“Pnin” zalicza się do powieści kampusowych. I choć może się ona wydawać bardziej przystępna i tradycyjna niż pozostałe teksty autora, nic bardziej mylnego. Nabokov po raz kolejny zaskakuje swoich czytelników i podejmuje z nimi subtelną literacką grę, nakłaniając ich do uważnej i świadomej lektury.


Komiczno-tragiczna powieść kampusowa, która zachwyciła czytelników. Na pierwszy rzut oka „Pnin” wydaje się najmniej skomplikowanym dziełem Vladimira Nabokova. Okazuje się jednak, że autor po raz kolejny zastawia na czytelnika literackie pułapki, prowokując go do wyjścia poza dosłowne rozumienie tekstu i do podjęcia nieoczekiwanych interpretacji.

Pnin to poczciwy i dość nieporadny profesor na Uniwersytecie Waindell. Ten nieco zagubiony i nieprzystosowany rosyjski emigrant próbuje odnaleźć się w amerykańskim środowisku akademickim przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku i zachować godność.

Nie jest to łatwe zadanie, gdyż otoczony nieprzychylnymi osobami i intrygantami raz po raz staje się ofiara nie tylko komicznych i zarazem smutnych nieporozumień, ale także subtelnych spisków oraz nieprzyjemnych manipulacji.

Vladimir Nabokov (1899–1977) – pisarz rosyjsko-amerykański, filolog, tłumacz. Pochodził z bogatej arystokratycznej rodziny z tradycjami. W 1919 roku wyemigrował do Berlina, trzy lata później ukończył studia w Cambridge. W okresie międzywojennym mieszkał w Niemczech i we Francji, gdzie powstały jego pierwsze powieści napisane po rosyjsku. W 1940 roku wraz z rodziną przeniósł się do Stanów Zjednoczonych i odtąd pisał wyłącznie po angielsku. W 1959 roku wrócił do Europy i osiadł w Szwajcarii.
Najbardziej popularne dzieło autora to wydana w 1955 roku • Lolita okazująca zamiłowanie do zawiłych gier słownych i opisowych szczegółów, które charakteryzowały jego twórczość literacką Nabokova. • Pnin został wydany w 1957 roku. Książkę tę zalicza się do powieści kampusowych. I choć może się ona wydawać bardziej przystępna i tradycyjna niż pozostałe teksty autora, nic bardziej mylnego. Nabokov po raz kolejny zaskakuje swoich czytelników i podejmuje z nimi subtelną literacką grę, nakłaniając ich do uważnej i świadomej lektury.
Hobbystycznie Nabokov zajmował się układaniem zadań szachowych, był także uznanym badaczem motyli.

Vladimir Nabokov
Pnin
Przekład: Anna Kołyszko
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 15 maja 2024
 
 


Rozdział pierwszy

1

Starszy jegomość, który zajmował miejsce przy oknie z północnej strony wagonu kolejowego mknącego nieubłaganie naprzód, a wyraźnie podróżował sam, bo siedzenie obok niego i dwa siedzenia naprzeciwko były puste, to właśnie profesor Timofiej Pnin. Łysy jak kolano, opalony na brąz, starannie wygolony, od góry prezentował się bardzo okazale – duża śniada czaszka, szylkretowe okulary (kryjące brak brwi typowy dla niemowląt), górna warga jak u małpy, gruba szyja, a pod przyciasną tweedową marynarką klatka piersiowa dobrze zbudowanego mężczyzny. Dolne natomiast partie przedstawiały się nieco gorzej – pajęcze nogi (założone jedna na drugą, odziane we flanelowe spodnie) kończyły się drobnymi, niemal kobiecymi stopami.
