“Wariant zerowy” to pierwsza część szpiegowskiego thrillera osadzonego w realiach politycznych ostatnich lat. Kulisy walki wywiadów w której nawet wróg może okazać się sojusznikiem.
Morderstwo i wielka intryga sięgająca od Kremla do Warszawy.
Kapitan Klara Klinger i grupa oficerów polskiego wywiadu wojskowego szukają wyjaśnienia serii zagadkowych śmierci kilku naukowców. Tropy wiodą od Warszawy przez Rotterdam, Hanower, Kopenhagę, Chicago po Kijów, Iwano-Frankowsk i Odessę…
Grupa musi znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego GRU interesuje się tą sprawą, komu zależy na wyeliminowaniu tajemniczej doktor Kruk i kto w kraju sabotuje ich operację? Gdy nowa zimna wojna staje się faktem, na europejskiej szachownicy zaczyna się niewidzialna gra. Klara Klinger i jej przyjaciele z SWW trafiają w sam środek szpiegowskiej rozgrywki.
Jakub Ritter – dziennikarz od zawsze. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim i od tego czasu bez przerwy szwenda się po redakcjach bo „atmosfera newsroomu jest bardziej ekscytujące niż gazeta następnego dnia”. W dziennikarstwie zaczynał od robienia kawy dla kolegów. Ale najlepiej się czuje przed pustą kartką papieru. Przeczytał chyba wszystkie książki na temat wywiadu, jakie się pojawiły, i uważa, że John le Carré jest absolutnym geniuszem, a Tom Clancy wygrał zimną wojnę. Uwielbia podróżować, gdzie się tylko da – od Chicago, poprzez Hanower, Moskwę, Cavtat, po Jezioro Ochrydzkie – i ślady owych podróży znajdziecie na kartach tej i następnych książek.
Piotr Sieńko – były dziennikarz, który w swoim dawnym reporterskim życiu opisywał gangsterskie historie kryminalnej stolicy i nie tylko. Odszedł z zawodu, ale nie porzucił pisania. Z wykształcenia jest politologiem. Ukończył również bezpieczeństwo narodowe na Uniwersytecie Warszawskim oraz zarządzanie bezpieczeństwem ękonomicznym państwa w Collegium Civitas w Warszawie. Kiedy go zapytać, co najbardziej lubi, odpowie, że chodzić po górach. Może właśnie dlatego jest ratownikiem górskim Grupy Jurajskiej GOPR.
Wariant zerowy
cykl: Klinger tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 maja 2024
Prolog
Warszawa, 3 lutego 2015, wtorek
Siedziba Służby Wywiadu Wojskowego
Wysoka komisjo, chciałam złożyć oświadczenie. Mogę już? Dziękuję. Nazywam się Klara Klinger. Kapitan Klara Klinger. Od 2004 roku jestem oficerem Inspektoratu Wojskowych Służb Informacyjnych, a później Służby Wywiadu Wojskowego. Od samego początku w Departamencie Wywiadu Operacyjnego. Od 2007 do 2009 roku w Polskim Kontyngencie Wojskowym w Islamskiej Republice Afganistanu. Zostałam odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego. Otrzymałam go z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Krzyż Kawalerski dostałam od prezydenta Bronisława Komorowskiego. Oba uzasadnienia wciąż pozostają tajne. Dwukrotnie ranna.
Do zespołu operacyjno-inspekcyjnego zostałam skierowana decyzją szefa służby po śmierci naukowca z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii oraz serii podobnych zgonów w krajach NATO. Później zaczęliśmy podejrzewać, że mamy w naszej służbie kreta… No a jeszcze później stało się to, co się stało…
Swoje zeznania składam przed komisją świadoma odpowiedzialności karnej i służbowej. Przed złożeniem zeznań chcę oświadczyć, że jestem dumna z tego, co udało nam się z zespołem w tej sprawie osiągnąć, a wysoką komisję serdecznie pierdolę… Dziękuję i czekam na pytania. Są jakieś?
CZĘŚĆ I
REKRUTER
Iwano-Frankiwsk Ukraina, 12 grudnia 2012, środa
Narodowy Uniwersytet Nafty i Gazu
Odłożył pióro i spojrzał na swoje ręce. Po raz pierwszy w życiu Sierhij Zacharczenko widział, że jego dłonie drżą, wpadają w przedziwny rezonans. Patrzył, jak owo drżenie przekazują nadgarstkom, dzielą się nim z przedramionami i ramionami, jak bezwład opanowuje go i sięga wyżej i wyżej, stając się coraz bardziej bolesnym – a on nie jest w stanie tego drżenia opanować. Obserwował to fascynujące zjawisko, oszołomiony i zaskoczony. Był chemikiem, naukowcem. Ba! Był, do kurwy nędzy, dziekanem Wydziału Poszukiwań Geologicznych Iwanofrankiwskiego Narodowego Uniwersytetu Nafty i Gazu – ale, niestety, nie był lekarzem. Więc choć czuł, że traci kontrolę nad swoim ciałem, że dzieje się coś ostatecznego, nie wiedział, że właśnie umiera. Dopiero gdy upadł na podłogę, jego mięśnie zwiotczały, przestały słuchać zaatakowanego przez toksynę mózgu, a przeszywający ból w mostku napełnił Sierhija Zacharczenkę strachem – i to strachem, którego w ciągu całego swego życia nigdy nie zaznał – zrozumiał, jaki popełnił błąd. Tak, nigdy, ale to przenigdy nie powinien kraść pomysłów swoim podwładnym – myślał, leżąc w kałuży tego, co wypływało z jego spodni. A już na pewno – i była to ostatnia myśl profesora Zacharczenki – chwalić się tymi pomysłami przed opiekunami ze Służby Bezpieczeństwa Ukrainy.
Dworzec autobusowy w Iwano-Frankiwsku był mały, schludny, w środku świeżo odmalowany na biały kolor. Na ławkach, które bardziej pasowały do pobliskiego parku niż do stacji tranzytowej, siedzieli nieliczni o tej porze pasażerowie. Było dokładnie tak, jak miało być i jak opisała to w SWT, czyli Sytuacji Wywiadowczej Terenu. Jeszcze w Moskwie – dzięki wyszukiwarce Yandex.ru – znalazła stronę internetową, na której mogła zobaczyć rozkład dworcowych pomieszczeń.
Siedem kas biletowych, punkt apteczny, jakiś sklepik, no i pośrodku hali mały, przeszklony kiosk. Mydło i powidło.
– Pestki słonecznika na drogę? No jak, córcia? Kupujesz czy powietrze zabierasz? – Babka w sklepie najwyraźniej uważała się za królową dworca.
„Hafsa” wyglądała na co najmniej dziesięć lat mniej, niż miała w rzeczywistości. Określenie „córcia” z ust niewiele starszej kobiety specjalnie jej nie zdziwiło. Dbała o formę, miała sportową sylwetkę, mocne jędrne ciało, które zachwycało mężczyzn i którego nie były w stanie zamaskować nawet szare ciuchy. Wszystkie z sieciówek i bazarów. Jedyne, z czego nie potrafiła zrezygnować podczas akcji, to buty. Musiała mieć dobre, rozchodzone. Zawsze tej samej firmy. Popularnej wśród podróżników i żołnierzy sił specjalnych.
Sprzedawczyni, wychylając się przez wąskie okienko kiosku, podejrzliwie łypała na dziewczynę. – A samogonczik, babko, macie? Tylko żeby jakiś zababrany nie był.
Nie bała się, że kobiecina pozna ją po akcencie. Większość starszych ludzi mówiła tu po rosyjsku. – Widzicie, wódki jej się z rana zachciało – prychnęła obrażona sprzedawczyni. – A idź ty tam – pokazała na zewnątrz – tam ci armeńskiego koniaku do kurczaka dadzą, kulturnie. A u mnie to tłuszcz z niedźwiedzia albo borsuka… Dobry na płuca i korzonki. A i rany się lepiej goją. Ból miesięczny odchodzi jak razputica w kwietniu… – zachwalała.
„Hafsa” dotknęła miejsca, które kiedyś rozszarpała kula afgańskich rebeliantów.
– Ból ustępuje? To dajcie ten z niedźwiedzia.
Jeszcze raz rzuciła okiem na wejście. Sklepik okazał się doskonałym punktem zakrytej obserwacji. Była czysta – po wyjściu z gabinetu Zacharczenki nikt jej nie śledził. I najważniejsze, że ani przez chwilę nie poczuła… no, właśnie – tego, co czuła, kiedy zaczynały się kłopoty.
„Hafsa” poznała siebie na tyle, że wiedziała, iż w trakcie akcji poza okrucieństwem składa się jeszcze tylko ze skoncentrowanej intuicji. Tę cechę swojego charakteru odkryła 15 lutego 1989 roku. W telewizji pokazywali, jak generał Borys Gromow idzie przez oddzielający Afganistan od radzieckiego Uzbekistanu most Przyjaźni. Ostatni radziecki żołnierz. Ale żeby Borys Wsiewołodowicz mógł w blasku fleszy błyszczeć orderami, musiał być z tyłu ktoś taki jak ona. Kobieta snajper. Wtedy najmłodsza i najlepsza w Specnazie. Okrutna czeczeńska marza – wilczyca.
– Kiedyś, córcia, tego nie było – babka wyrwała ją z odrętwienia.
Kiwnięciem głowy wskazała na ciemny kąt dworca. „Hafsa” dostrzegła tam młodego złodzieja, który bez żenady wyciągał portfel z torby starszej pasażerki. Chłopak mógł mieć z siedemnaście lat. Czoło zakrywała mu przekrzywiona „kiedyś biała” czapka. Od brudnego materiału odcinał się wielki czerwony Miszka. Maskotka igrzysk w Moskwie. Złodziej specjalnie się nie krył.
– Widzisz to? Co za czasy! Kiedyś za Sowka1 to o tej porze złodzieje jeździli do Odessy na wczasy. Poważnie mówię. Nikt nie kradł. Za to latem wory wybierali Krym – sprzedawczyni rozmarzyła się na sekundę – i kroili urlopowiczów na potęgę. A teraz to nawet milicja kradnie przez okrąglutki rok. Ja im płacę krysze za mój kiosk w każdy piątek – babka splunęła i znów schowała się za szybką.
„Hafsa” wolała nie przyglądać się złodziejowi. Nie chciała ściągnąć jego wzroku. I kłopotów.
Moskwa, tego samego dnia
Ulica Bolszaja Dmitrowka, restauracja Barbarzyńca
Restauracja Anatolija Kroma nie była ani najdroższym, ani nawet najpopularniejszym lokalem w Moskwie. Nie należała też do tych kilku stołecznych gastronomicznych świątyń – jak choćby A.V.E.N.U.E w Barwisze – gdzie obowiązkowo trzeba się było pokazać. W odróżnieniu od A.V.E.N.U.E w restauracji u Kroma nie bywały gwiazdki pop, gitarzyści zespołu Lube, naćpani prezenterzy czy cichodajki z ambicjami, które za torebkę od Louis Vuittona z krasnogorskiego Crocusa gotowe były oddać marzenia o kniaziu Iwanie. W bonusie z cnotą i trójkącikiem z najlepszą koleżanką z podwórka.
Generał major Igor Dimitrijewicz Sergun był zastępcą szefa GRU. Odpowiadał za sprawy operacyjne i cały ten moskiewski cyrk miał głęboko w dupie. Zorganizował striełkę, czyli spotkanie w celu rozwiązania problemów, w Barbarzyńcy, bo lubił widok na Moskwę. Cenił szlaban przy wjeździe do restauracji i fakt, że Anatolij Krom był tak samo dyskretny przy stoliku, jak perfekcyjny w kuchni. Dzisiaj generał nie tylko zarezerwował całą salę, ale także poprosił Anatolija o opróżnienie budynku. Krom bez zbędnych pytań wyprosił gości z restauracji, a pracowników zwolnił do domów. Pozwolił również, by na godzinę przed striełką ludzie generała przeczesali cały lokal. Na koniec, już bez pytania, mężczyźni w kiepskich garniturach założyli na szybach restauracji specjalne dudniki uniemożliwiające laserowy podsłuch z sąsiednich budynków.
Powód tych wszystkich zabiegów siedział przed generałem: Władimir Iwanowicz Rybkin, szef RusGazu. Zamyślony pięćdziesięcioletni mężczyzna w marynarce i delikatnym, kremowym golfie, które pewnie kosztowały więcej niż samochód generała. Teraz Władimir Iwanowicz zerkał na ekran smartfona. Najwyraźniej delikatność i finezja leżących na talerzach policzków cielęcych, emulsji z niedźwiedziego czosnku i zielonych migdałów czy nawet sorbetu z zielonego ogórka i piany z kefiru kompletnie nie robiła na prezesie wrażenia. Wyciągnął za to w kierunku Serguna telefon i popukał palcem w wyświetlacz.
– Czytałeś Prime? – Rybkin spojrzał wilkiem znad aparatu.
Prime to największa rosyjska agencja informacji gospodarczej. Generał wiedział, o której depeszy mówi jego gość. Prezenterzy Wiedmosti powtarzali ją od samego świtu. W każdym serwisie słychać było ten sam tekst:
Czterysta dziewięćdziesiąt pięć miliardów metrów sześciennych, a za rok sporo ponad pięćset miliardów. Nasz rosyjski Gaztrans jest od dziś największą publiczną spółką na świecie!!! Kontroluje szesnaście procent udokumentowanych rezerw gazu od Kamczatki do Anchorage. Zatrudnia czterysta czterdzieści pięć tysięcy osób. Wyprzedziliśmy PetroChina, Essona i Microtech. Koncernowi udało się osiągnąć doskonałe wyniki zarówno w sferze wydobycia, jak i poszerzania rynków zbytu. Jak oświadczył na dzisiejszej konferencji prasowej prezes zarządu Aleksiej Muller, sukces firmy nie byłby możliwy bez wzorowej współpracy z Radą Ministrów. Ale dla niego – dodał prezes Muller – najważniejsze były osobiste wskazówki i uważne rady samego prezydenta Federacji.
To jednak nie koniec dobrych informacji dla prezesa, zarządu i rady nadzorczej. Dzisiaj rano sąd zakończył spór RusGazu i Gaztransu o dostęp do infrastruktury tego drugiego dla konkurencyjnych projektów gazowych na wyspie Sachalin. Sąd arbitrażowy orzekł, że rury projektu Gaztransu Sachalin 2 nie zostaną udostępnione dla projektu Sachalin 1 należącego do RusGazu. To może zachwiać pozycją prezesa Rybkina, o którego dymisji mówi się w Moskwie już od kilku tygodni.
Sprawie przygląda się nadal Federalna Agencja Antymonopolowa, aby ustalić, czy korzystna dla Gaztransu i prezesa Mullera blokada rur jest zgodna z prawem o wolnej konkurencji.
Sądząc jednak po wypowiedzi prezydenta Władimira Władimirowicza, który skomentował świetne wyniki Gaztransu słowami Nikity Siergiejewicza Chruszczowa: „Dognat i pieriegnat Amieriku”, co dzisiaj, dzięki Gaztransowi, wreszcie się udało! – to prezes Muller może być spokojny o przyszłość projektu Sachalin 2. Ale prezes Muller może przede wszystkim być spokojny o swoje osobiste perspektywy na fotelu najpotężniejszego biznesmena świata.
Dlatego Wowa Rybkin, który nienawidził Mullera uczuciem równie czystym, co potężnym, siedział, jakby mu ktoś kawior wysmarował musztardą. Generała majora nawet to bawiło.
– A to prawda, że Muller i Gaztrans wreszcie zwodowali największy statek do przewozu skroplonego gazu… – Sergun udał gwałtowny atak sklerozy. – Wowa, bądź tak łaskaw, przypomnij, jak się nazywa ten lewiatan?
– „Wielki Jenisej” się nazywa…
– Ponad sto siedemdziesiąt tysięcy metrów sześciennych w ładowniach. Nu, ładno! Gaztrans rządzi! Muller zuch!
Rybkin wzdrygnął się po ostatnich słowach Serguna.
– Wiesz, generale, co to dla mnie oznacza?
– No co, Wowa?
