“Wariant zerowy” to pierwsza część szpiegowskiego thrillera osadzonego w realiach politycznych ostatnich lat. Kulisy walki wywiadów w której nawet wróg może okazać się sojusznikiem.


Morderstwo i wielka intryga sięgająca od Kremla do Warszawy.

Kapitan Klara Klinger i grupa oficerów polskiego wywiadu wojskowego szukają wyjaśnienia serii zagadkowych śmierci kilku naukowców. Tropy wiodą od Warszawy przez Rotterdam, Hanower, Kopenhagę, Chicago po Kijów, Iwano-Frankowsk i Odessę…

Grupa musi znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego GRU interesuje się tą sprawą, komu zależy na wyeliminowaniu tajemniczej doktor Kruk i kto w kraju sabotuje ich operację? Gdy nowa zimna wojna staje się faktem, na europejskiej szachownicy zaczyna się niewidzialna gra. Klara Klinger i jej przyjaciele z SWW trafiają w sam środek szpiegowskiej rozgrywki.

Jakub Ritter – dziennikarz od zawsze. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim i od tego czasu bez przerwy szwenda się po redakcjach bo „atmosfera newsroomu jest bardziej ekscytujące niż gazeta następnego dnia”. W dziennikarstwie zaczynał od robienia kawy dla kolegów. Ale najlepiej się czuje przed pustą kartką papieru. Przeczytał chyba wszystkie książki na temat wywiadu, jakie się pojawiły, i uważa, że John le Carré jest absolutnym geniuszem, a Tom Clancy wygrał zimną wojnę. Uwielbia podróżować, gdzie się tylko da – od Chicago, poprzez Hanower, Moskwę, Cavtat, po Jezioro Ochrydzkie – i ślady owych podróży znajdziecie na kartach tej i następnych książek.

Piotr Sieńko – były dziennikarz, który w swoim dawnym reporterskim życiu opisywał gangsterskie historie kryminalnej stolicy i nie tylko. Odszedł z zawodu, ale nie porzucił pisania. Z wykształcenia jest politologiem. Ukończył również bezpieczeństwo narodowe na Uniwersytecie Warszawskim oraz zarządzanie bezpieczeństwem ękonomicznym państwa w Collegium Civitas w Warszawie. Kiedy go zapytać, co najbardziej lubi, odpowie, że chodzić po górach. Może właśnie dlatego jest ratownikiem górskim Grupy Jurajskiej GOPR.

Jakub Ritter, Piotr Sieńko
Wariant zerowy
cykl: Klinger tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 maja 2024
 
 


Prolog

War­szawa, 3 lutego 2015, wto­rek
Sie­dziba Służby Wywiadu Woj­sko­wego

Wysoka komi­sjo, chcia­łam zło­żyć oświad­cze­nie. Mogę już? Dzię­kuję. Nazy­wam się Klara Klin­ger. Kapi­tan Klara Klin­ger. Od 2004 roku jestem ofi­ce­rem Inspek­to­ratu Woj­sko­wych Służb Infor­ma­cyj­nych, a póź­niej Służby Wywiadu Woj­sko­wego. Od samego początku w Depar­ta­men­cie Wywiadu Ope­ra­cyj­nego. Od 2007 do 2009 roku w Pol­skim Kon­tyn­gen­cie Woj­sko­wym w Islam­skiej Repu­blice Afga­ni­stanu. Zosta­łam odzna­czona Krzy­żem Koman­dor­skim Orderu Krzyża Woj­sko­wego. Otrzy­ma­łam go z rąk pre­zy­denta Lecha Kaczyń­skiego. Krzyż Kawa­ler­ski dosta­łam od pre­zy­denta Bro­ni­sława Komo­row­skiego. Oba uza­sad­nie­nia wciąż pozo­stają tajne. Dwu­krot­nie ranna.
Do zespołu ope­ra­cyjno-inspek­cyj­nego zosta­łam skie­ro­wana decy­zją szefa służby po śmierci naukowca z Woj­sko­wego Insty­tutu Che­mii i Radio­me­trii oraz serii podob­nych zgo­nów w kra­jach NATO. Póź­niej zaczę­li­śmy podej­rze­wać, że mamy w naszej służ­bie kreta… No a jesz­cze póź­niej stało się to, co się stało…
Swoje zezna­nia skła­dam przed komi­sją świa­doma odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej i służ­bo­wej. Przed zło­że­niem zeznań chcę oświad­czyć, że jestem dumna z tego, co udało nam się z zespo­łem w tej spra­wie osią­gnąć, a wysoką komi­sję ser­decz­nie pier­dolę… Dzię­kuję i cze­kam na pyta­nia. Są jakieś?

CZĘŚĆ I

REKRUTER

Iwano-Fran­kiwsk Ukra­ina, 12 grud­nia 2012, środa
Naro­dowy Uni­wer­sy­tet Nafty i Gazu

Odło­żył pióro i spoj­rzał na swoje ręce. Po raz pierw­szy w życiu Sier­hij Zachar­czenko widział, że jego dło­nie drżą, wpa­dają w prze­dziwny rezo­nans. Patrzył, jak owo drże­nie prze­ka­zują nad­garst­kom, dzielą się nim z przed­ra­mio­nami i ramio­nami, jak bez­wład opa­no­wuje go i sięga wyżej i wyżej, sta­jąc się coraz bar­dziej bole­snym – a on nie jest w sta­nie tego drże­nia opa­no­wać. Obser­wo­wał to fascy­nu­jące zja­wi­sko, oszo­ło­miony i zasko­czony. Był che­mi­kiem, naukow­cem. Ba! Był, do kurwy nędzy, dzie­ka­nem Wydziału Poszu­ki­wań Geo­lo­gicz­nych Iwa­no­fran­kiw­skiego Naro­do­wego Uni­wer­sy­tetu Nafty i Gazu – ale, nie­stety, nie był leka­rzem. Więc choć czuł, że traci kon­trolę nad swoim cia­łem, że dzieje się coś osta­tecz­nego, nie wie­dział, że wła­śnie umiera. Dopiero gdy upadł na pod­łogę, jego mię­śnie zwiot­czały, prze­stały słu­chać zaata­ko­wa­nego przez tok­synę mózgu, a prze­szy­wa­jący ból w mostku napeł­nił Sier­hija Zachar­czenkę stra­chem – i to stra­chem, któ­rego w ciągu całego swego życia ni­gdy nie zaznał – zro­zu­miał, jaki popeł­nił błąd. Tak, ni­gdy, ale to przeni­gdy nie powi­nien kraść pomy­słów swoim pod­wład­nym – myślał, leżąc w kałuży tego, co wypły­wało z jego spodni. A już na pewno – i była to ostat­nia myśl pro­fe­sora Zachar­czenki – chwa­lić się tymi pomy­słami przed opie­ku­nami ze Służby Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny.
Dwo­rzec auto­bu­sowy w Iwano-Fran­kiw­sku był mały, schludny, w środku świeżo odma­lo­wany na biały kolor. Na ław­kach, które bar­dziej paso­wały do pobli­skiego parku niż do sta­cji tran­zy­to­wej, sie­dzieli nie­liczni o tej porze pasa­że­ro­wie. Było dokład­nie tak, jak miało być i jak opi­sała to w SWT, czyli Sytu­acji Wywia­dow­czej Terenu. Jesz­cze w Moskwie – dzięki wyszu­ki­warce Yan­dex.ru – zna­la­zła stronę inter­ne­tową, na któ­rej mogła zoba­czyć roz­kład dwor­co­wych pomiesz­czeń.
Sie­dem kas bile­to­wych, punkt apteczny, jakiś skle­pik, no i pośrodku hali mały, prze­szklony kiosk. Mydło i powi­dło.
– Pestki sło­necz­nika na drogę? No jak, cór­cia? Kupu­jesz czy powie­trze zabie­rasz? – Babka w skle­pie naj­wy­raź­niej uwa­żała się za kró­lową dworca.
„Hafsa” wyglą­dała na co naj­mniej dzie­sięć lat mniej, niż miała w rze­czy­wi­sto­ści. Okre­śle­nie „cór­cia” z ust nie­wiele star­szej kobiety spe­cjal­nie jej nie zdzi­wiło. Dbała o formę, miała spor­tową syl­wetkę, mocne jędrne ciało, które zachwy­cało męż­czyzn i któ­rego nie były w sta­nie zama­sko­wać nawet szare ciu­chy. Wszyst­kie z sie­ció­wek i baza­rów. Jedyne, z czego nie potra­fiła zre­zy­gno­wać pod­czas akcji, to buty. Musiała mieć dobre, roz­cho­dzone. Zawsze tej samej firmy. Popu­lar­nej wśród podróż­ni­ków i żoł­nie­rzy sił spe­cjal­nych.
Sprze­daw­czyni, wychy­la­jąc się przez wąskie okienko kio­sku, podejrz­li­wie łypała na dziew­czynę. – A samo­gon­czik, babko, macie? Tylko żeby jakiś zaba­brany nie był.
Nie bała się, że kobie­cina pozna ją po akcen­cie. Więk­szość star­szych ludzi mówiła tu po rosyj­sku. – Widzi­cie, wódki jej się z rana zachciało – prych­nęła obra­żona sprze­daw­czyni. – A idź ty tam – poka­zała na zewnątrz – tam ci armeń­skiego koniaku do kur­czaka dadzą, kul­tur­nie. A u mnie to tłuszcz z niedź­wie­dzia albo bor­suka… Dobry na płuca i korzonki. A i rany się lepiej goją. Ból mie­sięczny odcho­dzi jak raz­pu­tica w kwiet­niu… – zachwa­lała.
„Hafsa” dotknęła miej­sca, które kie­dyś roz­szar­pała kula afgań­skich rebe­lian­tów.
– Ból ustę­puje? To daj­cie ten z niedź­wie­dzia.
Jesz­cze raz rzu­ciła okiem na wej­ście. Skle­pik oka­zał się dosko­na­łym punk­tem zakry­tej obser­wa­cji. Była czy­sta – po wyj­ściu z gabi­netu Zachar­czenki nikt jej nie śle­dził. I naj­waż­niej­sze, że ani przez chwilę nie poczuła… no, wła­śnie – tego, co czuła, kiedy zaczy­nały się kło­poty.
„Hafsa” poznała sie­bie na tyle, że wie­działa, iż w trak­cie akcji poza okru­cień­stwem składa się jesz­cze tylko ze skon­cen­tro­wa­nej intu­icji. Tę cechę swo­jego cha­rak­teru odkryła 15 lutego 1989 roku. W tele­wi­zji poka­zy­wali, jak gene­rał Borys Gro­mow idzie przez oddzie­la­jący Afga­ni­stan od radziec­kiego Uzbe­ki­stanu most Przy­jaźni. Ostatni radziecki żoł­nierz. Ale żeby Borys Wsie­wo­ło­do­wicz mógł w bla­sku fle­szy błysz­czeć orde­rami, musiał być z tyłu ktoś taki jak ona. Kobieta snaj­per. Wtedy naj­młod­sza i naj­lep­sza w Spec­na­zie. Okrutna cze­czeń­ska marza – wil­czyca.
– Kie­dyś, cór­cia, tego nie było – babka wyrwała ją z odrę­twie­nia.
Kiw­nię­ciem głowy wska­zała na ciemny kąt dworca. „Hafsa” dostrze­gła tam mło­dego zło­dzieja, który bez żenady wycią­gał port­fel z torby star­szej pasa­żerki. Chło­pak mógł mieć z sie­dem­na­ście lat. Czoło zakry­wała mu prze­krzy­wiona „kie­dyś biała” czapka. Od brud­nego mate­riału odci­nał się wielki czer­wony Miszka. Maskotka igrzysk w Moskwie. Zło­dziej spe­cjal­nie się nie krył.
– Widzisz to? Co za czasy! Kie­dyś za Sowka1 to o tej porze zło­dzieje jeź­dzili do Ode­ssy na wczasy. Poważ­nie mówię. Nikt nie kradł. Za to latem wory wybie­rali Krym – sprze­daw­czyni roz­ma­rzyła się na sekundę – i kro­ili urlo­po­wi­czów na potęgę. A teraz to nawet mili­cja krad­nie przez okrą­glutki rok. Ja im płacę kry­sze za mój kiosk w każdy pią­tek – babka splu­nęła i znów scho­wała się za szybką.
„Hafsa” wolała nie przy­glą­dać się zło­dzie­jowi. Nie chciała ścią­gnąć jego wzroku. I kło­po­tów.

