Czytając nową biografię Alberta Camusa możemy zobaczyć noblistę jako zwykłego człowieka, targanego namiętnościami, popychanego do działania przez kompleksy, podejmującego złe decyzje, mające jeszcze gorsze skutki, przepełnionego ideami humanistycznymi i skrajnie egoistycznego zarazem. Jej autor Virgil Tănase wykonał ogromną pracę z różnorodnymi źródłami aby przedstawić czytelnikom pisarza w sposób aż tak złożony.
“Obcy”, “Dżuma”, nagroda Nobla w dziedzinie literatury, smutne spojrzenie, nieodłączny papieros, prochowiec w stylu Bogarta – to elementy powszechnego, tak samo jak powierzchownego wizerunku Alberta Camusa znanego chyba każdemu. Bardziej zaawansowani miłośnicy literatury dodadzą zapewne jeszcze perypetie w pracy dziennikarza, wieczne problemy z pieniędzmi, działalność teatralną, napady niemocy twórczej i frustrację, która ogarniała pisarza, gdy nadchodziły.
Virgil Tănase – rumuński pisarz od 1977 roku mieszkający i tworzący we Francji oddał w ręce czytelników książkę przedstawiającą przenikliwy i złożony portret autora wymienionych wcześniej, słynnych książek traktujących o naturze ludzkiej. -W biografiach nie wyrażam także mojego osobistego zdania – twierdzi Tănase. -Postanowiłem być jak najbardziej obiektywny, w tym sensie, że próbuję zebrać wszystkie przypadkowe wydarzenia, z których Camus postanowił w świadomy sposób skonstruować swój los, przeznaczenie. Stosuję kryterium prawdy, dzięki czemu wszystkim świadectwom, cytatom i korespondencji nadaję spójność. Nie byłoby jej, gdybym wymieszał to tylko i wyłącznie z historią życia – powiedział autor biografii zatytułowanej po prostu: “Camus” w wywiadzie z Anną Kruszyńską udzielonym Polskiej Agencji Prasowej.
I rzeczywiście, ta książka sprawia wrażenie całkowitej transparentności. Czytając ją nie sposób dociec co też autor sądzi o poczynaniach człowieka, którego postanowił opisać. Daje się w niej za to wyraźnie dostrzec współczesny sposób myślenia o biografii jako gatunku literackim. Albert Camus, którego poznajemy na jej kartach bliżej, niżby on sam może sobie życzył, nie jest postacią posągową, bohaterem z podręcznika do literatury. Mniej oglądamy go przez pryzmat dokonań literackich, a bardziej z perspektywy osobistych wyborów, decyzji, postępowania, które czasami budzi współczucie, czasami niechęć, czasami podziw.
Camus w ujęciu Virgila Tănasego jest rozdartym wewnętrznie kobieciarzem, który z jednej strony szuka stabilnego domu, potrzebuje bazy i fundamentu dającego mu bezpieczne oparcie, lecz z drugiej ciągle podejmuje ryzyko utraty bliskich, wdając się w kolejne romanse, krzywdzące jego drugą, wierną i oddaną żonę. Bywa wielkim humanistą wrażliwym na los ludzi ubogich, w którym to losie dostrzega zwierciadło własnych doświadczeń, ale też równie wielkim egoistą w odniesieniu do kobiet i oportunistą wdającym się w kontrowersyjne znajomości z ludźmi ze środowiska literackiego po to, by zyskać ich uznanie i poklask, co przecież – jak łatwo przewidzieć – nie może skończyć się dobrze.
Jego życiorys pełen jest zwrotów akcji, od narodzin po całkowicie niespodziewaną, przedwczesną śmierć. Virgilowi Tănasemu udało się uchwycić niezwykłą złożoność tej postaci. Możemy Camusa nie polubić jako człowieka, dawał ku temu sporo powodów, ale też trudno byłoby odmówić mu podziwu, jako twórcy i intelektualiście. Tănase zwraca uwagę na nieprzeciętną przenikliwość Camusa, stanowiącą składową jego talentu. Umiejętność trafnej analizy społecznej, dostrzeganie zagrożeń płynących z liberalizmu zachodnioeuropejskiego i totalitaryzmu sowieckiego w jego własnych czasach były nie aż tak widoczne dla współczesnych, jak możemy to ocenić z dzisiejszej perspektywy. Camus zdecydowanie wyprzedzał swoje czasy, przez co wielu krótkowzrocznych krytyków literackich nie szczędziło mu gorzkich słów i surowych ocen, nie potrafiąc właściwie ocenić z jakiego formatu umysłem mają tak naprawdę do czynienia. Czas pokazał jak bardzo się mylili.