– Kłopoty. Bo jak w telewizji cały czas mówią o Gaztransie i pokazują parazita Mullera, to ktoś sobie pomyśli: wot mołodiec Muller. A ten Rybkin? Cicho o nim. Musi nieudacznik jakiś! To po co nam taki nieudacznik. Na pysk z nim.
– Mówią, bo coś mówić muszą. Jutro przestaną.
– Nieprawda. Widać, że Władimir Władimirowicz dał Mullerowi pilota do wszystkich mediów. Promują go. Jeszcze miesiąc, góra dwa i nawet moi podwładni będą chodzić do Gaztransu po awanse. Z donosami na mnie w prezencie.
Rybkin przysunął sobie salaterkę z sorbetem. Nie zaczął jeść, tylko nerwowo dziobał łyżką.
– Nie będą nawet czekać, aż dostanę kopa w dupę – uświadomił sobie i jeszcze bardziej się skrzywił.
Wpatrywał się w topniejącą lodową maź. Wyglądał, jakby chciał wyczytać w niej swoją przyszłość. – Nie przesadzaj. „Głównodowodzący” lubi, jak władza stoi na dwóch nogach. Gaztrans mu rośnie jak na drożdżach, ale nie będzie się pozbywał RusGazu. Boh trojcu lubit, ale nasz car dwójkę woli.
I co z tego? – pomyślał Rybkin. – Odstawi mnie na boczny tor bez mrugnięcia okiem. Potem wymieni na nowszy model.
Ta myśl nie poprawiła mu humoru. Zamieszał łyżeczką zieloną maź, która powstała w czarce w miejsce ogórkowego deseru. Po dłuższej chwili odezwał się:
– Wiesz, że twój serdeczny nieprzyjaciel Borotnikow biesiadował z Iwankowem? W Soczi. Dwa tygodnie temu byli w ośrodku olimpijskim Gaztransu. Obaj panowie dostali osobiste zaproszenie od Mullera.
Rybkin spode łba obserwował reakcję generała.
Sergun czuł do dwóch wymienionych dokładnie to samo co jego rozmówca do Mullera. Iwankow był wpływowym szefem prezydenckiej administracji. Bortnikow szefował FSB. Od dłuższego czasu ten drugi starał się na Kremlu zablokować rosnące wpływy Serguna.
– Bardzo nie chcieli, żeby ich widziano. – Rybkin uznał, że może kontynuować. – Na szczęście są jeszcze dobrzy ludzie.
Szef RusGazu pokazał generałowi ekran smartfona i zdjęcie zrobione w Soczi. Widać na nim było trzech mężczyzn w kombinezonach narciarskich na jednym ze stoków kurortu Roza Chutor w rejonie Krasnej Polany. Iwankow, Borotnikow, Muller.
– Ciekawe, prawda? Sporo za tę fotografię zapłaciłem.
Rybkin po raz kolejny się mylił. Sądził, że zaskoczy generała. Tymczasem Sergun doskonale wiedział o tym spotkaniu. I to zanim do niego doszło. Dlatego jego agent pojawił się na stoku. Sfotografował trójkę „czynowników” i zgodnie z rozkazem Serguna przekazał fotografię Rybkinowi. Generał nie miał tylko pojęcia, że przy okazji agent dorobił sobie do pensji.
– Co ty powiesz, Wowa! – Generał udał zdziwienie, przyglądając się zdjęciu, a Rybkin poczuł się pewniej.
– Pomyślałem, że może cię to zainteresuje. Moglibyśmy połączyć siły, generale, i…
– …I obaj pójść na dno?
Sergun dobrze się bawił. Chciał, żeby prezes jeszcze się podenerwował. Powinien dojrzeć do propozycji, którą mu za chwilę złoży.
I rzeczywiście tak się stało. Prezes poczerwieniał.
– Jeśli przewidywane zyski Gaztransu okażą się zgodne z raportami i analizami, to za dwa lata Muller, Borotnikow i Iwankow będą mieli środki, żeby kupić sobie wszystko. Rozumiesz? Wszystko! Łącznie z prezydentem, premierem i Radą Najwyższą. I sprzedać wszystko, łącznie z tobą i ze mną. I nikt im w tych transakcjach nie przeszkodzi. Ani w Rosji, ani w Europie. Nawet nie będą się musieli pytać o zdanie tego małego petersburskiego pidora.
Obrażanie prezydenta nie było dobrym sposobem na utrzymanie stołka w Moskwie. Rybkin był najwyraźniej zdesperowany.
– Uważaj, Wowa. Ja cię lubię, ale palniesz kiedyś taką głupotę przy żonie i źle się skończy. Doniesie komu trzeba i zabiorą ci kluczyki do samolotu – zaśmiał się Sergun.
Cała sytuacja coraz bardziej go bawiła. Biznesmen nawet się nie domyślał, że jego ostatnie problemy to również zasługa generała. Sergun od kilku miesięcy odcinał szefa RusGazu od wpływów na Kremlu. Było mu to potrzebne do zrealizowania planu. Chciał, żeby Rybkin zmiękł przed dzisiejszą, decydującą rozmową.
Prezes nie dawał za wygraną. Rzeczywiście stawiał wszystko na jedną kartę.
– Boisz się, generale? A może wreszcie zaczniesz działać? Bo jak dłużej będziesz zwlekał… to Borotnikow cię w końcu załatwi.
– Mówisz, że się boję? Mój drogi… Strach jest jak… jak… – Sergun szukał odpowiedniego słowa – jak kręgi na wodzie. Pieniądze i wiedza, mój drogi Wowa, to z kolei kamienie. Wrzucisz je do jeziora, pojawią się kręgi. Wywołasz strach, ludzie będą się ciebie słuchać.
– Pieniądze i wiedza… – Prezes nie bardzo wiedział, o czym generał mówi.
– Dokładnie tak! Nawet car boi się takiego połączenia. Ja mam wiedzę, ty masz pieniądze, czego mielibyśmy się bać?
– Pewnie. Tylko Muller ma więcej pieniędzy niż ja. A Bortnikow ma więcej wiedzy niż… – Rybkin, zacząwszy to zdanie, zaraz się zreflektował. – Ale dlaczego mówisz, generale, że ja mam pieniądze? RusGaz ma. Ja nimi tylko zarządzam!
Sergun uśmiechnął się złośliwie. „Raspił babła”, czyli rozpruwanie państwowej kasy, było na szczytach kremlowskiej władzy tak powszechne, tak akceptowane i tak oczywiste jak oddychanie. Rybkin mógł sobie darować faryzejskie teksty. Postanowił się z nim trochę podrażnić.
– Masz rację Wowa. W porównaniu z pieniędzmi RusGazu te miliony euro, którymi obraca fundusz z Lozanny, a które pozwalają twojej pięknej córce opłacać czesne w Cambridge, czy miliony wycofane z funduszu hedgingowego Galleon Group, które zaparkowano w Szwajcarii, nie mówiąc o firmach i inwestycjach w Azji albo, popraw, jeśli się mylę, konta w rajach podatkowych na Wyspach Zawietrznych, tak, w porównaniu z pieniędzmi RusGazu to wszystko są kopiejki.
Rybkin zbladł, opanował się i nie wytarł nagle zapoconego czoła. Już wiedział, jak czuje się kaczka na polowaniu.
– Spokojnie. Nie denerwuj się – kontynuował generał. – Mnie twoje kopiejki nie interesują. Jeśli się dogadamy, to nie tylko pozbędziesz się kłopotów, ale i rubelka podniesiesz. I to nie jednego.
Chwilę milczeli. Pauza była potrzebna, żeby szef RusGazu przemyślał swoją nową sytuację. – No dobrze, powiedz, jaki masz plan. – Rybkin odłożył sorbet i sięgnął po zmrożoną butelkę wódki.
– Chwila, chwila… Żeby zrozumieć, musisz pomyśleć szerzej. Jeśli obalisz szefa Gaztransu, a ja pozbędę się Borotnikowa, to Władimir Władimirowicz zaraz znajdzie ich następców. I po chwili będziemy mieli kolejny problem. Zamiast półśrodków musimy razem zmienić reguły tej gry.
– Ale jak?
Sergun wygodniej się rozsiadł.
– Na razie, drogi Wowa, zanim wytłumaczę ci swój plan, będziesz musiał mi zaufać i głębiej sięgnąć do kieszeni. – Podstawił rozmówcy swój kieliszek.
– Tylko się nie denerwuj – dodał szybko, widząc skrzywioną minę Rybkina. – Chodzi o kieszeń RusGazu. Nie o twoją.
Poczuł w gardle ostry piołun alkoholu. Powąchał chleb. Widział, że Rybkin właściwie już podjął decyzję. Wystarczył ostateczny argument.
– Tylko pamiętaj, Wowa: jest szansa na naprawdę duże pieniądze.
– Jak duże? – Rybkin oblizał wargi.
– A który kraj chciałbyś sobie kupić, Wowa?
W restauracji zapadła cisza. Rybkin znów rozlał wódkę. Wypili. Umowa została zawarta. Teraz przyszedł czas na przedstawienie planu.
Iwano-Frankiwsk, 13 grudnia 2012, czwartek
Plac Dworcowy
„Hafsa” przeszła kilkaset metrów ulicą Główną w kierunku bulwaru Czkałowa. Na przystanku wsiadła w trolejbus linii 3A. Ruszyła w stronę prospektu Gagarina. Trolejbus szarpał i podskakiwał na wyszczerbionej kostce. Jeszcze siedemnaście minut i powinna być na dworcu. Jechali w niskim kanionie dwupiętrowych domów, ulicą wąską, przysadzistą, która nijak nie przypominała szerokich arterii Moskwy.
3A zaparkował w brudnym śniegu, a ludzie z tobołami pakowali się do ciepłej przystani dworca. „Hafsa” spojrzała na tani zegarek. Sekretarka Zacharczenki właśnie w tym momencie powinna wieszać płaszcz w gabinecie. Dopiero po następnych piętnastu minutach wejdzie podlać kwiatki. Wtedy zobaczy ciało. Miała czas… Nasunęła chustę na czoło, owinęła się szalikiem i jak zmęczona urzędniczka niższej rangi z komandirowką w kieszeni ruszyła na dworcowy peron. Była 8:35.
Dokładnie tak, jak przewidziała, na dworzec wjeżdżała właśnie elektriczka do Oknicy. Sprawdziła kieszeń płaszcza – odliczone sto hrywien dla prowidnyka czekało na swoim miejscu. Nikt mnie nie zapamięta. A nawet jakby, to co z tego? Który z prowidnyków przyzna się SBU, że dostał wziątkę za plackartę? Za dwie godziny z hakiem będę już w bezpiecznym lokalu w Kiszyniowie.
Na peronie minęła baby z garnkami i torbami. Zapachniało jej warenikami. Dopiero teraz dopadł ją głód. Dała dziesięć hrywien, zabrała paczuszkę i od razu poczuła przypływ energii.
Postanowiła, że z wykonaniem następnych zleceń generała Serguna nie będzie czekała.
Jakbym zawsze słuchała rozkazów mądrali z Akwarium, leżałabym martwa w górach Afganistanu.
Odruchowo dotknęła miejsca, gdzie afgańska kula wyszarpała jej kawał mięśnia. Boli. Trzeba będzie posmarować sadłem niedźwiedzia.
Pieprzeni generałowie, nigdy nie pobrudzili sobie pagonów – pomyślała. – Ich nic nie boli. Chyba że łeb na kacu.
Wsiadła do wagonu. Na kolanach rozłożyła wareniki – takie jakie lubiła najbardziej: z nadzieniem pełnym skwarek. Zaczęła jeść.
Z następnym celem nie powinno być więcej kłopotów niż z tym zboczonym pijaczyną, profesorkiem z Iwano-Frankiwska – pomyślała, zajadając się pierogami. – Łatwizna. Naukowcy. Załatwimy to bezboleśnie i szybko. Mam w dupie, co mówi Akwarium.
Gruzja, maj 2013
Port Poti, misja OBWE
Robert Rapacki otworzył oczy. Był w gruzińskim porcie w Poti, niedaleko granicy z Abchazją. Czuł, że cały drży. Leżał spocony na twardym łóżku, a w uszach słyszał warkot rotorów śmigłowca MEDEVAC-u. Skulił się na łóżku, schował w mokrym śpiworze i powoli przyzwyczajał do myśli, że nie jest już w bazie pod Kabulem. Rana na skroni piekła, a śmigłowiec oddalał się wraz ze snem. Ciemność przerażała.
Wymacał na szafce papierosy. Obok leżało jego ulubione zippo z wygrawerowanym polskim orłem. Z krzesła ściągnął kurtkę. Cicho, tak by nie obudzić śpiącego na pryczy żołnierza, wyszedł na zewnątrz kontenera. Na wodach Morza Czarnego księżyc kreślił jasną przesiekę. Port w Poti – tak jak Rapacki – właśnie budził się ze snu. Noc na gruzińskim wybrzeżu była wyjątkowo chłodna. Słony, wilgotny zapach bijący od morza przywracał jednak trzeźwość, dodawał mu sił. Może uda się przetrwać jeszcze te parę godzin. Wyciągnął papierosa i dłuższą chwilę próbował go zapalić. Chybotliwy ognik, drżenie ust. Czuł, że wszystko powraca. Papieros zgasł.
– Zły sen? – W ciemności pojawiła się przed nim ręka z zapalniczką. Obok stał gruziński żołnierz.
– Sen jest dobry. To rzeczywistość jest zła – odpowiedział.
Zarzucił na siebie wojskową kurtkę z niewielką szarą kotwicą Polski Walczącej. Zaciągnął się dymem. Spokój. Znów był żołnierzem.
Lozanna, Szwajcaria, 10 stycznia 2013, czwartek
Prezes Rybkin stał chwilę przed budynkiem, jakby rozważał, czy ruszyć przed siebie, czy też może dać sobie szansę i zawrócić, kiedy jeszcze można. Był rozdarty. Pójść na wojnę z Kremlem? Zaryzykować wszystko, próbując oszukać prezydenta? Poddać się?! Im dłużej o tym myślał, tym większego nabierał przekonania, że plan Serguna może wypalić. Generał nie chciał mu na razie zdradzać wszystkich szczegółów. Właściwie ledwie podał nutę, ale Rybkin i tak wyczuł melodię. Szef RusGazu miał wiele wad, ale pieniądze potrafił wywęszyć nawet spod ziemi.
Rybkin przygotował więc listę, schował ją do firmowego nesesera, zamknął szyfrowy zamek i uruchomił ukryty w środku ładunek miotający. Po szybkim rajdzie przez miasto, jechał w końcu na sygnale, dotarł na lotnisko Szeremietiewo. Po trzech godzinach wylądował w Genewie. Na lotnisku Cointrin przesiadł się do śmigłowca AS-355 podstawionego przez firmę HeliLausanne i w końcu znalazł się u celu.
Teraz stał, wpatrywał się w budynek i nie był w stanie zrobić kroku. Wiedział, że właśnie od tego jednego kroku będą zależeć jego dalsze losy. Mógł się poddać, odejść z RusGazu. Wyjechać z Moskwy i uciec na słoneczne plaże Wysp Zawietrznych. Miał tam wystarczająco dużo pieniędzy. Ale to oznaczało, że przez całe swoje dalsze życie – aż po jego ostateczny kres – będzie musiał każdego dnia oglądać się za siebie. Zapomnieć o władzy i lubiących władzę kobietach wydawało się mniej ważne; przede wszystkim przyjdzie mu już zawsze bardzo, bardzo mocno się modlić, żeby w Moskwie w końcu o nim zapomniano. A to było niestety niemożliwe. Za dużo w tym mieście przeżył i za dużo widział. Rozwiązaniem była więc oferta generała. Ryzykowna, niebezpieczna, ale jedyna.
– Job twoju – przeklął. – Kto nie ryzykuje, kawioru nie je.
Przetarł rękawem spierzchnięte usta. Czuł się, jakby zaraz z Alp w stronę Jeziora Genewskiego miał zejść ciepły i suchy fen, który zawsze odbiera dech i wyzwala w dolinach szaleństwo.
Zrobił krok, drugi, trzeci… Wszedł do lobby, pokazał tytanową kartę bankową, a portier przywołał windę. Wjechał na górę. Ściany w pokoju gościnnym pokrywała boazeria z drewna kauri. Władimir poczuł, jakby znalazł się w środku orzecha, choć gruby burgundowy dywan, rząd portretów ojców założycieli i rzeźba Mitoraja w rogu westybulu krzyczały: trafiłeś do miejsca, gdzie rodzą się pieniądze. Jego prywatny bankier czekał przy drzwiach i wyglądał jak kolejny eksponat w tej bardzo drogiej ekspozycji.