Na nogach miał opadające wełniane skarpety, czerwone w liliowe romby, i solidne czarne półbuty, które kosztowały go prawie tyle, co całe ubranie (łącznie z jaskrawym ekstrawaganckim krawatem). Do lat czterdziestych, kiedy jeszcze wiódł stateczne życie w Europie, nosił zawsze długie kalesony, których końce wpuszczał w porządne jedwabne skarpetki z wzorkiem, w stonowanych kolorach, podtrzymywane podwiązkami na łydkach opiętych bawełnianymi nogawkami. Pnin uważał wówczas, że jeśli podciągnie za wysoko spodnie, a zatem odsłoni rąbek białych kalesonów, dopuści się czynu równie nieprzyzwoitego, jak gdyby pokazał się bez kołnierzyka i krawata w towarzystwie pań. Albowiem nawet kiedy przywiędła madame Roux, konsjerżka obskurnej kamienicy w szesnastym arrondissement w Paryżu – gdzie po ucieczce ze zleninizowanej Rosji i po ukończeniu studiów w Pradze spędził piętnaście lat – przychodząc po komorne, zastawała go bez faux col, pedantyczny Pnin zasłaniał pruderyjnie guzik kołnierzyka z przodu koszuli. Wszystko to jednak uległo zmianie w oszałamiającej atmosferze Nowego Świata. Teraz, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, bardzo się lubił opalać, nosił sportowe koszule i spodnie, a kiedy zakładał nogę na nogę, odsłaniał bezwstydnie, z rozmysłem, cały kawał nagiej łydki. Tak by go widział ewentualny towarzysz podróży, ale poza żołnierzem śpiącym w jednym kącie i dwiema paniami zajętymi niemowlęciem w drugim Pnin miał cały wagon dla siebie.
Pora teraz wyjawić pewien sekret. Profesor Pnin jechał niewłaściwym pociągiem. Nie miał o tym pojęcia, podobnie jak konduktor, który rozpoczął właśnie swoją trasę przez cały pociąg i zbliżał się do wagonu Pnina. Jeżeli chodzi o ścisłość, Pnin był akurat bardzo z siebie zadowolony. Kiedy pani Judith Clyde, wiceprzewodnicząca Klubu Kobiet w Cremonie – blisko dwieście wiorst na zachód od Waindell, akademickiego gniazda Pnina od roku 1945 – zaprosiła go na odczyt w piątkowy wieczór, poradziła Pninowi, żeby wsiadł w Waindell do pociągu o trzynastej pięćdziesiąt dwie, to będzie w Cremonie szesnasta siedemnaście, ale Pnin – który podobnie jak wielu Rosjan uwielbiał wszelkie rozkłady jazdy, mapy, katalogi, namiętnie je kolekcjonował i brał, skąd się tylko dało, bo nie mógł sobie odmówić tej krzepiącej przyjemności, że dostaje coś za darmo, a już najbardziej szczycił się swoją umiejętnością posługiwania się nimi – przewertował rozkład i znalazł niepozorny znaczek przy dogodniejszym pociągu (odjazd – Waindell 14.19; przyjazd – Cremona 16.32), informujący, że w piątki i tylko w piątki pociąg o czternastej dziewiętnaście do odległego i znacznie większego miasta, obdarzonego równie miłą dla ucha włoską nazwą, zatrzymuje się w Cremonie. Niestety, rozkład jazdy Pnina pochodził sprzed pięciu lat i był częściowo nieaktualny.
Nasz przyjaciel wykładał język rosyjski na Uniwersytecie Waindell, prowincjonalnej uczelni, która wyróżniała się sztucznym stawem pośrodku malowniczego terenu, obrośniętymi bluszczem galeriami łączącymi poszczególne budynki, malowidłami ściennymi, przedstawiającymi wykładowców jak żywych w chwili przekazywania krzepkim dzieciom farmerów kaganka wiedzy Arystotelesa, Shakespeare’a i Pasteura, oraz dużym, aktywnym, dynamicznym, kwitnącym Wydziałem Germanistyki, prowadzonym przez dziekana, doktora Hagena, który nazywał swój wydział z dumą (wymawiając dobitnie każdą sylabę) „uniwersytetem w uniwersytecie”.