Biografia ta ukazuje również jaki poziom frustracji i zwątpienia wywołuje w twórcy nie bycie należycie rozumianym przez współczesnych sobie, to także ciekawy aspekt tej książki. Albert Camus wiecznie niezadowolony z siebie i swoich utworów, zmęczony wątłym zdrowiem, łatwo popadający w stany zniechęcenia, to człowiek walczący ze sobą i swoimi ograniczeniami tak, jak każdy z nas. Czytając tę biografię łatwo jest wczuć się w jego położenie, zrozumieć motywy postępowania, dostrzec hart ducha, który – mimo wszystko – pozwalał mu podejmować ciągle na nowo próby stworzenia kolejnych liczących się dzieł. Warto poznać go z wielu stron tak, jak zaproponował nam to Virgil Tănase. ■Nikodem Maraszkiewicz
Camus. Biografia
Przekład: Justyna Nowakowska-Piotrowicz
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 31 stycznia 2024
Człowiek, którym byłbym, gdyby nie moje dzieciństwo
Ci, którzy uważają, że ma w sobie „coś z Rastignaca”1, mylą się tylko po części. W chwili gdy szkoła umożliwia mu awans społeczny, Camus, syn niepiśmiennej kobiety, zdaje sobie sprawę, że jest nędzarzem. Pragnie zawojować świat klerków, do którego przynależność nie przypadła mu w spadku. Nie podejrzewa ich o zdradę i nie domyśla się, że to dopiero początek. Uświadomi to sobie zbyt późno: środowisko nie wybacza zarozumialcom, którzy mają czelność myśleć samodzielnie i przedkładają własne pryncypia nad interes klanu. Zostaje wyklęty, zresztą nie bez powodu: prawi morały tym, którzy przestrzegają jedynie reguł gry gwarantujących wygraną, zmieniających się w zależności od wybranego stolika – w zależności od „sytuacji”, jak się wówczas mówi. Musi ponieść karę za swoje zuchwalstwo. Może ono bowiem doprowadzić do zdemaskowania duchowych przywódców pokolenia, które szuka autorytetów wśród pochlebców zadowolonych ze stania na czele ciemnego ludu. Jakże niestosowne jest mówienie o prawdzie i sprawiedliwości tym, którzy dają się prowadzić na smyczy! Mówienie o obowiązku i moralności polemistom, którym iluzja materializmu historycznego pozwala wierzyć, że zasady są względne i można je naginać, dostosowując do okoliczności jak opony do pogody!
Życie Camusa to historia nieporozumienia. Idzie tam, gdzie nie chce iść, nagradza się go za to, kim nie jest, zarzuca się mu, że jego dzieciństwo wyglądało tak, a nie inaczej:
Nie znam nikogo, kto byłby tak święcie przekonany, że uda mu się zawojować świat prawymi sposobami. A teraz… Co było słabym punktem, co nagle zawiodło i przesądziło o reszcie…2
Mieszana krew jest atrybutem panujących dynastii tworzących zjednoczoną Europę koronowanych głów. I szpetnym piętnem w przypadku zawszonych nędzarzy, którzy wloką swoje manatki z jednego kraju do drugiego, pchani biedą, nadzieją na lepsze życie, poczuciem przynależności tylko do tej ziemi, która pozwala im przetrwać. „Bieda nie ma przeszłości”3 – zauważa Camus, rozczarowany znalezieniem niewielu śladów swoich przodków w archiwach, z których nazwiska znikają, jeśli nie towarzyszy im tytuł własności, przyznany za zasługi wojenne przywilej lub przekazany w testamencie notarialnym spadek. Kiedy po zyskaniu renomy pisarz szuka swoich zagranicznych korzeni, aby – być może – znaleźć dobry powód do opuszczenia Francji, w której nie czuje się już jak u siebie, z trudem udaje mu się ustalić pokrewieństwo z urodzonym w 1817 roku Miguelem Sintèsem Andreu, który w połowie XIX wieku poślubia w wiosce na Minorce sześć lat młodszą Margaritę Cursach Suerdę. Zabiera ją do Sant Lluís, koło Mahón, a następnie do Algierii, gdzie w 1850 roku przychodzi na świat Estève Sintès. Gdy ten ostatni osiąga wiek odpowiedni do małżeństwa, bierze sobie za żonę dziewczynę pochodzącą z tych samych stron: Catalina Maria Cardana urodziła się w Sant Lluís na Minorce. Ma jasne oczy i wydaje na świat dziewięcioro dzieci, w tym w 1882 roku Catherine, matkę Alberta Camusa. Kim są ci wszyscy ludzie, co robią, jak wygląda ich życie? Nie wiadomo. Nie należą do trzech kategorii uprzywilejowanych kolonistów – właścicieli ziemskich, wojskowych i urzędników – którzy na podbitej ziemi wiodą pańskie życie. Sintèsowie są ubodzy, a jedynym śladem po biedakach są dzieci.
Catherine, która mówi mało, a właściwie ledwo co mówi, nie opowiada o swoim życiu, tak jak nie opowiada się o życiu drzewa, które rośnie, wypuszcza liście i zrzuca je, jak wszystkie inne drzewa tego samego gatunku, a później umiera, w nieodczuwalny dla lasu sposób. Owa kobieta, w której przypadku mutyzm jest ułomnością i okaleczeniem, wyłania się z kart historii w chwili, gdy syn prosi ją, aby opowiedziała mu o przeszłości. Chciałby wiedzieć, skąd pochodzi, aby zrozumieć, dokąd zmierza, w poszukiwaniu jeśli nie sensu życia, to przynajmniej jakiegoś szlaku, jakichś punktów odniesienia, na których mógłby się oprzeć, gdy wskazówki znalezione w książkach okażą się niewystarczające. Camus nie mówi nic, a właściwie mówi niewiele o matce, którą kocha „rozpaczliwie”4. Nie wystawia jej na widok publiczny, ukrywa ją w swoich tekstach, gdzie będzie mogła istnieć dopóty, dopóki sława syna nie zburzy muru ciszy, za którym czuje się bezpiecznie, w świecie, który Camus z czasem opuszcza na rzecz innego – zbudowanego ze zgiełku i gniewu, tego, który staje przed nim otworem i obsypuje go zaszczytami, ale być może nie jest tym właściwym. Kiedy jej syn otrzymuje zaproszenie od prezydenta Republiki, Catherine Camus kiwa głową i mówi: „To nie dla nas”5.