– Priviet, Władimir – usłyszał.
– Ça me fait plaisir de te voir, Peter – odpowiedział i uścisnął wypielęgnowaną dłoń doradcy klientów VIP. – Mam wrażenie, stary przyjacielu, że dziś zrobimy interes życia.
Peter Fogel mógł mieć koło pięćdziesięciu pięciu lat. Był mistrzem w pomnażaniu kapitału. Ale był też sierotą po niemieckojęzycznych rodzicach, wychowywał się w jednym z niesławnych kinderheim, kalwińskich domów dziecka, z których co najmniej do połowy lat pięćdziesiątych wynajmowano rolnikom dzieci jako tanich pracowników okolicznych farm. Dla Petera ten skandal był starannie przemilczanym wspomnieniem. On trafił do kinderheim w Neuchâtel.
Gdy już go skończył, Foglem zaopiekowała się starsza nauczycielka francuskiego. Tak go polubiła, że postanowiła usynowić chłopaka. Opłaciła Peterowi studia na wydziale zarządzania Uniwersytetu w Genewie, a później poleciła przyjacielowi rodziny. Mężczyzna od 1938 roku kierował dyskretną instytucją finansową z siedzibą w Lozannie.
Global Private Found. Podczas wojny firma wzbogaciła się na żydowskich depozytach składanych przez zdesperowanych uciekinierów z Pragi, Warszawy, Wiednia. Później doszły fundusze ich nazistowskich morderców, którzy uciekali w te same rejony – do Argentyny czy Paragwaju. Peter Fogel swoją karierę w Global Private Found zaczął pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Początkowo nie działo się wiele. Aż pewnego dnia runął berliński mur.
I wtedy pojawił się tu po raz pierwszy Wowa Rybkin.
Żeby przekroczyć próg budynku, musiał się wykazać majątkiem wysokości co najmniej pięciu milionów franków szwajcarskich. W kraciastych walizkach, wypożyczonych z magazynu Kisłowodzkiego Kombinatu Metalurgicznego, którym Rybkin na początku szalonych lat dziewięćdziesiątych kierował, przywiózł je prosto na kanapę w Lozannie. Wysypał i dumny spoglądał na zaskoczoną twarz szwajcarskiego bankiera.
Kiedy bankier Peter Fogel wreszcie przestał się śmiać, wygłosił długie oświadczenie: – Dokonanie przelewu z konta w Rosji na własny rachunek zagraniczny w Szwajcarii jest z punktu widzenia rosyjskiego prawa operacją nielegalną, drogi towarzyszu Rybkinie. Grozi za nią umowna kara w wysokości trzech czwartych sumy operacji. Aby uzyskać prawo do dokonywania takich przelewów, trzeba mieszkać poza granicami Rosji w okresie dłuższym niż sześć miesięcy w ciągu roku i tam prowadzić działalność gospodarczą. Stwarza to jednak poważne problemy, gdy chodzi o płacenie podatków w Rosji…
Rosjanin obrażony zaczął zgarniać gotówkę z powrotem do walizki (Nie chcesz moich pieniędzy, to nie – myślał wkurzony), ale Peter Fogel był szybszy, położył rękę na pieniądzach i szybko dodał:
– Proszę się tym jednak nie przejmować. Przecież pan nie dokonuje przelewu, tylko wpłaca gotówkę, więc problemu nie ma. Witam pana w gronie klientów Global Private Found!
Od tej chwili Szwajcar był mu bliższy niż żona czy kochanka. Inwestował jego pieniądze i nigdy się nie mylił. Nigdy. Usiedli.
Zaczął Fogel.
– Dawno się nie widzieliśmy, Władimirze. Co u Nastazji?
– Kocham ją i dzieci, ale ostatnio jest po prostu nieznośna. Czasami myślę sobie, że już wolę żonę… – roześmiał się.
Przez chwilę wymieniali niezobowiązujące uwagi. W końcu Fogel spoważniał.
– Co to za interes życia? Co cię sprowadza, Wlad?
Rybkin położył neseser na kolanach, dezaktywował ładunek i otworzył zamki. Wyjął cztery kartki. Rozłożył je na stole jak karty w pasjansie. Odkrył pierwszą.
– Tu masz listę firm, które w najbliższych miesiącach zostaną przejęte przez RusGaz. W większości wypadków do pełnej kontroli zabraknie RusGazowi od jednego do kilku procent. Chcę, żebyś wystawił jakiegoś zająca, który za moje prywatne pieniądze przejmie w tym samym czasie resztę akcji. Ma to zrobić tak, żebym wraz z akcjami skupionymi przez RusGaz miał większość podczas Zgromadzeń Wspólników…
I żebyś mógł w wyznaczonym przez siebie czasie zmienić zarządy tych firm – dopowiedział w myślach zaciekawiony Fogel.
– Podmiot, który dokona tej akwizycji, ma być koszerny i nie może budzić podejrzeń – kontynuował Rybkin. – Żadnych lewych funduszy z Cypru, Czech czy Wenezueli.
Fogel podrapał się po głowie.
– Szwajcarski Bank Inwestycyjny?
– Może być – zgodził się Rosjanin.
– Nie będzie sprzeciwów podczas przejęć?
– Nie z mojej strony – warknął Rybkin. – Masz sobie poradzić. – Rosjanin odsłonił bankierowi drugą kartkę. – Tu są firmy z tej samej branży, do których nie mam podejścia przez giełdę. Przedsiębiorstwa rodzinne albo spółki kontrolowane przez państwo. Skorzystaj z tej samej firmy co zwykle i naciśnij na zarządy oraz właścicieli. Obiecaj im, co chcą, a ja im to dam. To ważne.
Peter Fogel kiwnął twierdząco głową.
– A ta trzecia lista?
Rybkin odsłonił kartkę i nie wypuszczając jej z ręki, przytrzymał przed twarzą Fogla. Była na niej wypisana nazwa tylko jednej jedynej firmy. Trzymał ją przed oczami bankiera przez dłuższą chwilę, aż ten odwrócił od kartki wzrok.
– Zapamiętałeś? – zapytał w końcu.
Fogel znów kiwnął głową.
– Ta firma będzie się zgłaszała do różnych banków o kredytowanie swoich inwestycji. Normalnie na kopach wylecieliby po pierwszej prośbie o pieniądze. Bida z nędzą i absolutny brak płynności w księgach. Ale ty załatwisz, żeby ich prośby były rozpatrywane pozytywnie. Jeśli zechcą dolara, mają go dostać. Będą chcieli milion, tym lepiej. Poproszą o więcej, też im to załatw. Masz tutaj specjalne pełnomocnictwo wydane przez RusGaz Bank. – Odsłonił ostatnią kartę i podał ją bankierowi.
RusGaz Bank teoretycznie był niezależną instytucją, ale w pełni kontrolowaną przez państwowe przedsiębiorstwo, którym kierował Rybkin.
– Dokumenty zabezpieczające transakcje mają być wystawione na ciebie jako reprezentanta RusGaz Banku. A ty wypiszesz mi w imieniu Global Private Found weksel jako zabezpieczenie. Czy to oznacza dla ciebie jakiś problem?
– Zależy, jaka będzie prowizja…
Rybkin na odwrocie pełnomocnictwa wypisał sumę i złożył podpis. Fogel musiał przez chwilę liczyć zera – tak dużo ich było.
– Masz być w bankach dzień przed nimi. Tak żeby delegacja firmy, której nazwę zapamiętałeś, nigdy nie spotkała się z problemami. Czy to jasne?
Fogel kiwnął głową.
Rybkin po raz pierwszy od rozmowy z generałem Sergunem pozwolił sobie na coś, co przypominało uśmiech. Jeśli chodzi o pieniądze, Peter Fogel się nie mylił. Nigdy. I dlatego wart był czeku z długim rzędem zer.
Warszawa, 22 sierpnia 2013, wtorek
Siedziba Służby Wywiadu Wojskowego
Mężczyzna w zielonym mundurze nerwowo chodził po skromnie umeblowanym służbowym pokoju. Pięć kroków w kierunku okna, spojrzenie na dziedziniec, małe staccato wybijane paznokciami na zabezpieczonej przed laserowym podsłuchem szybie niczym na fortepianie, obrót, pięć kroków w kierunku biurka i staccato na dokumentach, które spoczywały w teczce z napisem „Tajne”.
Mężczyzna w zielonym mundurze usiadł i jeszcze raz zaczął czytać. Popatrzył na sygnaturę autora – literki NS i numer służbowy: 007. Zaśmiał się, ale po chwili śmiech przeszedł w długi atak kaszlu. W końcu opanował się i ciężko oddychając, popatrzył przez okno na szary dziedziniec. Ile to już lat? Znał na tym dziedzińcu każde pęknięcie, każdy ubytek, każdy nit na rynnie. Z tą myślą wrócił do przerwanej lektury.
Notatka służbowa 985734/2013
Sporządził: NS007
Liczba egzemplarzy: 3
Klauzula tajności: Tajne
—
Fakty: Od lutego do sierpnia 2013 w sposób nagły zmarło co najmniej pięciu chemików z firm i instytutów zaangażowanych w programy zbrojeniowe, badania nad paliwem rakietowym i prace nad zaawansowanymi systemami chemicznego szczelinowania przy wydobyciu gazu łupkowego oraz magazynowania chemikaliów.
Źródła: Na stronie amerykańskiego towarzystwa chemicznego ukazał się przed tygodniem artykuł poświęcony pamięci doktora Istvana Raynala, który pracował dla Rapid Chemicals w Chicago. Firma zajmowała się produkcją i utylizacją płynów do szczelinowania łupkowego najpierw dla Atlas Energy, a po jej przejęciu dla Chevronu. Doktor Raynal znany był ze swoich wcześniejszych prac dla amerykańskich koncernów rakietowych. Opracował paliwo stałe do pocisków rakietowych RIM-161 Standard Missile 3 Block IA. W artykule padło zdanie, że to czarna seria. Autor wymienia, że w ostatnim miesiącu zmarł przyjaciel Raynala – profesor Instytutu Chemicznego w Kopenhadze Anders Mose Stahel.
Według danych systemu wywiadowczego zainteresowania NATO doktor Stahel w latach 1994–2004 pracował dla koncernu zbrojeniowego Konsberg. Opracował tam materiały kompozytowe, które mają zdolność absorbowania wiązek radarowych w rakietach NSM.
Współpracował również przy norweskim programie magazynowania gazu.
W naszym zintegrowanym systemie Mnemos znajduje się też informacja o kolejnym zgonie.
Według raportu osobowego źródła informacji „Barabasz-156” (raport DJ-2987 zarejestrowany w archiwum wydzielonym 18 grudnia 2012 roku) w Iwano-Frankiwsku zmarł Sierhij Zacharczenko, dziekan miejscowego Uniwersytetu Nafty i Gazu. W swoich wcześniejszych raportach (numery rejestracyjne DJ 0934 do DJ 6543) osobowe źródło informacji „Barabasz-156” nigdy nie informowało o powiązaniach zmarłego z ukraińskim sektorem militarnym.
Po dokładnej kwerendzie branżowych biuletynów i stron internetowych odkryłem jeszcze dwa zgony chemików. Wszyscy pracowali dla firm wykonujących programy militarne. Wszyscy zmarli w ostatnich miesiącach. Byli to Hans Berg z DGE Farben GmbH w Hanowerze oraz Bastian Visser z rotterdamskiego Royal Dutch Laboratories. Obie firmy wykonują prace na rzecz europejskich koncernów zbrojeniowych, ale większość ich przychodów pochodzi ze zleceń od branży gazowej i petrochemicznej.
Wnioski: Wnioskuję o wprowadzenie czasowej ochrony naukowców odpowiedzialnych za badania w ww. dziedzinach do czasu wyjaśnienia przyczyny zgonów.
Zalecenia: Proponuję wprowadzenie ostrzeżenia w obieg sojuszniczej wymiany COSMIC TOP SECRET (CTS NATO)
Tagi do elektronicznego systemu Mnemos: Chevron/Rapid Chemicals/Instytut Chemiczny w Kopenhadze/Uniwersytet Nafty i Gazu
IwanoFrankiwsk/zgony/chemia/Reynal/Stahel/Zacharczenko/Visser/Berg
Tagi Mnemos wprowadzono o godzinie 15:27
UWAGI: Dane ZIO „Barabasz-156” zastrzeżone z kodem najwyższej tajności. Dostępne za zgodą oficera prowadzącego w archiwum wydzielonym. Zgodę na poznanie nazwiska oficera prowadzącego wydaje szef służby.
Podpisano: NS007
Mężczyzna w zielonym mundurze poczuł, że za chwilę znów dopadnie go kaszel. Odłożył raport NS007.
Na tak kruchej podstawie nie objęto by ochroną nawet Oppenheimera. Nikt nie ruszy palcem. Ale – tak jak powiedział swojemu przyjacielowi – ten raport oznacza, że lawina wreszcie może ruszyć.
Zamknął oczy. Zazwyczaj wyglądało to tak samo – siedzieli na rybach, jego przyjaciel pytał, a mężczyzna w zielonym mundurze opowiadał. Spotykali się tak już od trzydziestu lat. Łączyło ich na tyle dużo, że mogli sobie zaufać. Przypomniał sobie słowa, które wypowiedział do przyjaciela podczas ostatniego spotkania:
– Odchodząc, chciałbym mieć pewność, że to ja wygrałem.
Sięgnął po słuchawkę bezpiecznego telefonu.
– Przyjdź, zaczynamy.
Warszawa, 2 września 2013, poniedziałek
Okolice Cytadeli
Kapitan Klara Klinger pracowała w Służbie Wywiadu Wojskowego wystarczająco długo, żeby wiedzieć, kiedy sprawy odbiegają od codziennej rutyny. A jednocześnie na tyle krótko, żeby nie czuć radości, gdy tak się wreszcie działo.
Przez kilkanaście lat służby przekonała się, że praca w wojskowym wywiadzie Rzeczypospolitej nie oznacza licencji na zabijanie. Służby specjalne to raczej potworna urzędnicza machina. Moloch, w którym korytarzowe boje są ważniejsze i bardziej zacięte niż walka z wrogami ojczyzny. Nauczyła się też, że momenty ekscytacji pojawiały się najczęściej przed bankomatem. Dokładnie w momencie, kiedy cztery tysiące dwieście złotych polskich plus dodatek za służbę – oczywiście minus raty za samochód – zamiast w żywą gotówkę zamieniały się w informację „Brak środków na koncie”. Ale nie narzekała. Służba to służba. Więcej. Praca była całym jej życiem. Wyszła właśnie z łazienki, kiedy zadzwoniła komórka.
Na wyświetlaczu pojawiło się słowo „Zastępca”.
– Pani kapitan – jej rozmówca nie musiał się przedstawiać – gdzie pani jest?
– W domu.
– Za pięć minut na dole. Będzie czekała żandarmeria. Podjedziecie w Aleje Ujazdowskie. Tylko szybko. Dwudziesta pierwsza, przed schodami. Zabierzecie mnie od premiera. – Jej rozmówca nawet nie pytał o zgodę. – Aha, i niech pani kapitan ubierze się jak człowiek. Będziemy mieli dzisiaj wieczorem spotkanie. – Rozmowa się skończyła.
Stała naga w pustym korytarzu. Spojrzała w lustro.
Masz, dziewczyno, trzydzieści sześć lat. Co ty robisz?!!! Czy naprawdę ta robota jest tego warta? Co to jest za zawód, że twój szef w każdej chwili może cię wyrwać jak kurwę spod prysznica. I nawet nie zostawi po wszystkim pieniędzy obok łóżka. – Klara ręcznikiem starała się wytrzeć mokre włosy. Wolną ręką szukała szlafroka. – Rzuć to w diabły, znajdź sobie normalną robotę, znajdź kogoś do łóżka, ugotuj świąteczny obiad, zabaw się i żyj bezmyślnie szczęśliwa jak twoja siostra.
