Druga odsłona serii „Odmieńcy z West Emerald”, która zawładnie waszą wyobraźnią i rozpali wasze zmysły do czerwoności.


„Ja jestem obowiązkową córką burmistrza, na której spoczywa duża odpowiedzialność. Micah szydzi z tego, kim się stałam, a ja nie mogę pozwolić sobie na chwilę słabości. Gdy pewnej nocy przybywa mi na ratunek, jestem zmuszona mu zaufać. To noc, kiedy tracę czujność. To noc, kiedy poznaję go naprawdę. W tamtej chwili zrozumiałam, co znaczy pożądać mężczyznę będącego przeciwieństwem bezpiecznej przyszłości, której – jak mi się wydawało – pragnęłam”.

Nienawiść zmieniła się w uczucie, nad którym nie była w stanie zapanować.

„Micah Lyonne to najgorszy człowiek, jakiego znam. Kiedy byliśmy dziećmi, nasi wpływowi rodzice nieustannie zmuszali nas do utrzymywania kontaktu. On miał zostać spadkobiercą imperium wartego miliardy. Wybrał jednak inną drogę i odsunął się w cień.
Ja jestem obowiązkową córką burmistrza, na której spoczywa duża odpowiedzialność. Micah szydzi z tego, kim się stałam, a ja nie mogę pozwolić sobie na chwilę słabości.
Gdy pewnej nocy przybywa mi na ratunek, jestem zmuszona mu zaufać. To noc, kiedy tracę czujność. To noc, kiedy poznaję go naprawdę. W tamtej chwili zrozumiałam, co znaczy pożądać mężczyznę będącego przeciwieństwem bezpiecznej przyszłości, której – jak mi się wydawało – pragnęłam.
Nie trzymamy się zasad i choć wszyscy są nam przeciwni, idziemy dalej, ramię w ramię. Dopóki nie przyjdzie nam za to słono zapłacić”.
– fragment powieści „Utracony”

Cora Brent – bestsellerowa autorka współczesnych romansów według rankingów „New York Timesa” i „USA Today”. Całe życie marzyła o tym, żeby zostać pisarką. Urodziła się w miejscu, w którym panował zimny klimat, teraz mieszka na pustyni z mężem, dwójką dzieci i opuncją, którą czule nazwała Spot. Szufladę Cory wypełniają pudła nieukończonych opowiadań – niektóre z nich powstały nawet w jej dzieciństwie w latach 80. XX wieku.

Cora Brent
Utracony
Przekład: Agnieszka Szling
Seria „Odmieńcy z West Emerald”, tom 2
Wydawnictwo Ale! / Agora
Premiera: 15 maja 2024
 
 


PROLOG
TESS

20 lat wcześniej…


 
Kobieta, która na korytarzu szepcze coś do przyjaciółki, nie wie, że się jej przysłuchuję.
Mówi, że to, co spotkało Ethana Lyonne’a, powinno przytrafiać się mieszkańcom miasta, ale nie komuś, kto pochodzi z West Emerald.
Tata powiedział mi tylko, że ojca Micaha zabili źli ludzie i że nie powinnam dziś zadawać żadnych pytań. Chciałabym, by coś takiego nigdy się nie przydarzało, niezależnie od tego, gdzie ktoś mieszka.
Jako jedyna na pogrzebie jestem ubrana na żółto.
Mam w swojej garderobie czarną sukienkę i nawet włożyłam ją dziś rano. Ale po tym, jak podczas śniadania upuściłam na kolana grzankę tą stroną, na której był dżem, tata potrząsnął głową i powiedział, że go rozczarowuję.
Chciałam się schować pod krzesłem.
Kazał mi wstać od stołu i przebrać się w żółtą sukienkę, którą wkładam na Wielkanoc. Powiedział, żebym lepiej uważała i nie poplamiła także jej.
Starałam się. Nie pobrudziłam się.
– Przepraszam. – Niechcący wpadam na kogoś w czarnej spódnicy.
Ten ktoś spogląda teraz na mnie z góry. Uśmiecha się. Znam ją. To jedna z sióstr żony zmarłego.
– Ależ z ciebie mała księżniczka.
Nigdy nie wiem, co odpowiedzieć, kiedy dorośli mówią takie rzeczy. Powtarzam słowa, których kazał mi używać tata:
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
Ale ona już zapomina o moim istnieniu. Pije czerwony płyn ze szklanki wielkości miseczki, odchylając głowę, by brać wielkie łyki.
Nie pytam jej, gdzie jest tata. Sama go znajdę.
Pęknięta klamerka buta uderza mnie w stopę, gdy przedzieram się przez tłum. Posesja Micaha jest ogromna, dużo większa niż mój dom na końcu ulicy.
– Ballerinówna – wzdycha kobiecy głos, kiedy przeciskam się obok kolejnej grupy ludzi. – Córka burmistrza.
– Tak. – Inna kobieta cmoka z niezadowoleniem. – Stuart jest zmuszony wychowywać ją samodzielnie.
– Od śmierci Diany.
Policzki mi płoną. Szybciej przebijam się przez plątaninę nóg i zapach perfum, by uciec od kolejnych słów.
Ludzie zawsze współczuli mojemu ojcu.
Mnie też współczują.
Nie pamiętam mamy. Czasami wydaje mi się, że tak, ale tata mówi, że to niemożliwe, ponieważ byłam mała, kiedy mama zginęła w wypadku na basenie, a dzieci nic nie pamiętają.
Pokój na wprost jest jasny i słoneczny. Nie ma tu tak wielu ludzi i nie muszę się przedzierać, by dojrzeć długi stół, przy którym siedzi pani Matilda. Czasami zazdroszczę Micahowi, ponieważ ma piękną mamę, która prawdopodobnie tuli go wieczorami do snu i przygotowuje mu ulubione przekąski.
Dzisiaj pani Matilda wciąż wygląda pięknie, mimo że to bardzo zły dzień. Ethan Lyonne był jej mężem, a teraz leży na cmentarzu West Emerald. Niedaleko miejsca, w którym pod posągiem płaczącego anioła pochowano moją mamę.
Raz w miesiącu ojciec mnie tam przyprowadza, abym zostawiała kwiaty dla aniołka. W te dni wiem, że później będę miała złe sny. Te sny są zawsze takie same. Najpierw słyszę, jak anioł płacze, a gdy na końcu krzyczy, budzę się i wrzaskiem przywołuję ojca.
Przynajmniej kiedyś tak było.
Ostatnim razem, gdy zrobiłam to w środku nocy, tata stanął w swoich flanelowych spodniach od piżamy na progu mojego ciemnego pokoju. Był wściekły.
– Jesteś już dużą dziewczynką, Tess. Panuj nad sobą albo nigdy niczego nie osiągniesz.
Potem zgasił światło i wrócił do siebie.
Wciąż miewam nocne koszmary. Tyle że już nie wołam taty z płaczem, kiedy nadchodzą.
Tak jak nie płakałam w dniu, w którym potknęłam się na szkolnym parkingu i wylądowałam na kawałku rozbitego szkła. Drobinki wbiły mi się w kolano, było dużo krwi i przybiegli nauczyciele. W szpitalu założyli mi sześć szwów.
Ja jednak nie płakałam.
Nie, zachowałam zimną krew. A tata się nie wściekł. Przyglądał się, jak lekarz zakłada szwy, i powiedział, że powinnam zwracać większą uwagę na takie rzeczy jak potłuczone szkło. Mam taki zamiar.