Moskwa, tego samego dnia
Ulica Bol­szaja Dmi­trowka, restau­ra­cja Bar­ba­rzyńca

Restau­ra­cja Ana­to­lija Kroma nie była ani naj­droż­szym, ani nawet naj­po­pu­lar­niej­szym loka­lem w Moskwie. Nie nale­żała też do tych kilku sto­łecz­nych gastro­no­micz­nych świą­tyń – jak choćby A.V.E.N.U.E w Bar­wi­sze – gdzie obo­wiąz­kowo trzeba się było poka­zać. W odróż­nie­niu od A.V.E.N.U.E w restau­ra­cji u Kroma nie bywały gwiazdki pop, gita­rzy­ści zespołu Lube, naćpani pre­zen­te­rzy czy cicho­dajki z ambi­cjami, które za torebkę od Louis Vuit­tona z kra­sno­gor­skiego Cro­cusa gotowe były oddać marze­nia o knia­ziu Iwa­nie. W bonu­sie z cnotą i trój­ką­ci­kiem z naj­lep­szą kole­żanką z podwórka.
Gene­rał major Igor Dimi­tri­je­wicz Ser­gun był zastępcą szefa GRU. Odpo­wia­dał za sprawy ope­ra­cyjne i cały ten moskiew­ski cyrk miał głę­boko w dupie. Zor­ga­ni­zo­wał striełkę, czyli spo­tka­nie w celu roz­wią­za­nia pro­ble­mów, w Bar­ba­rzyńcy, bo lubił widok na Moskwę. Cenił szla­ban przy wjeź­dzie do restau­ra­cji i fakt, że Ana­to­lij Krom był tak samo dys­kretny przy sto­liku, jak per­fek­cyjny w kuchni. Dzi­siaj gene­rał nie tylko zare­zer­wo­wał całą salę, ale także popro­sił Ana­to­lija o opróż­nie­nie budynku. Krom bez zbęd­nych pytań wypro­sił gości z restau­ra­cji, a pra­cow­ni­ków zwol­nił do domów. Pozwo­lił rów­nież, by na godzinę przed striełką ludzie gene­rała prze­cze­sali cały lokal. Na koniec, już bez pyta­nia, męż­czyźni w kiep­skich gar­ni­tu­rach zało­żyli na szy­bach restau­ra­cji spe­cjalne dud­niki unie­moż­li­wia­jące lase­rowy pod­słuch z sąsied­nich budyn­ków.
Powód tych wszyst­kich zabie­gów sie­dział przed gene­ra­łem: Wła­di­mir Iwa­no­wicz Ryb­kin, szef Rus­Gazu. Zamy­ślony pięć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna w mary­narce i deli­kat­nym, kre­mo­wym gol­fie, które pew­nie kosz­to­wały wię­cej niż samo­chód gene­rała. Teraz Wła­di­mir Iwa­no­wicz zer­kał na ekran smart­fona. Naj­wy­raź­niej deli­kat­ność i fine­zja leżą­cych na taler­zach policz­ków cie­lę­cych, emul­sji z niedź­wie­dziego czosnku i zie­lo­nych mig­da­łów czy nawet sor­betu z zie­lo­nego ogórka i piany z kefiru kom­plet­nie nie robiła na pre­ze­sie wra­że­nia. Wycią­gnął za to w kie­runku Ser­guna tele­fon i popu­kał pal­cem w wyświe­tlacz.
– Czy­ta­łeś Prime? – Ryb­kin spoj­rzał wil­kiem znad apa­ratu.
Prime to naj­więk­sza rosyj­ska agen­cja infor­ma­cji gospo­dar­czej. Gene­rał wie­dział, o któ­rej depe­szy mówi jego gość. Pre­zen­te­rzy Wied­mo­sti powta­rzali ją od samego świtu. W każ­dym ser­wi­sie sły­chać było ten sam tekst:
Czte­ry­sta dzie­więć­dzie­siąt pięć miliar­dów metrów sze­ścien­nych, a za rok sporo ponad pięć­set miliar­dów. Nasz rosyj­ski Gaz­trans jest od dziś naj­więk­szą publiczną spółką na świe­cie!!! Kon­tro­luje szes­na­ście pro­cent udo­ku­men­to­wa­nych rezerw gazu od Kam­czatki do Ancho­rage. Zatrud­nia czte­ry­sta czter­dzie­ści pięć tysięcy osób. Wyprze­dzi­li­śmy Petro­China, Essona i Micro­tech. Kon­cer­nowi udało się osią­gnąć dosko­nałe wyniki zarówno w sfe­rze wydo­by­cia, jak i posze­rza­nia ryn­ków zbytu. Jak oświad­czył na dzi­siej­szej kon­fe­ren­cji pra­so­wej pre­zes zarządu Alek­siej Mul­ler, suk­ces firmy nie byłby moż­liwy bez wzo­ro­wej współ­pracy z Radą Mini­strów. Ale dla niego – dodał pre­zes Mul­ler – naj­waż­niej­sze były oso­bi­ste wska­zówki i uważne rady samego pre­zy­denta Fede­ra­cji.
To jed­nak nie koniec dobrych infor­ma­cji dla pre­zesa, zarządu i rady nad­zor­czej. Dzi­siaj rano sąd zakoń­czył spór Rus­Gazu i Gaz­transu o dostęp do infra­struk­tury tego dru­giego dla kon­ku­ren­cyj­nych pro­jek­tów gazo­wych na wyspie Sacha­lin. Sąd arbi­tra­żowy orzekł, że rury pro­jektu Gaz­transu Sacha­lin 2 nie zostaną udo­stęp­nione dla pro­jektu Sacha­lin 1 nale­żą­cego do Rus­Gazu. To może zachwiać pozy­cją pre­zesa Ryb­kina, o któ­rego dymi­sji mówi się w Moskwie już od kilku tygo­dni.
Spra­wie przy­gląda się na­dal Fede­ralna Agen­cja Anty­mo­no­po­lowa, aby usta­lić, czy korzystna dla Gaz­transu i pre­zesa Mul­lera blo­kada rur jest zgodna z pra­wem o wol­nej kon­ku­ren­cji.
Sądząc jed­nak po wypo­wie­dzi pre­zy­denta Wła­di­mira Wła­di­mi­ro­wi­cza, który sko­men­to­wał świetne wyniki Gaz­transu sło­wami Nikity Sier­gie­je­wi­cza Chrusz­czowa: „Dognat i pie­rie­gnat Amie­riku”, co dzi­siaj, dzięki Gaz­tran­sowi, wresz­cie się udało! – to pre­zes Mul­ler może być spo­kojny o przy­szłość pro­jektu Sacha­lin 2. Ale pre­zes Mul­ler może przede wszyst­kim być spo­kojny o swoje oso­bi­ste per­spek­tywy na fotelu naj­po­tęż­niej­szego biz­nes­mena świata.
Dla­tego Wowa Ryb­kin, który nie­na­wi­dził Mul­lera uczu­ciem rów­nie czy­stym, co potęż­nym, sie­dział, jakby mu ktoś kawior wysma­ro­wał musz­tardą. Gene­rała majora nawet to bawiło.
– A to prawda, że Mul­ler i Gaz­trans wresz­cie zwo­do­wali naj­więk­szy sta­tek do prze­wozu skro­plo­nego gazu… – Ser­gun udał gwał­towny atak skle­rozy. – Wowa, bądź tak łaskaw, przy­po­mnij, jak się nazywa ten lewia­tan?
– „Wielki Jeni­sej” się nazywa…
– Ponad sto sie­dem­dzie­siąt tysięcy metrów sze­ścien­nych w ładow­niach. Nu, ładno! Gaz­trans rzą­dzi! Mul­ler zuch!
Ryb­kin wzdry­gnął się po ostat­nich sło­wach Ser­guna.
– Wiesz, gene­rale, co to dla mnie ozna­cza?
– No co, Wowa?
– Kło­poty. Bo jak w tele­wi­zji cały czas mówią o Gaz­tran­sie i poka­zują para­zita Mul­lera, to ktoś sobie pomy­śli: wot moło­diec Mul­ler. A ten Ryb­kin? Cicho o nim. Musi nie­udacz­nik jakiś! To po co nam taki nie­udacz­nik. Na pysk z nim.
– Mówią, bo coś mówić muszą. Jutro prze­staną.
– Nie­prawda. Widać, że Wła­di­mir Wła­di­mirowicz dał Mul­le­rowi pilota do wszyst­kich mediów. Pro­mują go. Jesz­cze mie­siąc, góra dwa i nawet moi pod­władni będą cho­dzić do Gaz­transu po awanse. Z dono­sami na mnie w pre­zen­cie.
Ryb­kin przy­su­nął sobie sala­terkę z sor­be­tem. Nie zaczął jeść, tylko ner­wowo dzio­bał łyżką.
– Nie będą nawet cze­kać, aż dostanę kopa w dupę – uświa­do­mił sobie i jesz­cze bar­dziej się skrzy­wił.
Wpa­try­wał się w top­nie­jącą lodową maź. Wyglą­dał, jakby chciał wyczy­tać w niej swoją przy­szłość. – Nie prze­sa­dzaj. „Głów­no­do­wo­dzący” lubi, jak wła­dza stoi na dwóch nogach. Gaz­trans mu rośnie jak na droż­dżach, ale nie będzie się pozby­wał Rus­Gazu. Boh trojcu lubit, ale nasz car dwójkę woli.
I co z tego? – pomy­ślał Ryb­kin. – Odstawi mnie na boczny tor bez mru­gnię­cia okiem. Potem wymieni na now­szy model.
Ta myśl nie popra­wiła mu humoru. Zamie­szał łyżeczką zie­loną maź, która powstała w czarce w miej­sce ogór­ko­wego deseru. Po dłuż­szej chwili ode­zwał się:
– Wiesz, że twój ser­deczny nie­przy­ja­ciel Borot­ni­kow bie­sia­do­wał z Iwan­ko­wem? W Soczi. Dwa tygo­dnie temu byli w ośrodku olim­pij­skim Gaz­transu. Obaj pano­wie dostali oso­bi­ste zapro­sze­nie od Mul­lera.
Ryb­kin spode łba obser­wo­wał reak­cję gene­rała.
Ser­gun czuł do dwóch wymie­nio­nych dokład­nie to samo co jego roz­mówca do Mul­lera. Iwan­kow był wpły­wo­wym sze­fem pre­zy­denc­kiej admi­ni­stra­cji. Bort­ni­kow sze­fo­wał FSB. Od dłuż­szego czasu ten drugi sta­rał się na Kremlu zablo­ko­wać rosnące wpływy Ser­guna.
– Bar­dzo nie chcieli, żeby ich widziano. – Ryb­kin uznał, że może kon­ty­nu­ować. – Na szczę­ście są jesz­cze dobrzy ludzie.
Szef Rus­Gazu poka­zał gene­ra­łowi ekran smart­fona i zdję­cie zro­bione w Soczi. Widać na nim było trzech męż­czyzn w kom­bi­ne­zo­nach nar­ciar­skich na jed­nym ze sto­ków kurortu Roza Chu­tor w rejo­nie Kra­snej Polany. Iwan­kow, Borot­ni­kow, Mul­ler.
– Cie­kawe, prawda? Sporo za tę foto­gra­fię zapła­ci­łem.
Ryb­kin po raz kolejny się mylił. Sądził, że zasko­czy gene­rała. Tym­cza­sem Ser­gun dosko­nale wie­dział o tym spo­tka­niu. I to zanim do niego doszło. Dla­tego jego agent poja­wił się na stoku. Sfo­to­gra­fo­wał trójkę „czy­now­ni­ków” i zgod­nie z roz­ka­zem Ser­guna prze­ka­zał foto­gra­fię Ryb­kinowi. Gene­rał nie miał tylko poję­cia, że przy oka­zji agent doro­bił sobie do pen­sji.
– Co ty powiesz, Wowa! – Gene­rał udał zdzi­wie­nie, przy­glą­da­jąc się zdję­ciu, a Ryb­kin poczuł się pew­niej.
– Pomy­śla­łem, że może cię to zain­te­re­suje. Mogli­by­śmy połą­czyć siły, gene­rale, i…
– …I obaj pójść na dno?
Ser­gun dobrze się bawił. Chciał, żeby pre­zes jesz­cze się pode­ner­wo­wał. Powi­nien doj­rzeć do pro­po­zy­cji, którą mu za chwilę złoży.
I rze­czy­wi­ście tak się stało. Pre­zes poczer­wie­niał.
– Jeśli prze­wi­dy­wane zyski Gaz­transu okażą się zgodne z rapor­tami i ana­li­zami, to za dwa lata Mul­ler, Borot­ni­kow i Iwan­kow będą mieli środki, żeby kupić sobie wszystko. Rozu­miesz? Wszystko! Łącz­nie z pre­zy­den­tem, pre­mie­rem i Radą Naj­wyż­szą. I sprze­dać wszystko, łącz­nie z tobą i ze mną. I nikt im w tych trans­ak­cjach nie prze­szko­dzi. Ani w Rosji, ani w Euro­pie. Nawet nie będą się musieli pytać o zda­nie tego małego peters­bur­skiego pidora.
Obra­ża­nie pre­zy­denta nie było dobrym spo­so­bem na utrzy­ma­nie stołka w Moskwie. Ryb­kin był naj­wy­raź­niej zde­spe­ro­wany.
– Uwa­żaj, Wowa. Ja cię lubię, ale pal­niesz kie­dyś taką głu­potę przy żonie i źle się skoń­czy. Donie­sie komu trzeba i zabiorą ci klu­czyki do samo­lotu – zaśmiał się Ser­gun.
Cała sytu­acja coraz bar­dziej go bawiła. Biz­nes­men nawet się nie domy­ślał, że jego ostat­nie pro­blemy to rów­nież zasługa gene­rała. Ser­gun od kilku mie­sięcy odci­nał szefa Rus­Gazu od wpły­wów na Kremlu. Było mu to potrzebne do zre­ali­zo­wa­nia planu. Chciał, żeby Ryb­kin zmiękł przed dzi­siej­szą, decy­du­jącą roz­mową.
Pre­zes nie dawał za wygraną. Rze­czy­wi­ście sta­wiał wszystko na jedną kartę.
– Boisz się, gene­rale? A może wresz­cie zaczniesz dzia­łać? Bo jak dłu­żej będziesz zwle­kał… to Borot­ni­kow cię w końcu zała­twi.
– Mówisz, że się boję? Mój drogi… Strach jest jak… jak… – Ser­gun szu­kał odpo­wied­niego słowa – jak kręgi na wodzie. Pie­nią­dze i wie­dza, mój drogi Wowa, to z kolei kamie­nie. Wrzu­cisz je do jeziora, poja­wią się kręgi. Wywo­łasz strach, ludzie będą się cie­bie słu­chać.
– Pie­nią­dze i wie­dza… – Pre­zes nie bar­dzo wie­dział, o czym gene­rał mówi.
– Dokład­nie tak! Nawet car boi się takiego połą­cze­nia. Ja mam wie­dzę, ty masz pie­nią­dze, czego mie­li­by­śmy się bać?
– Pew­nie. Tylko Mul­ler ma wię­cej pie­nię­dzy niż ja. A Bort­ni­kow ma wię­cej wie­dzy niż… – Ryb­kin, zacząw­szy to zda­nie, zaraz się zre­flek­to­wał. – Ale dla­czego mówisz, gene­rale, że ja mam pie­nią­dze? Rus­Gaz ma. Ja nimi tylko zarzą­dzam!
Ser­gun uśmiech­nął się zło­śli­wie. „Raspił babła”, czyli roz­pru­wa­nie pań­stwo­wej kasy, było na szczy­tach krem­low­skiej wła­dzy tak powszechne, tak akcep­to­wane i tak oczy­wi­ste jak oddy­cha­nie. Ryb­kin mógł sobie daro­wać fary­zej­skie tek­sty. Posta­no­wił się z nim tro­chę podraż­nić.
– Masz rację Wowa. W porów­na­niu z pie­niędzmi Rus­Gazu te miliony euro, któ­rymi obraca fun­dusz z Lozanny, a które pozwa­lają two­jej pięk­nej córce opła­cać cze­sne w Cam­bridge, czy miliony wyco­fane z fun­duszu hed­gin­go­wego Gal­leon Group, które zapar­ko­wano w Szwaj­ca­rii, nie mówiąc o fir­mach i inwe­sty­cjach w Azji albo, popraw, jeśli się mylę, konta w rajach podat­ko­wych na Wyspach Zawietrz­nych, tak, w porów­na­niu z pie­niędzmi Rus­Gazu to wszystko są kopiejki.
Ryb­kin zbladł, opa­no­wał się i nie wytarł nagle zapo­co­nego czoła. Już wie­dział, jak czuje się kaczka na polo­wa­niu.
– Spo­koj­nie. Nie dener­wuj się – kon­ty­nu­ował gene­rał. – Mnie twoje kopiejki nie inte­re­sują. Jeśli się doga­damy, to nie tylko pozbę­dziesz się kło­po­tów, ale i rubelka pod­nie­siesz. I to nie jed­nego.
Chwilę mil­czeli. Pauza była potrzebna, żeby szef Rus­Gazu prze­my­ślał swoją nową sytu­ację. – No dobrze, powiedz, jaki masz plan. – Ryb­kin odło­żył sor­bet i się­gnął po zmro­żoną butelkę wódki.
– Chwila, chwila… Żeby zro­zu­mieć, musisz pomy­śleć sze­rzej. Jeśli oba­lisz szefa Gaz­transu, a ja pozbędę się Borot­ni­kowa, to Wła­di­mir Wła­di­mirowicz zaraz znaj­dzie ich następ­ców. I po chwili będziemy mieli kolejny pro­blem. Zamiast pół­środ­ków musimy razem zmie­nić reguły tej gry.
– Ale jak?
Ser­gun wygod­niej się roz­siadł.
– Na razie, drogi Wowa, zanim wytłu­ma­czę ci swój plan, będziesz musiał mi zaufać i głę­biej się­gnąć do kie­szeni. – Pod­sta­wił roz­mówcy swój kie­li­szek.
– Tylko się nie dener­wuj – dodał szybko, widząc skrzy­wioną minę Ryb­kina. – Cho­dzi o kie­szeń Rus­Gazu. Nie o twoją.
Poczuł w gar­dle ostry pio­łun alko­holu. Pową­chał chleb. Widział, że Ryb­kin wła­ści­wie już pod­jął decy­zję. Wystar­czył osta­teczny argu­ment.
– Tylko pamię­taj, Wowa: jest szansa na naprawdę duże pie­nią­dze.
– Jak duże? – Ryb­kin obli­zał wargi.
– A który kraj chciał­byś sobie kupić, Wowa?
W restau­ra­cji zapa­dła cisza. Ryb­kin znów roz­lał wódkę. Wypili. Umowa została zawarta. Teraz przy­szedł czas na przed­sta­wie­nie planu.

Iwano-Fran­kiwsk, 13 grud­nia 2012, czwar­tek
Plac Dwor­cowy

„Hafsa” prze­szła kil­ka­set metrów ulicą Główną w kie­runku bul­waru Czka­łowa. Na przy­stanku wsia­dła w tro­lej­bus linii 3A. Ruszyła w stronę pro­spektu Gaga­rina. Tro­lej­bus szar­pał i pod­ska­ki­wał na wyszczer­bio­nej kostce. Jesz­cze sie­dem­na­ście minut i powinna być na dworcu. Jechali w niskim kanio­nie dwu­pię­tro­wych domów, ulicą wąską, przy­sa­dzi­stą, która nijak nie przy­po­mi­nała sze­ro­kich arte­rii Moskwy.
3A zapar­ko­wał w brud­nym śniegu, a ludzie z tobo­łami pako­wali się do cie­płej przy­stani dworca. „Hafsa” spoj­rzała na tani zega­rek. Sekre­tarka Zachar­czenki wła­śnie w tym momen­cie powinna wie­szać płaszcz w gabi­ne­cie. Dopiero po następ­nych pięt­na­stu minu­tach wej­dzie pod­lać kwiatki. Wtedy zoba­czy ciało. Miała czas… Nasu­nęła chu­stę na czoło, owi­nęła się sza­li­kiem i jak zmę­czona urzęd­niczka niż­szej rangi z koman­di­rowką w kie­szeni ruszyła na dwor­cowy peron. Była 8:35.
Dokład­nie tak, jak prze­wi­działa, na dwo­rzec wjeż­dżała wła­śnie elek­triczka do Oknicy. Spraw­dziła kie­szeń płasz­cza – odli­czone sto hry­wien dla pro­wid­nyka cze­kało na swoim miej­scu. Nikt mnie nie zapa­mięta. A nawet jakby, to co z tego? Który z pro­wid­ny­ków przy­zna się SBU, że dostał wziątkę za plac­kartę? Za dwie godziny z hakiem będę już w bez­piecz­nym lokalu w Kiszy­nio­wie.
Na pero­nie minęła baby z garn­kami i tor­bami. Zapach­niało jej ware­ni­kami. Dopiero teraz dopadł ją głód. Dała dzie­sięć hry­wien, zabrała paczuszkę i od razu poczuła przy­pływ ener­gii.
Posta­no­wiła, że z wyko­na­niem następ­nych zle­ceń gene­rała Ser­guna nie będzie cze­kała.
Jak­bym zawsze słu­chała roz­ka­zów mądrali z Akwa­rium, leża­ła­bym mar­twa w górach Afga­ni­stanu.
Odru­chowo dotknęła miej­sca, gdzie afgań­ska kula wyszar­pała jej kawał mię­śnia. Boli. Trzeba będzie posma­ro­wać sadłem niedź­wie­dzia.
Pie­przeni gene­ra­ło­wie, ni­gdy nie pobru­dzili sobie pago­nów – pomy­ślała. – Ich nic nie boli. Chyba że łeb na kacu.
Wsia­dła do wagonu. Na kola­nach roz­ło­żyła ware­niki – takie jakie lubiła naj­bar­dziej: z nadzie­niem peł­nym skwa­rek. Zaczęła jeść.
Z następ­nym celem nie powinno być wię­cej kło­po­tów niż z tym zbo­czo­nym pija­czyną, pro­fe­sor­kiem z Iwano-Fran­kiw­ska – pomy­ślała, zaja­da­jąc się pie­ro­gami. – Łatwi­zna. Naukowcy. Zała­twimy to bez­bo­le­śnie i szybko. Mam w dupie, co mówi Akwa­rium.

Gru­zja, maj 2013
Port Poti, misja OBWE

Robert Rapacki otwo­rzył oczy. Był w gru­ziń­skim por­cie w Poti, nie­da­leko gra­nicy z Abcha­zją. Czuł, że cały drży. Leżał spo­cony na twar­dym łóżku, a w uszach sły­szał war­kot roto­rów śmi­głowca MEDE­VAC-u. Sku­lił się na łóżku, scho­wał w mokrym śpi­wo­rze i powoli przy­zwy­cza­jał do myśli, że nie jest już w bazie pod Kabu­lem. Rana na skroni pie­kła, a śmi­gło­wiec odda­lał się wraz ze snem. Ciem­ność prze­ra­żała.
Wyma­cał na szafce papie­rosy. Obok leżało jego ulu­bione zippo z wygra­we­ro­wa­nym pol­skim orłem. Z krze­sła ścią­gnął kurtkę. Cicho, tak by nie obu­dzić śpią­cego na pry­czy żoł­nie­rza, wyszedł na zewnątrz kon­te­nera. Na wodach Morza Czar­nego księ­życ kre­ślił jasną prze­siekę. Port w Poti – tak jak Rapacki – wła­śnie budził się ze snu. Noc na gru­ziń­skim wybrzeżu była wyjąt­kowo chłodna. Słony, wil­gotny zapach bijący od morza przy­wra­cał jed­nak trzeź­wość, doda­wał mu sił. Może uda się prze­trwać jesz­cze te parę godzin. Wycią­gnął papie­rosa i dłuż­szą chwilę pró­bo­wał go zapa­lić. Chy­bo­tliwy ognik, drże­nie ust. Czuł, że wszystko powraca. Papie­ros zgasł.
– Zły sen? – W ciem­no­ści poja­wiła się przed nim ręka z zapal­niczką. Obok stał gru­ziń­ski żoł­nierz.
– Sen jest dobry. To rze­czy­wi­stość jest zła – odpo­wie­dział.
Zarzu­cił na sie­bie woj­skową kurtkę z nie­wielką szarą kotwicą Pol­ski Wal­czą­cej. Zacią­gnął się dymem. Spo­kój. Znów był żoł­nie­rzem.