Była na siebie zła, a co gorsza – piekielnie głodna. Na stole czekała pizza. Nie miała jeszcze dzisiaj czasu nic zjeść. Wczoraj też nie.
Ale rozkaz to rozkaz.
„Zastępca” był w Służbie Wywiadu Wojskowego legendą. Widywała go tylko na korytarzu centrali. Prywatnie nie rozmawiała z nim ani razu. Chociaż właściwie powinna powiedzieć, że nie rozmawiała z nim od czasu ukończenia kursu w szkole wywiadu. O tamtej rozmowie wolałaby jednak zapomnieć.
Potarła skronie. Gorąca kąpiel pomogła. Migrena zniknęła.
Może to i lepsze niż kolejny samotny wieczór – pomyślała.
Złapała kawałek pizzy, otworzyła szafę i odruchowo sięgnęła po mundur, ale później cofnęła rękę i zdjęła z wieszaka ciemny komplet. Łapczywie jadła margheritę, starając się nie upaćkać materiału pomidorowym sosem.
– Ubrać się jak człowiek?! Kuźwa! – prychnęła obrażona, bo wreszcie dotarło do niej, co przed chwilą powiedział „Zastępca”.
Po dwudziestu minutach czarna octavia na cywilnych numerach skręciła z Wisłostrady w stronę placu Trzech Krzyży. Minęła amerykańską ambasadę i po kolejnej minucie z piskiem opon zajechała pod boczne wejście do kancelarii premiera. Uchyliły się ciężkie drzwi i ze środka wybiegł pułkownik Robert Duszyński, zastępca Szefa Służby Wywiadu Wojskowego. Energicznie zszedł po schodach i wskoczył do auta.
– Zaraz wszystkiego się dowiesz – rzucił nerwowo i zamilkł.
Nie było sensu dopytywać. Pułkownik wyciągnął dokumenty i zaczął je czytać.
Z Belwederskiej zjechali na Mokotów i na pełnym gazie wjechali w Idzikowskiego. „Zastępca” w końcu postanowił się odezwać.
– Ile miesięcy przekładasz papiery? – spojrzał na nią kątem oka, cały czas zagłębiony w aktach.
Klara wiedziała, że „Zastępca” doskonale zna odpowiedź na swoje pytanie.
– Ponad rok.
– Twój szef nie może ci wybaczyć Mińska?
– Zwierzchnik sił zbrojnych?
„Zastępca” skrzywił usta w coś, co od biedy mogło przypominać cień uśmiechu.
– To powiedzmy, że myślę o bezpośrednim przełożonym.
– O Bergerze? Mogę być szczera?
„Zastępca” znów się uśmiechnął, bo wiedział, co usłyszy.
– Z pełnym szacunkiem i uczciwszy uszy pana pułkownika, ale pułkownik Berger to jest straszny chuj, a nie przełożony. A poza tym Mińsk… Mińsk nie do końca był porażką – przerwała, bo sama nie była pewna, czy to, co mówi, jest prawdą. – Mińsk… nie był sukcesem.
Rok i trzy miesiące temu, po powrocie do Warszawy, powiedziałaby z pewnością coś innego. Finalizowała wtedy werbunek Ołesia Żyłunowicza, konstruktora stacji radiolokacyjnych Wostok-E. Ołeś pracował w białoruskim biurze KB Radar. Miły starszy pan. Świat zawalił mu się na głowę dosłownie w jeden wieczór. Jego dwudziestoczteroletni syn został zatrzymany po demonstracji przeciw Łukaszence. Trafił do celi osławionego więzienia Okrestina i jakiś zek zgwałcił go jeszcze tej samej nocy. Następnego dnia, po nieprzespanych i przepłakanych godzinach, żona Żyłunowicza ruszyła zatłoczonym metrem do centrum miasta. Wysiadła na stacji Puszkinskaja. Pokręciła się na parkingu przed hotelem Orbita i pierwszej napotkanej pilotce polskiej wycieczki przekazała krótki liścik. Pilotka miała go wysłać po powrocie do Warszawy. Polka bała się, że to jakaś prowokacja, i przekazała list znajomemu z naszej ambasady w Mińsku. W środku była propozycja dla polskiego państwa. Ołeś Żyłunowicz proponował przekazanie danych radarów w zamian za wywiezienie jego i całej rodziny. Do listu dołączone były plany radaru Wostok-E. Sprawa trafiła do Klary. Niestety, pułkownik Berger zorientował się, że w biurach KB Radar Białorusini pracują nad jeszcze nowszym systemem. Radar nazywał się Wostok XER. I na nieszczęście bardzo interesowali się nim Amerykanie. Zaproponowali worek dolarów, a Berger uparł się, że Żyłunowicz musi dostarczyć plany. Ewidentnie chciał zapunktować w Pentagonie. Klara dostała piany.
– To jest, kurwa, bez sensu – wrzeszczała. – Żyłunowicz przy tym nie pracuje. Wie za to o setkach innych rzeczy i chce nam je dać.
Berger wyrzucił ją z gabinetu. Niestety nikt inny nie protestował. Po dwóch miesiącach Żyłunowicz wpadł w ręce białoruskiego kontrwywiadu. Zatrzymano go podczas próby fotografowania dokumentacji. Dostał karę śmierci.
Żonę i syna udało się wywieźć. Berger najchętniej zwaliłby porażkę na Klarę. Jednak za dużo ludzi wiedziało o jego roli. Za to kariera Bergera przyspieszyła. Amerykanie byli wdzięczni, bo nawet zdobycie planów Wostoka-E dawało im pogląd prac Ruskich. Uroczyście podziękowali, a Berger odtrąbił sukces. Zmieniła się władza i dostał kopa w górę. Ale o Klarze nie zapomniał. Wpakował dziewczynę do najgłębszej i najczarniejszej dziury w centrali. Przekładała papiery i liczyła na nową szansę. Albo na to, że Bergera wreszcie trafi szlag.
– Jak się czuje Staszek, to znaczy generał… – słowa Duszyńskiego wyrwały ją z zamyślenia. – Jak się czuje twój ojciec?
Klara smutno wzruszyła ramionami. „Zastępca” zrozumiał.
Po chwili auto skręciło w cichą i niepozorną uliczkę. Klara zorientowała się, że jadą od ośrodka recepcyjnego służb na Zawrat. Tuż przy wejściu stał zaparkowany srebrny passat.
Klara wysiadła, wygładziła spodnie i naciągnęła marynarkę. Rozejrzała się wokół.
– Panie pułkowniku, pani kapitan, minister czeka. – Oficer ochrony gestem pokazał, żeby poszli za nim do środka.
Całkiem przystojny – pomyślała i zaraz się skarciła. – Nie dość ci było ostatniego romansu, głupia babo. Uspokój się. – Błyskawicznie wybiła sobie z głowy grzeszne myśli. Jeszcze chwilę zajęło jej zmuszenie oczu, by przestały śledzić zgrabny tyłek BOR-owca.
Nie weszli do pokoju konferencyjnego na dole. Oficer ochrony zaprowadził ich do niewielkiego, ale gustownie urządzonego pokoju na piętrze.
Otworzyły się drzwi i zobaczyli kolejny gabinet. W środku siedział sekretarz Kolegium do spraw Służb Specjalnych, a obok niego sam koordynator, minister Mariusz Cichecki. Sekretarz zaprosił ich do środka, a Klarze zrobiło się trochę smutno, że BOR-owiec został na zewnątrz.
– Dobry wieczór, panie ministrze. – „Zastępca” zdjął czapkę, a Klinger wyprężyła się w pozycji na baczność.
– Siadajcie. – Cichecki zrobił nieokreślony gest ręką.
Klara opadła na poduszki. Okazało się, że ministerialna berżera jest wyjątkowo niewygodna. – I w dodatku mam mokre włosy – pomyślała i poprawiła kosmyk na czole.
– To co, kto zacznie? Może pan, pułkowniku? – rzucił Cichecki.
– Tutaj? – Duszyński rozejrzał się po pokoju.
– Niech się pan nie martwi, jest bezpieczny – z uśmiechem wtrącił się sekretarz. – Wyciszenie go kosztowało MSW więcej niż przygotowania do Euro. Poprzedni szef MSW, minister Eryk Horn, obsesyjnie bał się podsłuchów. Swojego norweskiego kolegę na ważne negocjacje zabrał do Lasku Bielańskiego i łaził tam z nim przez trzy godziny. Zapomniał niestety, że Norweg ma alergię, a w stolicy jest okres pylenia.
Cichecki poprawił się na kanapie. Spoważniał.
– To do rzeczy, panie pułkowniku.
„Zastępca” nalał sobie wody z kryształowej karafki i ze skórzanej aktówki z szyfrowym zamkiem wyjął dokumenty.
– Jakiś czas temu jeden z analityków Służby Wywiadu zwrócił uwagę na serię zgonów naukowców związanych z firmami pracującymi dla koncernów chemicznych – zaczął „Zastępca”. – Różne kraje, różne przyczyny zgonu. Bez żadnego operacyjnego przełożenia. Raport wpadł do Mnemosa i nikt się nim nie zajmował. Po pół roku doszła nowa informacja. Pozwólcie, że zacytuję. W naszym zintegrowanym systemie Mnemos znajduje się też informacja o kolejnym zgonie.
„Według raportu osobowego źródła informacji «Barabasz-156» (raport DJ-2987 zarejestrowany w archiwum wydzielonym 18 grudnia 2012 roku) w Iwano-Frankiwsku zmarł Sierhij Zacharczenko. Dziekan miejscowego Uniwersytetu Nafty i Gazu. W swoich wcześniejszych raportach (numery rejestracyjne DJ 0934 do DJ 6543) osobowe źródło informacji «Barabasz-156» nigdy nie informowało o powiązaniach zmarłego z ukraińskim sektorem militarnym.
Po dokładnej kwerendzie branżowych biuletynów i stron internetowych odkryłem jeszcze dwa zgony chemików. Wszyscy pracowali dla firm wykonujących programy militarne. Wszyscy zmarli w ostatnich miesiącach. Byli to Hans Berg z DGE Farben GmbH w Hanowerze oraz Bastian Visser z rotterdamskiego Royal Dutch Laboratories. Obie firmy wykonują prace na rzecz europejskich koncernów zbrojeniowych, ale większość ich przychodów pochodzi ze zleceń od branży gazowej i petrochemicznej”.
Jej los był podobny jak poprzednich. W Polsce nie wydarzyło się przecież nic, co wymagałoby reakcji.
– Więc dlaczego się spotykamy?
– Niestety przedwczoraj zmarł doktor Andrzej Szymański z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii.
Cichecki poprawił się w fotelu.
– Szymański, Szymański… – spojrzał na swojego sekretarza – to ktoś ważny?
Sekretarz wzruszył ramionami i zrobił minę pod tytułem „pierwszy raz słyszę”.
– Zwykły chemik – odpowiedział pułkownik. – Nie jest bratem premiera ani kuzynem prezesa. Ale pracował przy ważnych projektach dotyczących czujników pola walki. Należał do twórców jednej z najlepszych na świecie komór ruchliwości jonów.
– Czego? – Cichecki spojrzał na Duszyńskiego z grymasem, jakby ten zwracał się do niego w nieznanym narzeczu; „Zastępca” zreflektował się.
– Pod koniec lat osiemdziesiątych polscy naukowcy, przy udziale Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii, rozpoczęli prace badawcze nad urządzeniem, które w przypadku ataku bronią chemiczną miało ostrzegać o zagrożeniu – referował pokrótce. – Na bazie spektrometru ruchliwości jonów powstał detektor, który otrzymał roboczą nazwę Chrobry. Detektor bił na głowę większość dostępnych na rynku rozwiązań. Był bardzo czuły i pozwalał na wykrywanie znacznie większej liczby substancji chemicznych niż jakiekolwiek inne przeznaczone do tego urządzenie. Prototypy Chrobrego trafiły na nasze wozy w Bośni i Kosowie, gdzie testowano je podczas misji stabilizacyjnych na Bałkanach. Przymierzano się do seryjnej produkcji. Detektory miały być montowane nie tylko na wojskowych pojazdach, ale też w budynkach użyteczności publicznej, w metrze, na dworcach i w urzędach państwowych.
Cichecki słuchał uważnie.
– Mamy takie cuda w Polsce?
– Mieliśmy i niestety już nie mamy – uciął „Zastępca”. – Wdrożenie do seryjnej produkcji zbiegło się w czasie z początkiem końca WSI. W ostatnich latach przed rozformowaniem służbie nie udało się przypilnować tematu, a byli nim zainteresowani wszyscy, nasi sojusznicy, wrogowie, koncerny zbrojeniowe z Bliskiego Wschodu. Finalnie technologię skradziono z jednego z naszych zakładów. Zespół konstruktorów, w którego składzie był Szymański, rozpadł się. Ludzie rozeszli się po świecie za chlebem, realizując inne projekty. Szymański został w WICHIR, gdzie robił inne, nie mniej ciekawe rzeczy.
Cichecki spuścił głowę.
– Czyli miało być pięknie, a wyszło jak zwykle – rzucił. – Co ta historia ma wspólnego ze śmiercią Szymańskiego?
– Nie wykluczamy, że jego śmierć ma związek z tamtą sprawą – tłumaczył Duszyński. – Jednak o wiele bardziej prawdopodobne jest, że chodzi o inny projekt, nad którym Szymański wspólnie z innymi naukowcami pracował w ostatnich latach.
W głębi duszy Cichecki odetchnął. Przez chwilę podejrzewał, że zwali mu się na głowę druga sprawa profesora Kaliskiego. Naukowiec był pupilkiem Edwarda Gierka. Zajmował się laserami i syntezą termojądrową. Jego drogę do Nobla przerwał wypadek samochodowy. Warszawska ulica natychmiast zaczęła plotkować, że w laboratoriach na Bemowie naukowiec miał konstruować bombę atomową, a przeszkodzić mu w tym chciało GRU. „Zastępca” podał ministrowi plik dokumentów.
– Rozumiem, że powiązał pan te zgony i doszedł do konkretnych wniosków. – Cichecki nadawał tempo rozmowie. – Ale dlaczego po tym wypa… Właściwie na co umarł ten Szymański?
– Na raka. Od pojawienia się pierwszych objawów do zgonu wystarczyły dwadzieścia trzy dni.
„Zastępca” zrobił pauzę.
– Bywa. Bardzo współczuję rodzinie, ale cały czas nie rozumiem, po cholerę premier mnie tu wezwał… – wtrącił się minister.
– Dwadzieścia trzy dni. Dokładnie tyle co u Litwinienki!
Bardzo chciał, żeby to zdanie dotarło do rozmówcy.
– Co pan… Kurwa! – pierwszy zareagował sekretarz.
Pamiętał, że Rosjanie dopadli Aleksandra Litwinienkę, uciekiniera z FSB, w londyńskiej restauracji. Tam nakarmili go radioaktywnym polonem. Dwadzieścia trzy dni później Litwinienko zmarł.
W tym czasie minister Cichecki przez chwilę miał przed oczami ciąg nagłówków i żółtych pasków. Widział słowa: „Smoleńsk”, „Litwinienko”, „Szymański”, „FSB”, „Kaczyński” i najczęściej występujące słowa „zamach” i „zdrada”. A zaraz po nich pytania o politykę rządu wobec Rosji. Będzie piekło. Szef zaś szykuje się na Brukselę. Osłabiony rząd tego nie przetrzyma. Kurwa, kurwa, kurwa.
– To potwierdzone? – Spojrzał na dokumenty, jakby miały go oparzyć.
– Wyślemy próbki do Instytutu Fizyki Promieniowania Szpitala Uniwersyteckiego w Lozannie. – Pułkownik podał plik papierów. – Badali tam sprawy Litwinienki i Arafata.
Minister wyjął paczkę papierosów. Bez pytania zapalił. Klarze zachciało się palić, ale nie śmiała poprosić ministra o zgodę. Cichecki zaciągnął się dymem i w końcu zapytał:
– Kiedy z Lozanny mogą nam odesłać ostatecznie potwierdzone badania?
– To długo trwa.
Rzeczywiście, takie badanie trwają długo, mamy więc czas – w myśli analizował sytuację polityk.
– Czas jest najważniejszy. Jeśli się potwierdzi, że Rosjanie hasają po naszym ogródku i mordują ludzi, to media nas rozszarpią. – Wstał i podszedł do okna.