To prości ludzie: w lipcu 1909 roku w Algierze Catherine Sintès wychodzi za mąż za Luciena Camusa, młodzieńca, którego status w żaden sposób nie przewyższa jej kondycji społecznej.
Camusowie pochodzą z Francji. Ich przodkowie to mieszkańcy Ardèche – w gruncie rzeczy mogli być Alzatczykami – którzy wyemigrowali w okolice Bordeaux, gdzie pradziadek ożenił się z pewną marsylianką… Baptiste Jules Marius Camus urodził się w 1842 roku w Marsylii, ale to w Algierze poślubił w 1873 roku Marie Hortense Cormery, urodzoną w Ouled Fayet, gdzie jej rodzice mieli gospodarstwo. To właśnie w Ouled Fayet przyszły na świat ich dzieci, w tym Lucien w listopadzie 1885 roku. Co ten ostatni wie o swoim ojcu? Nic: traci go, gdy ma rok. A tego, co mogła mu powiedzieć matka, nie pamięta: ma siedem lat, gdy zabiera ją choroba. Jego starsza siostra nie jest w stanie zająć się całym rodzeństwem. Lucien trafia do sierocińca. Po latach wraca, aby pomóc w gospodarstwie, ale nie zagrzewa w nim miejsca. Ma żal do siostry, że go porzuciła, jest zazdrosny o braci, którzy nie dorastali wśród obcych. Woli ułożyć sobie życie gdzie indziej i znajduje pracę w pobliskiej wsi Cheraga, gdzie poznaje Catherine Sintès. Niemal natychmiast zmuszony jest wyjechać, aby odbyć służbę wojskową. W latach 1906–1908 służy w Maroku pod rozkazami generała Lyauteya, pacyfikując arabskie plemiona. Lucien Camus doświadcza wszystkich okropności wojny: strachu, chorób, rozpusty, brutalności, widzi wykastrowanych wartowników z poderżniętym gardłami, potworne czyny żołnierzy, którzy – pchani żądzą pomszczenia towarzyszy – patroszą tubylców, nie oszczędzając kobiet i dzieci…! Codzienne oglądanie okrucieństwa wywołuje w nim obrzydzenie: po jednej z egzekucji wraca do domu chory.
Po powrocie zatrudnia się u winiarza, Jules’a Ricôme’a. Daje się poznać jako człowiek pracowity i sumienny. Jeden z pracowników firmy, pan Classiault, uczy go czytać i pisać: przedsiębiorstwo potrzebuje ludzi, najlepiej pochodzenia europejskiego, którzy mogliby się zająć zarządzaniem różnymi nieruchomościami rozrzuconymi na ogromnym terytorium, gdzie infrastruktura kolejowa praktycznie nie istnieje, drogi są w opłakanym stanie, roi się od szabrowników, a rodzimi robotnicy nie grzeszą pracowitością. Zachowało się kilka listów adresowanych przez Luciena Camusa do szefa, który wysłał go do Saint-Paul, niedaleko Mondovi, byłego obozu wojskowego, który na przestrzeni lat przeobraził się w miejscowość z prawdziwego zdarzenia, z pocztą, posterunkiem policji, szkołą i dwoma kołami łowieckimi.
Płaskowyż Mondovi, od południa i wschodu ograniczony wyżynami pokrytymi skarłowaciałą roślinnością, to pasmo łagodnych zboczy ciągnących się wzdłuż koryta rzeki Seybouse aż do bagiennej części równiny, której północny kraniec rozpada się na małe, wąskie plaże, chłostane morskimi falami. W ciągu dnia panuje tu duchota, ale noce są chłodne. Zimy są srogie, a latem ziemia jest sucha jak pieprz. Obrzeża rozlewisk porośnięte są dębami korkowymi, a wzdłuż polnych dróg pokrytych czerwonym pyłem stoją pojedyncze cyprysy, które wieczorem uwodzą swoim zapachem. Zbocze wzgórza pokrywają równiutkie pola winorośli, które wyglądają jak odrysowane od linijki.
Lucien Camus, zakwaterowany w dwuizbowej chacie z klepiskiem zamiast podłogi, dogląda produkcji wina, nadzoruje nielicznych pracowników winnicy, a w czasie zbiorów zatrudnia arabskich robotników i petits Blancs6, jeszcze biedniejszych niż on, nocujących w namiotach rozstawionych wokół piwnic. Nie waha się użyć bata, zdarza się, że któryś z „rdzennych” robotników mu grozi. Negocjuje ceny z wozakami i kierowcami ciężarówek, którzy zawożą beczki do Mondovi lub Bône, gdzie ludzie – jak zauważa w jednym z listów – są podstępni i kłamliwi. Zawsze ma pod ręką karabin, bo bandytów nie brakuje, a trzeba chronić majątek i nieliczne towary; trzyma straż przez cały dzień i część nocy.
