Łukasz Pawłowski, socjolog, publicysta i współtwórca nagradzanego „Podkastu amerykańskiego”, w książce „Stany Podzielone Ameryki” dociera do źródeł dysproporcji kształtujących współczesne społeczeństwo amerykańskie.
Amerykanie od dawna nie byli tak podzieleni. Zwolennicy izolacjonizmu zyskują coraz większy posłuch i wpływy. Wiele wskazuje na to, że mieszkańcy Stanów Zjednoczonych postrzegają się coraz rzadziej w kategoriach jednego narodu, a coraz częściej w kategoriach przynależności partyjnej.
Podzieleni na Demokratów i Republikanów, głęboko przywiązani do swoich politycznych tożsamości, mocno okopują się na swoich pozycjach.
Nie sposób nie zadać sobie pytania: co te wszystkie zmiany oznaczają dla nas?
Sięgnijcie po tę książkę, jeśli chcecie się dowiedzieć, co sprawiło, że sukces Trumpa stał się możliwy, i dlaczego wpływy jego i jemu podobnych zapewne szybko nie znikną. Łukasz Pawłowski to dziś jeden z najlepszych w Polsce znawców amerykańskiej polityki.
Anne Applebaum
Stany Podzielone Ameryki
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 15 maja 2024
Wstęp
Jest rok 2018. Na spotkaniu przywódców państw członkowskich NATO w Brukseli ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump żąda, by inne kraje wydawały więcej na obronność. Grozi konsekwencjami. Jeden z europejskich liderów zadaje pytanie:
– Czy to znaczy, że nie będziecie nas chronić, na wypadek… Jeśli nie zapłacimy, nie będziecie nas chronić przed Rosją?
– Tak, dokładnie to znaczy – odpowiada Trump.
Wszyscy są w szoku. Artykuł 5. Traktatu Północnoatlantyckiego, na którym wiele państw – wśród nich Polska – w znacznej mierze opiera strategię obronną i społeczne poczucie bezpieczeństwa, nie wspomina o takiej warunkowości ani słowem. Słynny zapis – nawiasem mówiąc, zastosowany w historii Sojuszu tylko raz, po atakach terrorystycznych na USA z 11 września 2001 roku – stwierdza, co następuje:
Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim[,] i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich, w ramach wykonywania prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego na mocy artykułu 51. Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie[,] jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiegoi.
Artykuł nie obliguje państw członkowskich do natychmiastowego wysłania wojsk. Uznaje jednak, że napaść na jednego członka NATO jest napaścią na wszystkich, i zobowiązuje inne państwa do udzielenia mu niezwłocznej pomocy. Mają to uczynić stosownie do własnej oceny sytuacji. Nie ma tu jednak mowy o tym, że pomoc jest zależna od poziomu wydatków na zbrojenia, jaki przywódca innego kraju członkowskiego uzna za stosowne. Taki zapis nie tylko wprowadzałby podział na członków lepszej i gorszej kategorii, lecz także dopuszczał całkowitą arbitralność. A właśnie w tym kierunku chciał popchnąć Sojusz amerykański prezydent – otwarcie przyznał, że jeśli jakiś rząd przeznacza zbyt małe środki na obronność, to Stany Zjednoczone, najpotężniejsze państwo NATO, pomocy nie udzielą. Skąd o tym wiemy?
Relację z tej wymiany zdań przytoczył sam Donald Trump podczas wystąpienia w jednym z prawicowych think tankówii. I dziwił się, że nie została upubliczniona wcześniej, jeszcze w czasie jego urzędowania. Zaznaczał co prawda, że jego groźba była swego rodzaju taktyką negocjacyjną i miała na celu skłonić państwa europejskie do zwiększenia wydatków na zbrojenia. „Gdybym powiedział: «Nie to mam na myśli», z jakiego powodu mieliby płacić? Ktoś musiał to powiedzieć” – przekonywał. Inni uczestnicy szczytu, na których powołali się dziennikarze „Washington Post”, twierdzili, że groźby Trumpa nie były aż tak jednoznaczne. Miał oświadczyć, że jeśli inne państwa nie będą wydawały na zbrojenia więcej, on „zrobi swoje”.
Niezależnie od tego, jak dokładnie przebiegała rozmowa, warto zwrócić uwagę, że Trump przytoczył ją właśnie w tej formie, i zrobił to nie przypadkiem, lecz celowo, licząc na uznanie ze strony publiczności. Wiele nam to mówi nie tylko o samym kandydacie i jego sposobie prowadzenia polityki, lecz także o nastrojach panujących wśród wielu Amerykanów, których były prezydent chciał w ten sposób przekonać do tego, by pozwolili mu wrócić do Białego Domu na kolejne cztery lata.