Lozanna, Szwaj­ca­ria, 10 stycz­nia 2013, czwar­tek

Pre­zes Ryb­kin stał chwilę przed budyn­kiem, jakby roz­wa­żał, czy ruszyć przed sie­bie, czy też może dać sobie szansę i zawró­cić, kiedy jesz­cze można. Był roz­darty. Pójść na wojnę z Krem­lem? Zary­zy­ko­wać wszystko, pró­bu­jąc oszu­kać pre­zy­denta? Pod­dać się?! Im dłu­żej o tym myślał, tym więk­szego nabie­rał prze­ko­na­nia, że plan Ser­guna może wypa­lić. Gene­rał nie chciał mu na razie zdra­dzać wszyst­kich szcze­gó­łów. Wła­ści­wie led­wie podał nutę, ale Ryb­kin i tak wyczuł melo­dię. Szef Rus­Gazu miał wiele wad, ale pie­nią­dze potra­fił wywę­szyć nawet spod ziemi.
Ryb­kin przy­go­to­wał więc listę, scho­wał ją do fir­mo­wego nese­sera, zamknął szy­frowy zamek i uru­cho­mił ukryty w środku ładu­nek mio­ta­jący. Po szyb­kim raj­dzie przez mia­sto, jechał w końcu na sygnale, dotarł na lot­ni­sko Sze­re­mie­tiewo. Po trzech godzi­nach wylą­do­wał w Gene­wie. Na lot­ni­sku Coin­trin prze­siadł się do śmi­głowca AS-355 pod­sta­wio­nego przez firmę Heli­Lau­sanne i w końcu zna­lazł się u celu.
Teraz stał, wpa­try­wał się w budy­nek i nie był w sta­nie zro­bić kroku. Wie­dział, że wła­śnie od tego jed­nego kroku będą zale­żeć jego dal­sze losy. Mógł się pod­dać, odejść z Rus­Gazu. Wyje­chać z Moskwy i uciec na sło­neczne plaże Wysp Zawietrz­nych. Miał tam wystar­cza­jąco dużo pie­nię­dzy. Ale to ozna­czało, że przez całe swoje dal­sze życie – aż po jego osta­teczny kres – będzie musiał każ­dego dnia oglą­dać się za sie­bie. Zapo­mnieć o wła­dzy i lubią­cych wła­dzę kobie­tach wyda­wało się mniej ważne; przede wszyst­kim przyj­dzie mu już zawsze bar­dzo, bar­dzo mocno się modlić, żeby w Moskwie w końcu o nim zapo­mniano. A to było nie­stety nie­moż­liwe. Za dużo w tym mie­ście prze­żył i za dużo widział. Roz­wią­za­niem była więc oferta gene­rała. Ryzy­kowna, nie­bez­pieczna, ale jedyna.
– Job twoju – prze­klął. – Kto nie ryzy­kuje, kawioru nie je.
Prze­tarł ręka­wem spierzch­nięte usta. Czuł się, jakby zaraz z Alp w stronę Jeziora Genew­skiego miał zejść cie­pły i suchy fen, który zawsze odbiera dech i wyzwala w doli­nach sza­leń­stwo.
Zro­bił krok, drugi, trzeci… Wszedł do lobby, poka­zał tyta­nową kartę ban­kową, a por­tier przy­wo­łał windę. Wje­chał na górę. Ściany w pokoju gościn­nym pokry­wała boaze­ria z drewna kauri. Wła­di­mir poczuł, jakby zna­lazł się w środku orze­cha, choć gruby bur­gun­dowy dywan, rząd por­tre­tów ojców zało­ży­cieli i rzeźba Mito­raja w rogu westy­bulu krzy­czały: tra­fi­łeś do miej­sca, gdzie rodzą się pie­nią­dze. Jego pry­watny ban­kier cze­kał przy drzwiach i wyglą­dał jak kolejny eks­po­nat w tej bar­dzo dro­giej eks­po­zy­cji.
– Pri­viet, Wła­di­mir – usły­szał.
– Ça me fait pla­isir de te voir, Peter – odpo­wie­dział i uści­snął wypie­lę­gno­waną dłoń doradcy klien­tów VIP. – Mam wra­że­nie, stary przy­ja­cielu, że dziś zro­bimy inte­res życia.
Peter Fogel mógł mieć koło pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat. Był mistrzem w pomna­ża­niu kapi­tału. Ale był też sie­rotą po nie­miec­ko­ję­zycz­nych rodzi­cach, wycho­wy­wał się w jed­nym z nie­sław­nych kin­der­heim, kal­wiń­skich domów dziecka, z któ­rych co naj­mniej do połowy lat pięć­dzie­sią­tych wynaj­mo­wano rol­ni­kom dzieci jako tanich pra­cow­ni­ków oko­licz­nych farm. Dla Petera ten skan­dal był sta­ran­nie prze­mil­cza­nym wspo­mnie­niem. On tra­fił do kin­der­heim w Neuchâtel.
Gdy już go skoń­czył, Foglem zaopie­ko­wała się star­sza nauczy­cielka fran­cu­skiego. Tak go polu­biła, że posta­no­wiła usy­no­wić chło­paka. Opła­ciła Pete­rowi stu­dia na wydziale zarzą­dza­nia Uni­wer­sy­tetu w Gene­wie, a póź­niej pole­ciła przy­ja­cie­lowi rodziny. Męż­czy­zna od 1938 roku kie­ro­wał dys­kretną insty­tu­cją finan­sową z sie­dzibą w Lozan­nie.
Glo­bal Pri­vate Found. Pod­czas wojny firma wzbo­ga­ciła się na żydow­skich depo­zy­tach skła­da­nych przez zde­spe­ro­wa­nych ucie­ki­nie­rów z Pragi, War­szawy, Wied­nia. Póź­niej doszły fun­du­sze ich nazi­stow­skich mor­der­ców, któ­rzy ucie­kali w te same rejony – do Argen­tyny czy Para­gwaju. Peter Fogel swoją karierę w Glo­bal Pri­vate Found zaczął pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Począt­kowo nie działo się wiele. Aż pew­nego dnia runął ber­liń­ski mur.
I wtedy poja­wił się tu po raz pierw­szy Wowa Ryb­kin.
Żeby prze­kro­czyć próg budynku, musiał się wyka­zać mająt­kiem wyso­ko­ści co naj­mniej pię­ciu milio­nów fran­ków szwaj­car­skich. W kra­cia­stych waliz­kach, wypo­ży­czo­nych z maga­zynu Kisło­wodz­kiego Kom­bi­natu Meta­lur­gicz­nego, któ­rym Ryb­kin na początku sza­lo­nych lat dzie­więć­dzie­sią­tych kie­ro­wał, przy­wiózł je pro­sto na kanapę w Lozan­nie. Wysy­pał i dumny spo­glą­dał na zasko­czoną twarz szwaj­car­skiego ban­kiera.
Kiedy ban­kier Peter Fogel wresz­cie prze­stał się śmiać, wygło­sił dłu­gie oświad­cze­nie: – Doko­na­nie prze­lewu z konta w Rosji na wła­sny rachu­nek zagra­niczny w Szwaj­ca­rii jest z punktu widze­nia rosyj­skiego prawa ope­ra­cją nie­le­galną, drogi towa­rzy­szu Ryb­ki­nie. Grozi za nią umowna kara w wyso­ko­ści trzech czwar­tych sumy ope­ra­cji. Aby uzy­skać prawo do doko­ny­wa­nia takich prze­le­wów, trzeba miesz­kać poza gra­ni­cami Rosji w okre­sie dłuż­szym niż sześć mie­sięcy w ciągu roku i tam pro­wa­dzić dzia­łal­ność gospo­dar­czą. Stwa­rza to jed­nak poważne pro­blemy, gdy cho­dzi o pła­ce­nie podat­ków w Rosji…
Rosja­nin obra­żony zaczął zgar­niać gotówkę z powro­tem do walizki (Nie chcesz moich pie­nię­dzy, to nie – myślał wku­rzony), ale Peter Fogel był szyb­szy, poło­żył rękę na pie­nią­dzach i szybko dodał:
– Pro­szę się tym jed­nak nie przej­mo­wać. Prze­cież pan nie doko­nuje prze­lewu, tylko wpłaca gotówkę, więc pro­blemu nie ma. Witam pana w gro­nie klien­tów Glo­bal Pri­vate Found!
Od tej chwili Szwaj­car był mu bliż­szy niż żona czy kochanka. Inwe­sto­wał jego pie­nią­dze i ni­gdy się nie mylił. Ni­gdy. Usie­dli.
Zaczął Fogel.
– Dawno się nie widzie­li­śmy, Wła­di­mi­rze. Co u Nasta­zji?
– Kocham ją i dzieci, ale ostat­nio jest po pro­stu nie­zno­śna. Cza­sami myślę sobie, że już wolę żonę… – roze­śmiał się.
Przez chwilę wymie­niali nie­zo­bo­wią­zu­jące uwagi. W końcu Fogel spo­waż­niał.
– Co to za inte­res życia? Co cię spro­wa­dza, Wlad?
Ryb­kin poło­żył nese­ser na kola­nach, dez­ak­ty­wo­wał ładu­nek i otwo­rzył zamki. Wyjął cztery kartki. Roz­ło­żył je na stole jak karty w pasjan­sie. Odkrył pierw­szą.
– Tu masz listę firm, które w naj­bliż­szych mie­sią­cach zostaną prze­jęte przez Rus­Gaz. W więk­szo­ści wypad­ków do peł­nej kon­troli zabrak­nie Rus­Gazowi od jed­nego do kilku pro­cent. Chcę, żebyś wysta­wił jakie­goś zająca, który za moje pry­watne pie­nią­dze przej­mie w tym samym cza­sie resztę akcji. Ma to zro­bić tak, żebym wraz z akcjami sku­pio­nymi przez Rus­Gaz miał więk­szość pod­czas Zgro­ma­dzeń Wspól­ni­ków…
I żebyś mógł w wyzna­czo­nym przez sie­bie cza­sie zmie­nić zarządy tych firm – dopo­wie­dział w myślach zacie­ka­wiony Fogel.
– Pod­miot, który dokona tej akwi­zy­cji, ma być koszerny i nie może budzić podej­rzeń – kon­ty­nu­ował Ryb­kin. – Żad­nych lewych fun­du­szy z Cypru, Czech czy Wene­zu­eli.
Fogel podra­pał się po gło­wie.
– Szwaj­car­ski Bank Inwe­sty­cyjny?
– Może być – zgo­dził się Rosja­nin.
– Nie będzie sprze­ci­wów pod­czas prze­jęć?
– Nie z mojej strony – wark­nął Ryb­kin. – Masz sobie pora­dzić. – Rosja­nin odsło­nił ban­kie­rowi drugą kartkę. – Tu są firmy z tej samej branży, do któ­rych nie mam podej­ścia przez giełdę. Przed­się­bior­stwa rodzinne albo spółki kon­tro­lo­wane przez pań­stwo. Sko­rzy­staj z tej samej firmy co zwy­kle i naci­śnij na zarządy oraz wła­ści­cieli. Obie­caj im, co chcą, a ja im to dam. To ważne.
Peter Fogel kiw­nął twier­dząco głową.
– A ta trze­cia lista?
Ryb­kin odsło­nił kartkę i nie wypusz­cza­jąc jej z ręki, przy­trzy­mał przed twa­rzą Fogla. Była na niej wypi­sana nazwa tylko jed­nej jedy­nej firmy. Trzy­mał ją przed oczami ban­kiera przez dłuż­szą chwilę, aż ten odwró­cił od kartki wzrok.
– Zapa­mię­ta­łeś? – zapy­tał w końcu.
Fogel znów kiw­nął głową.
– Ta firma będzie się zgła­szała do róż­nych ban­ków o kre­dy­to­wa­nie swo­ich inwe­sty­cji. Nor­mal­nie na kopach wyle­cie­liby po pierw­szej proś­bie o pie­nią­dze. Bida z nędzą i abso­lutny brak płyn­no­ści w księ­gach. Ale ty zała­twisz, żeby ich prośby były roz­pa­try­wane pozy­tyw­nie. Jeśli zechcą dolara, mają go dostać. Będą chcieli milion, tym lepiej. Popro­szą o wię­cej, też im to załatw. Masz tutaj spe­cjalne peł­no­moc­nic­two wydane przez Rus­Gaz Bank. – Odsło­nił ostat­nią kartę i podał ją ban­kie­rowi.
Rus­Gaz Bank teo­re­tycz­nie był nie­za­leżną insty­tu­cją, ale w pełni kon­tro­lo­waną przez pań­stwowe przed­się­bior­stwo, któ­rym kie­ro­wał Ryb­kin.
– Doku­menty zabez­pie­cza­jące trans­ak­cje mają być wysta­wione na cie­bie jako repre­zen­tanta Rus­Gaz Banku. A ty wypi­szesz mi w imie­niu Glo­bal Pri­vate Found weksel jako zabez­pie­cze­nie. Czy to ozna­cza dla cie­bie jakiś pro­blem?
– Zależy, jaka będzie pro­wi­zja…
Ryb­kin na odwro­cie peł­no­moc­nic­twa wypi­sał sumę i zło­żył pod­pis. Fogel musiał przez chwilę liczyć zera – tak dużo ich było.
– Masz być w ban­kach dzień przed nimi. Tak żeby dele­ga­cja firmy, któ­rej nazwę zapa­mię­ta­łeś, ni­gdy nie spo­tkała się z pro­ble­mami. Czy to jasne?
Fogel kiw­nął głową.
Ryb­kin po raz pierw­szy od roz­mowy z gene­ra­łem Ser­gu­nem pozwo­lił sobie na coś, co przy­po­mi­nało uśmiech. Jeśli cho­dzi o pie­nią­dze, Peter Fogel się nie mylił. Ni­gdy. I dla­tego wart był czeku z dłu­gim rzę­dem zer.

War­szawa, 22 sierp­nia 2013, wto­rek
Sie­dziba Służby Wywiadu Woj­sko­wego

Męż­czy­zna w zie­lo­nym mun­du­rze ner­wowo cho­dził po skrom­nie ume­blo­wa­nym służ­bo­wym pokoju. Pięć kro­ków w kie­runku okna, spoj­rze­nie na dzie­dzi­niec, małe stac­cato wybi­jane paznok­ciami na zabez­pie­czo­nej przed lase­ro­wym pod­słu­chem szy­bie niczym na for­te­pia­nie, obrót, pięć kro­ków w kie­runku biurka i stac­cato na doku­men­tach, które spo­czy­wały w teczce z napi­sem „Tajne”.
Męż­czy­zna w zie­lo­nym mun­du­rze usiadł i jesz­cze raz zaczął czy­tać. Popa­trzył na sygna­turę autora – literki NS i numer służ­bowy: 007. Zaśmiał się, ale po chwili śmiech prze­szedł w długi atak kaszlu. W końcu opa­no­wał się i ciężko oddy­cha­jąc, popa­trzył przez okno na szary dzie­dzi­niec. Ile to już lat? Znał na tym dzie­dzińcu każde pęk­nię­cie, każdy uby­tek, każdy nit na ryn­nie. Z tą myślą wró­cił do prze­rwa­nej lek­tury.

Notatka służ­bowa 985734/2013
Spo­rzą­dził: NS007
Liczba egzem­pla­rzy: 3
Klau­zula taj­no­ści: Tajne

Fakty: Od lutego do sierp­nia 2013 w spo­sób nagły zmarło co naj­mniej pię­ciu che­mi­ków z firm i insty­tu­tów zaan­ga­żo­wa­nych w pro­gramy zbro­je­niowe, bada­nia nad pali­wem rakie­to­wym i prace nad zaawan­so­wa­nymi sys­te­mami che­micz­nego szcze­li­no­wa­nia przy wydo­by­ciu gazu łup­ko­wego oraz maga­zy­no­wa­nia che­mi­ka­liów.
Źró­dła: Na stro­nie ame­ry­kań­skiego towa­rzy­stwa che­micz­nego uka­zał się przed tygo­dniem arty­kuł poświę­cony pamięci dok­tora Istvana Ray­nala, który pra­co­wał dla Rapid Che­mi­cals w Chi­cago. Firma zaj­mo­wała się pro­duk­cją i uty­li­za­cją pły­nów do szcze­li­no­wa­nia łup­ko­wego naj­pierw dla Atlas Energy, a po jej prze­ję­ciu dla Che­vronu. Dok­tor Ray­nal znany był ze swo­ich wcze­śniej­szych prac dla ame­ry­kań­skich kon­cer­nów rakie­to­wych. Opra­co­wał paliwo stałe do poci­sków rakie­to­wych RIM-161 Stan­dard Mis­sile 3 Block IA. W arty­kule padło zda­nie, że to czarna seria. Autor wymie­nia, że w ostat­nim mie­siącu zmarł przy­ja­ciel Ray­nala – pro­fe­sor Insty­tutu Che­micz­nego w Kopen­ha­dze Anders Mose Sta­hel.
Według danych sys­temu wywia­dow­czego zain­te­re­so­wa­nia NATO dok­tor Sta­hel w latach 1994–2004 pra­co­wał dla kon­cernu zbro­je­nio­wego Kons­berg. Opra­co­wał tam mate­riały kom­po­zy­towe, które mają zdol­ność absor­bo­wa­nia wią­zek rada­ro­wych w rakie­tach NSM.
Współ­pra­co­wał rów­nież przy nor­we­skim pro­gra­mie maga­zy­no­wa­nia gazu.
W naszym zin­te­gro­wa­nym sys­te­mie Mne­mos znaj­duje się też infor­ma­cja o kolej­nym zgo­nie.
Według raportu oso­bo­wego źró­dła infor­ma­cji „Bara­basz-156” (raport DJ-2987 zare­je­stro­wany w archi­wum wydzie­lo­nym 18 grud­nia 2012 roku) w Iwano-Fran­kiw­sku zmarł Sier­hij Zachar­czenko, dzie­kan miej­sco­wego Uni­wer­sy­tetu Nafty i Gazu. W swo­ich wcze­śniej­szych rapor­tach (numery reje­stra­cyjne DJ 0934 do DJ 6543) oso­bowe źró­dło infor­ma­cji „Bara­basz-156” ni­gdy nie infor­mo­wało o powią­za­niach zmar­łego z ukra­iń­skim sek­to­rem mili­tar­nym.
Po dokład­nej kwe­ren­dzie bran­żo­wych biu­le­ty­nów i stron inter­ne­to­wych odkry­łem jesz­cze dwa zgony che­mi­ków. Wszy­scy pra­co­wali dla firm wyko­nu­ją­cych pro­gramy mili­tarne. Wszy­scy zmarli w ostat­nich mie­sią­cach. Byli to Hans Berg z DGE Far­ben GmbH w Hano­we­rze oraz Bastian Vis­ser z rot­ter­dam­skiego Royal Dutch Labo­ra­to­ries. Obie firmy wyko­nują prace na rzecz euro­pej­skich kon­cer­nów zbro­je­nio­wych, ale więk­szość ich przy­cho­dów pocho­dzi ze zle­ceń od branży gazo­wej i petro­che­micz­nej.
Wnio­ski: Wnio­skuję o wpro­wa­dze­nie cza­so­wej ochrony naukow­ców odpo­wie­dzial­nych za bada­nia w ww. dzie­dzi­nach do czasu wyja­śnie­nia przy­czyny zgo­nów.
Zale­ce­nia: Pro­po­nuję wpro­wa­dze­nie ostrze­że­nia w obieg sojusz­ni­czej wymiany COSMIC TOP SECRET (CTS NATO)
Tagi do elek­tro­nicz­nego sys­temu Mne­mos: Che­vron/Rapid Che­mi­cals/Insty­tut Che­miczny w Kopen­ha­dze/Uni­wer­sy­tet Nafty i Gazu
Iwa­no­Fran­kiwsk/zgony/che­mia/Rey­nal/Sta­hel/Zachar­czenko/Vis­ser/Berg
Tagi Mne­mos wpro­wa­dzono o godzi­nie 15:27
UWAGI: Dane ZIO „Bara­basz-156” zastrze­żone z kodem naj­wyż­szej taj­no­ści. Dostępne za zgodą ofi­cera pro­wa­dzą­cego w archi­wum wydzie­lo­nym. Zgodę na pozna­nie nazwi­ska ofi­cera pro­wa­dzą­cego wydaje szef służby.
Pod­pi­sano: NS007

Męż­czy­zna w zie­lo­nym mun­du­rze poczuł, że za chwilę znów dopad­nie go kaszel. Odło­żył raport NS007.
Na tak kru­chej pod­sta­wie nie objęto by ochroną nawet Oppen­he­imera. Nikt nie ruszy pal­cem. Ale – tak jak powie­dział swo­jemu przy­ja­cie­lowi – ten raport ozna­cza, że lawina wresz­cie może ruszyć.
Zamknął oczy. Zazwy­czaj wyglą­dało to tak samo – sie­dzieli na rybach, jego przy­ja­ciel pytał, a męż­czy­zna w zie­lo­nym mun­du­rze opo­wia­dał. Spo­ty­kali się tak już od trzy­dzie­stu lat. Łączyło ich na tyle dużo, że mogli sobie zaufać. Przy­po­mniał sobie słowa, które wypo­wie­dział do przy­ja­ciela pod­czas ostat­niego spo­tka­nia:
– Odcho­dząc, chciał­bym mieć pew­ność, że to ja wygra­łem.
Się­gnął po słu­chawkę bez­piecz­nego tele­fonu.
– Przyjdź, zaczy­namy.