Lucien Camus przybywa do Saint-Paul jako człowiek żonaty. W 1909 roku ożenił się z Catherine Sintès, która była już wówczas w swojej pierwszej ciąży. On miał dwadzieścia cztery lata, ona dwadzieścia siedem, niewiele jej brakowało do miana starej panny. Jej matka wyszła za mąż w wieku siedemnastu lat, babka, Joana Fedelich, dwudziestu lat, a druga babka, Margarita, dwudziestu dwóch lat. Catherine Sintès, szczupła kobieta o szerokich ramionach i gęstych czarnych włosach, tak bowiem można ją sobie wyobrazić na podstawie późniejszych zdjęć, jest nieatrakcyjna. Wydatny nos, przesadnie duże usta z cienkimi wargami, wyjątkowo szeroka twarz z mocno zarysowaną szczęką i oczy… tak, te oczy! Duże, wyraziste oczy, i to spojrzenie, tak pełne dobroci! Czy jest już tą półgłuchą kobietą, która prawie nie mówi i wydaje się upośledzona umysłowo z powodu jednej z tych ułomności będących wynikiem nędzy, a może konsekwencją źle leczonego tyfusu? Czy to z racji tego upośledzenia o nieznanym podłożu jej matka, wdowa od 1907 roku, kieruje jej życiem, stosując zasadę twardej ręki, na co córka godzi się bez szemrania, święcie przekonana, że musi zdać się na pomoc osób zdolnych do obrony kaleki i winna jest im absolutną uległość, której nigdy nie kwestionuje? Jak w takim razie ta autorytarna i groźna matka mogła nie wiedzieć o romansie córki? Jak mogła nie zauważyć tego przystojnego młodzieńca, z czarnym wąsikiem, zawsze w nienagannie wyprasowanej białej koszuli, tego, który spotykał się z Catherine, ale nie spieszył się do żeniaczki? Jak to się stało, że dziewczyna zaszła w ciążę przed ślubem? Czy Lucien poślubił ją pod przymusem, a może dlatego, że w sumie odnalazł w Sintèsach rodzinę, której nigdy nie miał, a w Catherine tę miłość ostatniej szansy, w której pożądanie, frustracja, strach przed życiem w samotności i wdzięczność wobec osoby, która wybrała właśnie ją, łączą się ze sobą, wyposażając kobietę w niebywałą siłę uwodzenia?
Wszystko wskazuje na to, że się kochają, choć na swój sposób. Jesienią 1913 roku Catherine, która oczekuje drugiego dziecka, opuszcza Algier i zamieszkuje w Saint-Paul wraz z mężem spędzającym lato w winnicy. To właśnie tam 7 listopada 1913 roku o drugiej nad ranem przychodzi na świat Albert Camus. Następnego dnia ojciec udaje się do urzędu w Mondovi w towarzystwie dwóch świadków, sardyńskiego ogrodnika i włoskiego robotnika, i zgłasza narodziny syna „pochodzenia francuskiego”.
Późną jesienią padają ulewne deszcze. Błoto uniemożliwia robotnikom dostęp do zalegających w piwnicach brudnych beczek, a niekorzystny kierunek wiatru sprowadza z pobliskich pól komary roznoszące malarię. Martwiąc się o zdrowie żony i dzieci, po zaledwie kilku miesiącach wspólnego życia Lucien odsyła najbliższych do Algieru. Nie chce zostawiać ich samych na tym odludziu, a tak może się stać: dostaje wezwanie do odbycia służby wojskowej i kierownictwo przedsiębiorstwa Ricôme musi interweniować u dowództwa, aby udzielono mu odroczenia.
Nadchodzi wiosna 1914 roku. Napięcie między europejskimi potęgami czuć nawet w Bône, którego mieszkańcy ubolewają, że niemiecki konsulat może wywieszać swoją flagę, podczas gdy w Alzacji Francuzi nie mają takiej możliwości. Nacjonalizm, który we Francji jest instrumentem politycznym wykorzystywanym przez laicką republikę przeciwko wrogom wewnętrznym, tutaj ma zupełnie inne znaczenie: stanowi alibi dla uzyskanej siłą władzy, która daje kolonistom prawo do okradania tubylców w imię skuteczniejszego procesu cywilizacyjnego. Przekonanie o wyższości – choćby tylko historycznej – przybyszów z kontynentu nad rdzenną ludnością jest powszechne wśród kolonistów i zupełnie naturalne w przypadku tych, dla których miarą cywilizacji jest dostęp do kolei, mydła marsylskiego i broni powtarzalnej. Wrogowie Francji kwestionują jej cywilizacyjne powołanie, a niektórzy pamiętają, że Niemcy były główną przeszkodą na drodze do rozszerzenia francuskich wpływów w Maroku. Wojna, pożądana nawet w tym odległym zakątku, wydaje się nieuchronna. Lucien Camus słusznie uznaje, że jego żona – odtąd sama z dwójką dzieci – lepiej poradzi sobie z czekającymi ją trudnościami w domu matki w Algierze niż w tej zapadłej dziurze, gdzie oprócz winorośli są tylko bandyci, którym samotna kobieta nie zdoła się przeciwstawić.
28 czerwca arcyksiążę Franciszek Ferdynand ginie z rąk zamachowca w Sarajewie. Miesiąc później wybucha wojna, a Francja ogłasza mobilizację. 4 sierpnia Niemcy wkraczają na terytorium Belgii i atakują Francję od północy. Pod koniec sierpnia szrapnel rani Luciena Camusa w głowę. Ranny mężczyzna umrze 11 października.
