pojawiły. Miała nieco ponad rok i to nowe zainteresowanie samców było częścią spraw, których szybko się uczyła, ekscytujących i niebezpiecznych, takich jak ogniska rozpalane przez chłopaków latem lub prąd rzeki, który kiedyś o mało jej nie porwał.
Pod ścianą warsztatu stał wypatroszony samochodowy fotel, pobiegła, żeby się na nim skulić. Był domem dla niej i kilku pokoleń psów przed nią. Gdzieś niedaleko koparka zanurzyła ramię w dnie rzeki, wyciągnęła łyżkę pełną piasku i żwiru, i w tym momencie szary pies ruszył w jej stronę. Owczarki szybko ustaliły między sobą hierarchię: wystarczyło, by najstarszy i największy warknął i kłapnął szczęką, by odstraszyć drugiego, który uciekł ze skowytem, natomiast trzeci od razu odsunął się na bezpieczną odległość. Następnie przywódca powoli ruszył w stronę przybysza, zgodnie z samczym rytuałem, który samica już znała. Grożenie, warczenie, szczerzenie zębów, tak walczyły psy z doliny; ale ten szary pochodził z innych okolic, został wychowany inaczej, przez ludzi albo przez życie. Kiedy przeciwnik nastroszył sierść i zesztywniał, by zrobić na nim wrażenie, ten rzucił się na niego bez ostrzeżenia. Był szczuplejszy od owczarka, ale jeden skok wystarczył, żeby przewrócić tamtego na grzbiet, przygwoździć do ziemi i zatopić mu zęby w gardle. Czegoś takiego samica nigdy jeszcze nie widziała. Poczuła nieznaną wcześniej ekscytację, gdy szary zacisnął szczęki, nie puszczając gardła walczącego owczarka. I tak trzymał, aż pozostałe dwa psy, krążące niespokojnie wokół miejsca walki, nie zobaczyły, jak ciało ich przywódcy bezwładnieje, jak z jego szyi leje się krew i jak ta krew wsiąka w klepisko. Teraz on też wyglądał jak stara opona i tyle wystarczyło, by dwa pozostałe samce uciekły.
Drogą przejechała cysterna pokryta na grubość palca szronem, który rozwiewał się, tworząc za nią obłoczek. Listopad. Samica wstała z fotela i zamerdała ogonem do zbliżającego się samca. Furia sprzed chwili go opuściła, obwąchał ją delikatnie i pozwolił obwąchać siebie. Pachniał drewnem, ziemią, liśćmi i krwią psa, którego właśnie zabił. Miała ochotę go polizać i tak zrobiła. Potem ją pokrył i tak skończyło się jej szczenięctwo.
Tamtego dnia biegli w górę rzeki, pełni euforii, że się spotkali, biegli wzdłuż żwirowych brzegów i wysepek, przez opustoszałe miejsca na dnie doliny. Na odległych górskich grzbietach leżał śnieg, ale wzdłuż rzeki ciągnęły się cementownie, fabryki mebli, hurtownie sprzętu rolniczego i magazyny budowlane. Widzieli szczury w kanałach i wrony na wysypiskach, czuli smród rozrzuconych na polach nawozów, a kiedy natknęli się na ludzi w furgonetce przy brzegu, ona, która nie bała się człowieka, zdała sobie sprawę, że on unika ludzkiej obecności, bo raz jeszcze przeszli przez rzekę, aby znaleźć się po przeciwnej stronie. Trzymali się ogrodzenia, a wkrótce potem ich bieg zakończył się przy zaporze. Z tego miejsca słyszeli ruch na drodze biegnącej po nasypie. Słońce opadało, a on chciał poczekać na zmrok, by wyjść z ukrycia. Kiedy czekali, zrobiła się głodna, nie jadła nic od wielu godzin, i dała mu to poznać tak, jak robią szczeniaki, liżąc i podgryzając mu pysk, jakby był ojcem i miał jej przynieść jedzenie. Gdzieś w głębi podobała mu się ta tortura.