Transakcje, nie sojusze
Donald Trump od zawsze powtarza, że jest mistrzem prowadzenia interesów i zawierania korzystnych umów, nawet jeśli wielu jego biografów ma odmienne zdanie. Nie zmienia to faktu, że do wielu spraw, w tym do polityki międzynarodowej, ma podejście transakcyjne. Podejrzliwy wobec wielostronnych układów, woli relacje bilateralne, bo jest przekonany, że dzięki amerykańskiej potędze w dwustronnych rozmowach będzie w stanie uzyskać od partnerów daleko idące ustępstwa. Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Joe Bidena, Jake Sullivan, napisał, że Trump traktuje wielostronne sojusze jak rodzaj „geopolitycznego zasiłku dla ubogich”, a nie konstrukcje, które mogą być korzystne dla każdej ze stron1. W tym samym 2018 roku, kiedy groził państwom NATO-wskim, Unię Europejską nazwał „wrogiem”, który wykorzystuje Stany Zjednoczone w dziedzinie handlu. Sojusz Północnoatlantycki już wcześniej określał jako „przestarzały” i publicznie się zastanawiał, czy USA na pewno powinny ruszyć z pomocą niewielkim państwom sojuszniczym takim jak Czarnogóra2. Jak napisał we wspomnieniach były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w jego administracji, John Bolton, Trump miał kiedyś stwierdzić w jego obecności, że NATO „gówno go obchodzi”. Zdaniem Boltona byłby gotów wycofać kraj z Sojuszu, gdyby został wybrany na drugą kadencję3. Sceptyczny czytelnik może przypuszczać, że to wyłącznie kontrowersyjne tezy byłego współpracownika, zmierzające do podbicia wyników sprzedaży opublikowanej wówczas książki. Najwyraźniej jednak Bolton nie był w swoich ocenach osamotniony, bowiem w grudniu 2023 roku – w corocznej ustawie obronnej (National Defense Authorization Act) – uchwalono zapis zabraniający prezydentowi wycofania kraju z NATO bez zgody Kongresu. Poparcie dla zmiany wyrazili zarówno członkowie Partii Demokratycznej, jak i Partii Republikańskiej4.
Część polityków oraz komentatorów – także w Polsce – żywiła i być może nadal żywi przekonanie, że z Trumpem jako biznesmanem będzie im łatwo znaleźć porozumienie. Wierzyli, że jeśli tylko przedstawi mu się good deal, dobrą ofertę, wszelkie różnice ideowe czy ideologiczne gładko zejdą na drugi plan, zwłaszcza gdy propozycję podleje się gęstym sosem osobistych komplementów.
To nie takie proste, bowiem za biznesową retoryką Trumpa, podważającą istniejące od lat porozumienia międzynarodowe, idzie pogląd, zgodnie z którym Stany Zjednoczone są ofiarą powojennego międzynarodowego porządku. I to mimo że ów porządek w ogromnej mierze jest dziełem właśnie Amerykanów. A zatem „interesownej” polityce Trumpa towarzyszy silny zwrot izolacjonistyczny oparty na przekonaniu, że Stany Zjednoczone w ostatnich dekadach zbyt wiele uwagi poświęcały światu, zaniedbując jednocześnie własne interesy i swoich obywateli. Łatwo to wychwycić, słuchając argumentów podawanych przez Trumpa i część jego partyjnych kolegów przeciwko udzielaniu pomocy Ukrainie. Były prezydent z właściwą sobie pewnością zapowiadał, że skończyłby wojnę Rosji z Ukrainą w 24 godziny. Chociaż nie zdradzał szczegółówiii, wiele wskazuje, że odbyłoby się to kosztem Kijowa, bowiem sceptycyzm wobec dalszego wspierania prezydenta Wołodymyra Zełenskiego oraz jego ludzi jest wyraźnie większy wśród polityków i sympatyków Republikanów niż wśród Demokratów. W sierpniu 2022 roku 43 procent wyborców republikańskich uważało, że Amerykanie pomagają Ukrainie w zbyt dużym stopniu. Tego samego zdania było tylko dziewięć procent Demokratów. Nieco ponad rok później przekonanie o nadmiernym wsparciu wzrosło do aż 62 procent wśród Republikanów i 14 procent wśród Demokratówiv. Kiedy w maju 2022 roku Kongres przegłosował 40 miliardów dolarów pomocy dla Ukrainy, wszystkie głosy sprzeciwu (57 w Izbie Reprezentantów i 11 w Senacie) pochodziły od Republikanów. Politycy Partii Republikańskiej, widząc zapotrzebowanie swoich wyborców, szermują hasłami izolacjonistycznymi w stylu America First, a tym samym dodatkowo wzmacniają nastroje elektoratu. Wskutek tego ugrupowanie takich polityków jak Dwight Eisenhower, Richard Nixon, Ronald Reagan czy George W. Bush – mimo wszelkich różnic opowiadających się za aktywną rolą USA w świecie – dziś wraca do tradycji izolacjonistycznych5.