Lucien Camus, numer ewidencyjny 17 032, należy do 1 Pułku Żuawów 45 Dywizji Piechoty 33 Korpusu X Armii. Okrętuje się w Algierze na liniowcu „La Marsa”, z Narbony jedzie pociągiem do Massy-Palaiseau, przedostaje się przez Paryż i dociera na front. 30 sierpnia wysyła żonie kartkę pocztową. Ściska wszystkich – ją, dzieci i przyjaciół – i zapewnia, że wszystko jest w porządku. Nie wspomina żonie o swojej ranie, aby jej nie martwić. Kilka dni później wysyła jej widokówkę z Saint-Brieuc. Kartka przedstawia szkołę Sacré-Cœur przekształconą w szpital pomocniczy numer 107. Krzyżykiem zaznacza okno swojej sali. Catherine nie ma powodu do niepokoju: w tych czasach lepiej być w infirmerii niż na linii frontu. Mąż jest pod dobrą opieką. Całuje ją i prosi, aby uściskała dzieci. Dyktuje swoją wiadomość koledze lub pielęgniarce, bo stracił wzrok. Żona niczego nie zauważa: nie umie czytać, tak jak jej matka, a sklepikarz z naprzeciwka, który odczytuje im list, nie zna charakteru pisma Luciena. Wszystko jest w porządku – zapewnia ją w ostatnim geście czułości. Umiera kilka dni później i zostaje pochowany w wojskowej części cmentarza w Saint-Brieuc.
Administracja szpitala wysyła wdowie odłamek, który zabił jej męża. Catherine chowa go do pudełka po ciastkach.
Wraz z przyznanymi pośmiertnie odznaczeniami – Krzyżem Wojennym i Medalem Wojskowym – Catherine otrzymuje książeczkę wojskową męża, który zginął na polu chwały, jak się wówczas mówi. Przysługuje jej renta w wysokości ośmiuset franków rocznie. Wychodzi trochę więcej niż dwa franki dziennie. Kolejne pięć zarabia w fabryce nabojów, gdzie pakuje łuski do pudełek. Jej synowie są wychowankami narodu i do ukończenia osiemnastego roku życia każdemu z nich będzie przysługiwać świadczenie w wysokości trzystu franków rocznie; mają też prawo do stypendiów szkolnych i bezpłatnej opieki zdrowotnej.
15 października Catherine chrzci Alberta, który wkrótce skończy rok i już nie ma ojca. Jego dzieciństwo zapowiada się nie najlepiej.
Albert Camus będzie miał jednak szczęśliwe dzieciństwo. I to dzieciństwo ukształtuje go jako człowieka.
Rue de Lyon w Algierze
Catherine, wdowa po Lucienie Camusie, mieszka z dwójką dzieci u swojej matki w Algierze, na rue de Lyon, pod numerem 17. Gwarna i zatłoczona ulica, stanowiąca ciąg kilku domów z arkadami od strony place du Général-Sarrail, biegnie wzdłuż dzielnicy arabskiej i schodzi w kierunku południowej części zatoki. Okoliczne domy rzadko mają więcej niż jedną kondygnację, a za cmentarzem muzułmańskim po stronie dzielnicy Ruisseau, w pobliżu nabrzeży węglowych, wznoszą się już tylko nędzne chaty. Kiedy mieszkańcy wybierają się do centrum miasta, mówią, że jadą do Algieru, a czerwony tramwaj, który przejeżdża co około pół godziny, wydaje się posłańcem z innego świata, jakby przyjeżdżał nie z place Bab-el-Oued, ale bezpośrednio z Francji metropolitarnej, z tego bajecznego Paryża, którego namiastką są imponujące budynki administracji kolonialnej, luksusowe kamienice czynszowe i wille usytuowane na ukwieconych wzgórzach, gdzie wysocy rangą urzędnicy, garstka bogatych właścicieli ziemskich i kilku tubylców, którym udało się zbić majątek, prawdziwi misjonarze w podbitej krainie, wiodą dostatnie życie rekompensujące im odległość od stolicy.
W mieszkaniu na pierwszym piętrze budynku pod numerem 93, gdzie rodzina przeniosła się po śmierci Luciena, Catherine z dwójką dzieci zajmuje jeden pokój, a jej matka drugi. Wuj Étienne śpi na kanapie w salonie, a jego pies obok na dywaniku. Na przykrytym ceratą stole stoi lampa naftowa. W kuchni jest przenośna kuchenka. Dzieci zanoszą do piekarza potrawy wymagające pieczenia. Nie ma bieżącej wody: żeby się umyć, trzeba napełnić konew wodą z ulicznego kranu. Cuchnący klozet znajduje się na klatce schodowej.
Wuj Étienne jest głuchy i prawie niemy: mówi onomatopejami i potrafi sklecić tylko kilka koślawych zdań. Nie przeszkadza mu to mieć przyjaciół i raczyć bywalców pobliskiej kawiarni śmiesznymi historyjkami, które opowiada na swój sposób, wykazując się przy tym prawdziwym talentem komicznym. Po przebudzeniu ryczy jak jakaś bestia, a w jego umyśle radości, podobnie jak smutki, sprowadzają się do prostych, oczywistych, pierwotnych doznań. Trudni się bednarstwem i jest dobry w swoim fachu, na takiego przynajmniej wygląda, ale nie ma stałej pracy i musi się zadowolić dorywczymi robotami, które przynoszą mu skromny i nieregularny dochód. Wuj Joseph, który stołuje się u matki, pracuje na kolei. Ma stałą pensję. Pewnego dnia kłóci się z Étienne’em, między braćmi dochodzi do rękoczynów. Od tej pory Joseph przychodzi do matki tylko wtedy, gdy jego brat jest poza domem. Po ślubie z dziewczyną, która daje lekcje gry na fortepianie, rzadko odwiedza rodzinę.