Pani Matilda płakała na pogrzebie i siostry musiały ją podtrzymywać. Teraz, gdy siedzi przy stole, już nie szlocha. Skinieniem głowy pozdrawia ludzi i daje się cmokać w policzek, gdy podchodzą do niej jeden po drugim. I tak muszę powiedzieć: „Proszę przyjąć wyrazy współczucia”, ale czuję, że najpierw powinnam naprawić but, a nie mogę tego zrobić, dopóki nie znajdę ojca.
Aby dostać się do drzwi, muszę przejść obok kobiety, która siedzi samotnie w kącie pokoju. Nosi okulary przeciwsłoneczne i nigdy jej bez nich nie widziałam. Wszyscy mówią, że ma uszkodzone i okropne oczy. Na imię jej Cecile i jest matką pani Matildy. Nawet jeśli nic nie widzi zza ciemnych szkieł, mogłabym przysiąc, że patrzy prosto na mnie. Ludzie próbują z nią rozmawiać, ale każdemu każe odejść.
W końcu zauważam tatę. Jest na tarasie, rozmawia z wujkiem Joshem i kilkoma innymi mężczyznami. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, gdy przechodzę przez otwarte drzwi.
Ojciec mówi najgłośniej z całego towarzystwa:
– Oczywiście, że nie było otwartej trumny, biorąc pod uwagę okoliczności.
– No bez jaj, facet jest w jebanych kawałkach.
– Ethan cały czas był świadomy, gdy go cięto.
– Nigdy nie znaleziono jego dłoni, biedaczysko.
– Z kim przestajesz, takim się stajesz. Co on, do cholery, kombinował?
Wujek Josh odzywa się po raz pierwszy i wydaje się zły:
– Przestań rozsiewać plotki. Ethan po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
– W niewłaściwym miejscu, w dupę jeża. Jak chuj to była sprawa osobista. Musiał być jakiś powód.
– Dzieciak schował się pod łóżkiem. Wszystko słyszał. Po czymś takim nigdy nie będzie normalny.
Wujek Josh patrzy na buty i wkłada ręce do kieszeni.
– Kurwa.
Ciężko się tego słucha. Gdybym mogła pozbyć się tych słów z uszu, zrobiłabym to.
Teraz jednak myślę o błyszczącej drewnianej trumnie na cmentarzu i o tym, że jest wypełniona „jebanymi kawałkami”, które kiedyś były ojcem grającym z synem w piłkę na trawniku przed domem; ojcem, który pracował z moim tatą. Oglądał mecze w naszym domu. Na imprezach sąsiedzkich robił zwierzaki z balonów.
Zakrywam usta dłonią, bo nagle czuję się jak wtedy, gdy miałam grypę i nie mogłam wstać z łóżka przez pięć dni.
– Cześć, Tessie Bella. – Wujek Josh kuca przede mną.
Dziś zamiast munduru policyjnego włożył garnitur. Jest dużo młodszy od taty, zawsze mnie rozśmiesza i przynosi mi prezenty. W zeszłym roku miał się ożenić z dziewczyną o imieniu Avery, ale potem stwierdził, że jednak nie chce jej poślubić. Avery zamierzała wyjechać daleko, a wujek Josh powiedział, że nigdy nas nie zostawi. Cieszę się z tego powodu.
Odsuwam rękę od ust z nadzieją, że nie zwymiotuję na jego garnitur. Już mam mu powiedzieć o bucie, bo wiem, że go zreperuje, ale wtedy woła mnie ojciec.
– Tess – mówi gniewnym głosem. – Dlaczego nie poszłaś do chłopaków, jak ci kazałem?
Ponieważ chłopcy mnie nie lubią, z wzajemnością zresztą.
Wujek Josh marszczy brwi i patrzy na mojego ojca.
– Może zabiorę ją do domu, Stu. Wygląda na zdenerwowaną.
Ojciec wzdycha i zniża się do mojego poziomu. Wścieka się.
– Naprawdę musisz iść do domu?
Mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób i tak robię:
– Nie, tatusiu. Zostanę.
Kiwa głową i nawet leciutko się uśmiecha.
– Tak, zostaniesz. Pamiętaj, kim jesteś. Ballerini. Zachowuj się odpowiednio. – Pokazuje kierunek ręką. – Kilka minut temu widziałem, jak chłopcy pobiegli tam, obok drzew. Idź i zobacz się z Micahem. Musisz złożyć kondolencje swojemu przyjacielowi.
– Naturalnie.
Nawet jeśli Micah Lyonne nie jest moim przyjacielem.
„Dzieciak schował się pod łóżkiem. Wszystko słyszał”.
Bardzo nie chcę, żeby to była prawda. Może nie jest.
Ojciec wstaje i klepie mnie po głowie. To oznacza, że mam wyjść, co natychmiast robię. Cieszę się jednak, że nie jest na mnie zły. Cieszę się, że wciąż mam tatę, który żyje.
Zeszłej nocy śniły mi się koszmary, że to mój tata umarł, a nie pan Ethan Lyonne. Sen był o wiele gorszy niż te o krzyczącym aniele. Przez długi czas wpatrywałam się w ciemność sypialni z kołdrą w słoneczne promienie podciągniętą pod brodę i miałam wrażenie, że nie mogę oddychać.
Nigdy się do tego nikomu nie przyznam. Jeśli wypowiem te słowa na głos, mogą się spełnić. Nic na świecie nie przeraża mnie tak bardzo jak myśl o tym, że tata z mamą leżą w ziemi pod kamiennym aniołem.
Z popsutym butem muszę poruszać się powoli, sunąc stopą po trawie, gdy okrążam basen, by przejść na drugą stronę murawy. Gdybym nie przyglądała się z góry rozwalonej sprzączce, to mogłabym przegapić żółtą główkę mlecza wystającą z gęstej zieleni.
Każdy, kto twierdzi, że dmuchawce to nie kwiaty, jest w błędzie. Podoba mi się, że rosną tam, gdzie nie powinny. Podoba mi się też, że tak naprawdę nie umierają, tylko zamieniają się w pierzaste marzenia rozdmuchiwane przez wiatr.
Łodyżka łamie mi się w dłoni i źle się z tym czuję. Ten mniszek po prostu będzie musiał wrócić ze mną do domu. Zajmę się nim. Postawię w szklance z wodą na białym stoliku obok łóżka.
Ostrożnie niosę kwiat w kierunku gęstych drzew owocowych i krzaków jasnych różyczek.
Są tu wszyscy, cała trójka.
To kuzyni. Micah jako jedyny mieszka na mojej ulicy, ale wygląda na to, że Gage i Conner bywają tu codziennie.
Mój ojciec zna ich rodziców. Przyjaźniący się ze sobą rodzice niezmiennie myślą, że ich dzieci też powinny być przyjaciółmi. Zawsze słyszę, że mam pójść „pobawić się z chłopcami”. Muszę zapraszać ich na urodziny i zmusza się mnie do udziału w ich przyjęciach urodzinowych.
Bardzo się starałam ich polubić, nie sądzę jednak, by chcieli być lubiani. Są szorstcy, brudni i głośni, a poza tym przeklinają. Tylko Conner jest trochę milszy, ale bez przesady.
Każdego dnia marzę o tym, żeby wprowadziła się tu jakaś dziewczynka. Wtedy może nie będę cały czas skazana na towarzystwo tych okropnych chłopców.
Majstrują przy krzewach róż. Kiedy się zbliżam, widzę, że tak naprawdę tylko Micah coś tam robi. Jego kuzyni stoją z boku i się przyglądają.
Zrywa jeden po drugim kwiaty z pięknych różanych krzaków matki. Ale nie tylko je zrywa! Rozrywa je i rzuca podarte płatki na ziemię. Nienawidzę tego, co robi. Róże nic mu nie zawiniły, a ładnych rzeczy nie powinno się niszczyć bez powodu.