Pod osłoną ciemności poprowadził ją wzdłuż drogi do budynku z dużym neonem na froncie: kulą, która co jakiś czas toczyła się w kierunku kręgli. Na parking na zapleczu wychodziły metalowe drzwi i okno z matową szybą. Uwiązany na zewnątrz pies usłyszał ich przybycie. Był mały, szczekał i ciągnął za łańcuch, oni zaś pozostali ukryci tam, gdzie nie docierało światło. Po minucie zamilkł, spojrzał w ciemność, usłyszał szczekanie innego psa gdzieś w oddali i na nie odpowiedział, po czym metalowe drzwi się otworzyły i wyszedł z nich chłopak w białym fartuchu. Uszczęśliwiony piesek zamerdał ogonem. Chłopak rzucił dwa worki śmieci pod ścianę, spojrzał na czarne niebo, wyjął coś z kieszeni i wyciągnął dłoń do psa, głaszcząc go po głowie, kiedy ten jadł mu z ręki.
Ukryta między samochodami samica poczuła coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Na widok pieszczoty, nie smakołyka. Widok czułości tego chłopaka i bezwarunkowego zaufania psa budził w niej coś w rodzaju nostalgii.
Samiec nie dał jej więcej czasu, wyszedł z cienia, gdy tylko chłopak wrócił do kuchni. Piesek podniósł pysk, ale był mały i uwiązany, niewiele mógł zrobić. Zanim zdążył zaszczekać, poczuł na gardle kły szarego psa. Zaskomlał tylko, ale nikt z kuchni go nie usłyszał i nikt nie przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Kiedy samica dołączyła do swojego partnera, piesek był już martwy: leżał z otwartym pyskiem i wywieszonym jęzorem. Szary przestał się nim interesować, już rozrywał pazurami worki na śmieci. Wyciągnęli wszystko, co dobre: mięso, makaron i kości, najedli się do syta obok przywiązanych do łańcucha zwłok, a neonowa kula wciąż strącała kręgle pod bezgwiezdnym niebem.
Po całej szykującej się do zimy Valsesii, po obu brzegach przecinającej dolinę rzeki, rozeszły się plotki o zagryzionych psach: o owczarku, o małym kundelku z kręgielni, o psie myśliwskim, który poszedł w las i nigdy nie wrócił, o psie stróżującym w tartaku. I o mordercy, który je uśmiercał, wszystkie w taki sam sposób i wyłącznie samce. W barach, gdzie wieści rozchodziły się najszybciej, jedni obstawiali, że to wilk. Tylko wilki tak zabijają, nie? Według innych musiał to być pies hodowany do nielegalnych walk, który uciekł od właściciela, a ten oczywiście nie zamierzał tego zgłaszać organom porządkowym. Następnie pojawiła się teoria łącząca obie wcześniejsze, że to jedna z tych krzyżówek bezpańskiego psa i wilka, o których czasem się słyszało. Te diabelskie istoty miały dwie dusze: psią ufność wobec człowieka i wilczą dzikość. Według miejscowych legend podchodziły potulne, a potem znienacka atakowały. Z tą teorią wiązał się jednak poważny problem, ponieważ wściekły pies mógł i powinien zostać uśmiercony, podczas gdy wilk nie, wilka chroniło prawo. Co się robi z hybrydą? Dyskusje ożywiały godzinę aperitifu. Przy drugim kieliszku bonardy, białego albo campari i przy następnej kolejce tego samego mówiono, i to wcale nie zniżając głosu do szeptu, że straż leśna siedzi z założonymi rękami. Że wolą wlepiać mandaty, niż chronić obywateli. Zgoda, nie było jeszcze doniesień o atakach na ludzi, ale która matka w takiej sytuacji pozwoli dziecku bawić się przed domem? Trwał sezon łowiecki, do doliny zjechało mnóstwo myśliwych. Polowali na dziki, kozice, jelenie i na blondynki… Mężczyźni żartowali, robili aluzje, szturchali się łokciami, wrzucali do ust parę orzeszków i mrugali do kelnerek. Potem opróżniali szklankę do dna, płacili za kolejkę, wsiadali do pickupów i wracali do żon na kolację. Gdyby na ich drodze stanęła jakaś bestia przypominająca psa, przejechaliby ją bez zastanowienia.