– A całą politykę wschodnią będzie można złożyć do grobu tego Szymańskiego. Musimy się do tego przygotować. Osłabić atak.
W końcu odwrócił się w kierunku pułkownika.
– Co pan proponuje?
„Zastępca” czekał na to pytanie.
– Już teraz, na wszelki wypadek, powinniśmy powołać zespół, który zbada te zgony. Pięć, sześć osób góra. Poza oficjalną strukturą.
– Dlaczego poza?
– Idą wybory, po co prowokować przecieki… Niech działają jako zespół operacyjno-inspekcyjny przy gabinecie szefa wywiadu. Dostaną specjalne pełnomocnictwa, zapewnimy im finansowanie. Będą mieli czas, żeby wyjaśnić sprawę i przygotować raport. Gdy przyjdą wyniki z Lozanny, będziemy gotowi, żeby przedstawić ustalenia śledztwa i w razie czego ewentualnie poinformować opinię publiczną.
– Szef służby się zgodzi?
– To jego propozycja. – Podsunął ministrowi rozkaz.
Cichecki kiwnął głową, że też się zgadza. Zwrócił się do Klary.
– Czyli pani kapitan ma samobójczą misję. Wyczyści sprawę, to wygra. Nie uda się… – Nie dokończył myśli, patrzył za to uważnie na dziewczynę.
– Pięćdziesiąt procent szans? Całkiem sporo – odpowiedziała hardo, ale pomyślała: Po akcji w Mińsku zostałam udupiona na sto procent. I tak się opłaca.
– Kto ma być w tym zespole? – Minister obrócił się w kierunku pułkownika.
– To jedyna decyzja, którą w tej sprawie zastrzegł sobie szef do swojej wyłącznej kompetencji. To warunek jego zgody. Na czele oczywiście stanie pani kapitan. A oto nazwiska osób, które zostaną włączone do zespołu. – „Zastępca” wyciągnął kopertę, wyjął z niej białą kartkę z nazwiskami i pokazał ją Klarze.
Klinger poczuła, że berżera nie tylko pije ją w plecy, ale właśnie zaczęła płonąć…
Warszawa, 18 lutego 2015, środa
Siedziba Służby Wywiadu Wojskowego
– Pani kapitan, darujmy sobie te nerwy. Bardzo panią proszę. To „spierdalaj” było niepotrzebne. Zachowujmy się jak kulturalni ludzie. Mamy tu do wykonania pewną pracę, musimy wyczyścić stajnię Augiasza, którą zastaliśmy w służbie. – Mężczyzna w garniturze pochylił się w kierunku blatu stołu.
Klara siedziała naprzeciwko z rękoma złożonymi na piersiach. Tego dnia przesłuchanie przed komisją zaczęło się nietypowo. Zanim Klarę wezwano do sali posiedzeń, gdzie zebrali się urzędnicy i przedstawiciele sejmowej speckomisji do spraw służb, o rozmowę w cztery oczy poprosił doradca ministra do spraw międzynarodowych. Zaprowadzono ich do dawnego pokoju przesłuchań. Atmosferę grozy budować miała surowa szarość ścian z prostym, niedużym stołem na środku.
Ciency są – pomyślała Klara. – Tak proste techniki wywierania wpływu nie złamią nawet sprzątaczki z ABW… Spece od służb… Co za cyrk.
– Oboje wiemy, że nie będzie to miłe – kontynuował swój monolog doradca. – Muszą spaść głowy i aureole, ale to my zdecydujemy czyje. Dlatego zróbmy to tak: Ja trochę popytam, pani mi trochę poopowiada, bez zobowiązań. Komisja ma przerwę, ja tego nie protokołuję. Rozmawiamy sobie miło, bo pan minister ma do mnie zaufanie. I w zaufaniu powiedział, że nic do pani nie ma. Naprawdę. Mówił mi nawet, że docenia pani zasługi. Ja też muszę przyznać, że duże wrażenie zrobiła na mnie laurka, jaką wystawił pani prezydent. To znaczy nie ten, tylko ten nasz wcześniejszy. Wiem, że uzasadnienie jest tajne! No i co z tego? Że nie mam dostępu do tego poziomu tajemnic? Ale minister mi pokazał. Bo on wierzy ludziom.
Doradca pojednawczo uśmiechnął się do Klary. Z jednej strony był ewidentnie dumny z faktu, że bez poświadczenia, wbrew prawu pokazano mu tajne dokumenty. Z drugiej liczył najwyraźniej na to, że okazując szczerość, wyciągnie coś z Klinger.
On naprawdę sądzi, że to podziała? – pomyślała Klara. – Na sto procent włączyli rejestratory. Nie dość, że przyznał się do przestępstwa, to jeszcze nagrywający mają teraz materiał na ministra.
Doradca kontynuował:
– Możemy się dogadać. Wystarczy, że opowie mi pani parę rzeczy. Spotykała się pani w końcu z ważnymi ludźmi z poprzedniego rządu. Proszę nie zaprzeczać. Oto lista wejść do willi MSW na Zawracie. Dlatego nie trzeba tych przekleństw… Po co obrażać komisję? Mogliśmy przecież pójść do pani kolegów z zespołu, bo ilu was tam było? Czworo, pięcioro, troje? Oni pewnie nie okażą się tacy lojalni. Każdy ma kredyt, rodzinę… Ja to znam i rozumiem. To nie jest jeszcze formalne przesłuchanie, rozmawiamy sobie miło, bez zobowiązań, więc proszę mi tylko na początek wytłumaczyć, dlaczego w Archiwum nie ma żadnych dokumentów dotyczących zespołu? Tylko same rachunki. I protokoły zniszczeń. Ja wiem, że pułkownik lubił tajemnice, miał takie jakieś zacięcie do tajnych operacji, w których ludzie się nie liczyli. Czasy jego rządów to już jednak stare czasy. Teraz są nowe! Gdyby nie ta lista z Zawratu, pewnie jeszcze bym szukał, kiedy to się zaczęło. Jako sekretarz komisji… Choć wolę, żeby pani traktowała mnie jako przyjaciela… Dlatego jako przyjaciel muszę powiedzieć, Klaro, że bardzo się boję o pani przyszłość. Mogę mówić po imieniu? Nie? Okej, pani decyzja. Jeszcze bardziej martwi mnie pani przeszłość. W trakcie swojej służby miała pani wiele zasług. Ale jako szefowa Zespołu Operacyjno-Inspekcyjnego robiła pani złe rzeczy. Bardzo złe. Takie, które, gdyby nie chciała pani z nami współpracować, mogłyby trafić do mediów. Ja nawet słyszałem, że dziennikarze już się tym interesują. Ale po co tak mówić! To nie są moi dziennikarze, nawet jeśli znam kilku. To są niezależne media. Więc zastanawiam się, zanim jakiś pismak mnie zapyta, kto zniszczył akta spraw operacyjnych „Grot”, „Chemia” i „Brzoza”? Nie słyszała pani? A mnie się jakoś wydaje, że tak. I że na protokołach zniszczenia tych akt obok sygnatury szefa jest też pani podpis? Nie? To zdążymy jeszcze sprawdzić. Obiecuję. Zbadam też, kto był osobowym źródłem informacji o pseudonimie „Barabasz”. Też pani nie wie? Co za nagła amnezja! Ale są tacy, co pamiętają! I właśnie ci pamiętliwi mówią, że pani kapitan odpowiada za śmierć „Barabasza”! A na to jest paragraf! Więc co? Przypomni pani sobie czy… Bo my na razie sobie rozmawiamy miło, bez zobowiązań, ale na zewnątrz czeka żandarmeria. To ja pójdę napić się kawy, a pani kapitan się zastanowi.
– Czy możemy już skończyć tę rozmowę? – rzuciła krótko. – Jeśli tak ma wyglądać dzisiejsze przesłuchanie przed komisją, to skończmy te bezproduktywne pogaduchy. A jeśli jednak przesłuchanie ma się odbyć, to tym bardziej nie mamy tu o czym rozmawiać.
– Zapraszam do sali posiedzeń – przerwał doradca.
Moskwa, 15 lutego 2013, piątek
Akwarium, siedziba GRU
Nowoczesny moskiewski kompleks GRU wybudowano w 2006 roku przy ulicy Walentyny Grizodubowej, niedaleko lotniska Chodynka i stadionu piłkarskiego drużyny Dynamo Moskwa. O ile dla Polaków określenie Akwarium, jakim posługiwali się oficerowie pracujący w tym gmachu, nie jest obce, o tyle o patronce tej ulicy Polacy nie wiedzą kompletnie nic. A to błąd.
Walentyna Grizodubowa dożyła pięknego wieku i zmarła w 1993 roku. Poza tym, że była ulubienicą Stalina i jedną z najbardziej utytułowanych sowieckich pilotek, to również podczas drugiej wojny światowej działała jako łączniczka między sztabem Smierszu, poprzedniczki GRU, a założonym na Wołyniu Zgrupowaniem Partyzanckim „Jeszcze Polska nie zginęła” – oddziałem, którym dowodził późniejszy znakomity polski dyrygent Robert Satanowski. Co więcej, 103. Gwardyjski Krasnosielski Pułk Lotnictwa Transportowego imienia Grizodubowej stacjonował jeszcze niedawno na lotnisku, którego nazwa tkwi w głowie prawie każdego mieszkańca kraju nad Wisłą – Smoleńsk-Siewiernyj. Ale największy związek z Polską ma jeden z wydziałów budynku przy ulicy Grizodubowej. To tam pracują oficerowie, których jedynym zadaniem jest szpiegowanie w kraju nad Wisłą i przygotowywanie ewentualnego nań ataku.
Generał major Igor Dimitrijewicz Sergun spoglądał z dużych okien śmigłowca Mi-8MTW na uciekający pod kadłubem krajobraz Moskwy. Po raz kolejny nie mógł się nadziwić majestatowi swojej stolicy. Największego miasta największego kraju na świecie. Może dlatego, że z tej wysokości nie dało się dostrzec dziur w chodnikach i obdrapanych fasad chruszczowek. Za to doskonale było widać lśniące pięknem wieżowce w centrum miasta. Za chwilę śmigłowiec powinien zrobić pętlę, nadlecieć nad jeden z dwóch helipadów rozmieszczonych na dachu budynku przy Grizodubowej i gładko wylądować.
Ale generał nie chciał jeszcze myśleć o pracy. Wolał powspominać. To nie była ta sama Moskwa, którą zobaczył szarego jesiennego dnia 1969 roku. Po raz pierwszy wysiadł wtedy na Dworcu Białoruskim i z małą kartonową walizką zameldował się w suworowskiej akademii wojskowej.
Daleką drogę przeszedł od tamtego peronu. Generał Sergun odwrócił wzrok od iluminatora i spojrzał na towarzysza podróży.
Paweł Stieczkin. Major Paweł Stieczkin z Wydziału do spraw Polski.
– Bardzo się cieszę, że znowu się spotykamy. Doskonale wam idzie, Pawle Ignatiewiczu. Polska to ciekawy kierunek – powiedział generał i błyskawicznie przeszedł na polski. Śmigłowiec Serguna Mi-8MTW był w wersji prezydenckiej, w całej Rosji są takie tylko cztery, ten należał do szefa GRU, więc mogli w środku w miarę spokojnie rozmawiać.
– Wrócił pan z Warszawy? Cały czas nie mogą nam darować, że się pozżerali na Kremlu? – Sergun mówił to z wyraźnym akcentem, ale bez zacinania. Od czasu pracy w Polsce generał lubił się popisywać znajomością języka i historii tego kraju.
Szczególnie interesował go rok 1612. Polscy żołdacy od dwóch lat deptali świętą rosyjską ziemię. Otoczeni, głodni, czekali na pomoc swoich. Schowani za murami Kremla liczyli na wsparcie idących z zachodu rodaków.
Interwenci stanęli u bram Moskwy. Przedarło się sześciuset najlepszych polskich piechurów z, nomen omen, tak zwanej piechoty węgierskiej. Już widzieli swoich kolegów. Widzieli polskie sztandary nad basztą Spasską. Ale utknęli nad rzeką. Zabrakło kilkuset metrów. Pozbawieni jedzenia i wsparcia polscy husarze poddali się w końcu i wrócili nad Wisłę. Historia zmieniła bieg, a Rosja przetrwała.
– Po nich tak daleko zaszedł tylko Napoleon – major odpowiedział Sergunowi po polsku, ale już bez najmniejszego akcentu. – Nawet Hitlerowi się nie udało.
Powaga w głosie oficera uradowała generała. Uważał, że przeciwnika trzeba szanować. Każdego.
– Wybaczcie, generale, śmiałość, ale nie pamiętałem, że tak świetnie mówicie po polsku. – Major Stieczkin nie był zwolennikiem wazelinowania przełożonych, ale uznał, że nie zaszkodzi.
– Zanim zacząłem służyć w Legnicy, służyłem wcześniej w Rembertowie, w grudniu 1981 roku. Razem ze Specnazem przygotowywaliśmy tam wtedy… Nieważne, stare dzieje. – Sergun machnął ręką. – Wy też byliście w Legnicy, dobrze pamiętam?
Major potwierdził.
– Służyłem w Sztabie Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej mniej więcej w tym samym czasie co wy. Byliście tam wtedy. Miałem osiemnaście lat i w połowie lat osiemdziesiątych trafiłem do Polski. Oficjalnie jako tłumacz, a nieoficjalnie… No, wiadomo. Wyjechałem od nich w 1992 roku razem z ostatnimi żołnierzami. Później służyłem na Bałkanach, w Kosowie, ale szybko wróciłem na kierunek polski. Pewnie dlatego, że znam dobrze ich język… Ale o tym też wam już mówiłem.
– Gdzieście się tak nauczyli polskiego? W Legnicy?
Sergun zaciekawiony spojrzał na podwładnego. Nie pamiętał już akt Stieczkina. To przecież było tak dawno.
– Rodzinna sprawa. Mój pradziadek i prababka byli Polakami. Po rewolucji zostali z Dzierżyńskim w Rosji. Później pracowali w organach, żyli normalnie, jak to ludzie radzieccy, ale w domu mówili do siebie po ichniemu, po polsku. Moja babka się od nich nauczyła. Znała polski tak dobrze jak nasz. To ona mnie wychowała. Znajomi przysyłali jej polskie gazety, płyty. I właśnie na jej płytach się nauczyłem. W latach osiemdziesiątych z zachodnimi płytami było u nas słabo. W Polsce było wtedy dużo zachodniej muzyki. Ale najwięcej to nauczyłem się rzeczywiście w Legnicy.
– Od polskich dziewczyn – zaśmiał się Sergun i mrugnął do majora.
Stieczkin nie odpowiedział uśmiechem.
Generał zabrał wczoraj majora na podmoskiewską daczę. Od czasu do czasu nagradzał w ten sposób zdolnych oficerów po udanych akcjach.
Dacza leżała w gęstym lesie, tuż obok małego jeziora. Otaczał ją wysoki płot. Od brzegu biegł drewniany podest, na którego końcu generał kazał saperom z Riazania wybudować altanę. Major przymknął oczy i przypomniał sobie wydarzenia wczorajszego dnia. Myślał, że dacza generała będzie bardziej okazała. A tu bogato, ale bez szaleństw, jakie widział u innych generałów. Duży, prosty dom, trochę drzew, jeziorko. Generał nie zaprosił majora do środka, tylko kazał od razu iść do altany. A tam ławki, grill, rzeźbiony drewniany stół. Na nim wódka i osmolony kociołek. Stieczkin uniósł pokrywkę i poczuł cudowny zapach zupy szczi.
Polski kapuśniak się do tego nie umywa – pomyślał. Tydzień temu jadł go w przydrożnej knajpie za Braniewem. To za tę akcję dostał nagrodę.
– Szczi i kasza, strawa nasza – tubalny głos oderwał Stieczkina od kociołka.
Szef Zarządu I pułkownik Lew Kirpiczew szedł przez polanę w towarzystwie innych wojskowych. W ręku trzymał butelkę wódki Srebrnyj Kristal.
– Wsiegda gatow – odpowiedział Stieczkin zawołaniem radzieckich pionierów.
Kirpiczew uśmiechnął się, doceniając, że major zna swoje miejsce w szyku.