War­szawa, 2 wrze­śnia 2013, ponie­dzia­łek
Oko­lice Cyta­deli

Kapi­tan Klara Klin­ger pra­co­wała w Służ­bie Wywiadu Woj­sko­wego wystar­cza­jąco długo, żeby wie­dzieć, kiedy sprawy odbie­gają od codzien­nej rutyny. A jed­no­cze­śnie na tyle krótko, żeby nie czuć rado­ści, gdy tak się wresz­cie działo.
Przez kil­ka­na­ście lat służby prze­ko­nała się, że praca w woj­sko­wym wywia­dzie Rze­czy­po­spo­li­tej nie ozna­cza licen­cji na zabi­ja­nie. Służby spe­cjalne to raczej potworna urzęd­ni­cza machina. Moloch, w któ­rym kory­ta­rzowe boje są waż­niej­sze i bar­dziej zacięte niż walka z wro­gami ojczy­zny. Nauczyła się też, że momenty eks­cy­ta­cji poja­wiały się naj­czę­ściej przed ban­ko­ma­tem. Dokład­nie w momen­cie, kiedy cztery tysiące dwie­ście zło­tych pol­skich plus doda­tek za służbę – oczy­wi­ście minus raty za samo­chód – zamiast w żywą gotówkę zamie­niały się w infor­ma­cję „Brak środ­ków na kon­cie”. Ale nie narze­kała. Służba to służba. Wię­cej. Praca była całym jej życiem. Wyszła wła­śnie z łazienki, kiedy zadzwo­niła komórka.
Na wyświe­tla­czu poja­wiło się słowo „Zastępca”.
– Pani kapi­tan – jej roz­mówca nie musiał się przed­sta­wiać – gdzie pani jest?
– W domu.
– Za pięć minut na dole. Będzie cze­kała żan­dar­me­ria. Pod­je­dzie­cie w Aleje Ujaz­dow­skie. Tylko szybko. Dwu­dzie­sta pierw­sza, przed scho­dami. Zabie­rze­cie mnie od pre­miera. – Jej roz­mówca nawet nie pytał o zgodę. – Aha, i niech pani kapi­tan ubie­rze się jak czło­wiek. Będziemy mieli dzi­siaj wie­czo­rem spo­tka­nie. – Roz­mowa się skoń­czyła.
Stała naga w pustym kory­ta­rzu. Spoj­rzała w lustro.
Masz, dziew­czyno, trzy­dzie­ści sześć lat. Co ty robisz?!!! Czy naprawdę ta robota jest tego warta? Co to jest za zawód, że twój szef w każ­dej chwili może cię wyrwać jak kurwę spod prysz­nica. I nawet nie zostawi po wszyst­kim pie­nię­dzy obok łóżka. – Klara ręcz­ni­kiem sta­rała się wytrzeć mokre włosy. Wolną ręką szu­kała szla­froka. – Rzuć to w dia­bły, znajdź sobie nor­malną robotę, znajdź kogoś do łóżka, ugo­tuj świą­teczny obiad, zabaw się i żyj bez­myśl­nie szczę­śliwa jak twoja sio­stra.
Była na sie­bie zła, a co gor­sza – pie­kiel­nie głodna. Na stole cze­kała pizza. Nie miała jesz­cze dzi­siaj czasu nic zjeść. Wczo­raj też nie.
Ale roz­kaz to roz­kaz.
„Zastępca” był w Służ­bie Wywiadu Woj­sko­wego legendą. Widy­wała go tylko na kory­ta­rzu cen­trali. Pry­wat­nie nie roz­ma­wiała z nim ani razu. Cho­ciaż wła­ści­wie powinna powie­dzieć, że nie roz­ma­wiała z nim od czasu ukoń­cze­nia kursu w szkole wywiadu. O tam­tej roz­mo­wie wola­łaby jed­nak zapo­mnieć.
Potarła skro­nie. Gorąca kąpiel pomo­gła. Migrena znik­nęła.
Może to i lep­sze niż kolejny samotny wie­czór – pomy­ślała.
Zła­pała kawa­łek pizzy, otwo­rzyła szafę i odru­chowo się­gnęła po mun­dur, ale póź­niej cof­nęła rękę i zdjęła z wie­szaka ciemny kom­plet. Łap­czy­wie jadła mar­ghe­ritę, sta­ra­jąc się nie upać­kać mate­riału pomi­do­ro­wym sosem.
– Ubrać się jak czło­wiek?! Kuźwa! – prych­nęła obra­żona, bo wresz­cie dotarło do niej, co przed chwilą powie­dział „Zastępca”.
Po dwu­dzie­stu minu­tach czarna octa­via na cywil­nych nume­rach skrę­ciła z Wisło­strady w stronę placu Trzech Krzyży. Minęła ame­ry­kań­ską amba­sadę i po kolej­nej minu­cie z piskiem opon zaje­chała pod boczne wej­ście do kan­ce­la­rii pre­miera. Uchy­liły się cięż­kie drzwi i ze środka wybiegł puł­kow­nik Robert Duszyń­ski, zastępca Szefa Służby Wywiadu Woj­sko­wego. Ener­gicz­nie zszedł po scho­dach i wsko­czył do auta.
– Zaraz wszyst­kiego się dowiesz – rzu­cił ner­wowo i zamilkł.
Nie było sensu dopy­ty­wać. Puł­kow­nik wycią­gnął doku­menty i zaczął je czy­tać.
Z Bel­we­der­skiej zje­chali na Moko­tów i na peł­nym gazie wje­chali w Idzi­kow­skiego. „Zastępca” w końcu posta­no­wił się ode­zwać.
– Ile mie­sięcy prze­kła­dasz papiery? – spoj­rzał na nią kątem oka, cały czas zagłę­biony w aktach.
Klara wie­działa, że „Zastępca” dosko­nale zna odpo­wiedź na swoje pyta­nie.
– Ponad rok.
– Twój szef nie może ci wyba­czyć Miń­ska?
– Zwierzch­nik sił zbroj­nych?
„Zastępca” skrzy­wił usta w coś, co od biedy mogło przy­po­mi­nać cień uśmie­chu.
– To powiedzmy, że myślę o bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym.
– O Ber­ge­rze? Mogę być szczera?
„Zastępca” znów się uśmiech­nął, bo wie­dział, co usły­szy.
– Z peł­nym sza­cun­kiem i uczciw­szy uszy pana puł­kow­nika, ale puł­kow­nik Ber­ger to jest straszny chuj, a nie prze­ło­żony. A poza tym Mińsk… Mińsk nie do końca był porażką – prze­rwała, bo sama nie była pewna, czy to, co mówi, jest prawdą. – Mińsk… nie był suk­ce­sem.
Rok i trzy mie­siące temu, po powro­cie do War­szawy, powie­dzia­łaby z pew­no­ścią coś innego. Fina­li­zo­wała wtedy wer­bu­nek Ołe­sia Żyłu­no­wi­cza, kon­struk­tora sta­cji radio­lo­ka­cyj­nych Wostok-E. Ołeś pra­co­wał w bia­ło­ru­skim biu­rze KB Radar. Miły star­szy pan. Świat zawa­lił mu się na głowę dosłow­nie w jeden wie­czór. Jego dwu­dzie­stocz­te­ro­letni syn został zatrzy­many po demon­stra­cji prze­ciw Łuka­szence. Tra­fił do celi osła­wio­nego wię­zie­nia Okre­stina i jakiś zek zgwał­cił go jesz­cze tej samej nocy. Następ­nego dnia, po nie­prze­spa­nych i prze­pła­ka­nych godzi­nach, żona Żyłu­no­wi­cza ruszyła zatło­czo­nym metrem do cen­trum mia­sta. Wysia­dła na sta­cji Pusz­kin­skaja. Pokrę­ciła się na par­kingu przed hote­lem Orbita i pierw­szej napo­tka­nej pilotce pol­skiej wycieczki prze­ka­zała krótki liścik. Pilotka miała go wysłać po powro­cie do War­szawy. Polka bała się, że to jakaś pro­wo­ka­cja, i prze­ka­zała list zna­jo­memu z naszej amba­sady w Miń­sku. W środku była pro­po­zy­cja dla pol­skiego pań­stwa. Ołeś Żyłu­no­wicz pro­po­no­wał prze­ka­za­nie danych rada­rów w zamian za wywie­zie­nie jego i całej rodziny. Do listu dołą­czone były plany radaru Wostok-E. Sprawa tra­fiła do Klary. Nie­stety, puł­kow­nik Ber­ger zorien­to­wał się, że w biu­rach KB Radar Bia­ło­ru­sini pra­cują nad jesz­cze now­szym sys­te­mem. Radar nazy­wał się Wostok XER. I na nie­szczę­ście bar­dzo inte­re­so­wali się nim Ame­ry­ka­nie. Zapro­po­no­wali worek dola­rów, a Ber­ger uparł się, że Żyłu­no­wicz musi dostar­czyć plany. Ewi­dent­nie chciał zapunk­to­wać w Pen­ta­go­nie. Klara dostała piany.
– To jest, kurwa, bez sensu – wrzesz­czała. – Żyłu­no­wicz przy tym nie pra­cuje. Wie za to o set­kach innych rze­czy i chce nam je dać.
Ber­ger wyrzu­cił ją z gabi­netu. Nie­stety nikt inny nie pro­te­sto­wał. Po dwóch mie­sią­cach Żyłu­no­wicz wpadł w ręce bia­ło­ru­skiego kontr­wy­wiadu. Zatrzy­mano go pod­czas próby foto­gra­fo­wa­nia doku­men­ta­cji. Dostał karę śmierci.
Żonę i syna udało się wywieźć. Ber­ger naj­chęt­niej zwa­liłby porażkę na Klarę. Jed­nak za dużo ludzi wie­działo o jego roli. Za to kariera Ber­gera przy­spie­szyła. Ame­ry­ka­nie byli wdzięczni, bo nawet zdo­by­cie pla­nów Wostoka-E dawało im pogląd prac Ruskich. Uro­czy­ście podzię­ko­wali, a Ber­ger odtrą­bił suk­ces. Zmie­niła się wła­dza i dostał kopa w górę. Ale o Kla­rze nie zapo­mniał. Wpa­ko­wał dziew­czynę do naj­głęb­szej i naj­czar­niej­szej dziury w cen­trali. Prze­kła­dała papiery i liczyła na nową szansę. Albo na to, że Ber­gera wresz­cie trafi szlag.
– Jak się czuje Sta­szek, to zna­czy gene­rał… – słowa Duszyń­skiego wyrwały ją z zamy­śle­nia. – Jak się czuje twój ojciec?
Klara smutno wzru­szyła ramio­nami. „Zastępca” zro­zu­miał.
Po chwili auto skrę­ciło w cichą i nie­po­zorną uliczkę. Klara zorien­to­wała się, że jadą od ośrodka recep­cyj­nego służb na Zawrat. Tuż przy wej­ściu stał zapar­ko­wany srebrny pas­sat.
Klara wysia­dła, wygła­dziła spodnie i nacią­gnęła mary­narkę. Rozej­rzała się wokół.
– Panie puł­kow­niku, pani kapi­tan, mini­ster czeka. – Ofi­cer ochrony gestem poka­zał, żeby poszli za nim do środka.
Cał­kiem przy­stojny – pomy­ślała i zaraz się skar­ciła. – Nie dość ci było ostat­niego romansu, głu­pia babo. Uspo­kój się. – Bły­ska­wicz­nie wybiła sobie z głowy grzeszne myśli. Jesz­cze chwilę zajęło jej zmu­sze­nie oczu, by prze­stały śle­dzić zgrabny tyłek BOR-owca.
Nie weszli do pokoju kon­fe­ren­cyj­nego na dole. Ofi­cer ochrony zapro­wa­dził ich do nie­wiel­kiego, ale gustow­nie urzą­dzo­nego pokoju na pię­trze.
Otwo­rzyły się drzwi i zoba­czyli kolejny gabi­net. W środku sie­dział sekre­tarz Kole­gium do spraw Służb Spe­cjal­nych, a obok niego sam koor­dy­na­tor, mini­ster Mariusz Cichecki. Sekre­tarz zapro­sił ich do środka, a Kla­rze zro­biło się tro­chę smutno, że BOR-owiec został na zewnątrz.
– Dobry wie­czór, panie mini­strze. – „Zastępca” zdjął czapkę, a Klin­ger wyprę­żyła się w pozy­cji na bacz­ność.
– Sia­daj­cie. – Cichecki zro­bił nie­okre­ślony gest ręką.
Klara opa­dła na poduszki. Oka­zało się, że mini­ste­rialna ber­żera jest wyjąt­kowo nie­wy­godna. – I w dodatku mam mokre włosy – pomy­ślała i popra­wiła kosmyk na czole.
– To co, kto zacznie? Może pan, puł­kow­niku? – rzu­cił Cichecki.
– Tutaj? – Duszyń­ski rozej­rzał się po pokoju.
– Niech się pan nie mar­twi, jest bez­pieczny – z uśmie­chem wtrą­cił się sekre­tarz. – Wyci­sze­nie go kosz­to­wało MSW wię­cej niż przy­go­to­wa­nia do Euro. Poprzedni szef MSW, mini­ster Eryk Horn, obse­syj­nie bał się pod­słu­chów. Swo­jego nor­we­skiego kolegę na ważne nego­cja­cje zabrał do Lasku Bie­lań­skiego i łaził tam z nim przez trzy godziny. Zapo­mniał nie­stety, że Nor­weg ma aler­gię, a w sto­licy jest okres pyle­nia.
Cichecki popra­wił się na kana­pie. Spo­waż­niał.
– To do rze­czy, panie puł­kow­niku.
„Zastępca” nalał sobie wody z krysz­ta­ło­wej karafki i ze skó­rza­nej aktówki z szy­fro­wym zam­kiem wyjął doku­menty.
– Jakiś czas temu jeden z ana­li­ty­ków Służby Wywiadu zwró­cił uwagę na serię zgo­nów naukow­ców zwią­za­nych z fir­mami pra­cu­ją­cymi dla kon­cer­nów che­micz­nych – zaczął „Zastępca”. – Różne kraje, różne przy­czyny zgonu. Bez żad­nego ope­ra­cyj­nego prze­ło­że­nia. Raport wpadł do Mne­mosa i nikt się nim nie zaj­mo­wał. Po pół roku doszła nowa infor­ma­cja. Pozwól­cie, że zacy­tuję. W naszym zin­te­gro­wa­nym sys­te­mie Mne­mos znaj­duje się też infor­ma­cja o kolej­nym zgo­nie.
„Według raportu oso­bo­wego źró­dła infor­ma­cji «Bara­basz-156» (raport DJ-2987 zare­je­stro­wany w archi­wum wydzie­lo­nym 18 grud­nia 2012 roku) w Iwano-Fran­kiw­sku zmarł Sier­hij Zachar­czenko. Dzie­kan miej­sco­wego Uni­wer­sy­tetu Nafty i Gazu. W swo­ich wcze­śniej­szych rapor­tach (numery reje­stra­cyjne DJ 0934 do DJ 6543) oso­bowe źró­dło infor­ma­cji «Bara­basz-156» ni­gdy nie infor­mo­wało o powią­za­niach zmar­łego z ukra­iń­skim sek­to­rem mili­tar­nym.
Po dokład­nej kwe­ren­dzie bran­żo­wych biu­le­ty­nów i stron inter­ne­to­wych odkry­łem jesz­cze dwa zgony che­mi­ków. Wszy­scy pra­co­wali dla firm wyko­nu­ją­cych pro­gramy mili­tarne. Wszy­scy zmarli w ostat­nich mie­sią­cach. Byli to Hans Berg z DGE Far­ben GmbH w Hano­we­rze oraz Bastian Vis­ser z rot­ter­dam­skiego Royal Dutch Labo­ra­to­ries. Obie firmy wyko­nują prace na rzecz euro­pej­skich kon­cer­nów zbro­je­nio­wych, ale więk­szość ich przy­cho­dów pocho­dzi ze zle­ceń od branży gazo­wej i petro­che­micz­nej”.
Jej los był podobny jak poprzed­nich. W Pol­sce nie wyda­rzyło się prze­cież nic, co wyma­ga­łoby reak­cji.
– Więc dla­czego się spo­ty­kamy?
– Nie­stety przed­wczo­raj zmarł dok­tor Andrzej Szy­mań­ski z Woj­sko­wego Insty­tutu Che­mii i Radio­me­trii.
Cichecki popra­wił się w fotelu.
– Szy­mań­ski, Szy­mań­ski… – spoj­rzał na swo­jego sekre­ta­rza – to ktoś ważny?
Sekre­tarz wzru­szył ramio­nami i zro­bił minę pod tytu­łem „pierw­szy raz sły­szę”.
– Zwy­kły che­mik – odpo­wie­dział puł­kow­nik. – Nie jest bra­tem pre­miera ani kuzy­nem pre­zesa. Ale pra­co­wał przy waż­nych pro­jek­tach doty­czą­cych czuj­ni­ków pola walki. Nale­żał do twór­ców jed­nej z naj­lep­szych na świe­cie komór ruchli­wo­ści jonów.
– Czego? – Cichecki spoj­rzał na Duszyń­skiego z gry­ma­sem, jakby ten zwra­cał się do niego w nie­zna­nym narze­czu; „Zastępca” zre­flek­to­wał się.
– Pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych pol­scy naukowcy, przy udziale Woj­sko­wego Insty­tutu Che­mii i Radio­me­trii, roz­po­częli prace badaw­cze nad urzą­dze­niem, które w przy­padku ataku bro­nią che­miczną miało ostrze­gać o zagro­że­niu – refe­ro­wał pokrótce. – Na bazie spek­tro­me­tru ruchli­wo­ści jonów powstał detek­tor, który otrzy­mał robo­czą nazwę Chro­bry. Detek­tor bił na głowę więk­szość dostęp­nych na rynku roz­wią­zań. Był bar­dzo czuły i pozwa­lał na wykry­wa­nie znacz­nie więk­szej liczby sub­stan­cji che­micz­nych niż jakie­kol­wiek inne prze­zna­czone do tego urzą­dze­nie. Pro­to­typy Chro­brego tra­fiły na nasze wozy w Bośni i Koso­wie, gdzie testo­wano je pod­czas misji sta­bi­li­za­cyj­nych na Bał­ka­nach. Przy­mie­rzano się do seryj­nej pro­duk­cji. Detek­tory miały być mon­to­wane nie tylko na woj­sko­wych pojaz­dach, ale też w budyn­kach uży­tecz­no­ści publicz­nej, w metrze, na dwor­cach i w urzę­dach pań­stwo­wych.
Cichecki słu­chał uważ­nie.
– Mamy takie cuda w Pol­sce?
– Mie­li­śmy i nie­stety już nie mamy – uciął „Zastępca”. – Wdro­że­nie do seryj­nej pro­duk­cji zbie­gło się w cza­sie z począt­kiem końca WSI. W ostat­nich latach przed roz­for­mo­wa­niem służ­bie nie udało się przy­pil­no­wać tematu, a byli nim zain­te­re­so­wani wszy­scy, nasi sojusz­nicy, wro­go­wie, kon­cerny zbro­je­niowe z Bli­skiego Wschodu. Final­nie tech­no­lo­gię skra­dziono z jed­nego z naszych zakła­dów. Zespół kon­struk­to­rów, w któ­rego skła­dzie był Szy­mań­ski, roz­padł się. Ludzie roze­szli się po świe­cie za chle­bem, reali­zu­jąc inne pro­jekty. Szy­mań­ski został w WICHIR, gdzie robił inne, nie mniej cie­kawe rze­czy.
Cichecki spu­ścił głowę.
– Czyli miało być pięk­nie, a wyszło jak zwy­kle – rzu­cił. – Co ta histo­ria ma wspól­nego ze śmier­cią Szy­mań­skiego?
– Nie wyklu­czamy, że jego śmierć ma zwią­zek z tamtą sprawą – tłu­ma­czył Duszyń­ski. – Jed­nak o wiele bar­dziej praw­do­po­dobne jest, że cho­dzi o inny pro­jekt, nad któ­rym Szy­mań­ski wspól­nie z innymi naukow­cami pra­co­wał w ostat­nich latach.
W głębi duszy Cichecki ode­tchnął. Przez chwilę podej­rze­wał, że zwali mu się na głowę druga sprawa pro­fe­sora Kali­skiego. Nauko­wiec był pupil­kiem Edwarda Gierka. Zaj­mo­wał się lase­rami i syn­tezą ter­mo­ją­drową. Jego drogę do Nobla prze­rwał wypa­dek samo­cho­dowy. War­szaw­ska ulica natych­miast zaczęła plot­ko­wać, że w labo­ra­to­riach na Bemo­wie nauko­wiec miał kon­stru­ować bombę ato­mową, a prze­szko­dzić mu w tym chciało GRU. „Zastępca” podał mini­strowi plik doku­men­tów.
– Rozu­miem, że powią­zał pan te zgony i doszedł do kon­kret­nych wnio­sków. – Cichecki nada­wał tempo roz­mo­wie. – Ale dla­czego po tym wypa… Wła­ści­wie na co umarł ten Szy­mań­ski?
– Na raka. Od poja­wie­nia się pierw­szych obja­wów do zgonu wystar­czyły dwa­dzie­ścia trzy dni.
„Zastępca” zro­bił pauzę.
– Bywa. Bar­dzo współ­czuję rodzi­nie, ale cały czas nie rozu­miem, po cho­lerę pre­mier mnie tu wezwał… – wtrą­cił się mini­ster.
– Dwa­dzie­ścia trzy dni. Dokład­nie tyle co u Litwi­nienki!
Bar­dzo chciał, żeby to zda­nie dotarło do roz­mówcy.
– Co pan… Kurwa! – pierw­szy zare­ago­wał sekre­tarz.
Pamię­tał, że Rosja­nie dopa­dli Alek­san­dra Litwi­nienkę, ucie­ki­niera z FSB, w lon­dyń­skiej restau­ra­cji. Tam nakar­mili go radio­ak­tyw­nym polo­nem. Dwa­dzie­ścia trzy dni póź­niej Litwi­nienko zmarł.
W tym cza­sie mini­ster Cichecki przez chwilę miał przed oczami ciąg nagłów­ków i żół­tych pasków. Widział słowa: „Smo­leńsk”, „Litwi­nienko”, „Szy­mań­ski”, „FSB”, „Kaczyń­ski” i naj­czę­ściej wystę­pu­jące słowa „zamach” i „zdrada”. A zaraz po nich pyta­nia o poli­tykę rządu wobec Rosji. Będzie pie­kło. Szef zaś szy­kuje się na Bruk­selę. Osła­biony rząd tego nie prze­trzyma. Kurwa, kurwa, kurwa.
– To potwier­dzone? – Spoj­rzał na doku­menty, jakby miały go opa­rzyć.
– Wyślemy próbki do Insty­tutu Fizyki Pro­mie­nio­wa­nia Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego w Lozan­nie. – Puł­kow­nik podał plik papie­rów. – Badali tam sprawy Litwi­nienki i Ara­fata.
Mini­ster wyjął paczkę papie­ro­sów. Bez pyta­nia zapa­lił. Kla­rze zachciało się palić, ale nie śmiała popro­sić mini­stra o zgodę. Cichecki zacią­gnął się dymem i w końcu zapy­tał:
– Kiedy z Lozanny mogą nam ode­słać osta­tecz­nie potwier­dzone bada­nia?
– To długo trwa.
Rze­czy­wi­ście, takie bada­nie trwają długo, mamy więc czas – w myśli ana­li­zo­wał sytu­ację poli­tyk.
– Czas jest naj­waż­niej­szy. Jeśli się potwier­dzi, że Rosja­nie hasają po naszym ogródku i mor­dują ludzi, to media nas roz­szar­pią. – Wstał i pod­szedł do okna.
– A całą poli­tykę wschod­nią będzie można zło­żyć do grobu tego Szy­mań­skiego. Musimy się do tego przy­go­to­wać. Osła­bić atak.
W końcu odwró­cił się w kie­runku puł­kow­nika.
– Co pan pro­po­nuje?
„Zastępca” cze­kał na to pyta­nie.
– Już teraz, na wszelki wypa­dek, powin­ni­śmy powo­łać zespół, który zbada te zgony. Pięć, sześć osób góra. Poza ofi­cjalną struk­turą.
– Dla­czego poza?
– Idą wybory, po co pro­wo­ko­wać prze­cieki… Niech dzia­łają jako zespół ope­ra­cyjno-inspek­cyjny przy gabi­ne­cie szefa wywiadu. Dostaną spe­cjalne peł­no­moc­nic­twa, zapew­nimy im finan­so­wa­nie. Będą mieli czas, żeby wyja­śnić sprawę i przy­go­to­wać raport. Gdy przyjdą wyniki z Lozanny, będziemy gotowi, żeby przed­sta­wić usta­le­nia śledz­twa i w razie czego ewen­tu­al­nie poin­for­mo­wać opi­nię publiczną.
– Szef służby się zgo­dzi?
– To jego pro­po­zy­cja. – Pod­su­nął mini­strowi roz­kaz.
Cichecki kiw­nął głową, że też się zga­dza. Zwró­cił się do Klary.
– Czyli pani kapi­tan ma samo­bój­czą misję. Wyczy­ści sprawę, to wygra. Nie uda się… – Nie dokoń­czył myśli, patrzył za to uważ­nie na dziew­czynę.
– Pięć­dzie­siąt pro­cent szans? Cał­kiem sporo – odpo­wie­działa hardo, ale pomy­ślała: Po akcji w Miń­sku zosta­łam udu­piona na sto pro­cent. I tak się opłaca.
– Kto ma być w tym zespole? – Mini­ster obró­cił się w kie­runku puł­kow­nika.
– To jedyna decy­zja, którą w tej spra­wie zastrzegł sobie szef do swo­jej wyłącz­nej kom­pe­ten­cji. To waru­nek jego zgody. Na czele oczy­wi­ście sta­nie pani kapi­tan. A oto nazwi­ska osób, które zostaną włą­czone do zespołu. – „Zastępca” wycią­gnął kopertę, wyjął z niej białą kartkę z nazwi­skami i poka­zał ją Kla­rze.
Klin­ger poczuła, że ber­żera nie tylko pije ją w plecy, ale wła­śnie zaczęła pło­nąć…