Miażdży kolejny kwiatek!
Krzyczę:
– Nie rób tego!
Conner i Gage odwracają głowy.
Micah zabija kolejną różę, jakby w ogóle mnie nie słyszał.
– Micah, musisz przestać.
Nie przestaje.
– Idź sobie. – Gage krzyżuje ręce. Zawsze ma na myśli to, co mówi. – Idź do diabła, Tess. Bezustannie dyrygujesz wszystkimi wkoło. Dlatego nie masz przyjaciół.
Nawet na niego nie patrzę. Nie chcę, żeby wiedział, że zranił moje uczucia, bo powie coś jeszcze gorszego.
Micah niszczy kolejne kwiaty.
Conner patrzy to na niego, to na mnie, ale się nie odzywa.
Czasami chce mi się płakać, kiedy chłopcy stają się tacy wredni, i nieraz to robię. Ale nie dzisiaj.
Przełykam z trudem i przypominam sobie, co mam powiedzieć.
– Przyjmij wyrazy współczucia, Micah.
W końcu przerywa. W dłoni trzyma ogromną różę, ale jeszcze nie podarł jej płatków.
Powoli odwraca głowę.
Kiedy w zeszłym roku nasza klasa wybrała się na wycieczkę do miejscowego zoo, jeden z wielkich lwów, stojący po drugiej stronie wysokiego ogrodzenia za szerokim rowem, wszystkich nas obserwował. Denerwowało mnie to, sposób, w jaki wpatrywał się we mnie nieruchomymi żółtymi oczami. Wyglądał, jakby bardzo chciał przejść na naszą stronę i był zły, że nie może.
Oczy Micaha są niebieskie, nie żółte, ale wciąż przypomina mi tamtego lwa.
Jednak nie w dobry sposób.
Wpatruje się we mnie, drąc różę, nie wyrzuca jednak zmiażdżonych płatków.
„Po czymś takim nigdy nie będzie normalny”.
Naprawdę nie powinnam była na niego wrzeszczeć. Musi czuć się tak samo jak ja, kiedy budzę się z koszmarów o krzyczącym aniele.
Może ma się nawet gorzej.
Tak czy inaczej Micah i ja teraz jesteśmy do siebie podobni. Oboje mamy zmarłych rodziców.
I nagle chce mi się płakać z innego powodu. Nie tylko dlatego, że chłopcy są wredni, ale naprawdę jest mi go żal.
Wciąż stoi w tym samym miejscu ze zmiażdżonymi płatkami róż i gniewnymi oczami lwa. Mogę mu dać tylko jedno. Micah podchodzi bliżej i spogląda na niewielkiego dmuchawca w mojej ręce.
Następnie otwiera dłoń, w której trzyma zniszczone płatki, i rzuca nimi mocno w moją klatkę piersiową. Wciera je, by mieć pewność, że na sukience zostaną plamy z soku.
Nie mam czasu cofnąć ręki, nim wyrwie dmuchawca, rozerwie kwiat na dwie części i w kawałkach rzuci w moją stronę.
Na twarzy czuję ciepło, a w gardle coś dziwnego. Spoglądam w dół i zauważam brzydkie czerwone smugi na sukience.
Mam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę. Tracę panowanie nad sobą.
– Micah, jesteś okropny. – Nie mogę się powstrzymać od wypowiedzenia tych słów.
Tak czy siak jest straszny.
Smutek nie daje mu prawa do złośliwości.
Micah ma to gdzieś. Spycha mnie z drogi i rusza przez trawę. Wciąż nie odzywa się ani słowem.
Gage rzuca mi obleśne spojrzenie i idzie w ślad za nim.
– Po prostu zostaw nas w spokoju, Tess. Nie lubimy cię – rzuca jeszcze.
Conner wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale tego nie robi. Spuszcza wzrok i podąża za kuzynami, zostawiając mnie ze zniszczonymi kwiatami i poplamioną sukienką.
Tata będzie wściekły. Nawet jeśli powiem mu, co zrobili chłopcy…
„Jesteśmy Ballerini”. Tak właśnie powie.
Jesteśmy Ballerini i nie pozwalamy, by inni nas pokonali.
Mamy wszystko pod kontrolą. Nikt nie zmusi nas do płaczu.
Z miejsca, w którym stoję, nie widzę ojca ani wujka Josha. Mam nadzieję, że to znaczy, iż oni też mnie nie widzą.
Łza spływa mi po policzku, więc ją ścieram.
Łzy zawsze pojawiają się wtedy, gdy nie są potrzebne. Muszę się upewnić, że już przestały płynąć, zanim wrócę do taty.
Z nadal zepsutą sprzączką wychodzę z różanych krzewów i idę powoli przez cytrynowy gaj pani Matildy. Małych zielonych cytryn rosnących na liściastych gałęziach są setki, a może nawet tysiące.
Im więcej biorę głębokich oddechów, tym większą mam pewność, że łzy znikają.
Ale ciemnowłosa kobieta siedząca na szarej ławce pośrodku cytrynowego gaju płacze rzewnymi łzami. Jęczy, łkając i kołysząc się w przód i w tył, jakby bolał ją brzuch. Widziałam ją wcześniej, lecz nie pamiętam jej imienia. Musi być krewną pani Matildy.
– Wyrazy współczucia – mówię do niej.
Jest tak zaskoczona moim widokiem, że przestaje płakać i wpatruje się we mnie.
– Och, jesteś córką Stuarta.
– Jestem Contessa Arabella Ballerini.
Ociera łzy z policzków.
– Twój ojciec nazywa cię Tessie Bella.
Tylko wtedy, gdy jest szczęśliwy. Przez większość czasu taki jednak nie jest.
– Mój ojciec zwykle mówi do mnie Tess, jak wszyscy inni.
– W takim razie cześć, Tess. Ja jestem Olivia. Ile masz lat?
– Sześć. Znała pani tatę Micaha?
Zapomniałam, że nie powinnam dziś zadawać żadnych pytań.
Pani Olivia marszczy śliczną buzię i pociera dłońmi nogi.
– Tak, znałam Ethana od zawsze. – Ma dziwny głos.
– Wyrazy współczucia. – Już to mówiłam. Mam nadzieję, że nie zaszkodzi powtórzyć.
Olivia przygląda mi się ze zmarszczonym czołem.
– Co ci się stało? Przewróciłaś się?
– Nie.
Poklepuje ręką ławkę.
– Podejdź tutaj, naprawię ci but.
Pani Olivia zna mojego ojca i wydaje się miła, więc siadam na ławce obok niej.
Bierze moją stopę w dłoń i pociąga za pasek.
– Języczek klamry się złamał, ale na razie powinno wytrzymać. – Puszcza moją stopę i się uśmiecha. Nie wygląda tak pięknie jak pani Matilda, ale i tak jest ładna. – My, dziewczyny osierocone przez matki, musimy trzymać się razem, prawda?
Pani Olivia tak naprawdę nie jest dziewczyną. Jest dorosła.
– Tak. – Próbuję być grzeczna.
Wskazuje na moją sukienkę.
– Powiedz ojcu, żeby namoczył ją w zimnej wodzie, zanim plama się utrwali.
– Dobrze. – Myślę o Micahu rozmazującym płatki róż na materiale.
Czuję ucisk w klatce piersiowej.
– Chłopcy są okropni.
Nie chciałam powiedzieć tego na głos.
Pani Olivia zastanawia się nad moimi słowami.
– Tak, bywają okropni. – Uśmiecha się tym razem nie do mnie, ale do drzew cytrynowych. – My jednak bywamy o wiele gorsze.
Nagle nie chcę już tu z nią siedzieć. Zeskakuję z ławki.