Należy uczciwie zaznaczyć, że Trump o wykorzystywaniu USA przez inne państwa mówił nie od dziś. „Japonia i inne narody wykorzystują Stany Zjednoczone od dekad” – pisał w roku 1987 w reklamie prasowej w formie „listu otwartego do Amerykanów”6. Wówczas w debacie publicznej to Japonię, nie Chiny, przedstawiono jako głównego konkurenta zdolnego zachwiać globalną dominacją gospodarczą USA. Już w nagłówku zapisano, że to tekst o tym, „dlaczego Ameryka powinna przestać dopłacać do obronności krajów, które są w stanie bronić się same”. Niewiele jest kwestii, w których Trump wykazuje się taką konsekwencją. Choć jednocześnie trzeba podkreślić, że głoszone poglądy nie przeszkadzały mu korzystać z „dobrodziejstw” globalizacji w formie taniej siły roboczej w państwach takich jak Chiny, kiedy przenosił tam produkcję rozmaitych gadżetów sygnowanych swoim nazwiskiem.
Poza tym przez długi czas jego izolacjonistyczne tyrady nie zyskiwały szerokiego posłuchu. Aż do 2016 roku, kiedy hasło America First, wcześniej wykorzystywane przez przeciwników zaangażowania USA w II wojnę światową, znów okazało się bardzo nośne. Osobiście nie sądzę, by izolacjonistyczny zwrot Stanów Zjednoczonych miał pozytywne skutki dla Polski czy dla Europy w ogóle. Zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku, kiedy tuż za naszymi granicami toczy się największa wojna w Europie od czasu pokonania nazistowskich Niemiec.
Trump nie był pierwszym amerykańskim prezydentem, który nakłaniał europejskich liderów do zwiększenia wydatków na obronność. Jego poprzednik, Demokrata Barack Obama – mimo wielu dzielących ich różnic – zachęcał do tego samego, choć oczywiście robił to w innym stylu. Żaden nie odniósł spektakularnych sukcesów. Nawet wojna u bram kontynentu nie wszystkich przekonuje do konieczności podniesienia wydatków na zbrojenia. Tym bardziej, że kiedy po okresie relatywnego spokoju na nowo pilnie potrzebujemy amerykańskiego parasola ochronnego, wielu Amerykanów chciałoby go zwinąć i zająć się własnymi sprawami. Poparcie dla utrzymania lub wzrostu zaangażowania na rzecz NATO utrzymuje się na stałym poziomie, ale obie partie zamieniły się miejscami – o ile w latach 80. było wyraźnie wyższe wśród Republikanów, o tyle dziś takie przekonanie wyraża ponad 90 procent Demokratów (i 68 procent Republikanów)7. Na pytanie, czy sojusze z państwami europejskimi przynoszą korzyści Stanom Zjednoczonym lub zarówno Stanom Zjednoczonym, jak i partnerom w Europie, twierdząco odpowiada 80 procent Demokratów i 50 procent Republikanów. Coś się w amerykańskim społeczeństwie zmienia i stawiam tezę, że nie jest to zmiana chwilowa. W kraju takim jak Polska – od dawna w znacznej mierze opierającym swoje bezpieczeństwo na relacjach z USA – powinniśmy zwrócić na te zmiany szczególną uwagę.
Gdzie objawy, gdzie przyczyna?
Żeby wyjaśnić fenomen niesłabnącej popularności Donalda Trumpa i rosnącego grona jego naśladowców, trzeba lepiej zrozumieć kryzysy społeczne targające obecnie Stanami Zjednoczonymi. Sukcesy radykalnych polityków – przejawiające się chociażby ogromną nośnością haseł izolacjonistycznych – są wyłącznie jedną z wielu ich oznak. Dlatego błędem byłoby sądzić, że wraz z kolejną przegraną Trumpa lub jego odejściem na emeryturę amerykańska polityka wróci do stanu sprzed 10, 20 czy 30 lat. Za zmianami na scenie politycznej stoją bowiem głębokie, trwające niekiedy od dekad przemiany o charakterze społecznym. Polityka w państwie demokratycznym jest przecież nie tyle bytem samym w sobie, ile odzwierciedleniem stanu społeczeństwa. Niekoniecznie natychmiastowym – klasa polityczna często reaguje na ewolucję poglądów obywateli z pewnym opóźnieniem – ale ostatecznie żaden kandydat nie może bez końca ignorować opinii i emocji elektoratu, a wygrywa ten, kto wyrazi je najszybciej i najlepiej.