War­szawa, 18 lutego 2015, środa
Sie­dziba Służby Wywiadu Woj­sko­wego

– Pani kapi­tan, darujmy sobie te nerwy. Bar­dzo panią pro­szę. To „spier­da­laj” było nie­po­trzebne. Zacho­wujmy się jak kul­tu­ralni ludzie. Mamy tu do wyko­na­nia pewną pracę, musimy wyczy­ścić staj­nię Augia­sza, którą zasta­li­śmy w służ­bie. – Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze pochy­lił się w kie­runku blatu stołu.
Klara sie­działa naprze­ciwko z rękoma zło­żo­nymi na pier­siach. Tego dnia prze­słu­cha­nie przed komi­sją zaczęło się nie­ty­powo. Zanim Klarę wezwano do sali posie­dzeń, gdzie zebrali się urzęd­nicy i przed­sta­wi­ciele sej­mo­wej spec­ko­mi­sji do spraw służb, o roz­mowę w cztery oczy popro­sił doradca mini­stra do spraw mię­dzy­na­ro­do­wych. Zapro­wa­dzono ich do daw­nego pokoju prze­słu­chań. Atmos­ferę grozy budo­wać miała surowa sza­rość ścian z pro­stym, nie­du­żym sto­łem na środku.
Ciency są – pomy­ślała Klara. – Tak pro­ste tech­niki wywie­ra­nia wpływu nie zła­mią nawet sprzą­taczki z ABW… Spece od służb… Co za cyrk.
– Oboje wiemy, że nie będzie to miłe – kon­ty­nu­ował swój mono­log doradca. – Muszą spaść głowy i aure­ole, ale to my zde­cy­du­jemy czyje. Dla­tego zróbmy to tak: Ja tro­chę popy­tam, pani mi tro­chę poopo­wiada, bez zobo­wią­zań. Komi­sja ma prze­rwę, ja tego nie pro­to­ko­łuję. Roz­ma­wiamy sobie miło, bo pan mini­ster ma do mnie zaufa­nie. I w zaufa­niu powie­dział, że nic do pani nie ma. Naprawdę. Mówił mi nawet, że doce­nia pani zasługi. Ja też muszę przy­znać, że duże wra­że­nie zro­biła na mnie laurka, jaką wysta­wił pani pre­zy­dent. To zna­czy nie ten, tylko ten nasz wcze­śniej­szy. Wiem, że uza­sad­nie­nie jest tajne! No i co z tego? Że nie mam dostępu do tego poziomu tajem­nic? Ale mini­ster mi poka­zał. Bo on wie­rzy ludziom.
Doradca pojed­naw­czo uśmiech­nął się do Klary. Z jed­nej strony był ewi­dent­nie dumny z faktu, że bez poświad­cze­nia, wbrew prawu poka­zano mu tajne doku­menty. Z dru­giej liczył naj­wy­raź­niej na to, że oka­zu­jąc szcze­rość, wycią­gnie coś z Klin­ger.
On naprawdę sądzi, że to podziała? – pomy­ślała Klara. – Na sto pro­cent włą­czyli reje­stra­tory. Nie dość, że przy­znał się do prze­stęp­stwa, to jesz­cze nagry­wa­jący mają teraz mate­riał na mini­stra.
Doradca kon­ty­nu­ował:
– Możemy się doga­dać. Wystar­czy, że opo­wie mi pani parę rze­czy. Spo­ty­kała się pani w końcu z waż­nymi ludźmi z poprzed­niego rządu. Pro­szę nie zaprze­czać. Oto lista wejść do willi MSW na Zawra­cie. Dla­tego nie trzeba tych prze­kleństw… Po co obra­żać komi­sję? Mogli­śmy prze­cież pójść do pani kole­gów z zespołu, bo ilu was tam było? Czworo, pię­cioro, troje? Oni pew­nie nie okażą się tacy lojalni. Każdy ma kre­dyt, rodzinę… Ja to znam i rozu­miem. To nie jest jesz­cze for­malne prze­słu­cha­nie, roz­ma­wiamy sobie miło, bez zobo­wią­zań, więc pro­szę mi tylko na począ­tek wytłu­ma­czyć, dla­czego w Archi­wum nie ma żad­nych doku­men­tów doty­czą­cych zespołu? Tylko same rachunki. I pro­to­koły znisz­czeń. Ja wiem, że puł­kow­nik lubił tajem­nice, miał takie jakieś zacię­cie do taj­nych ope­ra­cji, w któ­rych ludzie się nie liczyli. Czasy jego rzą­dów to już jed­nak stare czasy. Teraz są nowe! Gdyby nie ta lista z Zawratu, pew­nie jesz­cze bym szu­kał, kiedy to się zaczęło. Jako sekre­tarz komi­sji… Choć wolę, żeby pani trak­to­wała mnie jako przy­ja­ciela… Dla­tego jako przy­ja­ciel muszę powie­dzieć, Klaro, że bar­dzo się boję o pani przy­szłość. Mogę mówić po imie­niu? Nie? Okej, pani decy­zja. Jesz­cze bar­dziej mar­twi mnie pani prze­szłość. W trak­cie swo­jej służby miała pani wiele zasług. Ale jako sze­fowa Zespołu Ope­ra­cyjno-Inspek­cyj­nego robiła pani złe rze­czy. Bar­dzo złe. Takie, które, gdyby nie chciała pani z nami współ­pra­co­wać, mogłyby tra­fić do mediów. Ja nawet sły­sza­łem, że dzien­ni­ka­rze już się tym inte­re­sują. Ale po co tak mówić! To nie są moi dzien­ni­ka­rze, nawet jeśli znam kilku. To są nie­za­leżne media. Więc zasta­na­wiam się, zanim jakiś pismak mnie zapyta, kto znisz­czył akta spraw ope­ra­cyj­nych „Grot”, „Che­mia” i „Brzoza”? Nie sły­szała pani? A mnie się jakoś wydaje, że tak. I że na pro­to­ko­łach znisz­cze­nia tych akt obok sygna­tury szefa jest też pani pod­pis? Nie? To zdą­żymy jesz­cze spraw­dzić. Obie­cuję. Zba­dam też, kto był oso­bo­wym źró­dłem infor­ma­cji o pseu­do­ni­mie „Bara­basz”. Też pani nie wie? Co za nagła amne­zja! Ale są tacy, co pamię­tają! I wła­śnie ci pamię­tliwi mówią, że pani kapi­tan odpo­wiada za śmierć „Bara­basza”! A na to jest para­graf! Więc co? Przy­po­mni pani sobie czy… Bo my na razie sobie roz­ma­wiamy miło, bez zobo­wią­zań, ale na zewnątrz czeka żan­dar­me­ria. To ja pójdę napić się kawy, a pani kapi­tan się zasta­nowi.
– Czy możemy już skoń­czyć tę roz­mowę? – rzu­ciła krótko. – Jeśli tak ma wyglą­dać dzi­siej­sze prze­słu­cha­nie przed komi­sją, to skończmy te bez­pro­duk­tywne poga­du­chy. A jeśli jed­nak prze­słu­cha­nie ma się odbyć, to tym bar­dziej nie mamy tu o czym roz­ma­wiać.
– Zapra­szam do sali posie­dzeń – prze­rwał doradca.

Moskwa, 15 lutego 2013, pią­tek
Akwa­rium, sie­dziba GRU

Nowo­cze­sny moskiew­ski kom­pleks GRU wybu­do­wano w 2006 roku przy ulicy Walen­tyny Gri­zo­du­bo­wej, nie­da­leko lot­ni­ska Cho­dynka i sta­dionu pił­kar­skiego dru­żyny Dynamo Moskwa. O ile dla Pola­ków okre­śle­nie Akwa­rium, jakim posłu­gi­wali się ofi­ce­ro­wie pra­cu­jący w tym gma­chu, nie jest obce, o tyle o patronce tej ulicy Polacy nie wie­dzą kom­plet­nie nic. A to błąd.
Walen­tyna Gri­zo­du­bowa dożyła pięk­nego wieku i zmarła w 1993 roku. Poza tym, że była ulu­bie­nicą Sta­lina i jedną z naj­bar­dziej uty­tu­ło­wa­nych sowiec­kich pilo­tek, to rów­nież pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej dzia­łała jako łącz­niczka mię­dzy szta­bem Smier­szu, poprzed­niczki GRU, a zało­żo­nym na Woły­niu Zgru­po­wa­niem Par­ty­zanc­kim „Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła” – oddzia­łem, któ­rym dowo­dził póź­niej­szy zna­ko­mity pol­ski dyry­gent Robert Sata­now­ski. Co wię­cej, 103. Gwar­dyj­ski Kra­sno­siel­ski Pułk Lot­nic­twa Trans­por­to­wego imie­nia Gri­zo­du­bo­wej sta­cjo­no­wał jesz­cze nie­dawno na lot­ni­sku, któ­rego nazwa tkwi w gło­wie pra­wie każ­dego miesz­kańca kraju nad Wisłą – Smo­leńsk-Sie­wier­nyj. Ale naj­więk­szy zwią­zek z Pol­ską ma jeden z wydzia­łów budynku przy ulicy Gri­zo­du­bo­wej. To tam pra­cują ofi­ce­ro­wie, któ­rych jedy­nym zada­niem jest szpie­go­wa­nie w kraju nad Wisłą i przy­go­to­wy­wa­nie ewen­tu­al­nego nań ataku.
Gene­rał major Igor Dimi­tri­je­wicz Ser­gun spo­glą­dał z dużych okien śmi­głowca Mi-8MTW na ucie­ka­jący pod kadłu­bem kra­jo­braz Moskwy. Po raz kolejny nie mógł się nadzi­wić maje­sta­towi swo­jej sto­licy. Naj­więk­szego mia­sta naj­więk­szego kraju na świe­cie. Może dla­tego, że z tej wyso­ko­ści nie dało się dostrzec dziur w chod­ni­kach i obdra­pa­nych fasad chrusz­czo­wek. Za to dosko­nale było widać lśniące pięk­nem wie­żowce w cen­trum mia­sta. Za chwilę śmi­gło­wiec powi­nien zro­bić pętlę, nad­le­cieć nad jeden z dwóch heli­pa­dów roz­miesz­czo­nych na dachu budynku przy Gri­zo­du­bo­wej i gładko wylą­do­wać.
Ale gene­rał nie chciał jesz­cze myśleć o pracy. Wolał powspo­mi­nać. To nie była ta sama Moskwa, którą zoba­czył sza­rego jesien­nego dnia 1969 roku. Po raz pierw­szy wysiadł wtedy na Dworcu Bia­ło­ru­skim i z małą kar­to­nową walizką zamel­do­wał się w suwo­row­skiej aka­de­mii woj­sko­wej.
Daleką drogę prze­szedł od tam­tego peronu. Gene­rał Ser­gun odwró­cił wzrok od ilu­mi­na­tora i spoj­rzał na towa­rzy­sza podróży.
Paweł Stiecz­kin. Major Paweł Stiecz­kin z Wydziału do spraw Pol­ski.
– Bar­dzo się cie­szę, że znowu się spo­ty­kamy. Dosko­nale wam idzie, Pawle Igna­tie­wi­czu. Pol­ska to cie­kawy kie­ru­nek – powie­dział gene­rał i bły­ska­wicz­nie prze­szedł na pol­ski. Śmi­gło­wiec Ser­guna Mi-8MTW był w wer­sji pre­zy­denc­kiej, w całej Rosji są takie tylko cztery, ten nale­żał do szefa GRU, więc mogli w środku w miarę spo­koj­nie roz­ma­wiać.
– Wró­cił pan z War­szawy? Cały czas nie mogą nam daro­wać, że się pozże­rali na Kremlu? – Ser­gun mówił to z wyraź­nym akcen­tem, ale bez zaci­na­nia. Od czasu pracy w Pol­sce gene­rał lubił się popi­sy­wać zna­jo­mo­ścią języka i histo­rii tego kraju.
Szcze­gól­nie inte­re­so­wał go rok 1612. Pol­scy żoł­dacy od dwóch lat dep­tali świętą rosyj­ską zie­mię. Oto­czeni, głodni, cze­kali na pomoc swo­ich. Scho­wani za murami Kremla liczyli na wspar­cie idą­cych z zachodu roda­ków.
Inter­wenci sta­nęli u bram Moskwy. Przedarło się sze­ściu­set naj­lep­szych pol­skich pie­chu­rów z, nomen omen, tak zwa­nej pie­choty węgier­skiej. Już widzieli swo­ich kole­gów. Widzieli pol­skie sztan­dary nad basztą Spas­ską. Ale utknęli nad rzeką. Zabra­kło kil­ku­set metrów. Pozba­wieni jedze­nia i wspar­cia pol­scy husa­rze pod­dali się w końcu i wró­cili nad Wisłę. Histo­ria zmie­niła bieg, a Rosja prze­trwała.
– Po nich tak daleko zaszedł tylko Napo­leon – major odpo­wie­dział Ser­gu­nowi po pol­sku, ale już bez naj­mniej­szego akcentu. – Nawet Hitle­rowi się nie udało.
Powaga w gło­sie ofi­cera ura­do­wała gene­rała. Uwa­żał, że prze­ciw­nika trzeba sza­no­wać. Każ­dego.
– Wybacz­cie, gene­rale, śmia­łość, ale nie pamię­ta­łem, że tak świet­nie mówi­cie po pol­sku. – Major Stiecz­kin nie był zwo­len­ni­kiem waze­li­no­wa­nia prze­ło­żo­nych, ale uznał, że nie zaszko­dzi.
– Zanim zaczą­łem słu­żyć w Legnicy, słu­ży­łem wcze­śniej w Rem­ber­to­wie, w grud­niu 1981 roku. Razem ze Spec­na­zem przy­go­to­wy­wa­li­śmy tam wtedy… Nie­ważne, stare dzieje. – Ser­gun mach­nął ręką. – Wy też byli­ście w Legnicy, dobrze pamię­tam?
Major potwier­dził.
– Słu­ży­łem w Szta­bie Pół­noc­nej Grupy Wojsk Armii Radziec­kiej mniej wię­cej w tym samym cza­sie co wy. Byli­ście tam wtedy. Mia­łem osiem­na­ście lat i w poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych tra­fi­łem do Pol­ski. Ofi­cjal­nie jako tłu­macz, a nie­ofi­cjal­nie… No, wia­domo. Wyje­cha­łem od nich w 1992 roku razem z ostat­nimi żoł­nie­rzami. Póź­niej słu­ży­łem na Bał­ka­nach, w Koso­wie, ale szybko wró­ci­łem na kie­ru­nek pol­ski. Pew­nie dla­tego, że znam dobrze ich język… Ale o tym też wam już mówi­łem.
– Gdzie­ście się tak nauczyli pol­skiego? W Legnicy?
Ser­gun zacie­ka­wiony spoj­rzał na pod­wład­nego. Nie pamię­tał już akt Stiecz­kina. To prze­cież było tak dawno.
– Rodzinna sprawa. Mój pra­dzia­dek i pra­babka byli Pola­kami. Po rewo­lu­cji zostali z Dzier­żyń­skim w Rosji. Póź­niej pra­co­wali w orga­nach, żyli nor­mal­nie, jak to ludzie radzieccy, ale w domu mówili do sie­bie po ich­niemu, po pol­sku. Moja babka się od nich nauczyła. Znała pol­ski tak dobrze jak nasz. To ona mnie wycho­wała. Zna­jomi przy­sy­łali jej pol­skie gazety, płyty. I wła­śnie na jej pły­tach się nauczy­łem. W latach osiem­dzie­sią­tych z zachod­nimi pły­tami było u nas słabo. W Pol­sce było wtedy dużo zachod­niej muzyki. Ale naj­wię­cej to nauczy­łem się rze­czy­wi­ście w Legnicy.
– Od pol­skich dziew­czyn – zaśmiał się Ser­gun i mru­gnął do majora.
Stiecz­kin nie odpo­wie­dział uśmie­chem.
Gene­rał zabrał wczo­raj majora na pod­mo­skiew­ską daczę. Od czasu do czasu nagra­dzał w ten spo­sób zdol­nych ofi­ce­rów po uda­nych akcjach.
Dacza leżała w gęstym lesie, tuż obok małego jeziora. Ota­czał ją wysoki płot. Od brzegu biegł drew­niany podest, na któ­rego końcu gene­rał kazał sape­rom z Ria­za­nia wybu­do­wać altanę. Major przy­mknął oczy i przy­po­mniał sobie wyda­rze­nia wczo­raj­szego dnia. Myślał, że dacza gene­rała będzie bar­dziej oka­zała. A tu bogato, ale bez sza­leństw, jakie widział u innych gene­rałów. Duży, pro­sty dom, tro­chę drzew, jeziorko. Gene­rał nie zapro­sił majora do środka, tylko kazał od razu iść do altany. A tam ławki, grill, rzeź­biony drew­niany stół. Na nim wódka i osmo­lony kocio­łek. Stiecz­kin uniósł pokrywkę i poczuł cudowny zapach zupy szczi.
Pol­ski kapu­śniak się do tego nie umywa – pomy­ślał. Tydzień temu jadł go w przy­droż­nej knaj­pie za Bra­nie­wem. To za tę akcję dostał nagrodę.
– Szczi i kasza, strawa nasza – tubalny głos ode­rwał Stiecz­kina od kociołka.
Szef Zarządu I puł­kow­nik Lew Kir­pi­czew szedł przez polanę w towa­rzy­stwie innych woj­sko­wych. W ręku trzy­mał butelkę wódki Srebr­nyj Kri­stal.
– Wsiegda gatow – odpo­wie­dział Stiecz­kin zawo­ła­niem radziec­kich pio­nie­rów.
Kir­pi­czew uśmiech­nął się, doce­nia­jąc, że major zna swoje miej­sce w szyku.
– Bez pri­wieta niet otwieta, majo­rze Stiecz­kin! – wrza­snął jego prze­ło­żony i uniósł butelkę jak buławę. – Daj­cie spo­cznij!
Jego prze­ło­żony Kir­pi­czew, tak jak mini­ster obrony naro­do­wej, był Tuwiń­cem. Uro­dził się hen pod gra­nicą z Mon­go­lią, ale jego wyjąt­kowe talenty – języ­kowe i wywia­dow­cze – zapro­wa­dziły go na szczyt Zarządu odpo­wia­da­ją­cego w Akwa­rium za pań­stwa euro­pej­skie. A zna­jo­mość z sze­fem MON w tej dro­dze nie prze­szka­dzała. Wydział do spraw Pol­ski, w któ­rym słu­żył Stiecz­kin, pod­le­gał wła­śnie Kir­pi­czewowi.
– No pro­szę, to wła­śnie was wypa­trzył nasz Kutu­zow, wybacz­cie, nasz gene­rał Ser­gun.
Puł­kow­nik Kir­pi­czew naj­wy­raź­niej był już nie­źle wsta­wiony. Poki­wał pal­cem w kie­runku Stiecz­kina.
– I jak tam u Polacz­ków? – zapy­tał majora, ale na odpo­wiedź nie cze­kał. – Cisną mnie z Kali­nin­gradu, żeby­ście zło­żyli raport w spra­wie gazo­portu… Gdzie oni go w cho­lerę budują?
– W Świ­no­uj­ściu – pod­rzu­cił Stiecz­kin.
Puł­kow­nik odwró­cił się do reszty grupy sto­ją­cej przy stole.
– Wasia, a ty nie słu­ży­łeś za Sojuza w tym Świ­nio­coś­tam?
Jeden z ofi­ce­rów odwró­cił się i beł­ko­tli­wie odpo­wie­dział:
– Świ­no­uj­ściu, Świ­no­uj­ściu, Lwie Niko­ła­je­wi­czu. Dobre czasy. Ale jak to mówią: albo chuj za długi, albo koszula za krótka. Nawet z portu Polacy nie pusz­czali. Nie to co w NRD.
W tym momen­cie ode­zwał się Stiecz­kin.
– Jeśli pozwo­li­cie zabrać głos, towa­rzy­szu dowódco. Ja byłem wtedy w Legnicy jako młody żoł­nierz. Przed przy­jaz­dem myśla­łem, że w Pol­sce nie­na­wi­dzą nas tylko faszy­ści z Soli­dar­no­ści. I wyobraź­cie sobie, że spo­ty­kamy kie­dyś dele­ga­cję kom­so­mol­ców z Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego. Zacni towa­rzy­sze, komu­ni­ści. Tak mi się wyda­wało. Sie­dzimy, wódeczkę pijemy. Ujutno. To było przed ich wybo­rami 4 czerwca. W końcu pytam: Powiedz­cie, towa­rzy­sze, dla­czego zawsze spo­ty­kamy się w Małej Moskwie?, bo tak mówili o naszym gar­ni­zo­nie. Nie zapro­si­cie nas na mia­sto, nie pagu­la­jem… Nie­kul­turno. I wyobraź­cie sobie, gospoda, że ten Polak od Jaru­zel­skiego mówi, że oni nas wolą nie wypusz­czać! To ja się pytam: Dla­czego? On się z początku tro­chę kry­go­wał, więc dopy­tuję, jak cze­ki­sta cze­ki­stę: Dla­czego na mia­sto nie idziemy? Soli­dar­ność nas zaata­kuje? Pro­wo­ka­cję szy­kują? A on na to, że nie, by­naj­mniej. Tylko jak czło­wiek radziecki za gra­nicę jedzie, to nie wie­dzieć czemu, zawsze w czołgu… I mi się w twarz śmieje!
– I dla­tego widzi­cie, Pawle Igna­tie­wi­czu, że Pola­ków trzeba krótko. I Kali­nin­gra­dowi należy pomóc. Wy im dacie, czego potrze­bują, oni dane do rakiet wpro­wa­dzą i jak będzie trzeba, to do tego Świ­nio­pój­ścia pozdro­wie­nia Psze­kom od naszego Wasi prze­ślemy Iskan­de­rem – zare­cho­tał Kir­pi­czew.
Stiecz­kin nie lubił, kiedy w jego obec­no­ści obra­żano Pola­ków. Posta­no­wił utrzeć nosa Kir­pi­cze­wowi.
– Ale Iskan­dery do Świ­no­uj­ścia nie dolecą – rzu­cił od nie­chce­nia.
Oczy­wi­ście wie­dział, że w tajem­nicy przed Zacho­dem idą prace nad poci­skiem manew­ru­ją­cym R-500, prze­zna­czo­nym dla sys­temu Iskan­der-K. Jego mak­sy­malny zasięg wyno­sił nawet dwa tysiące kilo­me­trów, więc rakiety spo­koj­nie mogły dole­cieć nie tylko do Świ­no­uj­ścia, ale i do Ber­lina czy Sztok­holmu. Ofi­cjal­nie jed­nak pocisk nie ist­niał, bo byłoby to zła­ma­nie trak­ta­tów z USA.
– Dolecą, dolecą. Jak będziemy chcieli, to wszę­dzie dolecą. – Kir­pi­czew uważ­niej popa­trzył na Stiecz­kina. – Wasz naczel­nik wspo­mi­nał, że byli­ście w Szta­bie Pół­noc­nej Grupy Wojsk Armii Radziec­kiej w Legnicy i dla­tego tak dosko­nale w języku Psze­ków te wszyst­kie „pszy”, „szczy” mówi­cie.
– Stare czasy, ale rze­czy­wi­ście po pol­sku mówię jak Polak.
Kir­pi­czew prze­rwał majo­rowi.
– To wam się chwali. Ale jak będzie z gazo­por­tem? – Bły­ska­wicz­nie zmie­nił się wyraz jego twa­rzy i jak bazy­li­szek spoj­rzał w oczy kapi­tana. – Dacie Kali­nin­gra­dowi, czego potrze­buje? Czy szu­kać nowego pio­niera?
Major Stiecz­kin wie­dział, co ma powie­dzieć sze­fowi.
– Nasze mrówki w War­sza­wie już gałązki zbie­rają, towa­rzy­szu puł­kow­niku – odparł zde­cy­do­wa­nie. – To wła­śnie w tej spra­wie ostat­nio do Pol­ski jecha­łem.
Wytrzy­mał wzrok Kir­pi­czewa, choć pijac­kiego odde­chu Tuwińca zdzier­żyć nie mógł.