W semestrze jesiennym owego roku (1950) lektorat języka rosyjskiego wybrali następujący adepci: jedna studentka, pulchna, sumienna Betty Bliss, w grupie średnio zaawansowanych, jeden student, a właściwie martwa dusza (Ivan Dub, który się w ogóle nie pokazał), w grupie zaawansowanych oraz troje słuchaczy na niezwykle popularnym kursie podstawowym – Josephine Malkin, której dziadkowie urodzili się w Mińsku, Charles McBeth, którego chłonna pamięć rozprawiła się już z dziesięcioma językami i była gotowa pogrzebać kolejnych dziesięć, wreszcie ospała Eileen Lane, która usłyszała od kogoś, że kiedy się zdoła opanować alfabet rosyjski, można już właściwie czytać Annę Karamazow w oryginale. Pnin w roli nauczyciela nie mógł żadną miarą konkurować z tymi niesłychanymi damami rosyjskimi, rozsianymi po całej akademickiej Ameryce, które mimo braku odpowiedniego wykształcenia, nadrabiając intuicją, gadulstwem i rozkoszną wylewnością macierzyńską, potrafiły przy pieśniach znad Matki Wołgi, czerwonym kawiorze i herbacie wszczepiać studentom o niewinnych oczętach magiczną znajomość tego trudnego, a zarazem pięknego języka; nigdy też Pnin w roli nauczyciela nie marzył, że przekroczy progi wzniosłych gmachów współczesnego językoznawstwa, owej uduchowionej korporacji fonemów, świątyni, w której gorliwych młodych ludzi uczy się nie tyle języka obcego, ile metodyki nauczania innych tejże metodyki, przy czym ta metodyka, niczym kaskada wody spadającej ze skały na skałę, przestaje służyć racjonalnej nawigacji, ale w jakiejś świetlanej przyszłości może się przyczynić do tworzenia ezoterycznych dialektów – takich jak uproszczony baskijski – będących mową ojczystą zaledwie kilku skomplikowanych maszyn. Pnin podchodził do swoich zajęć dydaktycznych w sposób niewątpliwie amatorski i niefrasobliwy, bo opierał się wyłącznie na ćwiczeniach z podręcznika gramatyki opublikowanego przez dziekana Wydziału Slawistyki dużo większego uniwersytetu niż Waindell, szacownego oszusta, który znał się na rosyjskim jak wilk na gwiazdach, ale wspaniałomyślnie użyczał swojego znamienitego nazwiska dziełom mozolnej pracy anonimowych autorów. Mimo wielu wad Pnin miał w sobie rozbrajający staroświecki wdzięk, który, wedle słów jego wiernego obrońcy, doktora Hagena, skierowanych do bezdusznych członków rady nadzorczej, był delikatesem z importu, wartym zapłaty w rodzimej walucie. Chociaż doktorat z socjologii i ekonomii politycznej przyznany Pninowi uroczyście w Pradze bodajże w roku 1925 okazał się już w połowie stulecia doktoratem z przeżytków, nie można powiedzieć, żeby Pnin niesłusznie zajmował stanowisko wykładowcy języka rosyjskiego. Popularność wśród słuchaczy zyskały mu nie tyle zdolności pedagogiczne, ile niezapomniane dygresje, kiedy to zdejmował okulary i rozpromieniał się na wspomnienie niegdysiejszych czasów, przecierając dzisiejsze soczewki. Nostalgiczne wycieczki wygłaszane łamaną angielszczyzną. Autobiograficzne kąski. O tym, jak go przyjęły Sojedinionnyje Sztaty (Stany Zjednoczone).
– Przesłuchiwanie na statku przed zejściem na ląd. Dobre sobie! „Czy ma pan coś do oclenia?” „Nie”. Dobre sobie! Potem pytania natury politycznej. Urzędnik pyta: „Jest pan anarchistą?”. A ja mu na to… – Wykładowca przerywa na chwilę opowieść, żeby dać upust swojej niemej wesołości. – „Musimy najpierw uzgodnić, co rozumiemy pod słowem «anarchizm». Anarchizm praktyczny, metafizyczny, teoretyczny, mistyczny, abstraktyczny, indywidualny czy społeczny? Za młodu, powiadam, było to dla mnie nie bez znaczenia”. No więc odbyliśmy bardzo ciekawą dyskusję i w rezultacie władze imigracyjne przetrzymały mnie całe dwa tygodnie na Ellis Island. – Brzuch mu się zaczyna trząść, trzęsie się też cały wykładowca w paroksyzmie śmiechu.