– Bez priwieta niet otwieta, majorze Stieczkin! – wrzasnął jego przełożony i uniósł butelkę jak buławę. – Dajcie spocznij!
Jego przełożony Kirpiczew, tak jak minister obrony narodowej, był Tuwińcem. Urodził się hen pod granicą z Mongolią, ale jego wyjątkowe talenty – językowe i wywiadowcze – zaprowadziły go na szczyt Zarządu odpowiadającego w Akwarium za państwa europejskie. A znajomość z szefem MON w tej drodze nie przeszkadzała. Wydział do spraw Polski, w którym służył Stieczkin, podlegał właśnie Kirpiczewowi.
– No proszę, to właśnie was wypatrzył nasz Kutuzow, wybaczcie, nasz generał Sergun.
Pułkownik Kirpiczew najwyraźniej był już nieźle wstawiony. Pokiwał palcem w kierunku Stieczkina.
– I jak tam u Polaczków? – zapytał majora, ale na odpowiedź nie czekał. – Cisną mnie z Kaliningradu, żebyście złożyli raport w sprawie gazoportu… Gdzie oni go w cholerę budują?
– W Świnoujściu – podrzucił Stieczkin.
Pułkownik odwrócił się do reszty grupy stojącej przy stole.
– Wasia, a ty nie służyłeś za Sojuza w tym Świniocośtam?
Jeden z oficerów odwrócił się i bełkotliwie odpowiedział:
– Świnoujściu, Świnoujściu, Lwie Nikołajewiczu. Dobre czasy. Ale jak to mówią: albo chuj za długi, albo koszula za krótka. Nawet z portu Polacy nie puszczali. Nie to co w NRD.
W tym momencie odezwał się Stieczkin.
– Jeśli pozwolicie zabrać głos, towarzyszu dowódco. Ja byłem wtedy w Legnicy jako młody żołnierz. Przed przyjazdem myślałem, że w Polsce nienawidzą nas tylko faszyści z Solidarności. I wyobraźcie sobie, że spotykamy kiedyś delegację komsomolców z Ludowego Wojska Polskiego. Zacni towarzysze, komuniści. Tak mi się wydawało. Siedzimy, wódeczkę pijemy. Ujutno. To było przed ich wyborami 4 czerwca. W końcu pytam: Powiedzcie, towarzysze, dlaczego zawsze spotykamy się w Małej Moskwie?, bo tak mówili o naszym garnizonie. Nie zaprosicie nas na miasto, nie pagulajem… Niekulturno. I wyobraźcie sobie, gospoda, że ten Polak od Jaruzelskiego mówi, że oni nas wolą nie wypuszczać! To ja się pytam: Dlaczego? On się z początku trochę krygował, więc dopytuję, jak czekista czekistę: Dlaczego na miasto nie idziemy? Solidarność nas zaatakuje? Prowokację szykują? A on na to, że nie, bynajmniej. Tylko jak człowiek radziecki za granicę jedzie, to nie wiedzieć czemu, zawsze w czołgu… I mi się w twarz śmieje!
– I dlatego widzicie, Pawle Ignatiewiczu, że Polaków trzeba krótko. I Kaliningradowi należy pomóc. Wy im dacie, czego potrzebują, oni dane do rakiet wprowadzą i jak będzie trzeba, to do tego Świniopójścia pozdrowienia Pszekom od naszego Wasi prześlemy Iskanderem – zarechotał Kirpiczew.
Stieczkin nie lubił, kiedy w jego obecności obrażano Polaków. Postanowił utrzeć nosa Kirpiczewowi.
– Ale Iskandery do Świnoujścia nie dolecą – rzucił od niechcenia.
Oczywiście wiedział, że w tajemnicy przed Zachodem idą prace nad pociskiem manewrującym R-500, przeznaczonym dla systemu Iskander-K. Jego maksymalny zasięg wynosił nawet dwa tysiące kilometrów, więc rakiety spokojnie mogły dolecieć nie tylko do Świnoujścia, ale i do Berlina czy Sztokholmu. Oficjalnie jednak pocisk nie istniał, bo byłoby to złamanie traktatów z USA.
– Dolecą, dolecą. Jak będziemy chcieli, to wszędzie dolecą. – Kirpiczew uważniej popatrzył na Stieczkina. – Wasz naczelnik wspominał, że byliście w Sztabie Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w Legnicy i dlatego tak doskonale w języku Pszeków te wszystkie „pszy”, „szczy” mówicie.
– Stare czasy, ale rzeczywiście po polsku mówię jak Polak.
Kirpiczew przerwał majorowi.
– To wam się chwali. Ale jak będzie z gazoportem? – Błyskawicznie zmienił się wyraz jego twarzy i jak bazyliszek spojrzał w oczy kapitana. – Dacie Kaliningradowi, czego potrzebuje? Czy szukać nowego pioniera?
Major Stieczkin wiedział, co ma powiedzieć szefowi.
– Nasze mrówki w Warszawie już gałązki zbierają, towarzyszu pułkowniku – odparł zdecydowanie. – To właśnie w tej sprawie ostatnio do Polski jechałem.
Wytrzymał wzrok Kirpiczewa, choć pijackiego oddechu Tuwińca zdzierżyć nie mógł.
Gruzja, 5 maja 2013, niedziela
Góry Kodorskie, na zachód od rzeki Nenskra
Pogranicze Abchazji i Gruzji to dwieście kilometrów ludzkiego nieszczęścia. Jak w każdym konflikcie granicznym, tak i tutaj więcej jest uprzedzeń i zapiekłej pamiętliwości niż rzeczywistych różnic. Częściej ludzi dzielą opowieści o gwałcie dokonanym przez gruzińskiego Tengiza i krzywdzie pięknej abchaskiej Natelli niż realne konflikty i starcia narodowych interesów. Choć w górskich rejonach Kaukazu trudno odróżnić jedno od drugiego.
Wąska górska dróżka, która była świadkiem tego nieszczęścia, nie biegła wzdłuż żadnego zamieszkanego przez ludzi siedliska. Opuszczone, zastygłe domy, zagrody obrośnięte winem, czekające na koniec świata przysiółki. Zwycięska przyroda wdzierająca się przez okna, przytłaczająca zacienione tarasy, pełzająca wokół pozostawionych i zapomnianych, popękanych balonów z winem.
Robert Rapacki do wąwozu Kodori miał jeszcze dobrych kilkanaście kilometrów. Porucznik siedział na przepięknym gniadym koniu i wyglądał wśród tego wszystkiego jak jakiś dżygit z kosmosu. Ubrany był w kombinezon – jak to określała wojskowa nowomowa – ćwiczebny, czyli pokryty wzorem kamuflującym typu MultiCam mundur oraz hełm Ops-Core FAST Ballistic, do boku przytroczoną miał słynną czterysta szesnastkę – niemieckiego Heckler & Koch GmbH – którą pieszczotliwie nazywał „Haczką”. Lubił ten mundur: wzmocnienia na kolanach i łokciach, zamiast kołnierzyka chroniąca przed otarciem szyi stójka – wszystko to doskonale sprawdzało się w gruzińskich górach. Do tego fantazyjnie zawiązana pod szyją ciepła, oliwkowa arafatka, którą przywiózł sobie z Afganistanu.
Tylko ciemne okulary doradził mu lekarz w Warszawie, nie zaś jego wojskowe doświadczenie.
– W twojej sytuacji musisz za wszelką cenę chronić oczy. Rozumiesz? Chronić oczy na wszelkie sposoby! – powiedział doktor, zanim zgodził się zapomnieć o wynikach badań.
To w wojsku lubię najbardziej – pomyślał wtedy Rapacki – moment, gdy przyjaźń wygrywa z regulaminem. Dzięki doktorowi nie zablokowano jego wyjazdu do Gruzji.
Szarpnięciem lejc osadził gniadosza w miejscu. Porucznik pokazał ręką w kierunku gór, za tamę, która piętrzyła się nad spienioną rzeką.
– Tam już są Ruskie? – zapytał jadącego tuż obok lejtnanta Otara Czawczawadze. Krępego gruzińskiego komandosa nazywali lejtnantem „Czaczą”.
– Parę kilometrów podchodzą – lekceważąco odpowiedział „Czacza”. – Próbujemy kontrolować ich z dronów, ale nie zawsze pogoda pozwala. To izraelskie ustrojstwo jest doskonałe na pustyni, a u nas pustyń mało. Więc trochę mgły i „paszło w pizdiec” – splunął, by podkreślić swe zdegustowanie.
Lejtnant dowodził patrolem, a porucznik Rapacki pełnił funkcję obserwatora i instruktora, choć oficjalnie nikt tego określenia nie używał.
Razem z nim do Gruzji w ramach misji OBWE wysłano starszego sierżanta Ihora Kozaka z ukraińskiej jednostki specjalnej „Skorpion”, zajmującej się między innymi ochroną elektrowni atomowych – potężnego górala, który zanim trafił do wojska, latał za owcami podczas redyku na Huculszczyźnie. Znudziło mu się, poszedł do marketu na ochroniarza. Długo nie pracował. Wyrzucono go pierwszego dnia. Zaraz po tym, jak kierownik sklepu nawrzeszczał na kasjerkę. Do tej pory w Jeremczy opowiadają, jak to kierownika trzeba było siecią odławiać ze sklepowego basenu z karpiami. Wtedy Ihor wybrał wojsko.
Po ostatnich trzech miesiącach, które razem spędzili w Gruzji, zaprzyjaźnili się. Kozak w oczach Rapackiego wyglądał jak współczesne ukraińskie skrzyżowanie Podbipięty i Zagłoby. Ze wstrzemięźliwością tego pierwszego i poczuciem humoru drugiego. Teraz sierżant Ihor zszedł z konia, przywiązał go do drzewa i idąc się odlać, cały czas pod nosem mamrotał:
– A znacie to? Wracał Gruzin z żoną z wesela. Nagle koń pod nimi się potknął. Gruzin na to: „Raz!”. Koń znów się potknął. „Dwa!”, mówi Gruzin. Gdy koń potknął się po raz trzeci, Gruzin wyjął pistolet i zastrzelił zwierzę. „Co ty robisz, idioto?”, krzyczy żona. „Raz!”, odpowiada Gruzin.
Ihor aż złapał się za brzuch. Cieszył się ze swojego dowcipu i absolutnie mu nie przeszkadzało, że Rapacki zajęty jest czymś innym, a Gruzini nic z jego opowieści nie rozumieją. – Lachu, może byśmy zjechali już na winko do wioski? – Kozak spojrzał błagalnie na Rapackiego. – Widzę, że te pacany czują się już wystarczająco wyszkolone. – Sierżant poklepał się po brzuchu. – Winko mają świetne i karmią nas, że przejeść się nie da. Jak za trzy miesiące wrócę do jednostki, to się nie zmieszczę na torze.
Ihor się oczywiście krygował, bo w OSF-ie, Ośrodku Sprawności Fizycznej, robił tor w czterdzieści trzy sekundy. Teraz jednak śmiał się i klepał po brzuchu.
„Czacza” źle zrozumiał gest sierżanta. Obrócił się na koniu w stronę Rapackiego i zdziwiony zapytał po angielsku:
– Ihor głodny? – Pokazał kciukiem na sierżanta.
Kozak miał pecha. W odróżnieniu od porucznika prawie wcale nie mówił po angielsku.
– Głodny, głodny – potwierdził porucznik, starając się zachować powagę.
Już po rosyjsku zagadał do Kozaka:
– Świetnie się składa, Ihor, bo zapraszają nas na Suprę. – Rapackiemu nawet nie drgnęła powieka.
Za to Ihor jęknął jak po otrzymaniu ciosu.
– Hospody, znowu chcą jeść? Ile można! – Skoczył na koń i to wystarczyło, żeby zdołał przemyśleć sprawę. – No dobrze, ale zjem tylko kilka ich czarnobylskich pierogów… jak im tam… chinkali – stwierdził w końcu zrezygnowany. – Tylko im powiedz, że bez wina nie tknę niczego.
Warszawa, jesień 2013
Pepperoni Ristorante, niedaleko placu Wilsona
Klara lubiła ten lokal – za dobrą kawę i prawdziwego tatara. Widok ogromnych ryb leniwie pływających w wielkich, umieszczonych na ścianie akwariach był dobrą przystawką. Wiele razy, kiedy piła prawdziwą włoską małą czarną, nachodziła ją myśl, że jest do nich podobna. Tak jak one, czuła się uwięziona w akwarium. Skrępowana i ograniczona. Była jak te ryby, nakarmiona, ciągle w ruchu, ale jednak zamknięta w świecie, do którego dostęp mieli nieliczni. Zablokowana z każdej strony. Wypatroszona, jeszcze nie całkiem, ale, po sprawie na Białorusi, już prawie… Stare demony wróciły.
Cały czas miała w głowie listę nazwisk, którą dał jej „Zastępca”. Byli kiedyś dla niej jak rodzina. Nawet więcej. Kochanek, przyjaciel, znajomy i ona. Wielka czwórka. Później wszystko się rozpadło. Teraz miała znów ich zobaczyć. Czuła, że za chwilę eksploduje. A na głowie jeszcze prawdziwa rodzina. Chory ojciec i siostra z jej depresją, mężem, dziećmi i wiecznymi pretensjami.
Wszystko się kotłowało, nie pozwalało spokojnie pomyśleć. Po roku przekładania papierów dla Bergera miała ochotę na działanie, na adrenalinę. Miała też ochotę na seks. Chłopak, dziewczyna, trójkąt. Wszystko jedno. Byle zaraz.
Rok wcześniej siedziała i patrzyła w pełne łez oczy siostry. Mówiła jej, że od teraz to ona będzie opiekować się ojcem. Dobre kłamstwa są zawsze blisko prawdy. Tamta wierzyła i zanosiła się płaczem.
– Klara, przepraszam za to wszystko, co powiedziałam.
Płakała wtedy razem z nią. Jedna rodzina, ale przecież były tak różne. Klara zakładała głupio, że wilgotne ślady na policzkach oczyszczają, że po tym wszystkim, co powiedziała, wystarczy trochę popłakać i siostry znów będą razem.
Ale Klara wiedziała swoje. Wiedziała, że nie zajmie się ojcem.
Więc zawijam kłamstwo w prawdę – rozmawiała w myślach sama ze sobą. – Nauczono mnie tego. Wiem, że jestem w tym dobra. Taki zawód.
Pamiętała, jak siostra ociera łzy i idzie do kurewsko wypasionej kuchni, bierze z lodówki kolejne prosecco i leje sobie do kieliszka. Jest tak wielki, że mogłaby się w nim zagubić żółta łódź podwodna.
– Klara, nie zrozum mnie źle. Zależy mi tylko na tym, żebyś wreszcie pojęła, że ja też mam własne życie… – Już wiedziała, co siostra za chwilę powie. – Mam chłopców, męża. Nie mogę tego wszystkiego odpuścić ze względu na jego chorobę. Musisz częściej zabierać tatę do siebie.
Gdzie? Do paru metrów mansardy nad domem rodziców. I kiedy? Zostawiać go zamkniętego jak psa? Ale dobre kłamstwa są zawsze blisko prawdy. Więc Klara obiecywała:
– Będę cię tutaj zmieniała. Na razie.
Siostra jest przewidywalna. Nalewa sobie wina i wchodzi na wyższy poziom histerii. – Ojciec wczoraj zapytał mnie o babcię. Mówię mu, że jego matka nie żyje od trzynastu lat, czyli już od dawna. Ojciec tak strasznie zaczął wtedy płakać… Bo zapomniał. Zapomniał, że nie ma matki. Jutro znów mnie zapyta i znów będzie płakał. Rozumiesz, co to znaczy? Będzie dowiadywał się ode mnie o śmierci matki każdego dnia od nowa i od nowa! A ja będę musiała mu o tym mówić. Nie daję już rady, Klara.
Robi jej się duszno. Czuje, że musi uciec. Ale umie kłamać.
– To wiesz co – mówi nagle pobudzona – jutro posiedzę z tatą cały dzień. Tak na początek. Obiecuję. A teraz to może pojadę i kupię mu ramkę elektroniczną na zdjęcia. Wrzucimy do niej fotografię babci. Będzie mu przyjemnie.
