Literacka podróż w czasie i przestrzeni oraz na styku faktu i fikcji. „Bombaj/Mumbaj” to opowieść o mieście wyłonionym z morza. Łączy w sobie dwie równoległe narracje: tę o realnej metropolii, z gęstą siatką ulic, współczesną dynamiką i kolonialną historią, i tę, w której Bombaj/Mumbaj jest bohaterem literackim „Shantaram” – kultowej powieści Gregory’ego Davida Robertsa.


Iwona Szelezińska tropi drobne elementy opisane w „Shantaram”, wciąż obecne w tkance miasta, niespiesznie odsłania kolejne warstwy. Konfrontuje miejsca, postaci czy zjawiska społeczne stanowiące kanwę powieści z faktami i specyfiką dzisiejszego Mumbaju.

Umieszcza miasto w centrum, wsłuchuje się w jego podszepty, by finalnie oddać mu głos.

Zaprasza na spacer po indyjskiej ulicy, w głąb slumsu, na plażę. Sadza za stołem w Leopoldzie. Zabiera do kina, w podróż lokalnym pociągiem, do rybackiego kutra, za więzienne kraty. Po to, by pokazać miasto od środka, odsłonić to, co w Mumbaju delikatne, piękne, godne zapamiętania.

***

Ze wszystkich wspaniałych miast wielkich Indii najchętniej zamieszkałbym właśnie w Mumbaju. Dlatego z przyjemnością przeczytałem reportaż Iwony Szelezińskiej (a nawet z zazdrością, ponieważ wpadła na świetny pomysł wędrowania śladami „Shantaram”). Czytając, przypomniałem sobie wszystkie miejsca, obok których pracowałem, jak Kino Regal, czy w których siedziałem podczas pisania, jak Leopold Cafe. Bombaj/Mumbaj budzi we mnie nostalgię, inni – mam nadzieję – po lekturze pojadą tam pierwszy raz.
Max Cegielski, pisarz

Iwona Szelezińska
Bombaj/Mumbaj. Podszepty miasta
Wydawnictwo Luna
Premiera: 15 maja 2024
 
 


Nota o trans­kryp­cji

Formy spo­lsz­czone przy­ję­łam przy za­pi­sie imion bóstw hin­du­skich (Ga­neśa, Śiwa), nazw i po­staci mi­to­lo­gicz­nych, po­jęć re­li­gij­nych lub zwią­za­nych z tra­dy­cją hin­du­izmu (pu­dźa, ry­szi, jogi), nazw in­dyj­skich świąt lub ce­re­mo­nii (Ga­ne­śća­tur­thi), a także miejsc kultu oraz na­zwisk po­staci hi­sto­rycz­nych sprzed XIX wieku (Ćha­tra­pati Śi­wa­dźi Ma­ha­radź).
Po­nadto uży­wam przy­ję­tych ter­mi­nów spo­lsz­czo­nych, przed­sta­wia­jąc ele­menty in­dyj­skiego świata po­wszech­nie znane w na­szym kręgu kul­tu­ro­wym, a tym sa­mym już roz­po­zna­walne w kon­kret­nej for­mie (rik­sza, cza­kram, ćaj),
Za­pi­sem an­giel­skim – obo­wią­zu­ją­cym i obec­nym na te­re­nie In­dii – po­słu­guję się, przed­sta­wia­jąc wszyst­kie na­zwi­ska po­staci in­dyj­skich ży­ją­cych w XIX i XX wieku oraz współ­cze­śnie. Przy pierw­szym po­ja­wie­niu się da­nej po­staci w tek­ście obok formy an­giel­skiej w na­wia­sie pre­zen­tuję wy­mowę jej imie­nia i na­zwi­ska, żeby uła­twić czy­tel­ni­kowi ich po­prawne prze­czy­ta­nie. Za­sada ta nie obo­wią­zuje, gdy za­pis an­giel­ski jest zbli­żony do wy­mowy.
Na­zwy in­sty­tu­cji, na­zwy wła­sne obiek­tów, także na­zwy ma­rek han­dlo­wych po­daję w ich ory­gi­nal­nej an­giel­skiej for­mie.
Przy za­pi­sie nazw geo­gra­ficz­nych sto­suję się do wy­tycz­nych Ko­mi­sji Stan­da­ry­za­cji Nazw Geo­gra­ficz­nych Poza Gra­ni­cami Pol­ski przy Głów­nym Geo­de­cie Kraju.