Relacja między politykiem a wyborcami ma, rzecz jasna, charakter dwustronny – przedstawiciel ludu reprezentuje jego emocje i poglądy, a jednocześnie zwrotnie je kształtuje. Donald Trump jest tej relacji doskonałym przykładem. Swoich sił w polityce próbował na długo przed kampanią prezydencką rozpoczętą w roku 2015. Za każdym razem jednak – widząc, że jego przekaz nie rezonuje – rezygnował na wczesnym etapie. W końcu doczekał się swojego momentu. Jak zepsuty zegar, który dwa razy na dobę pokazuje właściwą godzinę, tak i Trump wstrzelił się w czas, kiedy to, co miał do powiedzenia – zarówno w formie, jak i w treści – wydawało się wielu Amerykanom właściwą odpowiedzią na stojące przed krajem wyzwania. Trump zdołał jednak wykorzystać ten moment i utrzymać przy sobie miliony wyborców, mimo że kolejne wybory z nim w roli lidera Partii Republikańskiej – zarówno prezydenckie, jak i do Kongresu – kończyły się dla amerykańskiej prawicy wynikiem znacznie poniżej oczekiwań.
Osobowość, poglądy i styl Trumpa wypchnęły Republikanów na nowe wody, niebezpieczne nie tylko dla samego ugrupowania, lecz także dla kraju. Po trzech latach od przegranych wyborów prezydenckich w 2020 roku dwie trzecie wyborców Partii Republikańskiej wciąż było przekonanych – mimo braku dowodów i licznych przegranych procesów sądowych – że zostały one sfałszowane8. Szóstego stycznia 2021 roku, dosłownie kilka godzin po szturmie rozwścieczonego tłumu na Kapitol, aż 139 republikańskich przedstawicieli w Izbie Reprezentantów zagłosowało przeciwko zatwierdzeniu wyniku wyborów prezydenckich. Warto zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji – większość wyborców i znaczna część polityków jednej z dwóch głównych partii uznaje Joe Bidena, 46. Prezydenta Stanów Zjednoczonych, de facto za uzurpatora. I jeśli kolejne wybory wypadną dla Republikanów niekorzystnie, nic nie wskazuje na to, by wyniki tej elekcji mieli spokojnie przyjąć do wiadomości. Wręcz przeciwnie – widząc, że tzw. wielkie kłamstwo (ang. big lie) nie tyle Trumpowi nie zaszkodziło, ile pozwoliło umocnić kontrolę nad partią, kolejni republikańscy kandydaci po porażkach w wyborach o fotel gubernatorski czy miejsce w Kongresie głośno podważają ich uczciwość.
Trudno sobie wyobrazić, jak na dłuższą metę może funkcjonować system demokratyczny, jeśli jedna ze stron odmawia uznania wyniku wyborów. Jak w takiej sytuacji prowadzić jakiekolwiek rozmowy z prezydentem, skoro w naszym przekonaniu ukradł najwyższy urząd w państwie? Przecież negocjacje z uzurpatorem byłyby jednoznaczne ze zdradą. Ponadto od przekonania, że proces wyborczy został zawłaszczony przez oszustów, już tylko krok do wniosku, że skoro mamy do czynienia z uzurpacją władzy, należy podjąć wszelkie możliwe kroki, by uzurpatora obalić, a kraj odzyskać dla ludu. Atak tłumu zwolenników Trumpa na Kapitol był konsekwencją właśnie takiego myślenia.
Chociaż bezprecedensowe wydarzenia z 6 stycznia 2021 roku miały niezwykle dramatyczny charakter, chociaż treści wystąpień części polityków z byłym prezydentem na czele mogą się wydawać skrajnie oburzające, są one jednak wyłącznie objawami, bąblami na powierzchni wody, mającymi swoje źródło dużo głębiej. Przejawów kryzysu jest zresztą o wiele więcej i były one omawiane na długo przed pojawianiem się na scenie Trumpa oraz jego akolitów. Należą do nich między innymi spadek zaufania do instytucji publicznych, narastająca aprobata dla stosowania przemocy wobec przeciwników politycznych, niemożność uporania się z wyzwaniami, takimi jak spadająca mobilność społeczna, rosnące nierówności, kryzysy uzależnień, polityka migracyjna, zbyt łatwy dostęp do broni ze wszystkimi tego konsekwencjami, upadek zakładów przemysłowych, na których opierało się życie całych regionów, czy horrendalne – w porównaniu z innymi krajami na podobnym poziomie rozwoju – wskaźniki inkarceracji.