Po zakończeniu wojny fabryka nabojów zmniejsza produkcję. Aby zarobić na życie, Catherine dorabia jako pomoc domowa, a pieniądze oddaje matce, która wkłada je do blaszanej puszki. To ona zarządza domowym budżetem i decyduje o wszystkim, także o życiu córki. Kiedy matka beszta ją za to, że pozwala na zaloty maltańskiemu sprzedawcy ryb, a jej brat grozi mężczyźnie pobiciem, Catherine uświadamia sobie, że przeżyła już swoje życie i odtąd jej obowiązkiem jest wykarmić matkę i wychować dzieci. Kocha je, ale kiedy babka wymierza im klapsy, nie staje w ich obronie, kryje się za murem milczenia, które z posłuszeństwa przeradza się najpierw w rezygnację, a później w sposób życia: z dnia na dzień mur ten staje się coraz grubszy, coraz trudniejszy do przebicia.
Mniejsza z tym! Albert jest szczęśliwy u boku babki, dla której szorstkość w obejściu jest sposobem okazywania uczuć, matki, która – biorąc go na kolana – rozwiewa obawy dziecka pragnącego nie utracić miłości, na którą stale próbuje zasłużyć, i wuja, który od czasu do czasu głaszcze go po głowie z nieskrywaną czułością. Ma – i zawsze będzie miał – ten port macierzysty pozwalający tym, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu i wyruszają w morze, wierzyć, że ich podróż jest wyprawą, a nie tułaczką.
Pierwsze eskapady są nieśmiałe. Babka nie lubi, gdy wnuk „łazi”, ale gdy tylko się odwraca, Albert wymyka się tylnymi schodami na podwórze, gdzie bawi się z synem arabskiego zamiatacza mieszkającego w baraku pod ścianą. Dzieci hiszpańskiego fryzjera zabierają go do piwnicy, gdzie zalegają najróżniejsze przedmioty, zagadkowe, bo bezużyteczne, szpargały, których biedacy nie potrafią wyrzucić. Ze skrawków worków robią beduińskie namioty i rozpalają ognisko, by rozproszyć mrok, ale dym zmusza ich do wyjścia na zewnątrz, gdzie czeka na nich bura od rodziców, a czasem również i klapsy. Naprzeciwko piętrzą się drewniane klatki dla kur. Od czasu do czasu sąsiadka praży ziarna kawy. Drzewko pomarańczowe, które zasadzono na podwórzu, aby podtrzymywało przyczepione do ściany sznurki na pranie, okrywa się kwiatami. Dzieciaki grają w bule, ale nie kulami, bo te są rzadkością, najczęściej pestkami moreli, cenniejszymi od kamyków, które też mają różną wartość w zależności od kształtu i koloru.
Z czasem Albert zapuszcza się na ulicę, gdzie odkrywa jeszcze wspanialszy świat. Oślepiające słońce zdziera farbę z witryn sklepowych i sprawia, że najmniejszy okruch szkła lśni pośród kurzu. Po okolicy kręcą się różni ludzie. Kobiety czerpią wodę z ulicznych kranów. Sunący z łoskotem tramwaj jest nie lada widowiskiem. Bezpańskie psy ganiają koty, które od czasu do czasu schodzą z murów, gdzie śpią zmorzone upałem. Przeciąg wstrząsa trzcinową matą osłaniającą wejście do sklepu tytoniowego… Przejeżdżają trzykonne wozy, rzadziej trafi się samochód. Jakiś Arab prowadzi obładowanego torbami osła. W cieniu płóciennego, trzepoczącego na wietrze zadaszenia kupcy grają w domino, siedząc po turecku wokół stołka ustawionego na wąskim chodniku. Podjadają pestki, a gdy rozlega się głos muezina, muzułmanie przerywają grę, aby odmówić modlitwę. Chłopcy tworzą bandy. Grają w piłkę pustą blaszaną puszką. Ci bardziej doświadczeni uczą cię pluć, przeklinać jak wozak i opowiadają historie o swoich starszych braciach, którzy – bez wyjątku – robią niesamowite rzeczy. Niektórzy mówią w języku, który nie jest twoim własnym, ale szybko uczysz się przydatnych słów.
Konieczność opuszczenia tego cudownego świata w porze sjesty to śmierć, której krótkotrwałość nie czyni mniej bolesną. Niestety nie sposób jej uniknąć. Babka zamyka okiennice, każe Albertowi położyć się w swoim łóżku i blokuje go przy ścianie. Chłopiec nie może zasnąć, ale boi się poruszyć, żeby nie obudzić babki. Kobieta śmierdzi potem spływającym po czole, które co jakiś czas odruchowo wyciera. Przez sen przegania wielkie muchy, których bzyczenie wypełnia pogrążony w ciemności pokój rodzajem dźwięcznego smrodu.
Czasami wuj Étienne zabiera siostrzeńca do warsztatu. Albert bawi się pośród klepek i wdycha przesiąknięte zapachem trocin powietrze. Innym razem wuj wybiera się z dziećmi nad morze. Idą przez całe miasto i schodzą na plażę Sablettes. Jest brudna, tak zatłoczona, że trudno dojść do wody, ale morze jest ogromne, błękitne, bezkresne i niemal nieskazitelne, w najgorszym razie widok psuje biały liniowiec z czarnym kadłubem, który właśnie wyszedł z portu albo się do niego zbliża, ochrowe żagle barki rybackiej, kilka mew. Albert wspina się na plecy Étienne’a i łapie go za szyję. Wuj wchodzi do wody, płynie, oddala się od brzegu. Morze jest łagodne, ciepłe, pieści skórę. Jest też głębokie, tajemnicze. Alberta ogarnia przerażenie, krzyczy, kurczowo obejmuje szyję wuja i zaciska kolana na jego bokach. Étienne zawraca.