Ja i Shan­ta­ram

Pierw­szy raz po­le­cia­łam do In­dii w sierp­niu 2003 roku. Jesz­cze by­łam stu­dentką. W po­dróż wy­ru­szy­łam sa­mot­nie z za­mia­rem spę­dze­nia tam bli­sko roku. Do tej pory nie opusz­cza­łam Pol­ski na tak długo, ni­gdy wcze­śniej nie do­tar­łam też tak da­leko. I oto le­cia­łam do Delhi.
Wów­czas w moim oto­cze­niu nie mia­łam ni­kogo, poza wy­kła­dow­cami na uczelni, kto by po­dró­żo­wał w te strony. Nie była to ani oczy­wi­sta, ani po­pu­larna de­sty­na­cja, nie mó­wiąc już o kosz­tach czy kwe­stiach or­ga­ni­za­cyj­nych.
Na lot­ni­sko, z So­potu do War­szawy, wiózł mnie tata. Po dro­dze pra­wie nie roz­ma­wia­li­śmy, bo przez ści­śnięte z emo­cji gar­dło nie umia­łam nic po­wie­dzieć. Tata też za wiele nie mó­wił – pew­nie nie wie­dział o czym i jak. Pew­nie tro­chę się mar­twił. W końcu opusz­cza­łam Pol­skę na dłu­gie mie­siące i kie­ro­wa­łam się do miej­sca, o któ­rym nie miał zie­lo­nego po­ję­cia, poza tym, co z rzadka na te­mat In­dii prze­cieka do me­diów. Wia­domo, same dra­maty. Sku­pił się na pro­wa­dze­niu auta, ja – na upo­rczy­wym wpa­try­wa­niu w prze­strzeń ogra­ni­czoną roz­mytą li­nią szpa­leru przy­droż­nych drzew. Była peł­nia lata.
Za­le­wał mnie strach przed da­le­kim, no­wym, nie­zna­nym, wy­mie­szany z eks­cy­ta­cją i cie­ka­wo­ścią się­ga­ją­cymi ze­nitu. My­ślę, że już ni­gdy póź­niej nie czu­łam aż tak sil­nych, nie­pod­da­ją­cych się okre­śle­niu, wręcz prze­ciw­staw­nych so­bie emo­cji. A ich na­tę­że­nie spe­cjal­nie nie sła­bło w trak­cie miesz­ka­nia w In­diach, roz­cią­gnię­tego na ko­lej­nych dzie­więć mie­sięcy.
Tak, do­kład­nie. Dzie­więć mie­sięcy to czas, żeby na­ro­dzić się na nowo.
Gdy tylko koła sa­mo­lotu po­de­rwały się z ta­fli lot­ni­ska i ofi­cjal­nie już by­łam w dro­dze do In­dii, prze­sta­łam się stre­so­wać. Uświa­do­mi­łam so­bie, że nie ma od­wrotu, co przy­nio­sło mi ulgę.
Dziś już do­sko­nale znam ten me­cha­nizm.
Z pierw­szego dnia – a ra­czej nocy, bo lą­do­wa­łam po zmierz­chu – pa­mię­tam wil­gotny upał ob­le­pia­jący ciało, ten słodko-kwa­śny za­pach In­dii, dziwny i wspa­niały jed­no­cze­śnie, ude­rza­jący w noz­drza mo­men­tal­nie po wyj­ściu z sa­mo­lotu. I jesz­cze wiel­kie oczy In­du­sów, ich uważne spoj­rze­nia, wszech­obecne – wtedy nie umia­łam wy­czy­tać, co mogą wy­ra­żać. Mia­łam się tego uczyć w nad­cho­dzą­cych mie­sią­cach. Pa­mię­tam też gra­fi­to­wo­czarną noc, z ludźmi śpią­cymi pod wia­duk­tami i kro­wami uło­żo­nymi w cia­sne kręgi. I ca­lutki prze­bieg drogi z lot­ni­ska na Bho­gal – dziel­nicę nie­opo­dal gro­bowca Hu­ma­juna[1*] i Ni­za­mud­din Dar­gah[2*], gdzie póź­niej będę bie­gać na wie­czorne se­sje qaw­wali[3*]. Bho­gal – nowy del­hij­ski dom, bo wła­śnie tam wspól­nie z ko­le­żanką wy­na­ję­łam jed­no­po­ko­jowe miesz­kanko.