– Dziękuję za naprawę buta.
– Nie ma za co, Tess. I uważaj na tych okropnych chłopców.
Cieszę się, że nie wychodzi za mną z cytrynowego gaju. Nie wiem, dlaczego jej nie lubię, ale tak jest.
Po opuszczeniu gąszczu znowu widzę ojca. Stoi w grupie i nie słyszę, co mówi, ludzie mu się jednak przysłuchują.
Do czasu, gdy pani Matilda i jej siostry nie wybiegną z domu.
Są wściekłe. Wykrzykują imiona synów, a ja wiem dlaczego.
Micah, Conner i Gage są w basenie. Mają na sobie ubrania i pływają podczas pogrzebu ojca Micaha.
Matka Connera pierwsza wyciąga syna z wody.
Gage ochlapuje mamę, po czym przepływa na drugą stronę, wynurza się i pokazuje wszystkim środkowy palec.
Micah jednak nie chce wyjść, mimo że pani Matilda robi wielkie halo i znowu płacze. Schyla się i chwyta go za ramię. On się wyrywa, ona krzyczy i wpada prosto do basenu, w sukience i całej reszcie.
Nikt teraz nie słucha mojego taty. Wszyscy obserwują basen. Niektórzy wydają z siebie zszokowane pomruki. Inni kręcą głowami i szepczą coś między sobą.
Dwie siostry pani Matildy pomagają jej wyjść z wody.
Conner się śmieje, jakby nigdy nie widział nic zabawniejszego niż ciotka wpadająca do basenu. Gage stoi ze skrzyżowanymi ramionami po drugiej stronie betonowego tarasu. Micah zanurza się i ponownie wypływa obok trampoliny.
Teraz mój tata postanawia się włączyć. Podbiega do krawędzi basenu i wyciąga rękę do Micaha, który ochlapuje wodą jego czarny garnitur.
– MICAH! – Pani Matilda wygląda jak zmokła kura.
Syn jej nie słucha. Po prostu oddala się w mokrym ubraniu. Nawet nie zdjął butów.
Denerwuję się, gdy zdaję sobie sprawę, że podchodzi do mnie.
Tak blisko, że przemoczoną koszulą ociera się o moje ramię. Nic nie wskazuje na to, że w ogóle mnie zauważył.
Kilka sekund później Conner i Gage podążają za kuzynem. Nie zwracają na mnie uwagi.
Dlaczego mieliby to robić?
Nie jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nimi nie będziemy.
Wszyscy trzej zrywają się do biegu i ruszają w stronę bramy. Nie uciekną daleko. Dorośli już spieszą za nimi. Chłopcy zachowują się ten sposób, ponieważ lubią doprowadzać ludzi do szału.
„Uważaj na tych okropnych chłopców”.
Starsi, w tym mój ojciec i wujek Josh, gonią chłopaków przez tylną bramę domu pani Matildy, wykrzykując ich imiona.
Bez względu na wszystko Micah Lyonne już nigdy nie zobaczy, jak płaczę.
Żaden z nich tego nie zobaczy.

CZĘŚĆ PIERWSZA
DAWNO, DAWNO TEMU…

Dwóch odwiecznych wrogów zawarło BARDZO paskudny rozejm

ROZDZIAŁ 1
TESS

Wschodnia dzielnica zawsze kryła w sobie tajemnicę.
Aż do dzisiejszego wieczoru nie przyszło mi do głowy, że nigdy wcześniej nie byłam w tej części miasta Em.
Teraz myślę, że to przeoczenie z mojej strony. Na tym terenie niewątpliwie można zdobyć mnóstwo głosów.
Wstydzę się takiego wyrachowania. Jednocześnie wstydzę się, że wcześniej nie przyszło mi to na myśl.
Wiem na pewno, że pojawiło się to w głowie towarzyszącego mi mężczyzny. Trzyma dłoń na moich plecach i prowadzi mnie przez ciemną jaskinię, udając, że pasuje do tego miejsca.
To pozory. Wcale nie pasuje tu bardziej niż ja. Ale to był jego pomysł, by trzymać się z daleka od popularnych nocnych lokali w centrum miasta na rzecz mało znanej miejscówki, gdzie nikt nas nie zobaczy.
– Spróbujmy czegoś nowego – powiedział wcześniej, gdy wsiadłam do jego srebrnego ferrari. Nawet dotknął mojego kolana ze stanowczością, do której nie ma prawa. – Jakiegoś miejsca, w którym będziemy mogli spokojnie się poznać.
Wcale nie jesteśmy tu sami. Nie natkniemy się też na nikogo ze znajomych.
Mam gdzieś, że nie jesteśmy sam na sam, bo nieszczególnie interesuje mnie poznanie Pierce’a Carringtona.
Nazwisko Carrington zwraca uwagę wszystkich w Em. Jego ojciec jest właścicielem Cyklonów, a wszyscy tutaj kochają zawodowy futbol. Pierce zrezygnował z pracy w siedzibie zarządu drużyny, by prowadzić kampanię starszego brata. Larson Carrington kandyduje w tym roku na burmistrza miasta Em.
Jest konkurentem mojego ojca.
Bar, schowany w piętrowym ceglanym centrum handlowym we wschodniej dzielnicy, przy jednej z ulic, o której nigdy nie słyszałam, w sobotę przyciąga przeróżną klientelę. Są tu starzy mężczyźni, pijący cicho w samotności, i młodzi, którzy arogancko domagają się uwagi. Są także kobiety, ale w mniejszości. Niektórzy oblegają stoły do bilarda z tyłu sali, a inni poruszają się w rytm ciężkich brzmień. Po drodze do okrągłego baru pośrodku pomieszczenia o dziwnym kształcie przechwytujemy kilka rozbawionych spojrzeń.
Zdaję sobie sprawę, że nikogo nie oszukam.
Wyglądam na osobę, którą jestem: wolna od codziennych problemów bogata laska szukająca dreszczyku emocji. Nie ja pierwsza, nie ostatnia.
Pierce wyciąga rękę, jakby chciał pomóc mi wspiąć się na wysoki stołek barowy. Masywny srebrny sygnet, który nosi, zawdzięcza zwycięstwu Cyklonów w mistrzostwach Super Bowl kilka lat temu. Podejrzewam, że właściciele też dostają sygnety, ale noszenie trofeum, którego nie zdobyło się osobiście, wydaje mi się dziwne.
Ignoruję jego wyciągniętą rękę i udaje mi się usiąść na stołku bez pomocy. Jestem niska, ale nie bezradna.
Przywołuję barmana.
– Whisky z colą, proszę.
Pierce kiwa głową do mężczyzny.
– Dla mnie to samo.
Barman nosi opaskę na oku, a na szyi gruby złoty krzyż. Biała smuga przecina błyszczącym zygzakiem czerń jego włosów. Porusza się z hipnotyzującą prędkością, w sekundę przygotowując drinki i przesuwając je po blacie.
Zostawiam pięćdziesięciodolarowy banknot, zanim Pierce zdąży wykonać ruch.
– Dzięki. Reszty nie trzeba.
– Ja stawiam drugą kolejkę. – Mężczyzna przysuwa swój barowy stołek bliżej, tak blisko, że nasze ramiona się stykają.
Jest pełen poloru, pewny siebie i trzynaście lat ode mnie starszy, a na koncie osiągnięć ma dwie byłe żony. Promieniuje przekonaniem, że jest powalająco przystojny, i podejrzewam, że wiele osób by się z tym zgodziło. Wysoki, z kwadratową szczęką, wyraźnie ma czas, by chodzić na siłownię.