Na niektórych zajęciach trafiała się jeszcze lepsza zabawa. W atmosferze udawanej tajemniczości szczodrobliwy Pnin przygotowywał młodzież na wspaniałą ucztę, do której sam niegdyś przystąpił, czyli najpierw odsłaniał w bezwiednym uśmiechu niepełny garnitur potwornych, sczerniałych zębów, po czym otwierał rozsypującą się rosyjską książkę na eleganckiej zakładce z imitacji skóry, którą to zakładkę uprzednio tam włożył, otwierał zatem książkę, zwykle krzywiąc przy tym z przerażenia ruchliwą twarz i wytrzeszczając oczy, kartkował nerwowo książkę niekiedy ładne kilka minut, zanim znalazł odpowiednią stronę albo uznał koniec końców, że zaznaczył właściwą. Wybrany przez niego fragment pochodził najczęściej ze starej naiwnej komedii z życia kupców, skleconej blisko sto lat temu przez Ostrowskiego, albo z równie wiekowej, chociaż jeszcze bardziej przestarzałej opowiastki satyrycznej Leskowa opartej na łamańcach językowych. Prezentował te zwietrzałe smakołyki w podniosłym stylu klasycznej Aleksandrynki (Teatru Aleksandryjskiego w Sankt Petersburgu), dalekim od jędrnej prostoty artystów scen moskiewskich, ponieważ jednak uchwycenie dowcipu, który jeszcze się na tych kartach nie przeżył, wymagało nie tylko świetnej znajomości języka potocznego, lecz również niezłego wyrobienia literackiego, a mała biedna grupa studentów nie posiadała ani jednego, ani drugiego, deklamator sam bawił się aluzjami i niuansami tekstu. Trzęsiączka, wspomniana już w innym kontekście, przechodziła w istne trzęsienie ziemi. Sięgając pamięcią w blasku wszystkich świateł, przy mimice wszystkich masek umysłu, ku dniom młodości żarliwej i chłonnej (w olśniewającym wszechświecie, który wydawał się piękniejszy przez to, że jeden cios historii obrócił go wniwecz), Pnin upajał się winem z własnych piwnic, w miarę jak przedstawiał kolejne przykłady tego, co uprzejmi słuchacze brali domyślnie za humor rosyjski. Naraz nie mógł powstrzymać wesołości, łzy w kształcie gruszek spływały po opalonych policzkach. Spomiędzy warg raptem wyskakiwały, niczym na sprężynie, nie tylko potworne zęby, lecz także ogromne różowe połcie górnego dziąsła, ręka wędrowała prędko do ust, a barczyste ramiona drgały jak w konwulsjach. Chociaż słowa, które starał się wykrztusić – tłumione podrygującą ręką – były teraz dla słuchaczy podwójnie niezrozumiałe, niepohamowany atak wesołości stawał się zaraźliwy. Kiedy Pnin tracił zupełnie panowanie nad sobą, studenci zrywali już dosłownie boki – Charles w mechanicznych niemal drgawkach rżał z uciechy, nagły wybuch perlistego śmiechu ożywiał twarz nieładnej Josephine, tymczasem Eileen, która dla odmiany była ładna, rozpływała się w galarecie mało twarzowego chichotu.
Wszystko to nie zmienia faktu, że Pnin jechał niewłaściwym pociągiem.