Na przestrzeni ostatnich dekad poświęcono tym i licznym innym problemom wiele reportaży, książek, filmów czy popularnych piosenekv. Tego rodzaju potężne kryzysy powinny też wywoływać reakcję sceny politycznej i jej głównych aktorów. Na żaden z nich nie ma jednej prostej odpowiedzi, ale szukanie poprawy wymaga wprowadzenia zmian legislacyjnych, dostosowywania prawa w rozmaitych dziedzinach do nowych okoliczności. To się jednak nie udaje. System polityczny jest sparaliżowany do tego stopnia, że ogromna część ustaw, zwłaszcza tych, za którymi stoją wielkie ambicje reformatorskie, nie zostaje nawet poddana pod głosowanie. O zmianach jeszcze poważniejszych, jak poprawki do Konstytucji – niegdyś wprowadzane regularnie – nie ma co nawet marzyć. Większości wymagane do ich zaakceptowania najpierw w Kongresie, a następnie w legislaturach stanowych są nieosiągalne.
O strukturalnych ułomnościach amerykańskiego ustroju, wymagających pilnej naprawy, pisał Piotr Tarczyński w książce Rozkład. O niedemokracji w Amerycevi. Niniejsza publikacja – którą warto czytać łącznie z Rozkładem – w mniejszym stopniu koncentruje się na systemie politycznym, a w większym na ewolucji amerykańskiego społeczeństwa w ostatnich dekadach i na współczesnych Amerykanach sfrustrowanych działaniem najważniejszych instytucji państwa, co przejawia się spadkiem poziomu zaufania do każdej z nich – od prezydenta przez Kongres i media po sądy, w tym Sąd Najwyższy.
Kryzys polityczny ma swoje źródła w przemianach społecznych, a przemiany społeczne są nierzadko prowokowane przez system polityczny. Jeśli, jak pisał Piotr Tarczyński, paraliż systemu jest wywołany niedostosowaniem instytucji politycznych do bieżących wyzwań, to kluczowym czynnikiem odpowiedzialnym za ten paraliż jest zjawisko skrajnego „upartyjnienia” społeczeństwa. Przejawia się ono narastającą polaryzacją polityczną, ale ma również znacznie głębszy charakter. Polega na tym, że afiliacja partyjna staje się podstawą osobistej tożsamości, przykrywając wszystkie inne cechy jednostkowe, które niegdyś odgrywały istotną rolę. Jeśli do tego dodamy fakt, że podział na Demokratów i Republikanów pokrywa się coraz wyraźniej z podziałami wynikającymi z wykształcenia, pochodzenia etnicznego, wykonywanego zawodu czy miejsca zamieszkania, zobaczymy, że Amerykanie nie tylko mentalnie, lecz także fizycznie zasiedlają różne i coraz bardziej oddalające się od siebie światy. Politycy te podziały odzwierciedlają, jednocześnie je potęgując.
Upartyjnienie amerykańskiego społeczeństwa uznaję za najważniejszą część składową kryzysu. Opisuję, jakie zjawiska polityczne i społeczne do niego doprowadziły i na przestrzeni lat go wzmacniały. A także jakie są tego skutki.
Polityka tożsamości
Dziś każda z dwóch głównych partii w USA uprawia politykę tożsamości. Bycie Demokratą czy Republikaninem stało się dla wielu Amerykanów podstawową cechą jednostkową, dominującą nad tożsamością rasową, religijną, kulturową, klasową itd. Postępujące sortowanie – czyli przypisywanie całych grup społecznych do jednej lub drugiej partii – oraz postępująca polaryzacja – czyli rozjazd poglądów w kilku „zapalnych” kwestiach – zniechęcają polityków do podejmowania ponadpartyjnej współpracy. Wyborcy za takie wysiłki nie nagrodzą, a nazbyt ugodowych przedstawicieli z pewnością ukarzą.