Mój in­dyj­ski rol­ler­co­aster ru­szył z miej­sca.
Raz zwal­niał, raz przy­spie­szał. W górę i w dół. Nie­bez­piecz­nie prze­gi­nał się na za­krę­tach, by za mo­ment znów dać chwilę na od­dech. Je­dzie po tych to­rach do dziś.
Na­dal mam swój dzien­nik z tam­tego okresu i za­pi­sane – pier­wot­nie na dys­kietce, te­raz już na pen­dri­vie – ma­ile do ro­dziny i przy­ja­ciół. Cza­sami do nich wra­cam i za każ­dym ra­zem je­stem w szoku po lek­tu­rze wła­snych prze­my­śleń. Od wstrząsu, nie­zro­zu­mie­nia i nie­chęci, przy rów­no­cze­snym za­chwy­cie, po nie­ustanną ana­lizę i cią­głe po­rów­na­nia, wiel­kie za­cie­ka­wie­nie, zmę­cze­nie wy­wo­łane prze­dzie­ra­niem się przez trud in­dyj­skiej co­dzien­no­ści, do luzu i ak­cep­ta­cji. Pod­da­nia się In­diom.
Pa­mię­tam mo­ment, kiedy coś pstryk­nęło. Tę drobną chwilę, która do­stro­iła mnie do ca­łej reszty. Szczę­śli­wie zdo­ła­łam ją wy­ła­pać i nadać jej zna­cze­nie. Późny wie­czór, im­preza u zna­jo­mych mo­ich zna­jo­mych, mu­zyka, roz­mowy, ja­kieś piwo, prze­ką­ski, coś do pa­le­nia. Ta­ras na da­chu, cie­pły wiatr, in­dyj­ska su­kienka i du­patta[4*] za­rzu­cona na ra­miona. Jest nas mało, pra­wie ni­kogo nie znam. Lu­dzie wo­kół tań­czą, ga­dają, śmieją się, nie do końca mam po­czu­cie przy­na­leż­no­ści do chwili i miej­sca. Stoję w lek­kim od­da­le­niu, pa­trzę na domy i ulicę – te­raz prak­tycz­nie pu­stą, bo jest już późno. Ktoś spo­koj­nie je­dzie na ro­we­rze. Na­gle do­strze­gam, że na skraju są­sied­niego da­chu sie­dzi paw, wielki, z tym swoim piór­ko­wym iro­ke­zem na gło­wie. Za­stygł w bez­ru­chu. Na tle noc­nego nieba wy­gląda jak wy­ci­nanka. Cie­szy mnie ten wi­dok, choć na­dal jest dla mnie abs­trak­cyjny. Na­gły krótki krzyk, rap­tow­nie wy­rwany z pta­siego gar­dła, wy­trąca mnie z za­dumy. Paw na chwilę ob­raca łeb w moją stronę, po czym chowa go w piórka na karku. Pró­buje spać.
I tyle. W jed­nej chwili całe na­pię­cie się ulot­niło. W tym pa­wiu, w tej cie­płej nocy sku­pił się nie­znany mi urok In­dii w kon­tra­ście do wszyst­kich od dziecka przy­swa­ja­nych ob­ra­zów z domu. Moja cie­ka­wość i chęć od­kry­wa­nia tego miej­sca. Jego in­no­ści. Pra­gnie­nie stwo­rze­nia w so­bie no­wej ma­trycy do za­pisu cał­kiem no­wych ob­ra­zów. Go­to­wość, na którą cze­ka­łam.