Nie mniejszy niepokój budzi las, gdy w niedzielę jadą na polowanie. W sobotę po południu wuj Étienne szykuje naboje i smaruje broń. Jest jeszcze ciemno, kiedy o ustalonej godzinie dzieci potrząsają nim energicznie: śpi tak twardo, jakby opuszczał ten świat, mija dużo czasu, zanim się wybudzi, oszołomiony. Przy drzwiach szczeka zniecierpliwiony pies. Ulica jest opustoszała, chodnik wilgotny, a poranek rześki. Spotykają się z kolegami na dworcu Agha. Niedużym pociągiem, który podczas przejazdu przez spowite mgłą pola gwiżdże i bucha parą, dojeżdżają w pobliże lasów pokrywających łagodne zbocza góry. Dalej idą pieszo. Po godzinie marszu docierają na płaskowyż porośnięty karłowatymi dębami i jałowcami. Myśliwi rozdzielają się. Étienne schodzi do przesiąkniętych balsamicznym zapachem wąwozów w poszukiwaniu kuropatw i zajęcy. Pies przynosi ustrzeloną zwierzynę, która trafia do torby niesionej przez Alberta, dumnego z wyczynów wujka. Wczesnym popołudniem myśliwi spotykają się pod kępą sosen, w pobliżu źródełka. Pieką mięso na ognisku, jedzą w radosnej atmosferze i ucinają sobie drzemkę, a następnie szybko schodzą ze wzgórza, żeby nie przegapić ostatniego pociągu.
Albert Camus jest szczęśliwym dzieckiem. Nie tęskni za ojcem, nigdy go nie poznał, więc nie jest w stanie wyobrazić sobie, co stracił. Bieda mu nie przeszkadza, ponieważ wszyscy wokół są w tej samej sytuacji. Kiedy matka mówi mu, że na Nowy Rok dostanie „użyteczne” prezenty, wydaje mu się to zupełnie naturalne: w domu nie ma nic zbędnego. Rzeczy w mieszkaniu mają tylko nazwy pospolite: nie ma w nim innych talerzy niż te, na których się je, jest jedna szafa do przechowywania ubrań, z drugiej nie byłoby pożytku, w salonie jest tyle krzeseł, ile osób siada przy stole do obiadu, za to w sypialni nie ma ani jednego, bo i po co, skoro idzie się tam tylko po to, aby położyć się do łóżka. Spodnie kupuje się dopiero wtedy, gdy poprzednie nie nadają się do użytku, to samo tyczy się butów. Tak nakazuje zdrowy rozsądek.
Szkoła nie zakłóca tego radosnego porządku, gdzie wszystko, co istnieje, istnieje tylko dlatego, że jest niezbędne, gdzie wszystko, co jest niezbędne, zaspokaja podstawowe potrzeby życiowe, gdzie życie jest niczym innym jak walką o przetrwanie, a fakt bycia żywym jest sam w sobie nagrodą i wystarczającym powodem do zadowolenia.
Dla Alberta szkoła jest niezaprzeczalnie użyteczna, skoro każą mu do niej chodzić. A pilność w nauce jest sposobem na zasłużenie na czułość tych, którzy go do niej posłali. Budynek przy pobliskiej rue Aumerat jest trochę straszny – zakratowane okna, wybetonowany dziedziniec, długie galerie i schody, po których trzeba schodzić tak, jak przykazano, nie wolno zjeżdżać po poręczy, ale jest tam też wiele wspaniałych rzeczy: tablice z rysunkami, na których można rozpoznać chłopca, dziewczynkę, ptaki… Litery, które łączą się w słowa, a te pozwalają rozpoznać chłopca, dziewczynkę, ptaki, nawet bez rysunku… I jeszcze cyfry, niesłychane cyfry, i kredki; wetknięty w mały otwór w drewnianej ławce kałamarz, w którym topią się muchy; kolorowe mapy; recytacje, dzięki którym słowa brzmią jak muzyka; kilka zdjęć słynnych zabytków, przypiętych na ścianach klasy; nowe gry – zespołowe – w czasie zajęć sportowych…! Po latach nauczyciel, Louis Germain, wspomina szczęście swojego ucznia:
Widać było na każdym kroku, że lubisz być w szkole. Na twojej twarzy malował się optymizm7.
Louis Germain – wysoki, szczupły i zawsze schludnie ubrany – gra na klarnecie i czyta „La Libre Pensée”. Kolekcjonuje pocztówki, a na lekcjach wykazuje bezkompromisowość w kwestii ortografii i interpunkcji. Jest surowy, ale sprawiedliwy. Choć nie waha się wymierzać uczniom razów linijką, klinując ich głowy między swoimi kolanami, to naprawdę ich lubi i jest im oddany. Wie, jak zamienić naukę w odkrywanie świata, potrafi oczarować uczniów, sprawiając, że czują się godni zdobywanej wiedzy, którą przekazuje im niczym nagrodę, ponieważ wszyscy na nią zasługują. Najlepszym daje dodatkowe lekcje.