Możemy bez większego trudu wskazać elementy systemu politycznego, które wzmacniają jego dysfunkcjonalne cechy, i zaproponować stosowne zmiany. I tak jedną z ważniejszych reguł gry podtrzymujących polaryzację jest sposób wyboru kandydatów na członków Izby Reprezentantów w jednomandatowych okręgach wyborczych zgodnie z zasadą „zwycięzca bierze wszystko”. Oznacza ona, że zdobywca największej liczby głosów – nawet jeśli wygrywa minimalną przewagą – otrzymuje mandat, a pozostali zostają z niczym. Podobnie – z nielicznymi wyjątkami – jest w wyborach do Senatu, choć w tym wypadku okręgiem jest cały stan. Próbą przełamania tego systemu są rozwiązania wprowadzone na Alasce, gdzie od niedawna stosuje się system ordynacji preferencyjnej, w którym wyborca szereguje dowolną liczbę kandydatów od najbardziej do najmniej preferowanego. Po zliczeniu wszystkich głosów osoba z najmniejszą liczbą głosów zostaje skreślona z listy, ale głosy na nią oddane przechodzą na tego kandydata, którego wyborcy danego polityka wskazali jako swój drugi wybór. Ostatecznie wygrywa ten, kto jako pierwszy przekroczy barierę 50 procent poparcia. Takie rozwiązania powinny skłaniać polityków nie tylko do ubiegania się o poparcie własnego elektoratu, lecz także do formułowania propozycji mających szansę trafić do zwolenników innych kandydatów. Nie muszą ich przekonać w pełni. Wystarczy, że staną się dla nich „drugim wyborem”, co może się okazać kluczowe do zwycięstwa.
Poważne kontrowersje budzi także system wyboru prezydenta na podstawie głosów elektorskich przypisanych do każdego stanu i zwykle przekazywanych w całości temu, kto w danym stanie otrzymał największą liczbę głosów, nawet jeśli zwyciężył minimalną przewagą. W rezultacie zdobycie 80 procent głosów – dajmy na to – w Kalifornii daje kandydatowi 54 głosy elektorskie. Dokładnie tyle samo, ile by uzyskał, gdyby zagłosowało na niego 39 procent Kalifornijczyków, ale jego konkurentów poparłoby jeszcze mniej. System prowadzi do tego, że głosy mieszkańców różnych stanów mają dla kandydatów na najwyższy urząd różną wagę. W tych, gdzie jedno z ugrupowań wyraźnie dominuje nad innym, kampanii praktycznie się nie prowadzi, bo wygrana jest pewna, a premii za wygraną z dużą przewagą nie ma. W Polsce to, czy kandydat zdobędzie na przykład w Wielkopolsce 60 czy 75 procent poparcia, może mieć fundamentalne znaczenie dla wyniku wyborów. W USA w niemal każdym stanie liczy się tylko wygrana, nieważne jakim stosunkiem. Taki model sprawia również, że kandydat z mniejszą liczbą głosów w skali kraju może uzyskać więcej głosów elektorskich. Tym bardziej że liczba elektorów w stanach mniej ludnych jest w proporcji do liczby mieszkańców wyższa niż w tych najbardziej zaludnionych. Kiedyś zwycięstwo kandydata z niższą liczbą oddanych głosów było ewenementem. Od roku 2000 doszło już jednak do takiej sytuacji dwukrotnie.
Jeszcze wyraźniejsza dysproporcja w sile głosu jest widoczna w wyborach do Senatu, gdzie każdy stan – niezależnie od liczby ludności – ma dwoje reprezentantów. A jakby tego było mało, reguły pozwalają mniejszości senatorów na paraliżowanie izby. Pojawiają się postulaty zreformowania zasad pracy Senatu, dziś bowiem do podejmowania niemal wszystkich decyzji potrzebna jest większość aż 60 spośród 100 senatorów, co daje niewielkiej grupie możliwość torpedowania prac tego ciała. Coraz większe wątpliwości budzi też zasada dożywotniej kadencji sędziów Sądu Najwyższego. Tym bardziej że wobec paraliżu władzy ustawodawczej to sądy zyskują rosnący wpływ na kształtowanie amerykańskiego prawa, rozstrzygając te sprawy, których nie potrafi prawnie usankcjonować Kongres.
Kiedy tworzono podstawy amerykańskiej demokracji, pojawiały się pytania, jak w takim systemie uchronić obywateli przed „tyranią większości”, czyli sytuacją, w której dobrze zorganizowana, zdyscyplinowana większość może narzucić innym swoją wolę. Dziś znacznie większe obawy budzi „tyrania mniejszości”, przejawiająca się blokowaniem przez nawet niewielkie grupy rozwiązań akceptowanych przez gros obywateli oraz ich politycznych reprezentantów.