 
Nie tylko ja do­piero co zna­la­złam się w In­diach. Rów­nie świeża była książka – Shan­ta­ram.
Nie mó­wiło się o niej ina­czej niż the book, ta książka. Jak o Bi­blii. Nie trzeba było wy­mie­niać ty­tułu – wszy­scy wie­dzieli, o co cho­dzi. A mó­wiło się o niej dużo. Wśród back­pac­ke­rów pod­czas wie­lo­go­dzin­nej po­dróży po­cią­giem; na go­ań­skiej plaży przy wie­czor­nym ogni­sku; nad Gan­ge­sem w Ry­szi­keśu; po­pi­ja­jąc lassi w re­stau­ra­cyjce na da­chu z wi­do­kiem na ru­iny Hampi. Na targu, na łódce, na pu­styni. Na ulicy. Książka opa­no­wała In­die. A pre­cy­zyj­niej: opa­no­wała umy­sły przy­by­wa­ją­cych do In­dii. Do­cie­rała w ple­ca­kach przy­jezd­nych z Za­chodu, była do­stępna w lo­kal­nych księ­gar­niach i – w mocno zu­ży­tej wer­sji – prze­ka­zy­wana z rąk do rąk. Książka. Ta książka. The book.
Wtedy je­dy­nie po an­giel­sku.
Wów­czas czy­ta­łam tylko frag­menty, i to nie­liczne. Wszy­scy wiemy, jaka jest opa­sła – zwy­czaj­nie nie chciało mi się jej czy­tać po an­giel­sku. Szcze­gól­nie że In­die były wkoło, przede mną, na wy­cią­gnię­cie ręki. Wo­la­łam je po dro­bince pró­bo­wać i oswa­jać, do­świad­czać wszyst­kimi, już mocno roz­pa­lo­nymi zmy­słami.
Mój czas na lek­turę książki przy­szedł póź­niej. Lek­turę po pol­sku, w tłu­ma­cze­niu Ma­ciejki Ma­zan.
Po­chło­nęła mnie bez reszty, choć nie wszystko w niej lu­bię. Czy­tała ją cała moja ro­dzina, ge­ne­ral­nie lu­dzie, któ­rych znam i mam przy so­bie, jedni z wy­pie­kami, dru­dzy na chłodno, nie­któ­rzy prze­ry­wali w po­ło­wie, znie­chę­ceni sty­lem, w ja­kim zo­stała na­pi­sana. Nie­ko­niecz­nie za­in­te­re­so­wani ma­fij­nymi przy­go­dami głów­nego bo­ha­tera. Ro­zu­miem ich za­strze­że­nia. Też cza­sem nu­dzą mnie fi­lo­zo­ficzne dys­puty z Ka­dir­ba­jem i opisy walk w Afga­ni­sta­nie, choć uwa­żam, że Ro­berts do­sko­nale od­dał w nich bez­sens wojny. Przy­znam się też, że nie prze­pa­dam za Karlą, nie do końca ro­zu­miem jej po­stać i tę całą pło­chą mi­łość Lina do niej. Mimo to Ro­berts zna­lazł we mnie od­daną czy­tel­niczkę, można by rzec: wzo­rową, bo współ­od­czu­wa­jącą. Gdyż dał mi do ręki tekst, który opo­wiada rów­nież o mo­ich emo­cjach, mówi także mo­imi sło­wami, zbiera moje my­śli. Przy­po­mina wy­dep­tane ścieżki. Wy­ła­puje py­ta­nia kłę­biące się w gło­wie, wska­zuje frag­menty in­dyj­skiej rze­czy­wi­sto­ści, które do­piero z cza­sem po­trafi się do cze­goś przy­piąć. Od­zwier­cie­dla mi­łość. Moją mi­łość do In­dii.