Louis Germain był na wojnie, ale miał to szczęście, że wrócił z niej cały i zdrowy. Uważa się za opiekuna dzieci, które straciły ojców na polu walki. Albert jest sierotą wojennym i ma najlepsze oceny z francuskiego w całej klasie. To dwa wystarczająco dobre powody, aby mu pomóc. Jako wychowanek narodu mógłby skorzystać ze stypendium przyznawanego tym, którzy dostaną się do szkoły średniej. Louis Germain przygotowuje do egzaminu wstępnego Alberta i trzech innych zdolnych chłopców. Potrzebna jest zgoda rodziny. Albert po raz pierwszy czuje ciężar ubóstwa. W przeciwieństwie do rodziców innych dzieci, którzy wyrażają zgodę, jego babka uważa, że są zbyt biedni, aby pozwolić mu na kontynuowanie nauki. Jest na tyle duży, że może pracować i zarabiać jak Lucien, zatrudniony jako posłaniec u tego samego Jules’a Ricôme’a, u którego pracował jego ojciec: zarabia dwadzieścia franków tygodniowo, a pieniądze oddaje babce, która wkłada je do blaszanej puszki. Albert jest zakłopotany. Nie ma własnego zdania w tej sprawie, ale nie chciałby okazać nieposłuszeństwa babce ani urazić nauczyciela.
Louis Germain wie, co robić. Zaczyna od wyjaśnienia swojemu młodemu wychowankowi zasług jego matki i babki, które zdołały przezwyciężyć nieszczęścia i trudności, aby wychować jego i jego brata. Daje mu do zrozumienia, dlaczego mają rację, myśląc o pieniądzach, które mógłby przynieść do domu.
Jednak on też ma rację. Nalega – być może nie bez powodu Camus zadedykował mu swoją mowę noblowską: „Ale kiedy wiadomość dotarła do mnie, moja pierwsza myśl, po myśli o matce, była o panu”8. Louis Germain przychodzi do domu Alberta. I nagle zdaje sobie sprawę z sytuacji, której nie był się w stanie domyślić na podstawie wyglądu dzieci Camusów, zawsze schludnie ubranych i obutych. Nie wie, że babka kupuje im za duże ubrania, żeby starczyły na dłużej, podbija ich buty gwoździami, żeby tak szybko się nie zdzierały, a wieczorem sprawdza stan gwoździ, żeby dowiedzieć się, czy wnuki grały w piłkę na szkolnym dziedzińcu, bo cement niszczy podeszwy. Catherine, która właśnie wróciła z pracy, zakłada czysty fartuch i siada na krześle w salonie. Albert ma wyjść na podwórko, aby się pobawić. Louis Germain potrafi odpowiednio dobierać słowa. Godzinę później zapada decyzja, Albert będzie kontynuował naukę. Babka odprowadza Louisa Germaina. Bierze dziecko za rękę. W Pierwszym człowieku Camus pisze:
[…] i po raz pierwszy uścisnęła ją mocno, z rozpaczliwą jakby czułością. „Mój mały – mówiła – mój mały”9.
Nie myli się: ich życie jest z pewnością trudne, ciężkie, ale są na znanym sobie terytorium, to ich świat:
[…] wydrze go z niewinnego i żarliwego świata ubogich, zamkniętego w sobie niby wyspa, gdzie bieda łączy jak rodzina i buduje solidarność10.
Albert szykuje się do opuszczenia tego świata, a czekające go wyzwania są niemałe.
Aby dostać się do liceum, w którym odbywają się egzaminy, Louis Germain i jego czterej podopieczni wsiadają do czerwonego tramwaju, którym jadą pół godziny do place du Gouvernement, gdzie przesiadają się do zielonego tramwaju kursującego do bogatych dzielnic. Dalej idą pieszo rue Bab-Azoun, wciśniętą między domy z podcieniami z nieskończoną liczbą sklepów, z których wydobywają się korzenne zapachy. Louis Germain czeka na swoich uczniów przy wyjściu. Jest z nimi w czasie ogłaszania wyników. Trzech z nich zdaje, w tym Albert i jego przyjaciel Pierre Fassina. Na wieść o tym, że Albertowi się powiodło, babka postanawia, że chłopiec ma pójść do komunii.
Kościół nie jest częścią ich świata. Tacy z nich katolicy jak Francuzi, ni mniej, ni więcej. Nie chodzą na msze, tak samo jak nie świętują z pompą 14 lipca. Zachowują jednak podstawowe zwyczaje: z jednej strony zgłaszanie narodzin, małżeństw i zgonów w urzędzie, z drugiej zaś chrzest, pierwsza komunia, ślub kościelny i pochówek na cmentarzu, „bo nie jesteśmy psami”, jak mówi babka. Ksiądz chce, żeby Albert zaczął od dwóch lat katechizmu. To nie wchodzi w grę, odpowiada babka. Albert powinien być raczej zadowolony: po swojej komunii starszy brat objechał mniej lub bardziej dalekich krewnych, którzy zgodnie ze zwyczajem wręczyli mu kilka monet, a te trafiły do babki, która włożyła je do blaszanej puszki. Albert odnosi niejasne wrażenie, że to jałmużna, krępuje się. Kamień spada mu z serca. Jest w błędzie. Widząc, jak staruszka bierze wnuka za rękę i mamrocze: „Łaski bez!”, gotowa wyjść z kościoła, sługa Boży ustępuje. Edukacja religijna dziecka odbywa się w pośpiechu. Z mszy Albert zapamiętuje przede wszystkim muzykę organową, która otwiera mu drogę do świata dźwięków jakże innych od szkolnych piosenek czy ulicznych przyśpiewek. Albert, świeżo przystrzyżony, ubrany w marynarski mundurek, przystępuje do pierwszej komunii. Powaga ceremonii wywołuje w nim dziwne uczucie: poruszony obcowaniem z czymś wielkim i niepojętym, odczuwa obawę, która potęguje pewność, że jest w stanie stawić temu czoła.