Gru­zja, 5 maja 2013, nie­dziela
Góry Kodor­skie, na zachód od rzeki Nen­skra

Pogra­ni­cze Abcha­zji i Gru­zji to dwie­ście kilo­me­trów ludz­kiego nie­szczę­ścia. Jak w każ­dym kon­flik­cie gra­nicz­nym, tak i tutaj wię­cej jest uprze­dzeń i zapie­kłej pamię­tli­wo­ści niż rze­czy­wi­stych róż­nic. Czę­ściej ludzi dzielą opo­wie­ści o gwał­cie doko­na­nym przez gru­ziń­skiego Ten­giza i krzyw­dzie pięk­nej abcha­skiej Natelli niż realne kon­flikty i star­cia naro­do­wych inte­re­sów. Choć w gór­skich rejo­nach Kau­kazu trudno odróż­nić jedno od dru­giego.
Wąska gór­ska dróżka, która była świad­kiem tego nie­szczę­ścia, nie bie­gła wzdłuż żad­nego zamiesz­ka­nego przez ludzi sie­dli­ska. Opusz­czone, zasty­głe domy, zagrody obro­śnięte winem, cze­ka­jące na koniec świata przy­siółki. Zwy­cię­ska przy­roda wdzie­ra­jąca się przez okna, przy­tła­cza­jąca zacie­nione tarasy, peł­za­jąca wokół pozo­sta­wio­nych i zapo­mnia­nych, popę­ka­nych balo­nów z winem.
Robert Rapacki do wąwozu Kodori miał jesz­cze dobrych kil­ka­na­ście kilo­me­trów. Porucz­nik sie­dział na prze­pięk­nym gnia­dym koniu i wyglą­dał wśród tego wszyst­kiego jak jakiś dży­git z kosmosu. Ubrany był w kom­bi­ne­zon – jak to okre­ślała woj­skowa nowo­mowa – ćwi­czebny, czyli pokryty wzo­rem kamu­flu­ją­cym typu Mul­ti­Cam mun­dur oraz hełm Ops-Core FAST Bal­li­stic, do boku przy­tro­czoną miał słynną czte­ry­sta szes­nastkę – nie­miec­kiego Hec­kler & Koch GmbH – którą piesz­czo­tli­wie nazy­wał „Haczką”. Lubił ten mun­dur: wzmoc­nie­nia na kola­nach i łok­ciach, zamiast koł­nie­rzyka chro­niąca przed otar­ciem szyi stójka – wszystko to dosko­nale spraw­dzało się w gru­ziń­skich górach. Do tego fan­ta­zyj­nie zawią­zana pod szyją cie­pła, oliw­kowa ara­fatka, którą przy­wiózł sobie z Afga­ni­stanu.
Tylko ciemne oku­lary dora­dził mu lekarz w War­sza­wie, nie zaś jego woj­skowe doświad­cze­nie.
– W two­jej sytu­acji musisz za wszelką cenę chro­nić oczy. Rozu­miesz? Chro­nić oczy na wszel­kie spo­soby! – powie­dział dok­tor, zanim zgo­dził się zapo­mnieć o wyni­kach badań.
To w woj­sku lubię naj­bar­dziej – pomy­ślał wtedy Rapacki – moment, gdy przy­jaźń wygrywa z regu­la­mi­nem. Dzięki dok­to­rowi nie zablo­ko­wano jego wyjazdu do Gru­zji.
Szarp­nię­ciem lejc osa­dził gnia­do­sza w miej­scu. Porucz­nik poka­zał ręką w kie­runku gór, za tamę, która pię­trzyła się nad spie­nioną rzeką.
– Tam już są Ruskie? – zapy­tał jadą­cego tuż obok lejt­nanta Otara Czaw­cza­wa­dze. Krę­pego gru­ziń­skiego koman­dosa nazy­wali lejt­nan­tem „Cza­czą”.
– Parę kilo­me­trów pod­cho­dzą – lek­ce­wa­żąco odpo­wie­dział „Cza­cza”. – Pró­bu­jemy kon­tro­lo­wać ich z dro­nów, ale nie zawsze pogoda pozwala. To izra­el­skie ustroj­stwo jest dosko­nałe na pustyni, a u nas pustyń mało. Więc tro­chę mgły i „paszło w piz­diec” – splu­nął, by pod­kre­ślić swe zde­gu­sto­wa­nie.
Lejt­nant dowo­dził patro­lem, a porucz­nik Rapacki peł­nił funk­cję obser­wa­tora i instruk­tora, choć ofi­cjal­nie nikt tego okre­śle­nia nie uży­wał.
Razem z nim do Gru­zji w ramach misji OBWE wysłano star­szego sier­żanta Ihora Kozaka z ukra­iń­skiej jed­nostki spe­cjal­nej „Skor­pion”, zaj­mu­ją­cej się mię­dzy innymi ochroną elek­trowni ato­mo­wych – potęż­nego górala, który zanim tra­fił do woj­ska, latał za owcami pod­czas redyku na Huculsz­czyź­nie. Znu­dziło mu się, poszedł do mar­ketu na ochro­nia­rza. Długo nie pra­co­wał. Wyrzu­cono go pierw­szego dnia. Zaraz po tym, jak kie­row­nik sklepu nawrzesz­czał na kasjerkę. Do tej pory w Jerem­czy opo­wia­dają, jak to kie­row­nika trzeba było sie­cią odła­wiać ze skle­po­wego basenu z kar­piami. Wtedy Ihor wybrał woj­sko.
Po ostat­nich trzech mie­sią­cach, które razem spę­dzili w Gru­zji, zaprzy­jaź­nili się. Kozak w oczach Rapac­kiego wyglą­dał jak współ­cze­sne ukra­iń­skie skrzy­żo­wa­nie Pod­bi­pięty i Zagłoby. Ze wstrze­mięź­li­wo­ścią tego pierw­szego i poczu­ciem humoru dru­giego. Teraz sier­żant Ihor zszedł z konia, przy­wią­zał go do drzewa i idąc się odlać, cały czas pod nosem mam­ro­tał:
– A zna­cie to? Wra­cał Gru­zin z żoną z wesela. Nagle koń pod nimi się potknął. Gru­zin na to: „Raz!”. Koń znów się potknął. „Dwa!”, mówi Gru­zin. Gdy koń potknął się po raz trzeci, Gru­zin wyjął pisto­let i zastrze­lił zwie­rzę. „Co ty robisz, idioto?”, krzy­czy żona. „Raz!”, odpo­wiada Gru­zin.
Ihor aż zła­pał się za brzuch. Cie­szył się ze swo­jego dow­cipu i abso­lut­nie mu nie prze­szka­dzało, że Rapacki zajęty jest czymś innym, a Gru­zini nic z jego opo­wie­ści nie rozu­mieją. – Lachu, może byśmy zje­chali już na winko do wio­ski? – Kozak spoj­rzał bła­gal­nie na Rapac­kiego. – Widzę, że te pacany czują się już wystar­cza­jąco wyszko­lone. – Sier­żant pokle­pał się po brzu­chu. – Winko mają świetne i kar­mią nas, że prze­jeść się nie da. Jak za trzy mie­siące wrócę do jed­nostki, to się nie zmiesz­czę na torze.
Ihor się oczy­wi­ście kry­go­wał, bo w OSF-ie, Ośrodku Spraw­no­ści Fizycz­nej, robił tor w czter­dzie­ści trzy sekundy. Teraz jed­nak śmiał się i kle­pał po brzu­chu.
„Cza­cza” źle zro­zu­miał gest sier­żanta. Obró­cił się na koniu w stronę Rapac­kiego i zdzi­wiony zapy­tał po angiel­sku:
– Ihor głodny? – Poka­zał kciu­kiem na sier­żanta.
Kozak miał pecha. W odróż­nie­niu od porucz­nika pra­wie wcale nie mówił po angiel­sku.
– Głodny, głodny – potwier­dził porucz­nik, sta­ra­jąc się zacho­wać powagę.
Już po rosyj­sku zaga­dał do Kozaka:
– Świet­nie się składa, Ihor, bo zapra­szają nas na Suprę. – Rapac­kiemu nawet nie drgnęła powieka.
Za to Ihor jęk­nął jak po otrzy­ma­niu ciosu.
– Hospody, znowu chcą jeść? Ile można! – Sko­czył na koń i to wystar­czyło, żeby zdo­łał prze­my­śleć sprawę. – No dobrze, ale zjem tylko kilka ich czar­no­byl­skich pie­ro­gów… jak im tam… chin­kali – stwier­dził w końcu zre­zy­gno­wany. – Tylko im powiedz, że bez wina nie tknę niczego.