 
Dla mnie od po­czątku do końca, od pierw­szej strony do ostat­niego zda­nia – wbrew temu, co mówi au­tor – jest to nie tylko książka o do­świad­cza­niu ucieczki, sa­mot­no­ści wy­gnańca, ale rów­nież tekst o Bom­baju. I w ogóle o In­diach. Bom­baj i Lin, na równi, to naj­waż­niejsi bo­ha­te­ro­wie po­wie­ści.
Ro­berts opi­suje swoją re­la­cję z mia­stem, kra­jem i jego ludźmi. Wła­sną drogę, swój mo­ment pstryk­nię­cia, cie­ka­wość i za­an­ga­żo­wa­nie w to miej­sce. I je­stem prze­ko­nana – po­now­nie wbrew temu, co mówi au­tor – że ta hi­sto­ria nie mo­głaby się wy­da­rzyć ni­g­dzie in­dziej, nie można by jej prze­nieść na grunt po­za­in­dyj­ski. Bo In­die sta­no­wią jej trzon, mocny fun­da­ment ca­łej nar­ra­cji. Nie są tłem, ale ser­cem opo­wie­ści.
Gdy czy­ta­łam Shan­ta­ram po raz pierw­szy, nie spa­łam kilka nocy. Oszo­ło­miona opi­sem pro­cesu za­ko­chi­wa­nia się Lina w In­diach. Sama by­łam w nich za­ko­chana po uszy. Prze­szłam po­dobną uczu­ciową drogę. Te­raz znam In­die znacz­nie le­piej niż pod­czas pierw­szej lek­tury i od­bie­ram tę książkę ina­czej. Tro­pię w niej drobne ele­menty, które roz­wi­jam w szer­sze hi­sto­rie, by opo­wie­dzieć o kul­tu­ro­wo­ści In­du­sów. Au­tor dał mi spore pole ma­newru. Szu­kam epi­zo­dów, zda­rzeń, lu­dzi two­rzą­cych nowy kon­tekst, który po­wo­duje, że Shan­ta­ram na­dal trwa i wciąż współ­gra z ener­gią mia­sta. Na ma­pie współ­cze­snego Mum­baju za­zna­czam trasy spa­ce­rów i miej­sca. Więk­szość z nich prze­trwała, mimo że zmie­nił się świat. Znam je do­brze. To rów­nież moje miej­sca.
Dziś Mum­baju – In­dii ogó­łem – nie od­bie­ram już w ka­te­go­riach abs­trak­cji. Nie trak­tuję ich jako cze­goś ze­wnętrz­nego. Od mo­mentu spo­tka­nia z pa­wiem w tę cie­płą noc są mi bli­skie. Na­sze pulsy się zrów­nały. Czuję je, choć na­dal za cho­lerę nie ro­zu­miem. I dawno po­ję­łam, że to się ni­gdy nie zmieni.
Dla­tego nie mia­łam wąt­pli­wo­ści.
Gdy po wielu la­tach pracy w tu­ry­styce pod­czas pro­wa­dzo­nej przeze mnie wy­cieczki spo­tka­łam Hannę Mir­ską-Gru­dziń­ską, sze­fową wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy, która wraz z nie­malże ca­łym ze­spo­łem przy­je­chała do In­dii, by po­znać mia­sto tak ob­szer­nie opi­sane w książce – tej książce, która dzięki jej de­cy­zji raz jesz­cze, w no­wym wy­da­niu, tra­fiła na ry­nek. Gdy wspól­nie zwie­dza­li­śmy Mum­baj. Gdy ran­kiem, od­pro­wa­dzani przez kor­don mew, pły­nę­li­śmy na Ele­fantę. Gdy ra­zem usie­dli­śmy na pi­wie w Le­opol­dzie. Gdy przy­wie­zione przez nich po­pier­sie Ro­bertsa, wy­cięte z mięk­kiej pianki, co­dzien­nie zdo­bi­li­śmy gir­landą świe­żych ak­sa­mi­tek. Gdy za­uwa­ży­łam w oczach Hani do­piero kieł­ku­jące za­uro­cze­nie In­diami. Gdy wy­my­śliła kon­cept książki prze­wod­nika po Mum­baju za­in­spi­ro­wa­nego miej­scami z Shan­ta­ram. Gdy za­pro­po­no­wała mi współ­pracę. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści. Nie można bo­wiem igno­ro­wać pod­szep­tów mia­sta, a tym bar­dziej zmie­niać drogi roz­pę­dzo­nego rol­ler­co­astera.
Ta książka nie była ory­gi­nal­nie moim po­my­słem, Ha­nia ją so­bie wy­ma­rzyła. Ja zre­ali­zo­wa­łam ją po swo­jemu – po­dej­rze­wam, że znacz­nie od­cho­dząc od pier­wot­nej wi­zji wy­daw­czyni.
Gre­gory Da­vid Ro­berts dał nam swoje bło­go­sła­wień­stwo. Ale nie głos. Ce­lowo nie ma tu jego głosu. Bo ta książka nie jest o nim. Nie sta­nowi rów­nież re­cen­zji czy ana­lizy Shan­ta­ram.
To opo­wieść o mie­ście, daw­nym Bom­baju i Mum­baju dzi­siaj. Ro­berts i jego po­wieść po­słu­żyli za so­czewkę, przez którą ośmie­li­łam się spoj­rzeć na to mia­sto. I od­dać mu głos.