Przyszedł tu jednak z jednego powodu. Wydaje mu się, że jestem tak młoda i głupia, że można mnie kupić pochlebstwami i uwagą, podczas gdy on będzie wyciągał przydatne informacje.
Wątpię, by przeszło mu przez myśl, że ja mogłabym być zainteresowana tym samym.
Ojciec zaskoczył mnie tą kampanią. Spędziwszy wiele lat na stanowisku burmistrza zamożnego West Emerald, początkowo chciał ubiegać się o miejsce w Kongresie.
Życie zweryfikowało te pomysły.
W zeszłym roku przerażający skandal rodzinny zrobił z nas pożywkę dla ogólnokrajowych brukowców. Moja potworna macocha nawet po śmierci przeczołgała nasze nazwisko przez błoto. Podjęto decyzję o zawieszeniu kampanii na stanowisko kongresmana.
Z tragedii rodzi się jednak szansa.
To nie są moje słowa. Ojciec często je powtarza.
Stuart Ballerini stał się obiektem zainteresowania, swego rodzaju celebrytą. Oddany tata, który sam wychował małą córeczkę po śmierci pierwszej żony, a potem został oszukany przez nikczemną kobietę.
Co za historia.
W końcu złych mężczyzn jest bez liku.
Ale złe kobiety? Te pobudzają wyobraźnię.
Nie było mnie tam, tego niedzielnego popołudnia, gdy moja macocha wypiła kwas, zamiast zapłacić za to, co zrobiła. Bez wątpienia stałam się jednak świadkiem przykrych następstw tego wydarzenia.
Tymczasem burmistrz miasta Emerald, stary i słabowity, nie zdecydował się ubiegać o reelekcję.
Z tragedii rodzi się szansa.
Stuart Ballerini chce stanąć na czele Emerald, miasta, które przez długi czas cierpiało z powodu długiej serii obojętnych polityków i zasługuje na coś lepszego. Ojciec ma wielkie plany uzdrowienia miejsca targanego konfliktami, a ja wierzę, że mu się uda.
Jego decyzja, bym to ja pokierowała kampanią, zaskoczyła ekspertów i dziennikarzy. Czemu nie zatrudnił profesjonalisty, który ma za sobą wieloletnie doświadczenie i liczne sukcesy? Zamiast tego wybrał dziewczynę, która nigdy nie prowadziła kampanii na taką skalę i z łatwością mogłaby uchodzić za studentkę z żeńskiego stowarzyszenia.
Stuart Ballerini był już jednak zdecydowany.
„Nie docenią cię, Tess. To będzie działać na naszą korzyść”.
Wydaje mu się, że może unosić się na fali powszechnej sympatii i dobrej woli, by zostać królem miasta. Przy jego boku staną młoda córka i przystojny brat, komendant policji w West Emerald.
Jeśli wujek Josh ma jakiekolwiek wątpliwości w sprawie takiego podejścia, to nigdy się nimi nie dzieli. Po tym, jak ich rodzice zmarli młodo, jest oddany starszemu bratu, a bracia Ballerini stanowią siłę, z którą trzeba się liczyć.
Dwóch mężczyzn siedzących na stołkach po drugiej stronie baru wybucha śmiechem. Jeden z nich ma na sobie wysłużoną skórzaną kamizelkę, drugi – brudną zieloną koszulkę, która ledwo zakrywa mu pępek. Obaj wyglądają na nieświeżych, jakby dawno się nie kąpali.
Snobka – szydzi moje sumienie.
Staram się taka nie być. Ale dorastanie w zamożnym West Emerald wpłynęło na moje postrzeganie świata, w większym lub mniejszym stopniu.
Pierce dotyka mojego ramienia, przykładając opuszkę palca do skóry.
– Od jak dawna pracujesz dla ojca?
Nigdy nie robiłam niczego innego. Byłam w szkole średniej, kiedy siedząc przy stole w jadalni, zaczęłam wkładać do kopert ulotki reklamujące biuro nieruchomości taty.
Decyduję się na prostszą odpowiedź:
– Od studiów.
– To niezwykłe, że młoda dziewczyna zarządza tak ważną kampanią. – Błyska kompletem idealnego uzębienia.
Ten komentarz sprawia, że kopniakiem chcę przewrócić jego stołek. W tym pochlebczym pokazie kłów jest za dużo arogancji.
Nie odwzajemniam uśmiechu.
– Nikt bardziej nie nadaje się do tej pracy.
Wątpię, by to była prawda. Jestem młoda, brakuje mi dwucyfrowej liczby lat doświadczenia, którą mają moi konkurenci. Natomiast jeśli mężczyźni pokroju Pierce’a Carringtona mogą być zarozumiali, to ja też.
Uśmiecha się szerzej.
– Nic dziwnego, że Stuart uważa cię za swój główny atut.
Kolejna wkurzająca uwaga. Nie zamierzam na nią odpowiadać. Wolę popijać drinka i zastanawiać się, jak pokierować rozmowę w sensowniejszym kierunku.
Gdy tylko podnoszę szklankę do ust, przy drzwiach robi się raban.
Kilku mężczyzn przestępuje próg. Każdy wygląda inaczej, ale są ulepieni z tej samej gliny. Głośni, umięśnieni i wytatuowani, ubrani na luzie w dżinsy i T-shirty. Niektórzy mają też siniaki wyglądające na świeże.
Najwyższy i najniezwyklejszy z nich nie jest wesoły ani się nie uśmiecha, kiedy jego kumple zajmują dwa narożne stoliki i ryczą przy tym na cały głos. Lodowatym spojrzeniem skanuje tłum, szybko dokonując oceny.
Pierce zauważa, że przekierowałam uwagę.
– Ktoś, kogo znasz? – pyta, a potem wybucha śmiechem, bo najwyraźniej pomysł, że mogę mieć kogoś znajomego w tej okolicy, wydaje mu się przezabawny.
Na razie daruję sobie odpowiedź i odstawiam szklankę. Obserwowany przeze mnie mężczyzna kończy szybki przegląd baru i dołącza do kolegów, którzy już domagają się kolejki od kelnerki. Dostaje szklaneczkę i przełyka jej zawartość bez najmniejszego grymasu, jakby to była woda; jest nieświadomy, że mu się przyglądam.
Jak miałabym podsumować Micaha Lyonne’a?
Mój sąsiad z dzieciństwa. Mój młodzieńczy wróg.
Awanturnik, który był świadkiem brutalnego morderstwa własnego ojca, a potem jego życie wymknęło się spod kontroli.
Kiedyś nazywałam go ludzkim wulkanem.
Wtedy było to trafne określenie. Teraz też jest.
Współczułabym mu, gdyby nie był takim dupkiem.
Jako nastolatek trafił za kratki za przestępstwo, którego nie popełnił. Został oskarżony jako pełnoletni, dlatego wysłano go do więzienia.
To oczywiście tylko bardziej go zdemoralizowało.
Pogardził bogatym światem, do którego należał, i teraz woli przestępcze zaułki po wschodniej stronie miasta, gdzie dobrze się czuje. Po prostu kolejny niebezpieczny mężczyzna pośród niezliczonych niebezpiecznych ludzi.
Micah wcale nie musi tu być. Może mieć narożny gabinet w budynku matki w centrum miasta, do kompletu ze stanowiskiem kierowniczym. Miał zostać spadkobiercą wielomiliardowego imperium.
Ale nie, woli własnymi pięściami wyszarpywać sobie brutalne warunki życia.
Łączy nas długa historia, niezachwiana i niechciana więź. Nasze rodziny są ze sobą powiązane, więc takie też są nasze losy.
Zwłaszcza teraz, z powodu Olivii.
Od jej śmierci minął ponad rok, a to wydarzenie nadal kładzie się cieniem na każdym dniu. Nawet echo jej imienia w głowie rozgania wszelkie oznaki dobrego humoru.