Tamtej nocy śniła jej się matka. Śniło jej się, że była maleńka, że razem z rodzeństwem wciąż żyła przy matce. Na zewnątrz snu przebierała łapami i cicho skomlała, a we śnie walczyła o sutek z innymi szczeniętami. Wokół byli ludzie, nie ich twarze, ale sama obecność, głosy, a potem z tych głosów zstąpiła ręka. Była większa od niej, czuła na sobie jej ciężar i palce wokół swego ciała. Ta ręka chwyciła ją i pociągnęła do góry.
Obudziła się przerażona w zupełnej ciemności, nie wiedząc, gdzie jest. Najpierw rozpoznała zapach swojego kochanka, jego gęstego futra i kościstego boku. Ten zapach natychmiast ją uspokoił. Potem powoli wyczuła w otaczającej ich nocy całą resztę: betonowy przyczółek mostu, przy którym znaleźli schronienie, przejeżdżający nad nimi samochód, szmer płynącej wody. Nie wiedziała, ile dni szli w górę rzeki. Nie zastanawiała się też, dokąd samiec ją prowadzi, po prostu szła za nim. Czuwał nad nią nawet teraz: rytm jego oddechu mówił jej, że odpoczywa, ale nie śpi.
Wczesnym rankiem, gdy przemykali przez leśną gęstwinę, zauważyła ruch na środku rzeki. Zwietrzyła zapach kobiety. Potrafiła go odróżnić od zapachu mężczyzny. To ją zaciekawiło, pozwoliła samcowi iść przodem i podeszła na skraj zarośli, blisko wody.
Kobieta zanurzała się w naturalnym basenie utworzonym przez prąd rzeki. Miała bardzo jasną skórę i rude włosy. Było zimno, jej oddech parował, a jednak krok za krokiem wchodziła coraz głębiej. Woda sięgała jej do ud, gdy poczuła, że jest obserwowana; odwróciła się w stronę krzaków i wtedy ją zobaczyła. Ich spojrzenia się spotkały. Suczkę znów ogarnęło to samo uczucie, ta sama tęsknota.
Jej kochanek znalazł się obok niej. On również patrzył na kobietę, tamta zaś patrzyła na nich oboje. Potem samiec trącił samicę pyskiem w szyję i ruszył w swoją stronę. Bała się, że odejdzie bez niej, zostawiła więc kobietę w wodzie i posłusznie pobiegła za nim.
Po jakimś czasie krajobraz się zmienił i mieszany las doliny ustąpił miejsca iglakom i rzadko rosnącym brzozom. Cienkie białe pnie przy wodzie, za nimi gęsty las. Nawet rzeka, która w dolnym biegu była ściśnięta brzegami i spiętrzona, tutaj płynęła swobodnie między kamieniami, a tam, gdzie jedno z jej zakoli skręcało na północ, nagle znaleźli śnieg. Tworzył cienką warstwę, musiał spaść kilka dni temu i utrzymać się w cieniu. Sunia powąchała go i rozpoznała zapach, który już kiedyś zdarzało jej się czuć z daleka, skosztowała i odkryła, że śnieg służy nie tyle do jedzenia, ile do zabawy. Pazurami podrapała lodowatą skorupę, zatopiła w niej pysk, kichnęła, raz jeszcze zanurzyła kufę i uszy.
W tym samym czasie samiec znalazł zbudowany z drewna i blachy szałas. Z komina na dachu nie wydobywał się dym. Pies zaczął węszyć, nie wyczuł żadnego niebezpieczeństwa i dał się poprowadzić zapachowi, który powiódł go do ustawionego na dwóch cegłach rusztu. Była na nim odrobina mięsnego tłuszczu. Reszta spadła na popiół, więc zaczął go rozgrzebywać w poszukiwaniu czegoś, co wyczuł.