1. Daw­niej Bom­baj, Mum­baj dzi­siaj

W 1995 roku zmie­niono na­zwę mia­sta. Bom­baj stał się Mum­ba­jem. I w ta­kiej wer­sji ofi­cjal­nie funk­cjo­nuje do dziś.
 
W książce po­słu­guję się dwiema na­zwami mia­sta. Nie żon­gluję nimi do­wol­nie, tylko uży­wam obu, kie­ru­jąc się dość ry­go­ry­styczną za­sadą. Wszystko, co do­ty­czy zda­rzeń sprzed 1995 roku, umiej­sca­wiam w Bom­baju. To, co na­stą­piło póź­niej – po 1995 roku – lo­kuję w Mum­baju.
 
Wy­ma­gają tego ode mnie po­praw­ność i za­cho­wa­nie kla­row­no­ści tek­stu.
Gdy jed­nak już znaj­dzie­cie się na uli­cach mia­sta i za­cznie­cie wsłu­chi­wać się w jego szepty, zo­rien­tu­je­cie się, że w uży­ciu wy­stę­pują obie formy. I mo­że­cie wy­brać tę, która jest wam bliż­sza.

2. Slumsy

Nie można ich po­mi­nąć, zlek­ce­wa­żyć, zba­ga­te­li­zo­wać. Nie można – to nie­wy­ba­czalne i zu­peł­nie nie na miej­scu.
To dzia­ła­nie na siłę, wy­ni­ka­jące z po­trzeby kal­ku­la­cji i za­cho­wa­nia po­zo­rów. Prze­cież Mum­baj jest czy­stym ży­wio­łem, sa­mo­kształ­tu­ją­cym się by­tem, na­tu­ral­nie roz­ra­sta­ją­cym się od­noga po od­no­dze. Slumsy – tu­taj jak ni­g­dzie in­dziej – są nie­od­łączne od rytmu mia­sta, sta­no­wią jego go­rący od­dech. Są we­wnętrz­nym bi­ciem prze­cią­żo­nych or­ga­nów tej wiel­kiej me­tro­po­lii.
Zaj­mują każdą wolną prze­strzeń. Po­zor­nie roz­wi­jają się bez kon­troli, ale w prak­tyce ten pro­ces jest ste­ro­wany od­gór­nie. Pod­sy­cany po­trze­bami rynku, kre­owany ogól­no­świa­tową ten­den­cją do mi­gra­cji do du­żych miast, w końcu za­po­trze­bo­wa­niem wśród bo­ga­tych na usługi świad­czone przez bied­nych. Ak­cep­to­wany przez ogół, przez tych we­wnątrz i tych spoza. Dla jed­nych to być albo nie być, dla dru­gich – za­stany i jakże wy­godny po­rzą­dek rze­czy.
W za­wi­łym ar­chi­pe­lagu mia­sta slumsy przy­kle­jają się do ma­łych wysp do­bro­bytu, a tych w Mum­baju rów­nież nie bra­kuje. Po­śpiech i na­pię­cie współ­ist­nieją z bez­tro­ską i swo­bodą tak wy­raź­nie cha­rak­te­ry­zu­ją­cymi za­moż­ność.
Slumsy tuż obok en­klaw bo­gac­twa. Jedne wsparte o dru­gie, sie­dzące na so­bie okra­kiem, za­wsze od sie­bie za­leżne.
Nie po­tra­fią spoj­rzeć so­bie w oczy, choć są świa­dome swo­jego ist­nie­nia.
Nie mogą po­lu­zo­wać uści­sku, choć ten mocno uwiera, jest wręcz kur­czowy.
Nie wi­dzą się, choć pa­trzą na sie­bie ca­łymi dniami.
Jedno trwa przy dru­gim – choć ra­zem, to jed­no­cze­śnie tak bar­dzo osobno.
W cie­niu bliź­nia­czych wież. Am­bed­kar Na­gar
Ali jest moim Pra­ba­ke­rem. Tak zwy­kłam na­zy­wać go w my­ślach od po­czątku na­szej zna­jo­mo­ści. Mieszka w slum­sach na Cuffe Pa­rade, przy Navy Na­gar – wła­śnie tych przy­le­ga­ją­cych do Ko­laby, gdzie sta­cjo­no­wali Lin z Shan­ta­ram i jego in­dyj­scy przy­ja­ciele, na czele z Pra­ba­ke­rem. Choć od lat osiem­dzie­sią­tych, kiedy re­zy­do­wał tu Lin, ten skra­wek prze­strzeni zmie­nił się pod wzglę­dem in­fra­struk­tury, na­dal jest jed­nym z gę­sto za­lud­nio­nych slum­sów po­łu­dnia Mum­baju. Dziś opa­trzony na­zwą Am­bed­kar Na­gar.