Zmiany reguł politycznej rywalizacji są potrzebne, jeśli skłonią polityków do porzucenia gry na dalszą polaryzację i odblokują sparaliżowany proces legislacyjny. Jako że w USA absolutnie dominującą pozycję mają tylko dwie partie, a rzadko zdarza się tak, by jedna z nich miała jednocześnie kontrolę nad Białym Domem i oboma izbami Kongresu, gotowość do zawierania kompromisów jest warunkiem koniecznym uchwalania prawa. Dziś skłonność do szukania porozumienia jest towarem deficytowym, o czym świadczą choćby tzw. zamknięcia rządu (ang. government shutdowns), czyli czasowe zawieszenie działalności rozmaitych instytucji państwowych wynikające z braku uchwalenia ustaw budżetowych regulujących ich finansowanie. Często kryzysu unika się tylko dzięki zatwierdzeniu prowizorium budżetowego na krótki czas – instytucje mogą wówczas działać, ale siłą rzeczy napotykają trudności w planowaniu wydatków z wyprzedzeniemvii.
Zaburzenie funkcjonowania systemu politycznego ma negatywne konsekwencje nie tylko dla działania poszczególnych instytucji czy wizerunku Stanów Zjednoczonych w oczach przedstawicieli innych państw. Skutkuje też rosnącą pokusą wybierania na urzędy kandydatów „antysystemowych”, obiecujących rozprawienie się z „Waszyngtonem”, osuszenie „bagna” czy rozbicie „układu”. Problem w tym, że tego rodzaju buntownicy często nie mają żadnej pozytywnej oferty naprawy, a ich bezkompromisowość – zamiast usprawnić działanie instytucji politycznych – prowadzi do ich dalszego paraliżu. To z kolei potem służy za następny dowód potwierdzający dysfunkcjonalności systemu i błędne koło się zamyka.
Zmiany polityczne są więc konieczne, ale nawet jeśli uda się „odblokować” proces polityczny, trzeba zrozumieć przyczyny kryzysów społecznych, gniewu i frustracji wielu Amerykanów. W Stanach Zjednoczonych poświęca się tym kwestiom niezliczone prace naukowe, materiały dziennikarskie czy dzieła kultury. W Polsce jednak wciąż panuje przekonanie, że kraj za Wielką Wodą jest absolutnie wyjątkowy, że wciąż jest – jak przekonująco mówił prezydent Ronald Reagan – „lśniącym miastem na wzgórzu”, latarnią morską wskazującą kierunek innym. Wynika to nie tylko z potęgi gospodarczej oraz militarnej USA, ale również – a może przede wszystkim – z wybitnego talentu Amerykanów do opowiadania historii, które ciekawią i inspirują ludzi na całym świecie. A także zdolności do takiego przedstawiania własnej historii, że nawet klęski lub wstydliwe jej aspekty – jak choćby sprzeciw wielu białych Amerykanów wobec ruchu na rzecz praw obywatelskich czy skandal, jakim była afera Watergate – udaje się ostatecznie przedstawić jako triumf, kolejną przeszkodę pokonaną na drodze do realizacji ideałów wolności i równości. Nic dziwnego, że obraz USA jako ziemi obiecanejviii wciąż tkwi bardzo głęboko w umysłach nie wyłącznie Amerykanów, ale również ludzi właściwie na całym świecie.
A jednak wiele informacji zza oceanu, przebijających się regularnie do polskich mediów – a to na temat kolejnej krwawej strzelaniny, a to oskarżeń kryminalnych pod adresem byłego prezydenta, a to chaosu w Kongresie, a to kłopotów ludzi tracących cały majątek na skutek wysokich kosztów leczenia – wizerunek ten podważa. Niniejsza książka ma pomóc czytelnikowi dostrzec praprzyczyny zdarzeń, o jakich dowiaduje się z serwisów informacyjnych. Nie powstała ona ani z bezkrytycznej miłości do Stanów Zjednoczonych, ani tym bardziej z bezkompromisowej niechęci, lecz z pełnego pasji zainteresowania tym krajem. Mam nadzieję, że czytelnicy – bez względu na to, czy podzielą moje diagnozy i poglądy, czy też się z nimi nie zgodzą – zainteresowanie to dostrzegą i że także im się ono udzieli.
Wielu Amerykanów – choć ta liczba ostatnimi czasy maleje, zwłaszcza wśród młodych – wciąż wierzy w amerykańską wyjątkowość (ang. American exceptionalism) rozumianą jako przekonanie, że Stany Zjednoczone są najlepszym państwem na świecie. Rozmaite dane na temat jakości życia nie potwierdzają tego poglądu. Również czytelnicy tej książki nie muszą go podzielać. Wystarczy, jeśli uznają, że to, co się dzieje w USA, jest ważne, a jednocześnie niezwykle ciekawe.