Macocha w końcu przeniosła obsesję na punkcie zmarłego ojca Micaha na niego samego. Robiła ohydne rzeczy, o których nie mogę myśleć bez mdłości.
Olivia była lekcją. Gorzką. Nie sposób zgadnąć, do czego zdolni są niektórzy ludzie, dopóki nie pokażą, na co ich stać.
W sumie Micah i ja powinniśmy zawrzeć pokój. Moja najlepsza przyjaciółka jest częścią jego rodziny. Dani kocha go jak brata. Chociaż łączy nas lista wspólnych tragedii, ledwo możemy przebywać w tym samym pomieszczeniu przez dwadzieścia sekund bez wymiany ostrych komentarzy czy przewracania oczami.
Widocznie stare nawyki nigdy nie umierają.
Pierce nie może usiedzieć w miejscu. Wierci się na stołku i przybliża do mnie bardziej, niżbym sobie życzyła. Odsuwam się tak, że nos mam niemal wciśnięty we włosy kobiety siedzącej obok.
Tak bardzo pogrążyłam się w myślach, że nie odpowiedziałam na jego pytanie.
– Nie, nie widzę nikogo znajomego.
Micah siedzi plecami do mnie. Musiał tu przyjść z zamiarem szybkiego upicia się. Przełyka zawartość kolejnego kieliszka.
– Hej. – Ręka Pierce’a ląduje na moich plecach.
Chcę, żeby ją zdjął.
– Muszę szybko zadzwonić. – Ma kwaśny oddech. – Nic ci nie będzie przez minutę. Popijaj drinka i unikaj kontaktu wzrokowego.
Odsuwam się od jego dłoni.
– Myślę, że wiem, jak zachowywać się w miejscu publicznym. Nie potrzebuję instrukcji.
Uśmiecha się. Jego twarz jest za blisko mojej.
– Zaraz wracam.
Z każdą mijającą minutą mój entuzjazm do tego spontanicznego wieczornego wyjścia maleje. Po długim dniu w sztabie wyborczym Pierce zaskoczył mnie tym zaproszeniem na drinka. Wiele razy ze sobą rozmawialiśmy, ale nigdy nie pomyślałam, że nasz kontakt mógłby się zamienić w towarzyski.
Pierce w ogóle mi się nie podoba. Wydaje się próżny i wyrachowany. Standardowe cechy polityka. Wahałabym się, czy uwierzyć choćby w jedno jego słowo. Myśl, że wyniosę coś wartościowego z tego spotkania, teraz wydaje mi się idiotyczna.
Może jednak moje powody są bardziej problematyczne.
Pracuję jak szalona i dźwigam na barkach mnóstwo stresu. Dani zawsze mnie namawia, żebym się rozwijała i trochę pożyła. Najlepsza przyjaciółka ma rację, martwiąc się, że omija mnie cała zabawa.
Bo omija.
Krąg moich prawdziwych przyjaciół jest bardzo wąski. Nie umawiam się na randki. Seks stanowi odległe i niezbyt pociągające wspomnienie.
Smutne jest to, że zaproszenie od kogoś takiego jak Pierce Carrington to najbardziej ekscytująca rzecz, jaka przydarzyła mi się od dawna.
Co za przygnębiająca myśl.
Równie dobrze mogę ją stłumić drinkiem. A potem może kolejnym.
Zanim zdążę w ogóle podnieść szklankę, o jej brzeg uderza dłoń. Kobieca dłoń z łuszczącym się neonoworóżowym lakierem do paznokci i ranką od zacięcia papierem w poprzek środkowego knykcia.
– Nie! – krzyczy właścicielka dłoni. Podnoszę wzrok i napotykam zmartwione orzechowe oczy. Kręcone czarne włosy okalają okrągłą zarumienioną twarz. – Ten koleś, z którym tu jesteś? Moja przyjaciółka widziała, jak dodał ci coś do drinka.
Przyjaciółka, o której mowa, wyciąga szyję znad ramienia kobiety.
– Byłaś rozkojarzona, a jemu się wydawało, że weźmie cię podstępem. Pierdolony skurwiel.
Rzeczywiście pierdolony skurwiel.
Nie mam wątpliwości, że mówią prawdę.
– Dziękuję. Zajmę się nim.
Kobieta, która mnie uratowała, wzdycha i zsuwa się z barowego stołka.
– Bądź ostrożna, kochana. Tacy mężczyźni nie lubią, gdy przypiera się ich do muru.
Och, zostanie przyparty do muru bez dwóch zdań.
– Jeszcze raz dziękuję.
Kobieta rzuca przez ramię ostatnie zaciekawione spojrzenie. Uśmiecham się do niej, by okazać wdzięczność, ale w środku jestem wściekła. Przede wszystkim na siebie.
Jaką totalną idiotkę mogę z siebie zrobić?
Pierce Carrington nigdy nie powinien był mieć możliwości wsypania mi czegoś do drinka. Nie powinno mnie tu z nim być. Nie powinno mnie w ogóle być w tej części miasta.
Ojciec by się wściekł, gdyby się dowiedział. Jest na północy stanu, na wyjeździe z kilkoma z największych sponsorów kampanijnych. Kiedy wcześniej wysłałam mu esemesa, dałam do zrozumienia, że wychodzę dziś z Dani.
Technicznie rzecz biorąc, jestem dorosłą kobietą i nie mam obowiązku mówić ojcu, dokąd idę i co robię. Zawsze byliśmy blisko, ale wydarzenia związane z Olivią jeszcze bardziej uszczupliły naszą niewielką rodzinę. Staram się nie denerwować nadopiekuńczością ojca. Jestem jedynaczką, a on bardzo mi ufa. Nie zawiodę go.
Zamieszkanie z powrotem w domu w West Emerald, gdzie dorastałam, miało być tylko tymczasowym rozwiązaniem. Potem tata rozpoczął kampanię i wszystko potoczyło się lawinowo. Zastanawiam się nad wyprowadzką. Dużo o tym myślę. Czasami mieszkanie w tym domu jest jak powolne duszenie się.
Niezależność jednak będzie musiała poczekać do wyborów. Nie mogę sobie pójść, kiedy tata mnie potrzebuje. Na razie muszę zacisnąć zęby.
Gdy jednak wyobrażam sobie wyraz jego twarzy, gdyby odkrył, w jakie szambo się wpakowałam, mam ochotę wczołgać się pod stołek barowy.
A szambo się jeszcze całkiem nie wylało.
Oświetlenie w barze jest marne, a piątkowy wieczorny tłum wciąż gęstnieje. W oddali w rogu widać czubek głowy Micaha, ale przez tę całą sytuację z Pierce’em tym bardziej jestem wdzięczna, że mnie nie zauważył. Pozwolenie, by Micah Lyonne znalazł coś na mnie, to zawsze zły pomysł.
Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważam Pierce’a, który stoi jak kołek. Tak samo jak ja. Zanim tu weszliśmy, dał facetowi z ulicy pięć stówek, żeby pilnował jego samochodu, obiecując kolejne pięćset, jeśli ten będzie nieuszkodzony po naszym powrocie.
Rozmawia teraz z kimś, z jakimś mężczyzną, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Niepokój oplata mój żołądek.
Ignoruję to.
Nie ma powodu do obaw. Nie napiłam się doprawionego drinka i znajduję się w otoczeniu ludzi. Jeśli ktoś miałby się bać, to Pierce Carrington.
Być może widzi sztylety w moich oczach. Sztywnieje i obraca głowę. Mierzymy się wzrokiem i naprawdę nie podoba mi się to, co widzę w jego oczach. Szybko maskuje przebiegły błysk uśmiechem. Po krótkiej rozmowie zostawia kolegę, który jak szczur oddala się w barowe odmęty.