 
Czas przy­niósł jed­nak wy­raźne zmiany.
W książce miej­sce to dzieli się na le­galną i nie­le­galną część. W pierw­szej zwy­kli miesz­kać ro­bot­nicy ro­sną­cego wów­czas biu­rowca World Trade Cen­ter (WTC). Ścią­gnięci do mia­sta z bliż­szych lub dal­szych wio­sek, żeby za skromne wy­na­gro­dze­nie pra­co­wać przy bu­do­wie wy­so­ko­ściowca.
WTC miał być po­ły­sku­ją­cym ele­men­tem no­wo­cze­snych In­dii, miej­scem wy­miany kul­tu­ro­wej, han­dlu, pro­mo­cji sztuki – prak­tycz­nie wszyst­kim, co wiąże się z roz­wo­jem i sze­rze­niem biz­ne­so­wych per­spek­tyw. Uwi­ja­jący się przy sta­wia­niu ko­lej­nych pię­ter nie do­świad­czyli at­mos­fery pre­stiżu two­rzą­cej się wo­kół dwóch cha­rak­te­ry­stycz­nych bia­łych wież – mo­zol­nie wzno­szo­nych nad sa­miut­kim brze­giem, by w przy­szło­ści z biura na trzy­dzie­stym pię­trze można było po­dzi­wiać otwarty, ni­czym nie­ogra­ni­czony wi­dok na Mo­rze Arab­skie. Nie otarli się o zimną ele­gan­cję ze stali i szkła. Nie za­znali choćby skrawka bu­do­wa­nych ich rę­koma no­wo­cze­sno­ści i blich­tru. Nie mieli na­wet prawa do nie­zbęd­nego mi­ni­mum – nikt im nie za­pew­nił bez­piecz­nych i god­nych wa­run­ków pracy. De­we­lo­per, zgod­nie z lo­kalną prak­tyką, gdy da­wał im pracę, nie za­dbał o ja­kie­kol­wiek lo­kum. Nie mu­siał. Prawo tego nie na­ka­zy­wało. Za­trud­nieni spali więc na te­re­nie bu­dowy, tuż obok na­rzę­dzi po­rzu­co­nych po cięż­kim dniu pracy, pod plan­deką, na go­łej ziemi. Tak po­wstało ro­bot­ni­cze osie­dle, które szybko prze­kształ­ciło się w slums. Ten po­woli rósł, z roku na rok co­raz le­piej zor­ga­ni­zo­wany. W końcu oto­czono go siatką – dla bez­pie­czeń­stwa i żeby nikt nie­zwią­zany z pracą przy WTC, na­wet naj­bliż­sza ro­dzina ro­bot­ni­ków, nie za­go­ścił w nim bez po­zwo­le­nia. A bu­dowa trwała, od po­ło­że­nia ka­mie­nia wę­giel­nego do ukoń­cze­nia dwóch wież mi­nęło kil­ka­na­ście lat. Kil­ka­na­ście lat kon­taktu z mia­stem, roz­glą­da­nia się za no­wymi moż­li­wo­ściami, tę­sk­noty za do­mem, spro­wa­dza­nia ro­dzin wbrew za­ka­zom. Slums pęcz­niał. Z cza­sem – przez dziury, które po­wstały w siatce – wy­lał się na ze­wnątrz, gdzie całą swoją nie­ogra­ni­czoną ener­gią i po­trzebą ist­nie­nia roz­rósł się jako slums bez­prawny, nie­ofi­cjalny i teo­re­tycz­nie nie­wi­doczny. A jed­nak żywy i – jak to bywa z dziel­ni­cami nę­dzy w daw­nym Bom­baju, a Mum­baju dzi­siaj – nie do prze­ocze­nia czy zba­ga­te­li­zo­wa­nia.
Wła­śnie w nim sta­cjo­no­wał Lin.