Wstaje. Siostra pewnie chce ją zwymyślać. Sama ma na to ochotę. Ale w końcu dochodzi do wniosku, że to z jej strony jakiś gest. Kiwa głową. Wybiega.
Zamiast jechać do sklepu, woła taksówkę. Każe się wieźć na Moliera. Taksówkarz bez pytania zatrzymuje się przed Ofelią. Dobry klub. Głośna muzyka i kupa facetów. Albo piją, albo szukają łatwej przygody na jedną noc. Teraz Klara ich szuka. Wchodzi i od razu idzie do baru. Nie zamawia kolorowych drinków. Dzisiaj pije dużo. Reszta jest już kwestią czasu.
W pewnym momencie siada przy niej wypachniony koleś. Gadają, tańczą, gadają. Klara pije, a on podlewa. Znów tańczą.
Kiedy, baranie, przejdziesz do dzieła – myśli, ale zaczyna wyczuwać fałsz. Widzi jakieś ukradkowe spojrzenia, ciche rozmowy z barmanem. Widzi tani łańcuszek. On nosi tombak, choć rozpina kołnierzyk markowej koszuli. Słyszy pomorskie „jo”, choć facet opowiada, że całe życie spędził w Warszawie. Klara to rozumie. Każdy chce się dobrze sprzedać. Ale instynkt podpowiada jej, że coś z nim jest nie tak. Jego kłamstwa nie są blisko prawdy. Wracają z parkietu. Tym razem to on chce iść po drinki. Do tej pory się nie wyrywał. Pyta, co chce do picia.
– To samo co ty – mówi Klara.
Wraca, ale w jego gestach jest coś nienaturalnego. Szybko wysuwa rękę z energetykiem. Podtyka jej szklankę pod nos. Klara się domyśla.
Co za dupek! W pierwszym odruchu chce wyjść. Ale jest za bardzo rozsierdzona. Na siostrę, na ojca, na tego wypachnionego Fahrenheitem dupka.
Miałam ochotę na seks – wścieka się w myślach. – Nie na gwałt.
On dużo gada. Jest podenerwowany. Kombinuje, żeby wreszcie wypiła. Udaje, że chce zwymiotować. On biegnie po kosz. Klara wylewa energetyk na gruby dywan obok krzesła. Myśli, że wypiła, robi się spokojniejszy. Już nie jest dla niej taki miły. Klara pochyla się i odgrywa omdlenie.
– Wyprowadź mnie na zewnątrz – bełkocze.
Stają w bramie. On chce ją całować. Ona ucieka z ustami. Przygląda się jej uważnie.
Sprawdza, czy pigułka już działa – analizuje Klara.
Szybko wsuwa rękę w jego spodnie. Czuje, że on ma na nią ochotę. Jest mocno podniecony. Mruczy z zadowolenia. Nagle zaczyna skowyczeć. To dlatego, że Klara ściska jego jądra i jednocześnie mocno szarpie w dół. Prawie odrywa mu jaja od gwałtownie zwiotczałego fiuta. Facet pada, moczy się i jednocześnie wymiotuje. Zwija się. Jęczy. Klara wyjmuje jego prawo jazdy. Gnój jest z Wejherowa. Pochyla się nad nim. Podnosi jego głowę i mówi mu prosto w oczy. Tak wyraźnie i zimno, żeby zapamiętał na całe życie.
– Jeśli jakaś dziewczyna w okolicy poskarży się, że podano jej pigułkę gwałtu, to przyjdę po ciebie znowu. Nie będę sprawdzać. Po prostu przyjadę. I nie będę tak delikatna jak dziś – mówi.
Wraca do klubu i patrzy barmanowi w oczy. Jest zmieszany, a ona wie dlaczego. Zdejmuje ze ściany elektroniczną ramkę na fotografię i chowa do torebki. Barman udaje, że nie widzi.
Czas wracać do siostry.
Moskwa, 14 maja 2013, wtorek
Ambasada Rzeczpospolitej Polskiej, ulica Klimaszkina 4
Kreml
Pieszo z polskiej ambasady na Kreml można się było dostać w pół godziny. No, powiedzmy, w trzy kwadranse. Autem zdarzało mu się jechać nawet dwie godziny. Najgorzej bywało, gdy droga prowadziła przez Sadowoje kolco, słynną wewnętrzną obwodnicę miasta. Ulica w najwęższym miejscu miała sześć pasów ruchu w obie strony, a w najszerszym – osiemnaście! I wszystkie zablokowane trąbiącymi autami. Tym razem jednak jego służbowy mercedes miał policyjną asystę, więc zamiast wściekłości towarzyszyły mu wyłącznie zazdrosne spojrzenia innych kierowców. Jechał przez Sadowoje kolco pasem dla dygnitarzy i nikt nie miał prawa zagrodzić mu drogi. Zza przyciemnionych szyb patrzył na Rosjan, z których w godzinach szczytu wynurzał się spod moskiewskiego lukru głęboko skrywany dziki, azjatycki pierwiastek.
Mercedes z biało-czerwonym proporcem znalazł się w końcu na placu Czerwonym. Koła zabębniły po bruku. Andrzej Wirth po raz pierwszy przybywał na Kreml jako przyszły polski ambasador. Na kolanach trzymał listy uwierzytelniające, które za godzinę miał wręczyć prezydentowi Federacji Rosyjskiej. Limuzyna z pełną prędkością wjechała za wiśniowy mur przez bramę Spasską. Ambasadora zawsze zastanawiało, jak oni to robią, że wrota w baszcie otwierają się w ostatniej chwili, a auto nigdy nie zwalnia.
Zaparkowali w rzędzie innych limuzyn z chorągiewkami na maskach, kierowca z ambasady odwrócił się i rzucił przez ramię: „Powodzenia, panie ambasadorze”. Ceremonia miała się odbyć w sali Aleksandrowskiej Wielkiego Pałacu Kremlowskiego. Tej samej, w której carowie Rosji przyjmowali przybywających na ich dwór zagranicznych dyplomatów. Oprócz nowego ambasadora Polski listy uwierzytelniające mieli przedstawić dyplomaci z czternastu krajów, w tym z USA i Turcji.
Wirth wszedł po schodach i po krótkim spacerze spotkał się w sali recepcyjnej ze swoimi kolegami. Mieli czas na niezobowiązujące rozmowy, bo gospodarz lubił się spóźniać. W pewnym momencie ambasador zwrócił uwagę na zbliżającego się do nich mężczyznę. Znał skądś jego twarz.
– Witam serdecznie, Andrieju Stanisławowiczu – mężczyzna mówił po polsku z silnym rosyjskim akcentem. Podał mu dłoń. Stanął tak, że właściwie odseparował go od reszty grupy. – Spotkaliśmy się po 10 kwietnia. Michaił Borisowicz Murawiow, zastępca naczelnika Wydziału III Departamentu Europejskiego. Cały czas zbiera pan piłkarskie szaliki? – zapytał z uśmiechem.
– A pan co zbiera? – odparł pytaniem na pytanie Wirth.
Nawet się nie zdziwił, że jego rozmówca wie o nim tak dużo. Także to, że ambasador kolekcjonuje piłkarskie gadżety. Zawsze podziwiał jakość rosyjskiej dyplomacji. Choć ten tutaj był pewnie z ichniej razawiedki.
– Co zbieram? Jak my wszyscy tutaj. Wizytówki, przysługi, informacje. – Rosjanin nie odpuszczał, widać było, że do czegoś zmierza. – No i dzielę się nimi…
– A jakie są najnowsze?
– Że Władimir Władimirowicz pamięta rozmowę na sopockim molo i jego propozycja dla waszego premiera jest cały czas aktualna. – Rosjanin spoważniał.
– Wiele ich wtedy było. – Wirth był już zupełnie zaskoczony.
– To prawda – Rosjanin popatrzył Wirthowi w oczy – ale wszystkie nasze wspólne interesy mogą mieć początek wyłącznie nad Dnieprem, Prypecią i Pełtwią. My pamiętamy, że Lwów to polskie miasto.
Wirth zesztywniał. Nie był przygotowany na to, że w dniu rozpoczęcia misji na Kremlu usłyszy de facto propozycję rozbioru sąsiedniego kraju. Otworzyły się drzwi. Zobaczył Władimira Władimirowicza. Obok niego stał szef rosyjskiego MSZ. Z kremlowskiej sali bił blask złota. Rosyjski urzędnik zrobił krok i ustąpił Polakowi miejsca.
– Proszę iść. Na pewno się jeszcze spotkamy, drogi Andrieju Stanisławowiczu – powiedział i lekkim dotknięciem ramienia skierował Polaka w stronę drzwi.
Wirth zrobił parę kroków, ale nie wytrzymał. Odwrócił się, nachylił i przechodząc na doskonały, literacki rosyjski, wyszeptał rosyjskiemu dyplomacie do ucha:
– Pytał mnie pan o moje hobby. Ja wiem, że pański szef jest nałogowym palaczem, pisze wiersze, gra na gitarze, lubi szkocką whisky, piłkę nożną i klub Spartak Moskwa. Jego hobby to rafting. Zgadza się?
Zaskoczony Rosjanin twierdząco pokiwał głową.
– Więc jeśli mówi pan o polskim Lwowie, to od swojego szefa powinien pan wiedzieć, że nie warto wracać do rzeki, którą się już przepłynęło. Nawet jeśli była najpiękniejsza.
Odwrócił się na pięcie. Po kolejnych pięciu minutach rozpoczęła się ceremonia. Ambasadorowie po kolei podchodzili na środek sali.
Wirth dyskretnie spojrzał na zegarek. Po powrocie z Kremla zamierzał pojechać na Cmentarz Doński. Chciał tam złożyć wiązanki na grobach Leopolda Okulickiego i Stanisława Jasiukiewicza, przywódców Polski podziemnej zamordowanych z rozkazu Stalina. Ale zmienił zdanie. Najpierw trzeba wysłać szyfrogram do Warszawy. Spiker wyczytał jego nazwisko.
To będzie ciekawa misja – myślał, podając rękę prezydentowi Rosji.
Gruzja, 6 maja 2013, poniedziałek
Góry Kodorskie, na zachód od rzeki Nenskra
Noc spędzili w górach. Ich oddział kolejny dzień krążył wzdłuż granicy z Abchazją. Kiedy wstał świt, Rapacki musiał dłuższą chwilę przyzwyczajać oczy do wypełniającego las światła. Bardzo bał się, że znów straci wzrok. Na szczęście dzisiaj wszystko było w porządku.
Nowoczesna radiostacja Harrisa AN/PRC-152, którą przywieźli ze sobą żołnierze OBWE, szczeknęła krótkim komunikatem.
– Szesnastka, tu „Ananuri Jeden”, odbiór! – Polak podał Gruzinowi terminal, ten wdusił przycisk i zaczął mówić:
– „Ananuri Jeden”, szesnastka, zgłaszam się.
– Szesnastka, macie kontakt. Dwanaście kilometrów od was. Około dziesięciu osób. Przesyłam dane taktyczne. Za pół godziny będziecie mieli nad sobą „Oko”. Potwierdź – usłyszał.
– Potwierdzam, bez odbioru. – „Czacza” wdusił przycisk „Off” i odrzucił Polakowi terminal.
Po minach pozostałych gruzińskich żołnierzy Robert i Ihor Kozak zorientowali się, co jest grane. Rapacki odruchowo poprawił „Haczkę”.
– Pokaż terminal – powiedział.
Gruzin tak ściągnął konia, żeby obaj mogli spojrzeć na wyświetlacz.
– Jeśli idą przez przełęcz, to tutaj jest dobre miejsce. – „Czacza” pokazał na elektronicznej mapie punkt obok górskiego strumienia. – A co to jest?
Gruzin chwilę się zastanawiał.
– Stara cerkiew przy źródle.
„Czacza” zeskoczył z konia i zaczął poprawiać popręgi przed dalszą drogą.
– Muszą tam przyjść, bo to jedyne miejsce w okolicy, gdzie jest woda. – Jeszcze raz wskazał ekran. – I można się tam dostać wyłącznie od tej strony. Musimy się spieszyć.
Ruszyli w kierunku źródła. Do cerkwi został jeszcze z kilometr. Wjechali między ruiny górskiej wsi. Wzdłuż kamiennej ścieżyny ciągnęły się płoty opuszczonych chat. Na niektórych widać było ślady po kulach. Nagle Polak osadził konia.
Na ławeczce przed domem, w kompletnym bezruchu, jak zastygły w kamień, siedział starzec. Rapacki był tak zaskoczony, że odruchowo mu się ukłonił. Kompletnie pusta osada i pomarszczony dybuk. Wrośnięty w ławkę jak drzewo.
– Ciekawe, dlaczego zostają. – Rapacki usłyszał za sobą głos Ihora. Odwrócił się zdziwiony.
– No tak jak ten. – Ihor pokazał na samotnego starca siedzącego przed domem. – W pustej wsi, bez nikogo…
Robert przypomniał sobie historię, którą usłyszał od lekarza w stołecznym pogotowiu. GROM-owcy mają tam dyżury. Po to, żeby przyzwyczaić się do ran, krwi i widoku śmierci.
– W południowej Europie zarażonych trądem zsyłano na Spinalongę, wyspę u wybrzeży Krety – mówił bardziej do starca niż do kolegi. – Bliscy mogli ich odwiedzać. Pocieszyć. Ale jeśli nie zdążyli odpłynąć do zmierzchu, zostawali tam na zawsze. Kiedy ten przepis w końcu zniesiono, to ci ludzie i tak nie wyjechali. Tak to jest, Ihor. Przysiadasz, zapuszczasz korzenie, zostajesz…
– Może dlatego tak nas nosi po świecie. – Sierżant cały czas czujnie rozglądał się po okolicy.
– Konie zostawimy w lesie, tam za wzgórzem jest pieczara – przerwał im rozmowę milczący do tej pory lejtnant Czawczawadze. – Musimy zejść z trasy. Później czeka nas spacerek. Pięć kilometrów w gruzińskich górach to nie jest to samo, co przechadzka aleją Szota Rustawelego w Tbilisi.
Kiedy podeszli pod zmurszałe drzwi cerkwi, Rapacki musiał wyrównać oddech. Jeden z Gruzinów uchylił wierzeje, pozostali zabezpieczyli teren. W środku panował przyjemny półmrok. Świetnie, oczy mi trochę odpoczną. Polak rozejrzał się po wnętrzu cerkwi. Obdrapane ściany nie były w stanie odebrać budowli piękna.
– Podobne są u was… – Rapacki bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Nasze na Huculszczyźnie mają kopuły takie bardziej bombiaste, jak cebule, a te jakieś takie prostsze. Ale ładne. – Kozak gadał i jednocześnie montował radiostację. – A ikony, żebyś ty widział, jakie u nas piękne. Musisz kiedyś przyjechać na Ukrainę…
Włączył monitor i podał porucznikowi terminal.
– Zobaczymy, co pokazuje nasze oczko. – Zajrzał mu przez ramię. – Tutaj są!!! Jakieś pół godziny. Idą prosto na nas.
Na monitorze widać było sześciu piechurów mozolnie wspinających się górską drogą w ich stronę. Kozak nie widział, żeby nieśli jakiś ciężki sprzęt. Dron Hermes 450, który Gruzini kupili od Izraela, krążył na wysokości pięciu tysięcy metrów, dając doskonałej jakości obraz wąwozu. Widok z kamery przekazywany był do stanowiska kontrolnego w oddalonej o ponad sto kilometrów bazie w Poti, a stamtąd w czasie rzeczywistym wędrował za pośrednictwem radiostacji Harrisa na ich ekran.
Pochyleni nad monitorem zobaczyli, jak elektroniczne zjawy wchodzą do leśnej zagrody. Tej samej, którą mijali w drodze do cerkwi. Trochę to trwało, ale w końcu wyszli. Kozak nie wiedział, co z niej wynoszą. Dałby sobie uciąć rękę, że wielkie pudło taszczone przez jednego z nich to telewizor. Należał pewnie do staruszka, którego widzieli przed domem.
Porucznik pokazał obraz z drona Gruzinowi, chwilę coś szeptali, porównując sytuację z papierową mapą, w końcu lejtnant wybiegł do swoich. Polak i Ukrainiec zostali w cerkwi sami.