Jak winniśmy określić ten smutny przypadek? Należy wyraźnie zaznaczyć, że Pnin nie miał w sobie nic z dobrodusznego Niemca – der zerstreute Professor – typu lansowanego w ubiegłym stuleciu. Przeciwnie, był chyba zbyt ostrożny, ze zbytnią przesadą dopatrywał się wszędzie diabelskich pułapek, zbyt konsekwentnie miał się na baczności, żeby dziwaczne otoczenie (nieobliczalna Ameryka) nie sprowokowało go do jakiegoś niedorzecznego wybryku. W istocie to świat był roztargniony, a Pnin poczuwał się do obowiązku, żeby zaprowadzić w nim porządek. Żył w stanie wiecznej wojny z przedmiotami martwymi, które rozpadały się, atakowały go, przestawały działać albo gubiły się złośliwie, z chwilą gdy znalazły się w orbicie jego egzystencji. Miał ręce niezdarne jak mało kto, ale ponieważ umiał w mgnieniu oka zrobić ze strączka grochu harmonijkę ustną o jednym dźwięku, potrafił za jednym zamachem puścić dziesięć kaczek na stawie, ułożyć palce tak, żeby na ścianie powstał cień królika (który mrugał nawet okiem), a także wykonać sporo innych niewinnych sztuczek, jakie Rosjanie wytrząsają z rękawa, uważał, że los nie poskąpił mu zdolności manualnych i manipulacyjnych. Uwielbiał wszelkie przyrządy, bo budziły w nim zdumienie i nabożny zachwyt. Urządzenia elektryczne wywoływały jego niekłamany podziw. Wyroby plastikowe wprawiały go w ekstazę, urzekał go wprost zamek błyskawiczny. Ale zegar elektryczny włączony starannie do kontaktu mógł mu zepsuć cały ranek, jeżeli burza w środku nocy unieruchomiła miejscową siłownię. Kiedy łamała mu się w nosku oprawa okularów i zostawał z dwiema identycznymi połówkami, na próżno przykładał jedną do drugiej, w nadziei, że może przyjdzie mu z pomocą jakiś naturalny cud rekonstrukcji. W koszmarnej chwili pośpiechu i zdenerwowania ku jego największemu zdziwieniu psuł mu się pod palcami zamek błyskawiczny, na którym każdy dżentelmen polega najbardziej.
No i nadal nie wiedział, że jedzie niewłaściwym pociągiem.
Język angielski stanowił dla Pnina teren szczególnego zagrożenia. Kiedy wyjeżdżał z Francji do Stanów, nie znał w ogóle angielskiego, poza kilkoma niezbyt przydatnymi wyrażeniami, jak: the rest is silence, never more, weekend, who’s who, i kilkoma prostymi słowami, takimi jak: lunch, street, Parker, gangster, charleston, copyright. Zabrał się więc z uporem do nauki języka Fenimore’a Coopera, Edgara Poe, Edisona i trzydziestu jeden prezydentów. W 1941, po roku nauki, przychodziły mu z łatwością takie zwroty jak „pobożne życzenie” i „jak w banku”. Już w roku 1942 umiał wtrącać tu i ówdzie w swoją opowieść powiedzonko: „żeby się zbytnio nie rozwodzić”. Kiedy Truman rozpoczął drugą kadencję prezydencką, Pnin mógł właściwie rozmawiać na każdy temat, ale mimo wszelkich wysiłków dalsze postępy utknęły jak gdyby w miejscu, toteż jeszcze w roku 1950 jego angielszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Owej jesieni, niezależnie od lektoratu języka rosyjskiego, prowadził cotygodniowy wykład w cyklu seminaryjnym („Europa bez skrzydeł. Zarys kultury współczesnej”), kierowanym przez doktora Hagena. Wszystkie wykłady naszego przyjaciela, łącznie z rozmaitymi odczytami wygłaszanymi w innych miastach, opracowywali młodsi pracownicy naukowi Wydziału Germanistyki. Procedura była nieco skomplikowana. Najpierw profesor Pnin tłumaczył mozolnie swój potok rosyjskich słów, przeładowany idiomami, na kaleki angielski. Następnie młody Miller poprawiał przekład. Potem przepisywała go na maszynie panna Eisenbohr, sekretarka doktora Hagena. Wtedy Pnin skreślał fragmenty, których nie rozumiał. Wreszcie czytał go przed zbierającym się raz na tydzień audytorium. Jeżeli zawczasu nie przygotował tekstu, był całkiem bezradny, nie umiał się też posługiwać metodą starą jak świat, żeby tuszować własną ułomność, a mianowicie podnosić i opuszczać oczy, zapamiętywać tyle słów, ile da radę objąć wzrokiem, recytować je słuchaczom i dopowiadać koniec zdania, zapuszczając już żurawia po następne. Zerkając gorączkowo to tu, to tam, prędko by się zgubił. Dlatego wolał wbijać oczy w tekst, czytać wykłady bez pośpiechu, monotonnym barytonem, jak gdyby pnącym się na coraz to nowe podesty niekończących się schodów przeznaczonych dla tych ludzi, którzy boją się wsiąść do windy.