Ona pierwsza zobaczyła tego psa. Był duży i czarny, wyskoczył z lasu, pędem podbiegł do szarego i ugryzł go w prawy bok. Ten, zaskoczony, zdołał się odwrócić i zaczął gryźć, gdzie popadnie, ale czarny wbił zęby w jego ciało i nie chciał puścić. Widziała, jak walczą między rzeką a płachetkiem śniegu. Skowyczała z udręki, nie wiedząc, co zrobić. Samce kilka razy zderzyły się i przetoczyły po sobie, aż szczęście uśmiechnęło się do gryzącego na oślep szarego. Pod ciężarem obydwu czarny skręcił kark, usłyszała chrzęst pękającego kręgu. Jego szczęki natychmiast się rozwarły, leżał na ziemi, miotał się, nie mógł stanąć na łapy, a szary z wściekłością rzucił mu się do gardła. Wgryzł się z taką siłą, że pękła skórzana obroża.
To była ósma ofiara podczas ich ucieczki. Opuścili tamto miejsce w pośpiechu, a później zatroszczyła się o niego. Miał paskudną ranę na boku, tam, gdzie zaczynało się miękkie podbrzusze. Polizała ją i poczuła, że jego krew smakuje tak samo jak krew psów, które zabił. Wylizała skaleczenie, oczyściła je z brudu, lizała aż do żywego mięsa, ale nie mogła powstrzymać krwawienia.
Dziewiąty był po prostu bezpański i pojawił się w niewłaściwym momencie wśród koszy na śmieci, a dziesiątego przyciągnął zapach samicy, choć lepiej by zrobił, gdyby został na swoim podwórku. Dziesięć niewinnych psów, dziesięć samców zabitych w ciągu kilku dni.
Ostatnią noc spędzili pod skałą wklęsłą u podnóża na tyle głęboko, by dać im schronienie. Teraz i ona nie spała, słuchając, jak dyszy, liże ranę i zmienia pozycję, a w pewnym momencie wysoko na czarnym niebie ponad nimi pojawił się księżyc. Jesienny księżyc, który dotarł nad koryto rzeki, na śnieg na jej brzegach i sprawił, że lekko zalśniły; śnieg przyjmował srebrzystą poświatę. Samiec, zaskoczony tym odblaskiem, podniósł łeb i nastawił uszu. Wpatrywał się w księżyc, węszył i nasłuchiwał, jakby oczekiwał głosu, czegoś lub kogoś, kto zawoła, ale noc milczała i nie było nic poza nieustannym szumem rzeki.
O świcie ruszyli dalej między dwoma stromymi brzegami, omijając osierocone pniaki porwane kiedyś przez powódź. Prowadził ją, utykając i krwawiąc, ale wciąż świadomy celu, kiedy zobaczyła zbliżające się psy. To były ogary, goniły za wonią krwi i ujadały, wyczuwszy ofiarę. Przemknęły obok niej, zupełnie ją ignorując. Samiec zaczął biec resztką sił. Psy ścigały go, wymuszając zmianę kierunku. Gdy znalazł się na otwartej przestrzeni, gdzieś wysoko nad rzeką rozległ się strzał. Łapy szarego nagle się ugięły. Upadł i stoczył się do wody.
Przerażona samica przywarła do ziemi. Huk wystrzału ucichł, a ona spojrzała w górę na zbocze. Usłyszała gwizd i ogary pobiegły do swego pana, znikając tak samo prędko, jak się pojawiły. Nie poruszyła się: była łatwym celem, niemal prosiła się o kulę. A jednak drugi strzał nie padł.
Gdy zdołała się już podnieść, zeszła nad rzekę i zbliżyła się do leżącego wśród skał samca. Dotknęła go pyskiem, obwąchała szyję i klatkę piersiową. Znalazła dziurę po kuli, krew spłynęła wraz z wodą. Wąchała jego uszy i pysk, ale znajomy zapach już ginął. W ciągu kilku dni widziała dziesięć martwych psów, a przecież tydzień wcześniej była tylko szczeniakiem. Teraz poznała śmierć i wiedziała, że jej ukochanego już nie ma, że to coś w rzece było tylko ciałem i kośćmi, tak jak tamte dziesięć. Rozejrzała się, niezdecydowana co do kierunku, jaki powinna obrać, po czym położyła uszy po sobie, odwróciła się i ruszyła z biegiem rzeki, tam, skąd przybyli.