– Czacza mówi, że to pewnie nie żołnierze, tylko rosyjscy szabrownicy. – Rapacki oparł się o zimną ścianę cerkwi i wytarł końcem arafatki czoło. – Miejscowe szumowiny, niewyszkoleni, ale lubią sięgać po broń.
Kozak skinął głową. Dostali zakaz angażowania się w akcje.
– Macie być wyłącznie ob-ser-wa-to-ra-mi – słyszeli kilka razy dziennie podczas odpraw przed wyjazdem.
W cerkwi zapadła niezręczna cisza.
Na ekranie tabletu zobaczyli, jak szabrownicy biją mieszkańca zagrody. Staruszek leżał na ziemi, a jego dom zaczął płonąć. Spojrzeli na siebie. Prawie jednocześnie przeładowali broń i ruszyli w stronę drzwi. W tym momencie terminal radiostacji zaćwierkał ponownie. Tym razem w alarmowym trybie.
Rapacki spojrzał na wiadomość tekstową, która przyszła z dowództwa.
– O kurwa!
Miał natychmiast wracać do Warszawy.
Warszawa, 6 maja 2013, poniedziałek
Rembertów, Akademia Obrony Narodowej, mieszkanie Szymańskich
Dokładnie w tym samym momencie kapitan Klara Klinger pokazywała legitymację przy wejściu do rembertowskiej Akademii Obrony Narodowej, zwanej w skrócie AON. Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii znajdował się na terenie kompleksu między przychodnią lekarską AON a blokiem 25. Klinger umówiła się z oficerem obiektowym instytutu w willi dyżurnego AON. Była zła na siebie, bo teraz czekał ją spacer po rozległym terenie uczelni. Już po chwili czuła, że koszula lepi jej się do munduru.
Chorąży Nowacki siedział w małym pokoju i czekał na nią od dobrego kwadransa. Widać było, że jest zdenerwowany. W pokoju nie było klimatyzacji, więc pocił się intensywnie, co jeszcze bardziej potęgowało jego rozdrażnienie. Pierwszy zaczął rozmowę.
– Dlaczego wywiad interesuje się facetem, który umarł na raka?
– Jak powiem, że szukamy leku na raka, to pan uwierzy?
– Jeśli chodzi o was, to wszystko możliwe!
– No to czas uwierzyć, bo łatwiej będzie gadać. A teraz niech mi pan chorąży opowie wszystko o tym Szymańskim. Ale tak solidnie, żebym za chwilę wiedziała, skąd mu nogi rosły.
Po godzinie wyszła z instytutu z głębokim przekonaniem, że wie dokładnie tyle samo, ile wyczytała z akt.
Zrobiła jakieś zakupy i pojechała na pobliskie osiedle przy Admiralskiej w Rembertowie. Bloki były zadbane, z ładnymi przyciemnianymi wiatrołapami u wejść. W niczym nie przypominały klasycznych wojskowych budynków, które pamiętała z dzieciństwa. Przeszła kilkaset metrów, skręciła w klatkę schodową i po chwili zapukała do drzwi. Nie musiała czekać.
Po sekundzie na progu stała Maria Szymańska.
– Dzień dobry. – Klara pokazała podrobione dokumenty.
Szymańska bez słowa wpuściła ją do środka. Było widać, że czekała.
– Jestem z kadr instytutu, to ja do pani dzwoniłam.
Kobieta miała zapuchnięte oczy. W domu panował półmrok.
– Proszę wybaczyć, strasznie razi mnie światło.
Szymańska zaprowadziła ją do pokoju. Mieszkanie było niewielkie. Na meblościance w salonie stało duże ślubne zdjęcie. Nie było żadnych fotografii dzieci i Klara przypomniała sobie, że w aktach osobowych doktora nie znalazła informacji o tym, by Szymańscy je mieli.
Kobieta usiadła, ale zaraz zerwała się z krzesła i wygładziła serwetę.
– Może herbaty albo coś do picia?
Klara pokręciła głową. Wyjęła z torebki niebieską aktówkę. Zależało jej, żeby w tej pierwszej fazie rozmowy wszystko wyglądało bardzo formalnie.
– Ja sobie coś przyniosę.
Po chwili Szymańska postawiła na blacie szklankę i nalała do niej zimnej nałęczowianki. Klara jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. Mnóstwo tanich bibelotów, trochę książek w twardych oprawach, na stole uschnięte kwiaty, kurz na stojącej obok stołu komódce. Było widać, że ktoś niedawno przestał dbać o ten dom.
– Tak jak mówiłam przez telefon – zaczęła Klara – jest jedna ważna kwestia do rozwiązania. Z obowiązujących przepisów wynika, że żołnierz otrzymuje kwaterę na czas pełnienia służby, a po jej zakończeniu może wykupić lokal za siedem procent wartości lub otrzymać tak zwaną odprawę mieszkaniową, czyli co najmniej sto tysięcy złotych.
Szymańskiej zaczęły trząść się ręce. Klara nienawidziła się za to, co robiła, ale kontynuowała. – Osoby zamieszkujące wspólnie z żołnierzem służby stałej, który zmarł po nabyciu prawa do emerytury wojskowej lub którego śmierć pozostaje w związku ze służbą wojskową, są zobowiązane przekazać lokal do dyspozycji Agencji – zawiesiła głos.
Szymańska nie odrywała od niej wzroku, była bliska łez. Klara uznała, że już wystarczy. Teraz może zacząć.
– Oczywiście nie odwołamy się do tego przepisu.
Szymańska głęboko odetchnęła i zaczęła płakać.
– Proszę się uspokoić. – Klara położyła jej rękę na ramieniu i przysunęła krzesło. – W przepisach o zakwaterowaniu Sił Zbrojnych jest artykuł 23. Wykorzystamy go, a ja pani pomogę, wystarczy napisać podanie.
Klara objęła Szymańską i podała jej wody.
– To był dobry człowiek. Wszyscy go w instytucie cenili.
Te słowa spowodowały, że Szymańska zaczęła mówić, a potok słów nie mógł się zatrzymać.
Po godzinie Klara wiedziała prawie wszystko o zmarłym chemiku, ale wciąż nic o przyczynach jego śmierci.
Warszawa, 14 stycznia 2013, poniedziałek
Wilanów, ul. Sarmacka 14
Wszyscy znajomi i sąsiedzi wiedzieli, że Jarosław Rozbicki nikogo nie kocha. Ale to nie była cała prawda. Kochał swoje pieniądze i swoje auto. No i bardzo kochał siebie. Teraz siedział za kierownicą mercedesa i patrzył bezrefleksyjnie w szczelinę w szarej ścianie garażu na warszawskim Wilanowie. Strzeżone osiedle, dwupoziomowy apartament z przestronnym tarasem na dachu, wykupione miejsce na parkingu i solidne auto w garażu. Powody do zazdrości dla chłopaków czołgających się na szczyty kariery i powoli zamieniających słoiki od mamusi na kreski od dealera.
Szanowany adwokat.
Jarosław Rozbicki.
Rosyjski szpieg.
Godz. 16:27
W tym samym czasie od strony Gdańska do polskiej stolicy zbliżał się niebieski ford. Za jego kierownicą siedział mężczyzna, który najpierw jako mieszkaniec Kaliningradu przejechał granicę w Mamonowie, a potem – po postoju w okolicach Braniewa – już jako Algirdas Saudargas i w samochodzie na litewskich numerach ruszył w kierunku Warszawy.
Za Miłomłynem zjechał z głównej trasy i ruszył wąską ulicą Leśną w kierunku zakrętu obok jeziora. Po kilkuset metrach zatrzymał się na poboczu. Wysiadł i szybko sięgnął za metalową barierkę ogradzającą łuk szosy. Zerwał szerokie plastry i wyjął schowany za metalową listwą pakunek. Wszystko szło gładko. Jakiś nieznany mu razwiedczik dobrze wykonał swoje zadanie.
Jacy u nas ludzie! Gwoździe z nich robić – pomyślał mężczyzna, który nie był Algirdasem Saudargasem. Po dwóch godzinach jego ford minął Nowy Dwór Mazowiecki.
Godz. 16:29
W Warszawie Rozbicki oderwał wzrok od strużki brudnej wody spływającej z rur i uważnie popatrzył na cyferblat swojego breitlinga navitimera.
W prawniczej robocie wizerunek się liczył – Rozbicki wiele razy doświadczył tego, że dobry zegarek bywa ważniejszy niż najlepsze auto. W końcu na spotkanie z klientem do Belvedere samochodu nie da się wciągnąć. A wart ponad osiemdziesiąt tysięcy złotych breitling zawsze robił wrażenie.
Cyk, cyk, cyk… Delikatny odgłos pracy zegarka zaczął w jego uszach zanikać. Cyk, cyk, cyk… To już teraz!
Zapalił silnik. Na wyświetlaczu ożyły niebieskie wskaźniki. Mercedes klasy C delikatnie szarpnął na podjeździe, silnik mruknął, kiedy Rozbicki dodał gazu, ale nie było już odwrotu. Czuł, że pocą mu się dłonie.
Godz. 16:52
Oficer, o którym myślał Rozbicki, zbliżał się do Czosnowa. Prowadził tak, żeby nie złapał go żaden radar. Płynnie, bezpiecznie i przepisowo. Kilkaset metrów za nim, zachowując solidny odstęp, jechało ubezpieczenie. Szary tir z reklamą kaliningradzkiej firmy Gurjewsk Mebel Torg na boku. Jego kierowca miał tylko jeden rozkaz: zabrać pakunek, gdyby oficer rozbił się w drodze do Warszawy. Bez względu na okoliczności.
Zwykła kontrola drogowa nie była dla niego zagrożeniem. Gdyby go zatrzymano i sprawdzono, okazałoby się, że Algirdas Saudargas rzeczywiście istnieje. Rzeczywiście ma niebieskiego forda i rzeczywiście przekroczył dzisiaj rano polską granicę. Udowodnienie, że już w Polsce doszło do cudownego sklonowania Litwina, byłoby niezwykle trudne, choć oczywiście możliwe. Jeden Algirdas Saudargas spędzał czas w Aquaparku Tropicana pod Elblągiem. Szczęśliwy, że wygrał w promocji darmowe wakacje w Polsce. Choć nawet nie wysłał kuponu. Ale kto by zadawał pytania, kiedy fundują ci darmowe wakacje. Zaś drugi Algirdas Saudargas mknął właśnie do Warszawy. Był coraz bliżej celu.
Godz. 17:07
Po piętnastu minutach Rozbicki zatrzymał się w korku na Marymonckiej. Ulica była zapchana w obu kierunkach. Dla Rozbickiego korek nie oznaczał przeszkody; przeciwnie – stanowił część planu. Zobaczył nadjeżdżające auto, którego markę i kolor określił w wiadomości wysłanej do Moskwy.
System komunikacji z centralą opanował błyskawicznie.
Kiedy chciał przekazać meldunek do Akwarium, logował się na forum miłośników niemieckich samochodów. Do dyskusji na forum wrzucał pod swoim postem zdjęcie jakiegoś auta. Fotografia była obrobiona wyrafinowanym programem, który pozwalał ukrywać wiadomości.
Wykorzystywał do tego najmniej znaczący bit – znajdujący się w słowie cyfrowym na miejscu najbardziej wysuniętym w prawo, przedstawiający najmniejszą wartość liczbową. Na przykład 10010101. Wykorzystując ten bit, nieznacznie zmieniał obraz zdjęcia. Technicy w Akwarium mieli taki sam program i taki sam klucz, więc gdy na forum pojawiał się wrzucony przez Rozbickiego post z nickiem „Gandalf 117”, mogli odczytać ze zdjęcia wiadomość o miejscu i godzinie spotkania. Tak było i teraz.
Godz. 17:08
Na Marymonckiej korek się nie zmniejszał. Dokładnie w tym samym momencie obaj usłyszeli pisk opon. Czas zaczął zwalniać. Rozbicki i Rosjanin wyobrażali sobie ten moment. Odrzucali go, usuwali z myśli, ale powracał. Czasami jako koszmar senny, czasami jako moment pijackiej jasności umysłu. Ciosy, wykręcone ręce, wrzaski. Potem wizyta na Rakowieckiej. Przesłuchanie w kontrwywiadzie. Ale nie tym razem. To po prostu karetka pogotowia ostro skręciła na podjazd Szpitala Bielańskiego.
Godz. 17:08:27
Rozbicki wytarł spocone dłonie o spodnie. Zobaczył swojego oficera prowadzącego. Urządzenie w aucie Polaka przesłało w sekundę zaszyfrowaną wiadomość i odebrało odpowiedź. Stało się. Ich sekretny sposób wymiany informacji zadziałał. Jak mu powiedział jego przyjaciel, był to system opracowany tylko dla niego. Najlepszy na świecie, nie do złamania.
Duch. Przez chwilę stali w korku, patrząc sobie w oczy. Rozbicki odetchnął – czas i tym razem był po jego stronie.
Gruzja, 22 maja 2013, środa
Port Poti, misja OBWE
Rapacki czuł niepokój, ale i ekscytację. W Gruzji było mu dobrze. Demony przeszłości coraz rzadziej powracały. Pogranicze abchaskie okazało się inne od surowych i monochromatycznych gór Afganu. Ośnieżone stoki Gór Kodorskich nawet zimą nie były tak nieprzystępne. Przypominały bardziej Tatry niż kamieniste szczyty Hindukuszu. Miały jeszcze jedną zaletę. Z ich skalnych żlebów nikt do niego nie strzelał. W lasach nie było podziemnych kryjówek wroga, a w wioskach, które przemierzali w ramach misji pokojowej, nie musieli oglądać się za siebie. Kuchnia okazała się swojska, towarzystwo przednie, a wino, choć ciężkawe, w pełni legalne.
Z tego gruzińskiego letargu wyrwał Rapackiego nagły rozkaz powrotu do kraju. Tryb natychmiastowy zwiastować mógł dwie rzeczy. Kłopoty, choć tych się raczej Rapacki nie spodziewał, lub nowe zadanie. I to było prawdziwym powodem ekscytacji.
Sięgnął po telefon, który leżał obok na balkonowym stoliku do kawy. Wybrał numer na zielonej liście WhatsAppa i czekając na połączenie, spoglądał na majaczące w oddali, między kwadratowymi klockami skromnych gruzińskich domów, portowe żurawie terminalu cargo.
Lena odebrała po czwartym sygnale.
– Cześć, kochanie, mam dwie wiadomości, dobrą i złą. Którą chcesz usłyszeć najpierw? – wystrzelił Rapacki już na samym wstępie.
– Ostatnim razem, gdy bawiłeś się w tę durną łamigłówkę, byłeś w szpitalu w Kabulu. Co się dzieje? – W głosie Leny przez rozdrażnienie przebijał się lekki niepokój.
– Wszystko ze mną okej i to jest ta dobra wiadomość. Wracam do domu, i to szybko, więc schowaj swojego kochanka do szafy, i to jest ta zła wiadomość – zażartował Rapacki.
Ale w głosie żony nie czuło się radości.
– Jak to wracasz? – zapytała wyraźnie zakłopotana. – Narozrabiałeś coś? Zresztą i tak mi nie powiesz. Mam tylko nadzieję, że ci zapłacą. Bo u nas trwa remont. Kiedy będziesz? – powiedziała oschle, ale po chwili się zreflektowała i dodała cieplejszym głosem: – Dziewczynki się ucieszą. Każdego dnia po przebudzeniu pytają, kiedy wrócisz. Marysia grozi, że jeśli znowu gdzieś cię wyślą, zadzwoni do twojego dowódcy i wyda mu rozkaz odwołania taty do domu.
– Kochana, będzie z niej dobry oficer. – Rapackiego rozpierała duma na myśl o rezolutnej pierwszoklasistce.
– Nawet o tym nie myśl. – W głosie Leny znów powróciły twarde tony. – Będzie, kim zapragnie być, ale nie chcę, żeby ktoś wiecznie czekał na nią, tak jak ja na ciebie.
Robert nie raz już słyszał ten ton wyrzutu w głosie żony. Od lat narzekała, że wiecznie go nie ma, a każdy telefon, gdy jest na misji, kosztuje ją zawał, a przynajmniej kolejny pukiel siwych włosów. Dlatego zawsze to on płacił za fryzjera Leny. W ramach małej rekompensaty za stres związany z jego wyjazdami. Taka to była świecka tradycja w domu Rapackich.