Nim Pierce podejdzie do stolika, błyskawicznie zamieniam napoje. Zdążył już wypić mniej więcej jedną trzecią swojego drinka, a mój jest pełny.
Czekam na to, czy zauważy.
– Przepraszam, że tak długo mnie nie było. – Posyła mi ten swój zarozumiały uśmieszek i zajmuje miejsce.
Telefon już położyłam na blacie. Teraz dyskretnie naciskam przycisk nagrywania.
Pierce’owi wydaje się, że jest przebiegły, kiedy wbija wzrok w moją szklankę. Uśmiecha się, gdy zauważa, że ubyło z niej trochę płynu. Nie dostrzega, że jego jest pełna.
– Na zdrowie. – Unoszę szkło. – Wznieśmy toast za czysty, dobrze rozegrany sezon kampanijny.
– Tak, wypijmy za to. – Pierce bierze duży łyk i przygląda się, jak przykładam szklankę do ust.
Następnie ją odstawiam, nie przełykając ani kropelki.
Na czole pojawia mu się zmarszczka.
Bębnię palcami po klejącym się blacie.
– A tak w ogóle, to jaki dokładnie miałeś plan?
Unosi idealnie wymodelowaną brew.
– Słucham?
– Plan, dupku. Jesteś po prostu standardowym zboczeńcem czy może myślałeś, że zdobędziesz materiał, który będziesz mógł wykorzystać przeciwko mojemu ojcu?
Wzdryga się, nieznacznie. Ale i tak gładko zaprzecza:
– Nie wiem, o czym mówisz.
– O tym, że właśnie wypiłeś to gówno, którym chciałeś napoić mnie.
To sprawia, że oczy mu płoną.
Patrzy na swojego drinka.
Przenosi wzrok na mnie.
Z gardła wydobywa mu się dziwny dźwięk.
– Pierce, wyglądasz, jakbyś źle się czuł. A może to tylko zawroty głowy? Sorki, ale nie mam punktu odniesienia. Nigdy wcześniej mnie nie odurzono.
Kiedy opada mu szczęka, przepływa przeze mnie poczucie gorzkiego zwycięstwa. Dopóki nie spojrzę na telefon.
Cholera.
Epicka porażka. Nasza rozmowa się nie nagrała.
Nie ma jednak potrzeby go oświecać. Niech myśli, że to ja trzymam wszystkie karty.
Wsuwając telefon w dłoń, patrzę prosto w oczy tej szumowinie. Otrząsnął się już z pierwszego szoku. Teraz twarz wykrzywia mu wściekłość. Cieszę się, że nie jestem z nim sam na sam w pomieszczeniu.
Wodzi wzrokiem tam i z powrotem. Na czole pojawiają mu się kropelki potu.
– Co ty, kurwa, zrobiłaś?
Unoszę brodę i patrzę na niego z góry.
– Nic tak złego jak to, co ty zamierzałeś zrobić. Kim był człowiek, z którym rozmawiałeś? Wątpliwe, żebyś miał tu znajomych. Musi odgrywać rolę w dzisiejszej misji.
Uśmiecha się sztucznie i zabójczo.
– Straciłaś rozum, Tess. Być może pod wpływem twojej zmarłej macochy znalazłaś się na krawędzi. A może to bardziej kwestie rodzinne. Słyszałem, że twoja matka też nie była całkiem zdrowa na umyśle.
Jestem przyzwyczajona, by robić uniki przed strzałami wypuszczanymi w temacie Olivii, ale zaskoczyła mnie uwaga o matce. Nie pamiętam jej. Utopiła się w przydomowym basenie przyjaciółki, gdy ja byłam niemowlęciem.
Trzymanie emocji w ryzach to umiejętność, którą nabyłam w młodym wieku. Dawne lekcje ojca odbijają się echem w mojej głowie.
„Panuj nad sobą, Tessie Bella. Nigdy nie daj im poznać, co się z tobą dzieje. To jak oddanie naładowanej broni wrogowi”.
– Mam propozycję. Pozwólmy opinii publicznej zdecydować, kto tu jest bandytą. Ty opowiesz swoją wersję historii. Ja swoją.
Pot na jego czole lśni. Maskuje dyskomfort tym samym uśmiechem, którego używa do wyrażania każdego ze swoich udawanych nastrojów.
– To poza twoim zasięgiem, dzieciaku. Twój ojciec liczy na litość i wykorzystuje cię, by ją dostać.
Nachylam się bliżej, żeby dotarły do niego moje słowa.
– Nie boję się ciebie, Pierce, natomiast jestem pewna, że w tej chwili to ty się mnie boisz.
To działa mu na nerwy. A może zaczyna panikować, ponieważ jego mózg odczuwa skutki przyjęcia narkotyku.
Udaje mu się jednocześnie warknąć i zaskomleć:
– Wracaj do domu sama, ty mała suko.
Następnie zeskakuje ze stołka, potyka się i biegnie na oślep do drzwi, bez oglądania się za siebie. Chyba nigdy się nie dowiem, jakie niemoralne zapędy miał wobec mnie dzisiejszego wieczoru.
Coś mi mówi, że to nawet lepiej.
Pierce Carrington nie odważy się sprzedać mnie mediom. Ponowne spotkanie jest nieuniknione, ale założę się o mój samochód, że będzie udawał, jakby dzisiejszy wieczór nigdy się nie wydarzył.
Skoro już o samochodach mowa, to mój stoi wiele kilometrów stąd, na parkingu w centrum miasta. Teraz będę musiała zadzwonić po podwózkę, czego nienawidzę. W tej części miasta są takie rejony, w które kierowcy nie lubią się zapuszczać. Być może będę musiała trochę poszukać, by znaleźć kogoś, kto zgodzi się tu pojawić.
Barman był cały czas w zasięgu słuchu. Gdy zabiera szklankę Pierce’a, na jego twarzy maluje się wyłącznie obojętność. Może ta przepychanka to było nic w porównaniu z tym, co zwykle tu widzi i słyszy.
Ta myśl mnie niepokoi. Zakładałam, że przebywanie w miejscu pełnym ludzi oznacza względne bezpieczeństwo. Teraz zastanawiam się, czy to prawda, czy ktokolwiek z tej sali interweniowałby, gdyby Pierce posunął się do przemocy.
Jakkolwiek by było, naprawdę chciałabym się stąd wyrwać. Najlepiej, zanim zauważy mnie Micah lub ktokolwiek inny, kto mógłby rozpoznać córkę Stuarta Balleriniego.
Nie spuszczając oka z jego kumpli, przemykam wokół baru w kierunku toalet z tyłu sali. Nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, co przyjmuję z ulgą. Ukryję się tam na jakiś czas.
Wujek Josh rzuciłby wszystko i przybył mi na ratunek, wolę jednak nie wysłuchiwać wykładu. Poza tym pojawienie się szefa policji West Emerald w tym miejscu mogłoby wywołać poruszenie. A zamieszanie jest dokładnie tym, czego staram się uniknąć.
Pęcherz domaga się natychmiastowej uwagi, ale do jednej z dwóch toalet ustawiła się krótka kolejka. Ten bar to jakaś czarna dziura, jeśli chodzi o dostęp do internetu, ponieważ mam problemy z uruchomieniem którejkolwiek z aplikacji przewozowych. Zajmę się tym za chwilę. Jeśli to konieczne, znajdę tylne drzwi i wyjdę na zewnątrz, aby mieć lepszy zasięg.
Roześmiana blondynka wpada na mnie, gdy stoję przy umywalce.