Przypisy
i Źródło: Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Jeśli nie podano inaczej, tłumaczenia cytowanych źródeł pochodzą od autora [przyp. red.].
ii Aaron Blake, Michael Birnbaum, Trump says he threatened not to defend NATO against Russia, „Washington Post”, 22 kwietnia 2022, https://www.washingtonpost.com/world/2022/04/22/trump-says-he-threatened-not-defend-nato-russia/.
iii W jednym z wywiadów zdradził, że konflikt udałoby mu się zakończyć, ponieważ ma bardzo dobre relacje zarówno z Władimirem Putinem, jak i Wołodymyrem Zełenskim. Poza tym prezydentowi Ukrainy powiedziałby, że jeśli nie zgodzi się na negocjacje, to Stany Zjednoczone odetną Ukrainę od pomocy. A Putinowi w tym samym czasie, że jeśli nie zgodzi się na pokój, Amerykanie dadzą Ukraińcom „więcej, niż kiedykolwiek mieli”. Czytelnikom pozostawiam ocenę potencjalnej skuteczności tego planu [zob. Aaron Blake, Trump’s plan to end the war in Ukraine is… something, „Washington Post”, 17 lipca 2023, https://www.washingtonpost.com/politics/2023/07/17/trump-ukraine-bartiromo/].
iv Dokładna ilustracja tendencji: Mohamed Younis, American Views on the Ukraine War in 6 Charts, Gallup, 2 listopada 2023, https://news.gallup.com/poll/513680/american-views-ukraine-war-charts.aspx.
v Motyw rozczarowania amerykańskim marzeniem od dekad przewija się chociażby w twórczości Bruce’a Springsteena, na czele z przebojem Born in the USA, nierzadko z niezrozumiałych przyczyn interpretowanym jako hymn ku czci Stanów Zjednoczonych. Springsteenowi do Trumpa daleko – jest przyjacielem Baracka Obamy. Ale opowieści o upadku gospodarczym i społecznym, skorumpowanych politykach oraz wysiłkach zwykłych ludzi na rzecz znalezienia wyjścia z beznadziejnej sytuacji trafiają w gusta różnych Amerykanów.
vi Piotr Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Wydawnictwo Znak Litera Nova, Kraków 2023.
vii Były sekretarz obrony, Robert Gates, zwracał uwagę, że budżet Pentagonu nie został uchwalony na czas, czyli przed początkiem nowego roku podatkowego, ani razu od… 2010 roku. Zob. Robert M. Gates, The Dysfunctional Superpower, „Foreign Affairs”, listopad/grudzień 2023, https://www.foreignaffairs.com/united-states/robert-gates-america-china-russia-dysfunctional-superpower.
viii Notabene taki tytuł noszą zarówno autobiografia Baracka Obamy, jak i jeden z największych hitów wspomnianego już Springsteena.
1 Jake Sullivan, The Sources of American Power. A Foreign Policy for a Changed World, „Foreign Affairs”, listopad/grudzień 2023, https://www.foreignaffairs.com/united-states/sources-american-power-biden-jake-sullivan.
2 Esther King, Trump: Defending NATO ally Montenegro could mean „World War III”, „Politico”, 18 lipca 2018, https://www.politico.eu/article/donad-trump-nato-montenegro-defending-could-mean-world-war-iii/.
3 Anne Applebaum, Trump Will Abandon NATO, „The Atlantic”, 4 grudnia 2023, https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2024/01/trump-2024-reelection-pull-out-of-nato-membership/676120/.
4 Maegan Vazquez, Congress approves bill barring presidents from unilaterally exiting NATO, „Washington Post”, 18 grudnia 2023, https://www.washingtonpost.com/national-security/2023/12/16/congress-nato-exit-trump/.
5 The Republican Party no longer believes America is the essential nation, „The Economist”, 26 października 2023, https://www.economist.com/united-states/2023/10/26/the-republican-party-no-longer-believes-america-is-the-essential-nation.
6 Jacob M. Schlesinger, Trump Forged His Ideas on Trade in the 1980s—and Never Deviated, „The Wall Street Journal”, 15 listopada 2018, https://www.wsj.com/articles/trump-forged-his-ideas-on-trade-in-the-1980sand-never-deviated-1542304508.
7 Dina Smeltz, Americans Continue to See Benefits from US Alliances, The Chicago Council on Global Affairs, październik 2023, https://globalaffairs.org/sites/default/files/2023-10/CCS%202023%20Alliances.pdf.
8 Jennifer Agiesta, Ariel Edwards-Levy, CNN Poll: Percentage of Republicans who think Biden’s 2020 win was illegitimate ticks back up near 70%, CNN, 3 sierpnia 2023, https://edition.cnn.com/2023/08/03/politics/cnn-poll-republicans-think-2020-election-illegitimate/index.html.