War­szawa, jesień 2013
Pep­pe­roni Risto­rante, nie­da­leko placu Wil­sona

Klara lubiła ten lokal – za dobrą kawę i praw­dzi­wego tatara. Widok ogrom­nych ryb leni­wie pły­wa­ją­cych w wiel­kich, umiesz­czo­nych na ścia­nie akwa­riach był dobrą przy­stawką. Wiele razy, kiedy piła praw­dziwą wło­ską małą czarną, nacho­dziła ją myśl, że jest do nich podobna. Tak jak one, czuła się uwię­ziona w akwa­rium. Skrę­po­wana i ogra­ni­czona. Była jak te ryby, nakar­miona, cią­gle w ruchu, ale jed­nak zamknięta w świe­cie, do któ­rego dostęp mieli nie­liczni. Zablo­ko­wana z każ­dej strony. Wypa­tro­szona, jesz­cze nie cał­kiem, ale, po spra­wie na Bia­ło­rusi, już pra­wie… Stare demony wró­ciły.
Cały czas miała w gło­wie listę nazwisk, którą dał jej „Zastępca”. Byli kie­dyś dla niej jak rodzina. Nawet wię­cej. Kocha­nek, przy­ja­ciel, zna­jomy i ona. Wielka czwórka. Póź­niej wszystko się roz­pa­dło. Teraz miała znów ich zoba­czyć. Czuła, że za chwilę eks­plo­duje. A na gło­wie jesz­cze praw­dziwa rodzina. Chory ojciec i sio­stra z jej depre­sją, mężem, dziećmi i wiecz­nymi pre­ten­sjami.
Wszystko się kotło­wało, nie pozwa­lało spo­koj­nie pomy­śleć. Po roku prze­kła­da­nia papie­rów dla Ber­gera miała ochotę na dzia­ła­nie, na adre­na­linę. Miała też ochotę na seks. Chło­pak, dziew­czyna, trój­kąt. Wszystko jedno. Byle zaraz.
Rok wcze­śniej sie­działa i patrzyła w pełne łez oczy sio­stry. Mówiła jej, że od teraz to ona będzie opie­ko­wać się ojcem. Dobre kłam­stwa są zawsze bli­sko prawdy. Tamta wie­rzyła i zano­siła się pła­czem.
– Klara, prze­pra­szam za to wszystko, co powie­dzia­łam.
Pła­kała wtedy razem z nią. Jedna rodzina, ale prze­cież były tak różne. Klara zakła­dała głu­pio, że wil­gotne ślady na policz­kach oczysz­czają, że po tym wszyst­kim, co powie­działa, wystar­czy tro­chę popła­kać i sio­stry znów będą razem.
Ale Klara wie­działa swoje. Wie­działa, że nie zaj­mie się ojcem.
Więc zawi­jam kłam­stwo w prawdę – roz­ma­wiała w myślach sama ze sobą. – Nauczono mnie tego. Wiem, że jestem w tym dobra. Taki zawód.
Pamię­tała, jak sio­stra ociera łzy i idzie do kurew­sko wypa­sio­nej kuchni, bie­rze z lodówki kolejne pro­secco i leje sobie do kie­liszka. Jest tak wielki, że mogłaby się w nim zagu­bić żółta łódź pod­wodna.
– Klara, nie zro­zum mnie źle. Zależy mi tylko na tym, żebyś wresz­cie pojęła, że ja też mam wła­sne życie… – Już wie­działa, co sio­stra za chwilę powie. – Mam chłop­ców, męża. Nie mogę tego wszyst­kiego odpu­ścić ze względu na jego cho­robę. Musisz czę­ściej zabie­rać tatę do sie­bie.
Gdzie? Do paru metrów man­sardy nad domem rodzi­ców. I kiedy? Zosta­wiać go zamknię­tego jak psa? Ale dobre kłam­stwa są zawsze bli­sko prawdy. Więc Klara obie­cy­wała:
– Będę cię tutaj zmie­niała. Na razie.
Sio­stra jest prze­wi­dy­walna. Nalewa sobie wina i wcho­dzi na wyż­szy poziom histe­rii. – Ojciec wczo­raj zapy­tał mnie o bab­cię. Mówię mu, że jego matka nie żyje od trzy­na­stu lat, czyli już od dawna. Ojciec tak strasz­nie zaczął wtedy pła­kać… Bo zapo­mniał. Zapo­mniał, że nie ma matki. Jutro znów mnie zapyta i znów będzie pła­kał. Rozu­miesz, co to zna­czy? Będzie dowia­dy­wał się ode mnie o śmierci matki każ­dego dnia od nowa i od nowa! A ja będę musiała mu o tym mówić. Nie daję już rady, Klara.
Robi jej się duszno. Czuje, że musi uciec. Ale umie kła­mać.
– To wiesz co – mówi nagle pobu­dzona – jutro posie­dzę z tatą cały dzień. Tak na począ­tek. Obie­cuję. A teraz to może pojadę i kupię mu ramkę elek­tro­niczną na zdję­cia. Wrzu­cimy do niej foto­gra­fię babci. Będzie mu przy­jem­nie.
Wstaje. Sio­stra pew­nie chce ją zwy­my­ślać. Sama ma na to ochotę. Ale w końcu docho­dzi do wnio­sku, że to z jej strony jakiś gest. Kiwa głową. Wybiega.
Zamiast jechać do sklepu, woła tak­sówkę. Każe się wieźć na Moliera. Tak­sów­karz bez pyta­nia zatrzy­muje się przed Ofe­lią. Dobry klub. Gło­śna muzyka i kupa face­tów. Albo piją, albo szu­kają łatwej przy­gody na jedną noc. Teraz Klara ich szuka. Wcho­dzi i od razu idzie do baru. Nie zama­wia kolo­ro­wych drin­ków. Dzi­siaj pije dużo. Reszta jest już kwe­stią czasu.
W pew­nym momen­cie siada przy niej wypach­niony koleś. Gadają, tań­czą, gadają. Klara pije, a on pod­lewa. Znów tań­czą.
Kiedy, bara­nie, przej­dziesz do dzieła – myśli, ale zaczyna wyczu­wać fałsz. Widzi jakieś ukrad­kowe spoj­rze­nia, ciche roz­mowy z bar­ma­nem. Widzi tani łań­cu­szek. On nosi tom­bak, choć roz­pina koł­nie­rzyk mar­ko­wej koszuli. Sły­szy pomor­skie „jo”, choć facet opo­wiada, że całe życie spę­dził w War­sza­wie. Klara to rozu­mie. Każdy chce się dobrze sprze­dać. Ale instynkt pod­po­wiada jej, że coś z nim jest nie tak. Jego kłam­stwa nie są bli­sko prawdy. Wra­cają z par­kietu. Tym razem to on chce iść po drinki. Do tej pory się nie wyry­wał. Pyta, co chce do picia.
– To samo co ty – mówi Klara.
Wraca, ale w jego gestach jest coś nie­na­tu­ral­nego. Szybko wysuwa rękę z ener­ge­ty­kiem. Pod­tyka jej szklankę pod nos. Klara się domy­śla.
Co za dupek! W pierw­szym odru­chu chce wyjść. Ale jest za bar­dzo roz­sier­dzona. Na sio­strę, na ojca, na tego wypach­nio­nego Fah­ren­he­item dupka.
Mia­łam ochotę na seks – wścieka się w myślach. – Nie na gwałt.
On dużo gada. Jest pode­ner­wo­wany. Kom­bi­nuje, żeby wresz­cie wypiła. Udaje, że chce zwy­mio­to­wać. On bie­gnie po kosz. Klara wylewa ener­ge­tyk na gruby dywan obok krze­sła. Myśli, że wypiła, robi się spo­koj­niej­szy. Już nie jest dla niej taki miły. Klara pochyla się i odgrywa omdle­nie.
– Wypro­wadź mnie na zewnątrz – beł­ko­cze.
Stają w bra­mie. On chce ją cało­wać. Ona ucieka z ustami. Przy­gląda się jej uważ­nie.
Spraw­dza, czy pigułka już działa – ana­li­zuje Klara.
Szybko wsuwa rękę w jego spodnie. Czuje, że on ma na nią ochotę. Jest mocno pod­nie­cony. Mru­czy z zado­wo­le­nia. Nagle zaczyna sko­wy­czeć. To dla­tego, że Klara ści­ska jego jądra i jed­no­cze­śnie mocno szar­pie w dół. Pra­wie odrywa mu jaja od gwał­tow­nie zwiot­cza­łego fiuta. Facet pada, moczy się i jed­no­cze­śnie wymio­tuje. Zwija się. Jęczy. Klara wyj­muje jego prawo jazdy. Gnój jest z Wej­he­rowa. Pochyla się nad nim. Pod­nosi jego głowę i mówi mu pro­sto w oczy. Tak wyraź­nie i zimno, żeby zapa­mię­tał na całe życie.
– Jeśli jakaś dziew­czyna w oko­licy poskarży się, że podano jej pigułkę gwałtu, to przyjdę po cie­bie znowu. Nie będę spraw­dzać. Po pro­stu przy­jadę. I nie będę tak deli­katna jak dziś – mówi.
Wraca do klubu i patrzy bar­ma­nowi w oczy. Jest zmie­szany, a ona wie dla­czego. Zdej­muje ze ściany elek­tro­niczną ramkę na foto­gra­fię i chowa do torebki. Bar­man udaje, że nie widzi.
Czas wra­cać do sio­stry.

Moskwa, 14 maja 2013, wto­rek
Amba­sada Rzecz­po­spo­li­tej Pol­skiej, ulica Kli­masz­kina 4
Kreml

Pie­szo z pol­skiej amba­sady na Kreml można się było dostać w pół godziny. No, powiedzmy, w trzy kwa­dranse. Autem zda­rzało mu się jechać nawet dwie godziny. Naj­go­rzej bywało, gdy droga pro­wa­dziła przez Sado­woje kolco, słynną wewnętrzną obwod­nicę mia­sta. Ulica w naj­węż­szym miej­scu miała sześć pasów ruchu w obie strony, a w naj­szer­szym – osiem­na­ście! I wszyst­kie zablo­ko­wane trą­bią­cymi autami. Tym razem jed­nak jego służ­bowy mer­ce­des miał poli­cyjną asy­stę, więc zamiast wście­kło­ści towa­rzy­szyły mu wyłącz­nie zazdro­sne spoj­rze­nia innych kie­row­ców. Jechał przez Sado­woje kolco pasem dla dygni­ta­rzy i nikt nie miał prawa zagro­dzić mu drogi. Zza przy­ciem­nio­nych szyb patrzył na Rosjan, z któ­rych w godzi­nach szczytu wynu­rzał się spod moskiew­skiego lukru głę­boko skry­wany dziki, azja­tycki pier­wia­stek.
Mer­ce­des z biało-czer­wo­nym pro­por­cem zna­lazł się w końcu na placu Czer­wo­nym. Koła zabęb­niły po bruku. Andrzej Wirth po raz pierw­szy przy­by­wał na Kreml jako przy­szły pol­ski amba­sa­dor. Na kola­nach trzy­mał listy uwie­rzy­tel­nia­jące, które za godzinę miał wrę­czyć pre­zy­den­towi Fede­ra­cji Rosyj­skiej. Limu­zyna z pełną pręd­ko­ścią wje­chała za wiśniowy mur przez bramę Spas­ską. Amba­sa­dora zawsze zasta­na­wiało, jak oni to robią, że wrota w basz­cie otwie­rają się w ostat­niej chwili, a auto ni­gdy nie zwal­nia.
Zapar­ko­wali w rzę­dzie innych limu­zyn z cho­rą­giew­kami na maskach, kie­rowca z amba­sady odwró­cił się i rzu­cił przez ramię: „Powo­dze­nia, panie amba­sa­do­rze”. Cere­mo­nia miała się odbyć w sali Alek­san­drow­skiej Wiel­kiego Pałacu Krem­low­skiego. Tej samej, w któ­rej caro­wie Rosji przyj­mo­wali przy­by­wa­ją­cych na ich dwór zagra­nicz­nych dyplo­ma­tów. Oprócz nowego amba­sa­dora Pol­ski listy uwie­rzy­tel­nia­jące mieli przed­sta­wić dyplo­maci z czter­na­stu kra­jów, w tym z USA i Tur­cji.
Wirth wszedł po scho­dach i po krót­kim spa­ce­rze spo­tkał się w sali recep­cyj­nej ze swo­imi kole­gami. Mieli czas na nie­zo­bo­wią­zu­jące roz­mowy, bo gospo­darz lubił się spóź­niać. W pew­nym momen­cie amba­sa­dor zwró­cił uwagę na zbli­ża­ją­cego się do nich męż­czy­znę. Znał skądś jego twarz.
– Witam ser­decz­nie, Andrieju Sta­ni­sła­wo­wi­czu – męż­czy­zna mówił po pol­sku z sil­nym rosyj­skim akcen­tem. Podał mu dłoń. Sta­nął tak, że wła­ści­wie odse­pa­ro­wał go od reszty grupy. – Spo­tka­li­śmy się po 10 kwiet­nia. Michaił Bori­so­wicz Mura­wiow, zastępca naczel­nika Wydziału III Depar­ta­mentu Euro­pej­skiego. Cały czas zbiera pan pił­kar­skie sza­liki? – zapy­tał z uśmie­chem.
– A pan co zbiera? – odparł pyta­niem na pyta­nie Wirth.
Nawet się nie zdzi­wił, że jego roz­mówca wie o nim tak dużo. Także to, że amba­sa­dor kolek­cjo­nuje pił­kar­skie gadżety. Zawsze podzi­wiał jakość rosyj­skiej dyplo­ma­cji. Choć ten tutaj był pew­nie z ich­niej raza­wiedki.
– Co zbie­ram? Jak my wszy­scy tutaj. Wizy­tówki, przy­sługi, infor­ma­cje. – Rosja­nin nie odpusz­czał, widać było, że do cze­goś zmie­rza. – No i dzielę się nimi…
– A jakie są naj­now­sze?
– Że Wła­di­mir Wła­di­mirowicz pamięta roz­mowę na sopoc­kim molo i jego pro­po­zy­cja dla waszego pre­miera jest cały czas aktu­alna. – Rosja­nin spo­waż­niał.
– Wiele ich wtedy było. – Wirth był już zupeł­nie zasko­czony.
– To prawda – Rosja­nin popa­trzył Wir­thowi w oczy – ale wszyst­kie nasze wspólne inte­resy mogą mieć począ­tek wyłącz­nie nad Dnie­prem, Pry­pe­cią i Peł­twią. My pamię­tamy, że Lwów to pol­skie mia­sto.
Wirth zesztyw­niał. Nie był przy­go­to­wany na to, że w dniu roz­po­czę­cia misji na Kremlu usły­szy de facto pro­po­zy­cję roz­bioru sąsied­niego kraju. Otwo­rzyły się drzwi. Zoba­czył Wła­di­mira Wła­di­mi­ro­wi­cza. Obok niego stał szef rosyj­skiego MSZ. Z krem­low­skiej sali bił blask złota. Rosyj­ski urzęd­nik zro­bił krok i ustą­pił Pola­kowi miej­sca.
– Pro­szę iść. Na pewno się jesz­cze spo­tkamy, drogi Andrieju Sta­ni­sła­wo­wi­czu – powie­dział i lek­kim dotknię­ciem ramie­nia skie­ro­wał Polaka w stronę drzwi.
Wirth zro­bił parę kro­ków, ale nie wytrzy­mał. Odwró­cił się, nachy­lił i prze­cho­dząc na dosko­nały, lite­racki rosyj­ski, wyszep­tał rosyj­skiemu dyplo­ma­cie do ucha:
– Pytał mnie pan o moje hobby. Ja wiem, że pań­ski szef jest nało­go­wym pala­czem, pisze wier­sze, gra na gita­rze, lubi szkocką whi­sky, piłkę nożną i klub Spar­tak Moskwa. Jego hobby to rafting. Zga­dza się?
Zasko­czony Rosja­nin twier­dząco poki­wał głową.
– Więc jeśli mówi pan o pol­skim Lwo­wie, to od swo­jego szefa powi­nien pan wie­dzieć, że nie warto wra­cać do rzeki, którą się już prze­pły­nęło. Nawet jeśli była naj­pięk­niej­sza.
Odwró­cił się na pię­cie. Po kolej­nych pię­ciu minu­tach roz­po­częła się cere­mo­nia. Amba­sa­do­ro­wie po kolei pod­cho­dzili na śro­dek sali.
Wirth dys­kret­nie spoj­rzał na zega­rek. Po powro­cie z Kremla zamie­rzał poje­chać na Cmen­tarz Doń­ski. Chciał tam zło­żyć wią­zanki na gro­bach Leopolda Oku­lic­kiego i Sta­ni­sława Jasiu­kie­wi­cza, przy­wód­ców Pol­ski pod­ziem­nej zamor­do­wa­nych z roz­kazu Sta­lina. Ale zmie­nił zda­nie. Naj­pierw trzeba wysłać szy­fro­gram do War­szawy. Spi­ker wyczy­tał jego nazwi­sko.
To będzie cie­kawa misja – myślał, poda­jąc rękę pre­zy­den­towi Rosji.

Gru­zja, 6 maja 2013, ponie­dzia­łek
Góry Kodor­skie, na zachód od rzeki Nen­skra

Noc spę­dzili w górach. Ich oddział kolejny dzień krą­żył wzdłuż gra­nicy z Abcha­zją. Kiedy wstał świt, Rapacki musiał dłuż­szą chwilę przy­zwy­cza­jać oczy do wypeł­nia­ją­cego las świa­tła. Bar­dzo bał się, że znów straci wzrok. Na szczę­ście dzi­siaj wszystko było w porządku.
Nowo­cze­sna radio­sta­cja Har­risa AN/PRC-152, którą przy­wieźli ze sobą żoł­nie­rze OBWE, szczek­nęła krót­kim komu­ni­ka­tem.
– Szes­nastka, tu „Ana­nuri Jeden”, odbiór! – Polak podał Gru­zi­nowi ter­mi­nal, ten wdu­sił przy­cisk i zaczął mówić:
– „Ana­nuri Jeden”, szes­nastka, zgła­szam się.
– Szes­nastka, macie kon­takt. Dwa­na­ście kilo­me­trów od was. Około dzie­się­ciu osób. Prze­sy­łam dane tak­tyczne. Za pół godziny będzie­cie mieli nad sobą „Oko”. Potwierdź – usły­szał.
– Potwier­dzam, bez odbioru. – „Cza­cza” wdu­sił przy­cisk „Off” i odrzu­cił Pola­kowi ter­mi­nal.
Po minach pozo­sta­łych gru­ziń­skich żoł­nie­rzy Robert i Ihor Kozak zorien­to­wali się, co jest grane. Rapacki odru­chowo popra­wił „Haczkę”.
– Pokaż ter­mi­nal – powie­dział.
Gru­zin tak ścią­gnął konia, żeby obaj mogli spoj­rzeć na wyświe­tlacz.
– Jeśli idą przez prze­łęcz, to tutaj jest dobre miej­sce. – „Cza­cza” poka­zał na elek­tro­nicz­nej mapie punkt obok gór­skiego stru­mie­nia. – A co to jest?
Gru­zin chwilę się zasta­na­wiał.
– Stara cer­kiew przy źró­dle.
„Cza­cza” zesko­czył z konia i zaczął popra­wiać popręgi przed dal­szą drogą.
– Muszą tam przyjść, bo to jedyne miej­sce w oko­licy, gdzie jest woda. – Jesz­cze raz wska­zał ekran. – I można się tam dostać wyłącz­nie od tej strony. Musimy się spie­szyć.
Ruszyli w kie­runku źró­dła. Do cer­kwi został jesz­cze z kilo­metr. Wje­chali mię­dzy ruiny gór­skiej wsi. Wzdłuż kamien­nej ście­żyny cią­gnęły się płoty opusz­czo­nych chat. Na nie­któ­rych widać było ślady po kulach. Nagle Polak osa­dził konia.
Na ławeczce przed domem, w kom­plet­nym bez­ru­chu, jak zasty­gły w kamień, sie­dział sta­rzec. Rapacki był tak zasko­czony, że odru­chowo mu się ukło­nił. Kom­plet­nie pusta osada i pomarsz­czony dybuk. Wro­śnięty w ławkę jak drzewo.
– Cie­kawe, dla­czego zostają. – Rapacki usły­szał za sobą głos Ihora. Odwró­cił się zdzi­wiony.
– No tak jak ten. – Ihor poka­zał na samot­nego starca sie­dzą­cego przed domem. – W pustej wsi, bez nikogo…
Robert przy­po­mniał sobie histo­rię, którą usły­szał od leka­rza w sto­łecz­nym pogo­to­wiu. GROM-owcy mają tam dyżury. Po to, żeby przy­zwy­czaić się do ran, krwi i widoku śmierci.
– W połu­dnio­wej Euro­pie zara­żo­nych trą­dem zsy­łano na Spi­na­longę, wyspę u wybrzeży Krety – mówił bar­dziej do starca niż do kolegi. – Bli­scy mogli ich odwie­dzać. Pocie­szyć. Ale jeśli nie zdą­żyli odpły­nąć do zmierz­chu, zosta­wali tam na zawsze. Kiedy ten prze­pis w końcu znie­siono, to ci ludzie i tak nie wyje­chali. Tak to jest, Ihor. Przy­sia­dasz, zapusz­czasz korze­nie, zosta­jesz…
– Może dla­tego tak nas nosi po świe­cie. – Sier­żant cały czas czuj­nie roz­glą­dał się po oko­licy.
– Konie zosta­wimy w lesie, tam za wzgó­rzem jest pie­czara – prze­rwał im roz­mowę mil­czący do tej pory lejt­nant Czaw­cza­wa­dze. – Musimy zejść z trasy. Póź­niej czeka nas spa­ce­rek. Pięć kilo­me­trów w gru­ziń­skich górach to nie jest to samo, co prze­chadzka aleją Szota Rusta­we­lego w Tbi­lisi.
Kiedy pode­szli pod zmur­szałe drzwi cer­kwi, Rapacki musiał wyrów­nać oddech. Jeden z Gru­zi­nów uchy­lił wie­rzeje, pozo­stali zabez­pie­czyli teren. W środku pano­wał przy­jemny pół­mrok. Świet­nie, oczy mi tro­chę odpoczną. Polak rozej­rzał się po wnę­trzu cer­kwi. Obdra­pane ściany nie były w sta­nie ode­brać budowli piękna.
– Podobne są u was… – Rapacki bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał.
– Nasze na Huculsz­czyź­nie mają kopuły takie bar­dziej bom­bia­ste, jak cebule, a te jakieś takie prost­sze. Ale ładne. – Kozak gadał i jed­no­cze­śnie mon­to­wał radio­sta­cję. – A ikony, żebyś ty widział, jakie u nas piękne. Musisz kie­dyś przy­je­chać na Ukra­inę…
Włą­czył moni­tor i podał porucz­ni­kowi ter­mi­nal.
– Zoba­czymy, co poka­zuje nasze oczko. – Zaj­rzał mu przez ramię. – Tutaj są!!! Jakieś pół godziny. Idą pro­sto na nas.
Na moni­to­rze widać było sze­ściu pie­chu­rów mozol­nie wspi­na­ją­cych się gór­ską drogą w ich stronę. Kozak nie widział, żeby nie­śli jakiś ciężki sprzęt. Dron Her­mes 450, który Gru­zini kupili od Izra­ela, krą­żył na wyso­ko­ści pię­ciu tysięcy metrów, dając dosko­na­łej jako­ści obraz wąwozu. Widok z kamery prze­ka­zy­wany był do sta­no­wi­ska kon­tro­l­nego w odda­lo­nej o ponad sto kilo­me­trów bazie w Poti, a stam­tąd w cza­sie rze­czy­wi­stym wędro­wał za pośred­nic­twem radio­sta­cji Har­risa na ich ekran.
Pochy­leni nad moni­to­rem zoba­czyli, jak elek­tro­niczne zjawy wcho­dzą do leśnej zagrody. Tej samej, którą mijali w dro­dze do cer­kwi. Tro­chę to trwało, ale w końcu wyszli. Kozak nie wie­dział, co z niej wyno­szą. Dałby sobie uciąć rękę, że wiel­kie pudło tasz­czone przez jed­nego z nich to tele­wi­zor. Nale­żał pew­nie do sta­ruszka, któ­rego widzieli przed domem.
Porucz­nik poka­zał obraz z drona Gru­zi­nowi, chwilę coś szep­tali, porów­nu­jąc sytu­ację z papie­rową mapą, w końcu lejt­nant wybiegł do swo­ich. Polak i Ukra­iniec zostali w cer­kwi sami.
– Cza­cza mówi, że to pew­nie nie żoł­nie­rze, tylko rosyj­scy sza­brow­nicy. – Rapacki oparł się o zimną ścianę cer­kwi i wytarł koń­cem ara­fatki czoło. – Miej­scowe szu­mo­winy, nie­wy­szko­leni, ale lubią się­gać po broń.
Kozak ski­nął głową. Dostali zakaz anga­żo­wa­nia się w akcje.
– Macie być wyłącz­nie ob-ser-wa-to-ra-mi – sły­szeli kilka razy dzien­nie pod­czas odpraw przed wyjaz­dem.
W cer­kwi zapa­dła nie­zręczna cisza.
Na ekra­nie tabletu zoba­czyli, jak sza­brow­nicy biją miesz­kańca zagrody. Sta­ru­szek leżał na ziemi, a jego dom zaczął pło­nąć. Spoj­rzeli na sie­bie. Pra­wie jed­no­cze­śnie prze­ła­do­wali broń i ruszyli w stronę drzwi. W tym momen­cie ter­mi­nal radio­sta­cji zaćwier­kał ponow­nie. Tym razem w alar­mo­wym try­bie.
Rapacki spoj­rzał na wia­do­mość tek­stową, która przy­szła z dowódz­twa.
– O kurwa!
Miał natych­miast wra­cać do War­szawy.