Konduktor, siwy mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w drucianych okularach zsuniętych nisko na prosty, wielce funkcjonalny nos, z brudnym plastrem owiniętym wokół kciuka, musiał obsłużyć już tylko trzy wagony, żeby dojść do ostatniego, w którym podróżował Pnin.
Tymczasem Pnin pozwolił sobie na iście pninowską przyjemność. Stanął przed typowo pninowskim dylematem. Wśród innych artykułów niezbędnych Pninowi do noclegu w obcym mieście, takich jak prawidła do butów, jabłka, słowniki, w walizce leżał też względnie nowy czarny garnitur, który nasz przyjaciel zamierzał włożyć wieczorem na odczyt („Czy wszyscy Rosjanie to komuniści?”) dla pań z Cremony. Znajdował się w niej również tekst poniedziałkowego wykładu („Don Kichote i Faust”), który miał zamiar przejrzeć nazajutrz w drodze powrotnej do Waindell, a także esej magistrantki Betty Bliss („Dostojewski a psychologia postaci”), który musiał sprawdzić za doktora Hagena, promotora jej pracy mózgowej. Dylemat przedstawiał się następująco: jeżeli zatrzyma tekst odczytu dla pań – plik kartek formatu papieru maszynowego złożony we dwoje – bezpiecznie przy sobie, w cieple swojego ciała, istnieje teoretycznie możliwość, że zapomni go przełożyć z marynarki, którą ma na sobie, do marynarki, którą włoży na tę okazję. Z drugiej zaś strony, jeżeli teraz wsadzi tekst odczytu do kieszeni garnituru w walizce, już czuje, jak będzie się dręczył myślą, że ktoś mu ukradnie bagaż. Trzecia strona medalu (bo te rozterki wciąż kazały mu dopisywać nowe wymiary) wyglądała tak, iż w wewnętrznej kieszeni okrywającej go teraz marynarki spoczywał cenny portfel zawierający dwa banknoty dziesięciodolarowe, wycinek z „The New York Timesa” z jego listem na temat konferencji jałtańskiej, napisanym przy mojej pomocy w roku 1945, oraz zaświadczenie o przyznaniu mu nowego obywatelstwa, a przecież nie można wykluczyć sytuacji, że kiedy będzie wyjmował portfel, złożony odczyt wyśliźnie się i przepadnie raz na zawsze. W ciągu dwudziestu minut jazdy pociągiem nasz przyjaciel zdążył już dwa razy otworzyć walizkę, aby przełożyć wszystkie materiały naukowe z miejsca na miejsce. Kiedy konduktor dotarł wreszcie do jego wagonu, sumienny Pnin brnął właśnie przez ostatni wykwit naukowy Betty, zaczynający się od słów: „Jeżeli zastanowimy się nad klimatem psychicznym, w jakim przyszło nam żyć, musimy zauważyć…”.
Wszedł konduktor, nie obudził żołnierza, obiecał paniom, że im powie, kiedy będą dojeżdżać na miejsce, a teraz kiwał głową nad biletem Pnina. Postój w Cremonie zniesiono przed dwoma laty.
– Bardzo ważny odczyt! – zawołał Pnin. – Co by robić? Katastrofa!
Siwowłosy konduktor z zatroskaną miną rozsiadł się wygodnie na siedzeniu naprzeciwko i zaczął w milczeniu wertować wystrzępioną książkę, pełną wkładek z oślimi uszami. Za kilka minut, a ściśle o piętnastej zero osiem, Pnin musi wysiąść w Whitchurch, żeby zdążyć na autobus o czwartej, którym dojedzie do Cremony mniej więcej na szóstą.
– Myślałem, że zyskuję dwanaście minut, a tymczasem straciłem blisko dwie bite godziny – powiedział Pnin z goryczą. Odchrząknął, po czym puszczając mimo uszu słowa otuchy życzliwego, siwego konduktora („Zdąży pan”), zdjął okulary do czytania, złapał walizkę, ciężką, jakby w niej wiózł kamienie, i udał się w kierunku drzwi, żeby przy nich czekać, aż skończy się migające pasmo zieleni, a jego oczom ukaże się upragniona stacja.

 
Wesprzyj nas