– Przepraszam – bełkocze, pompując mydło z dozownika.
– Nic się nie stało. – Odwracam się w stronę suszarki do rąk.
Wydobywają się z niej kłęby powietrza.
Kiedy robię w tył zwrot, pijanej blondynki już nie ma.
Moja torebka leży w miejscu, w którym ją zostawiłam. Ale natychmiast zdaję sobie sprawę, że jest zbyt lekka. Gdy zaglądam do środka, dokonuję nieprzyjemnego odkrycia, że brakuje portfela i telefonu.
Odłożenie jej na blat umywalki na kilka sekund było kosztownym błędem w ocenie sytuacji. Pozostawała całkowicie w zasięgu mojej ręki, a jednak komuś udało się dać do niej nura i wydostać najcenniejszą zawartość. Zapewne zakładał, że minie trochę czasu, nim się zorientuję. Przynajmniej klucze są bezpiecznie schowane w bocznej kieszeni zapinanej na zamek, ale to teraz niewielkie pocieszenie.
Paniczna ucieczka z ubikacji nic mi nie daje. Wpadam tylko na inną kobietę. Owocowa czerwona mikstura, którą piła, rozpryskuje się ze szklanki na przód mojej jasnoszarej sukienki, na której bez wątpienia będzie widać plamę.
– Co jest, do cholery? – Jest wyraźnie wkurzona.
– Przepraszam. – Nie mogę nawet zaoferować jej kupna kolejnego drinka, bo ukradziono mi cholerną torebkę.
Jeśli chodzi o złodziejkę, nie przyjrzałam się dobrze jej twarzy. Szczerze mówiąc, nawet nie jestem pewna, czy to ona jest winna. Nie zauważyłam, by coś robiła. I nigdzie jej nie widać.
Kurwa.
Barman nie wydaje się przyjaznym typem, który pożyczy telefon zdanej na siebie dziewczynie. Z głośników nadal gra muzyka, nie jest jednak na tyle głośno, by zagłuszyć erupcję sprośnych chichotów grupy brutali w kącie.
Micah wciąż jest wśród nich. Siedzi odwrócony do mnie plecami, ale nie sposób nie rozpoznać jego szerokich barów.
Z westchnieniem i nakazem schowania dumy do kieszeni przedzieram się przez gęsty tłum. Bez telefonu czuję się dziwnie bezbronna, odłączona od ludzkości, mimo że ta ludzkość jest wszędzie, gdzie tylko spojrzeć.
Muszę stanąć na palcach, by klepnąć Micaha w ramię.
Obraca się tak szybko, jakby spodziewał się podstępu. Zimny błysk jego niebieskich oczu niepokoi, ale szybko znika, gdy chłopak zauważa, że to tylko ja.
– Cześć. – Krzyżuję ramiona, częściowo po to, by zakryć plamę na sukience. Płyn przesiąkł przez cienką tkaninę i czuję lepką wilgoć na skórze. – Mogę cię prosić na słówko?
W dłoni trzyma na wpół wypite piwo i bez pośpiechu je dopija, zanim poświęci mi całą swoją uwagę.
Potem uśmiecha się złośliwie.
Bardzo dobrze znam widok uśmiechającego się ironicznie Micaha Lyonne’a.
Zaraz zrobi coś, żebym cierpiała.
– Zobaczcie, chłopaki. Księżniczka z West Emerald w końcu zdecydowała się zeskoczyć ze swojego pieprzonego tronu i zbratać z plebsem. – Celowo zachowuje się głośno.
Jego kumple wyciągają szyje i się gapią.
Poza tym uświadamiam sobie teraz, że od początku wiedział, że tu jestem. Oczywiście, że tak. Nic nie umknie jego bystrym oczom.
Dwóch kumpli parska śmiechem.
Micah czeka na moją reakcję.
Nie interesują mnie żadne gierki z nim. Myślę jednak, że muszę okazać odrobinę pokory, jeśli zależy mi na jego pomocy.
– Proszę.
Boże, prawie dławię się tym słowem. Nienawidzę tego, że muszę zadzierać brodę, żeby zobaczyć jego twarz. Nosem sięgam mu do połowy torsu.
Przynajmniej głupi uśmieszek znika mu z twarzy. Prowadzi mnie do pustego miejsca przy ścianie i pochyla głowę, by usłyszeć, co mówię. Kiedy nabieram powietrza w płuca, wyczuwam mocną mieszankę alkoholu i korzennego mydła.
– Słuchaj, przepraszam, że zakłócam ci wieczór.
Wybucha śmiechem.
– Aha, to towarzyska okazja roku. Wypłoszyłaś swojego randkowicza?
– Na szczęście.
Marszczy czoło.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Wolałabym nie wchodzić w szczegóły.
– Po prostu nie wypaliło. Zapomnij o nim. Nie mam samochodu, a w ubikacji dopiero co skradziono mi portfel i telefon. Więc jeśli mogłabym skorzystać z twojej komórki, żeby zadzwonić po podwózkę, byłabym naprawdę zobowiązana.
Jego twarz jest bardzo blisko. Choć raz jest ogolony, a od czasu, kiedy widziałam go ostatnio, przystrzygł jasnobrązowe włosy, które często opadały mu na oczy.
Nadal marszczy brwi.
– Co ty w ogóle, do diabła, robisz aż tutaj?
– Doświadczam czegoś nowego. Czy mogę, proszę, pożyczyć twój telefon, Micah?
– Chcesz zadzwonić do ojca?
– Nie. – Opieram się o ścianę. – Wyjechał na weekend z miasta w sprawach kampanijnych.
– Zakładam, że nie ma pojęcia, że szlajasz się po wschodnich dzielnicach.
– Tak. – Chciałabym tylko, żeby nie mówił tego w taki sposób. – Skorzystam z jednej z apek przewozowych i znajdę jakiś samochód. Muszę się dostać na parking w centrum, gdzie zostawiłam swoje auto.
Micah pociera szczękę.
– To kiepski pomysł. To nie jest West Emerald.
– Wiem, gdzie jestem. I nic mi nie będzie.
– Wydawało mi się, że powiedziałaś, że nie masz portfela.
– Tak.
– Czy to w nim trzymasz kasę?
Cholera. Tak się składa, że nie przemyślałam dokładnie tego planu. Zero forsy, kart kredytowych i telefonu.
– Jutro zwrócę ci pieniądze – mówię do niego. – Jeśli pożyczysz mi trochę gotówki.
Głośno wypuszcza powietrze i kładzie dłoń na ścianie tuż nad moją głową.
– Kurwa. Odwiozę cię.
– Nie ma opcji. Piłeś jak smok.
– Wypiłem trzy setki i dwa piwa. Nie jestem pijany. Mimo to pewnie przez kilka godzin nie powinienem wsiadać za kółko. – Zerka na swoich kumpli i kiwa głową, jakby właśnie dobił targu z samym sobą. – Chodź. Mieszkam dwie przecznice stąd. Posiedzisz tam, aż wytrzeźwieję na tyle, by cię odwieźć.
– Do ciebie? – Wiem, że Micah mieszka w okolicy, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, jak może wyglądać jego mieszkanie. Zauważa mój ton i się irytuje. – Myślałaś, że jestem bezdomny?
– Nie. Czy musimy się teraz kłócić?
– Nie kłócimy się. Wychodzimy.
Kiedy się waham, kiwa głową w kierunku znajomych.
– Chyba że chcesz, żebym rzucił cię wilkom na pożarcie. Zawsze mogę to zrobić.
Trudno powiedzieć, na ile poważnie mówi. Może tak być.
Rusza w stronę drzwi, a ja za nim.
Naprawdę nie mam wyboru.

 
Wesprzyj nas