War­szawa, 6 maja 2013, ponie­dzia­łek
Rem­ber­tów, Aka­de­mia Obrony Naro­do­wej, miesz­ka­nie Szy­mań­skich

Dokład­nie w tym samym momen­cie kapi­tan Klara Klin­ger poka­zy­wała legi­ty­ma­cję przy wej­ściu do rem­ber­tow­skiej Aka­de­mii Obrony Naro­do­wej, zwa­nej w skró­cie AON. Woj­skowy Insty­tut Che­mii i Radio­me­trii znaj­do­wał się na tere­nie kom­pleksu mię­dzy przy­chod­nią lekar­ską AON a blo­kiem 25. Klin­ger umó­wiła się z ofi­ce­rem obiek­to­wym insty­tutu w willi dyżur­nego AON. Była zła na sie­bie, bo teraz cze­kał ją spa­cer po roz­le­głym tere­nie uczelni. Już po chwili czuła, że koszula lepi jej się do mun­duru.
Cho­rąży Nowacki sie­dział w małym pokoju i cze­kał na nią od dobrego kwa­dransa. Widać było, że jest zde­ner­wo­wany. W pokoju nie było kli­ma­ty­za­cji, więc pocił się inten­syw­nie, co jesz­cze bar­dziej potę­go­wało jego roz­draż­nie­nie. Pierw­szy zaczął roz­mowę.
– Dla­czego wywiad inte­re­suje się face­tem, który umarł na raka?
– Jak powiem, że szu­kamy leku na raka, to pan uwie­rzy?
– Jeśli cho­dzi o was, to wszystko moż­liwe!
– No to czas uwie­rzyć, bo łatwiej będzie gadać. A teraz niech mi pan cho­rąży opo­wie wszystko o tym Szy­mań­skim. Ale tak solid­nie, żebym za chwilę wie­działa, skąd mu nogi rosły.
Po godzi­nie wyszła z insty­tutu z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, że wie dokład­nie tyle samo, ile wyczy­tała z akt.
Zro­biła jakieś zakupy i poje­chała na pobli­skie osie­dle przy Admi­ral­skiej w Rem­ber­to­wie. Bloki były zadbane, z ład­nymi przy­ciem­nia­nymi wia­tro­ła­pami u wejść. W niczym nie przy­po­mi­nały kla­sycz­nych woj­sko­wych budyn­ków, które pamię­tała z dzie­ciń­stwa. Prze­szła kil­ka­set metrów, skrę­ciła w klatkę scho­dową i po chwili zapu­kała do drzwi. Nie musiała cze­kać.
Po sekun­dzie na progu stała Maria Szy­mań­ska.
– Dzień dobry. – Klara poka­zała pod­ro­bione doku­menty.
Szy­mań­ska bez słowa wpu­ściła ją do środka. Było widać, że cze­kała.
– Jestem z kadr insty­tutu, to ja do pani dzwo­ni­łam.
Kobieta miała zapuch­nięte oczy. W domu pano­wał pół­mrok.
– Pro­szę wyba­czyć, strasz­nie razi mnie świa­tło.
Szy­mań­ska zapro­wa­dziła ją do pokoju. Miesz­ka­nie było nie­wiel­kie. Na meblo­ściance w salo­nie stało duże ślubne zdję­cie. Nie było żad­nych foto­gra­fii dzieci i Klara przy­po­mniała sobie, że w aktach oso­bo­wych dok­tora nie zna­la­zła infor­ma­cji o tym, by Szy­mań­scy je mieli.
Kobieta usia­dła, ale zaraz zerwała się z krze­sła i wygła­dziła ser­wetę.
– Może her­baty albo coś do picia?
Klara pokrę­ciła głową. Wyjęła z torebki nie­bie­ską aktówkę. Zale­żało jej, żeby w tej pierw­szej fazie roz­mowy wszystko wyglą­dało bar­dzo for­mal­nie.
– Ja sobie coś przy­niosę.
Po chwili Szy­mań­ska posta­wiła na bla­cie szklankę i nalała do niej zim­nej nałę­czo­wianki. Klara jesz­cze raz rozej­rzała się po pokoju. Mnó­stwo tanich bibe­lo­tów, tro­chę ksią­żek w twar­dych opra­wach, na stole uschnięte kwiaty, kurz na sto­ją­cej obok stołu komódce. Było widać, że ktoś nie­dawno prze­stał dbać o ten dom.
– Tak jak mówi­łam przez tele­fon – zaczęła Klara – jest jedna ważna kwe­stia do roz­wią­za­nia. Z obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów wynika, że żoł­nierz otrzy­muje kwa­terę na czas peł­nie­nia służby, a po jej zakoń­cze­niu może wyku­pić lokal za sie­dem pro­cent war­to­ści lub otrzy­mać tak zwaną odprawę miesz­ka­niową, czyli co naj­mniej sto tysięcy zło­tych.
Szy­mań­skiej zaczęły trząść się ręce. Klara nie­na­wi­dziła się za to, co robiła, ale kon­ty­nu­owała. – Osoby zamiesz­ku­jące wspól­nie z żoł­nie­rzem służby sta­łej, który zmarł po naby­ciu prawa do eme­ry­tury woj­sko­wej lub któ­rego śmierć pozo­staje w związku ze służbą woj­skową, są zobo­wią­zane prze­ka­zać lokal do dys­po­zy­cji Agen­cji – zawie­siła głos.
Szy­mań­ska nie odry­wała od niej wzroku, była bli­ska łez. Klara uznała, że już wystar­czy. Teraz może zacząć.
– Oczy­wi­ście nie odwo­łamy się do tego prze­pisu.
Szy­mań­ska głę­boko ode­tchnęła i zaczęła pła­kać.
– Pro­szę się uspo­koić. – Klara poło­żyła jej rękę na ramie­niu i przy­su­nęła krze­sło. – W prze­pi­sach o zakwa­te­ro­wa­niu Sił Zbroj­nych jest arty­kuł 23. Wyko­rzy­stamy go, a ja pani pomogę, wystar­czy napi­sać poda­nie.
Klara objęła Szy­mań­ską i podała jej wody.
– To był dobry czło­wiek. Wszy­scy go w insty­tu­cie cenili.
Te słowa spo­wo­do­wały, że Szy­mań­ska zaczęła mówić, a potok słów nie mógł się zatrzy­mać.
Po godzi­nie Klara wie­działa pra­wie wszystko o zmar­łym che­miku, ale wciąż nic o przy­czy­nach jego śmierci.

War­szawa, 14 stycz­nia 2013, ponie­dzia­łek
Wila­nów, ul. Sar­macka 14

Wszy­scy zna­jomi i sąsie­dzi wie­dzieli, że Jaro­sław Roz­bicki nikogo nie kocha. Ale to nie była cała prawda. Kochał swoje pie­nią­dze i swoje auto. No i bar­dzo kochał sie­bie. Teraz sie­dział za kie­row­nicą mer­ce­desa i patrzył bez­re­flek­syj­nie w szcze­linę w sza­rej ścia­nie garażu na war­szaw­skim Wila­no­wie. Strze­żone osie­dle, dwu­po­zio­mowy apar­ta­ment z prze­stron­nym tara­sem na dachu, wyku­pione miej­sce na par­kingu i solidne auto w garażu. Powody do zazdro­ści dla chło­pa­ków czoł­ga­ją­cych się na szczyty kariery i powoli zamie­nia­ją­cych sło­iki od mamusi na kre­ski od dealera.
Sza­no­wany adwo­kat.
Jaro­sław Roz­bicki.
Rosyj­ski szpieg.

Godz. 16:27

W tym samym cza­sie od strony Gdań­ska do pol­skiej sto­licy zbli­żał się nie­bie­ski ford. Za jego kie­row­nicą sie­dział męż­czy­zna, który naj­pierw jako miesz­ka­niec Kali­nin­gradu prze­je­chał gra­nicę w Mamo­no­wie, a potem – po postoju w oko­li­cach Bra­niewa – już jako Algir­das Sau­dar­gas i w samo­cho­dzie na litew­skich nume­rach ruszył w kie­runku War­szawy.
Za Miłom­ły­nem zje­chał z głów­nej trasy i ruszył wąską ulicą Leśną w kie­runku zakrętu obok jeziora. Po kil­ku­set metrach zatrzy­mał się na pobo­czu. Wysiadł i szybko się­gnął za meta­lową barierkę ogra­dza­jącą łuk szosy. Zerwał sze­ro­kie pla­stry i wyjął scho­wany za meta­lową listwą paku­nek. Wszystko szło gładko. Jakiś nie­znany mu razwied­czik dobrze wyko­nał swoje zada­nie.
Jacy u nas ludzie! Gwoź­dzie z nich robić – pomy­ślał męż­czy­zna, który nie był Algir­da­sem Sau­dar­ga­sem. Po dwóch godzi­nach jego ford minął Nowy Dwór Mazo­wiecki.

Godz. 16:29

W War­sza­wie Roz­bicki ode­rwał wzrok od strużki brud­nej wody spły­wa­ją­cej z rur i uważ­nie popa­trzył na cyfer­blat swo­jego bre­itlinga navi­ti­mera.
W praw­ni­czej robo­cie wize­ru­nek się liczył – Roz­bicki wiele razy doświad­czył tego, że dobry zega­rek bywa waż­niej­szy niż naj­lep­sze auto. W końcu na spo­tka­nie z klien­tem do Belve­dere samo­chodu nie da się wcią­gnąć. A wart ponad osiem­dzie­siąt tysięcy zło­tych bre­itling zawsze robił wra­że­nie.
Cyk, cyk, cyk… Deli­katny odgłos pracy zegarka zaczął w jego uszach zani­kać. Cyk, cyk, cyk… To już teraz!
Zapa­lił sil­nik. Na wyświe­tla­czu ożyły nie­bie­skie wskaź­niki. Mer­ce­des klasy C deli­kat­nie szarp­nął na pod­jeź­dzie, sil­nik mruk­nął, kiedy Roz­bicki dodał gazu, ale nie było już odwrotu. Czuł, że pocą mu się dło­nie.

Godz. 16:52

Ofi­cer, o któ­rym myślał Roz­bicki, zbli­żał się do Czo­snowa. Pro­wa­dził tak, żeby nie zła­pał go żaden radar. Płyn­nie, bez­piecz­nie i prze­pi­sowo. Kil­ka­set metrów za nim, zacho­wu­jąc solidny odstęp, jechało ubez­pie­cze­nie. Szary tir z reklamą kali­nin­gradz­kiej firmy Gur­jewsk Mebel Torg na boku. Jego kie­rowca miał tylko jeden roz­kaz: zabrać paku­nek, gdyby ofi­cer roz­bił się w dro­dze do War­szawy. Bez względu na oko­licz­no­ści.
Zwy­kła kon­trola dro­gowa nie była dla niego zagro­że­niem. Gdyby go zatrzy­mano i spraw­dzono, oka­za­łoby się, że Algir­das Sau­dar­gas rze­czy­wi­ście ist­nieje. Rze­czy­wi­ście ma nie­bie­skiego forda i rze­czy­wi­ście prze­kro­czył dzi­siaj rano pol­ską gra­nicę. Udo­wod­nie­nie, że już w Pol­sce doszło do cudow­nego sklo­no­wa­nia Litwina, byłoby nie­zwy­kle trudne, choć oczy­wi­ście moż­liwe. Jeden Algir­das Sau­dar­gas spę­dzał czas w Aqu­aparku Tro­pi­cana pod Elblą­giem. Szczę­śliwy, że wygrał w pro­mo­cji dar­mowe waka­cje w Pol­sce. Choć nawet nie wysłał kuponu. Ale kto by zada­wał pyta­nia, kiedy fun­dują ci dar­mowe waka­cje. Zaś drugi Algir­das Sau­dar­gas mknął wła­śnie do War­szawy. Był coraz bli­żej celu.

Godz. 17:07

Po pięt­na­stu minu­tach Roz­bicki zatrzy­mał się w korku na Mary­monc­kiej. Ulica była zapchana w obu kie­run­kach. Dla Roz­bickiego korek nie ozna­czał prze­szkody; prze­ciw­nie – sta­no­wił część planu. Zoba­czył nad­jeż­dża­jące auto, któ­rego markę i kolor okre­ślił w wia­do­mo­ści wysła­nej do Moskwy.
Sys­tem komu­ni­ka­cji z cen­tralą opa­no­wał bły­ska­wicz­nie.
Kiedy chciał prze­ka­zać mel­du­nek do Akwa­rium, logo­wał się na forum miło­śni­ków nie­miec­kich samo­cho­dów. Do dys­ku­sji na forum wrzu­cał pod swoim postem zdję­cie jakie­goś auta. Foto­gra­fia była obro­biona wyra­fi­no­wa­nym pro­gra­mem, który pozwa­lał ukry­wać wia­do­mo­ści.
Wyko­rzy­sty­wał do tego naj­mniej zna­czący bit – znaj­du­jący się w sło­wie cyfro­wym na miej­scu naj­bar­dziej wysu­nię­tym w prawo, przed­sta­wia­jący naj­mniejszą war­tość licz­bową. Na przy­kład 10010101. Wyko­rzy­stu­jąc ten bit, nie­znacz­nie zmie­niał obraz zdję­cia. Tech­nicy w Akwa­rium mieli taki sam pro­gram i taki sam klucz, więc gdy na forum poja­wiał się wrzu­cony przez Roz­bic­kiego post z nic­kiem „Gan­dalf 117”, mogli odczy­tać ze zdję­cia wia­do­mość o miej­scu i godzi­nie spo­tka­nia. Tak było i teraz.

Godz. 17:08

Na Mary­monc­kiej korek się nie zmniej­szał. Dokład­nie w tym samym momen­cie obaj usły­szeli pisk opon. Czas zaczął zwal­niać. Roz­bicki i Rosja­nin wyobra­żali sobie ten moment. Odrzu­cali go, usu­wali z myśli, ale powra­cał. Cza­sami jako kosz­mar senny, cza­sami jako moment pijac­kiej jasno­ści umy­słu. Ciosy, wykrę­cone ręce, wrza­ski. Potem wizyta na Rako­wiec­kiej. Prze­słu­cha­nie w kontr­wy­wia­dzie. Ale nie tym razem. To po pro­stu karetka pogo­to­wia ostro skrę­ciła na pod­jazd Szpi­tala Bie­lań­skiego.

Godz. 17:08:27

Roz­bicki wytarł spo­cone dło­nie o spodnie. Zoba­czył swo­jego ofi­cera pro­wa­dzą­cego. Urzą­dze­nie w aucie Polaka prze­słało w sekundę zaszy­fro­waną wia­do­mość i ode­brało odpo­wiedź. Stało się. Ich sekretny spo­sób wymiany infor­ma­cji zadzia­łał. Jak mu powie­dział jego przy­ja­ciel, był to sys­tem opra­co­wany tylko dla niego. Naj­lep­szy na świe­cie, nie do zła­ma­nia.
Duch. Przez chwilę stali w korku, patrząc sobie w oczy. Roz­bicki ode­tchnął – czas i tym razem był po jego stro­nie.

Gru­zja, 22 maja 2013, środa
Port Poti, misja OBWE

Rapacki czuł nie­po­kój, ale i eks­cy­ta­cję. W Gru­zji było mu dobrze. Demony prze­szło­ści coraz rza­dziej powra­cały. Pogra­ni­cze abcha­skie oka­zało się inne od suro­wych i mono­chro­ma­tycz­nych gór Afganu. Ośnie­żone stoki Gór Kodor­skich nawet zimą nie były tak nie­przy­stępne. Przy­po­mi­nały bar­dziej Tatry niż kamie­ni­ste szczyty Hin­du­ku­szu. Miały jesz­cze jedną zaletę. Z ich skal­nych żle­bów nikt do niego nie strze­lał. W lasach nie było pod­ziem­nych kry­jó­wek wroga, a w wio­skach, które prze­mie­rzali w ramach misji poko­jo­wej, nie musieli oglą­dać się za sie­bie. Kuch­nia oka­zała się swoj­ska, towa­rzy­stwo przed­nie, a wino, choć cięż­kawe, w pełni legalne.
Z tego gru­ziń­skiego letargu wyrwał Rapac­kiego nagły roz­kaz powrotu do kraju. Tryb natych­mia­stowy zwia­sto­wać mógł dwie rze­czy. Kło­poty, choć tych się raczej Rapacki nie spo­dzie­wał, lub nowe zada­nie. I to było praw­dzi­wym powo­dem eks­cy­ta­cji.
Się­gnął po tele­fon, który leżał obok na bal­ko­no­wym sto­liku do kawy. Wybrał numer na zie­lo­nej liście What­sAppa i cze­ka­jąc na połą­cze­nie, spo­glą­dał na maja­czące w oddali, mię­dzy kwa­dra­to­wymi kloc­kami skrom­nych gru­ziń­skich domów, por­towe żura­wie ter­mi­nalu cargo.
Lena ode­brała po czwar­tym sygnale.
– Cześć, kocha­nie, mam dwie wia­do­mo­ści, dobrą i złą. Którą chcesz usły­szeć naj­pierw? – wystrze­lił Rapacki już na samym wstę­pie.
– Ostat­nim razem, gdy bawi­łeś się w tę durną łami­główkę, byłeś w szpi­talu w Kabulu. Co się dzieje? – W gło­sie Leny przez roz­draż­nie­nie prze­bi­jał się lekki nie­po­kój.
– Wszystko ze mną okej i to jest ta dobra wia­do­mość. Wra­cam do domu, i to szybko, więc scho­waj swo­jego kochanka do szafy, i to jest ta zła wia­do­mość – zażar­to­wał Rapacki.
Ale w gło­sie żony nie czuło się rado­ści.
– Jak to wra­casz? – zapy­tała wyraź­nie zakło­po­tana. – Naroz­ra­bia­łeś coś? Zresztą i tak mi nie powiesz. Mam tylko nadzieję, że ci zapłacą. Bo u nas trwa remont. Kiedy będziesz? – powie­działa oschle, ale po chwili się zre­flek­to­wała i dodała cie­plej­szym gło­sem: – Dziew­czynki się ucie­szą. Każ­dego dnia po prze­bu­dze­niu pytają, kiedy wró­cisz. Mary­sia grozi, że jeśli znowu gdzieś cię wyślą, zadzwoni do two­jego dowódcy i wyda mu roz­kaz odwo­ła­nia taty do domu.
– Kochana, będzie z niej dobry ofi­cer. – Rapac­kiego roz­pie­rała duma na myśl o rezo­lut­nej pierw­szo­kla­si­stce.
– Nawet o tym nie myśl. – W gło­sie Leny znów powró­ciły twarde tony. – Będzie, kim zapra­gnie być, ale nie chcę, żeby ktoś wiecz­nie cze­kał na nią, tak jak ja na cie­bie.
Robert nie raz już sły­szał ten ton wyrzutu w gło­sie żony. Od lat narze­kała, że wiecz­nie go nie ma, a każdy tele­fon, gdy jest na misji, kosz­tuje ją zawał, a przy­naj­mniej kolejny pukiel siwych wło­sów. Dla­tego zawsze to on pła­cił za fry­zjera Leny. W ramach małej rekom­pen­saty za stres zwią­zany z jego wyjaz­dami. Taka to była świecka tra­dy­cja w domu Rapac­kich.

 
Wesprzyj nas