 
Do dzi­siaj ostała się tylko ta druga, nie­le­galna część slumsu.
Te­ren bez­po­śred­nio przy­le­ga­jący do biu­rowca, gdzie w trak­cie prac miesz­kali ro­bot­nicy, za­jęły par­kingi, pod­jazdy, ar­kady i ogród z wy­pie­lę­gno­wa­nymi krze­wami. Po wy­ko­na­niu za­da­nia bu­du­jący WTC prze­stali być po­trzebni, za­bra­kło już dla nich miej­sca. Slums zo­stał usu­nięty. Nikt nie in­te­re­so­wał się ich dal­szym lo­sem. Część prze­nio­sła się na inną bu­dowę, nie­któ­rzy wró­cili na wieś, a dla więk­szo­ści nad­szedł czas do­łą­cze­nia do tych po dru­giej stro­nie siatki. Gdzie wciąż to­czy się skromne ludz­kie ży­cie.
Już od pięć­dzie­się­ciu lat WTC gó­ruje nad resztą za­bu­dowy Cuffe Pa­rade, tej eks­klu­zyw­nej i dro­giej dziel­nicy mia­sta. Dziś za­miast ro­bot­ni­ków ha­ru­ją­cych na wy­so­ko­ściach – książ­ko­wych kum­pli Lina, z któ­rymi spę­dzał wie­czory, im­pre­zu­jąc na be­to­no­wej po­sadzce naj­wyż­szego po­ziomu biu­rowca – do kli­ma­ty­zo­wa­nego wnę­trza nie­prze­rwa­nie od po­nie­działku do piątku w go­dzi­nach pracy wcho­dzą tłumy ele­ganc­kich, za­pewne wy­kształ­co­nych pra­cow­ni­ków. Głów­nie pa­nów, nie­stety, bo świat in­dyj­skiego biz­nesu na­dal jest nie­malże jed­no­li­cie mę­ski.
Kre­mowe wie­żowce WTC wi­dać z da­leka. I to nie tylko z na­brzeża, skąd można po­dzi­wiać pa­no­ramę mia­sta, ale rów­nież ze znacz­nie więk­szej dali, bo obecne są też w fi­nan­so­wych spra­woz­da­niach czy słup­kach wzro­stu go­spo­dar­czego In­dii. W po­tęż­nym cie­niu bliź­nia­czych wież, w ma­łych ce­gla­nych dom­kach lub wą­tłych bam­bu­so­wych chat­kach na pod­mo­kłym brzegu, roz­gry­wają się inne ludz­kie hi­sto­rie, bar­dzo od­le­głe od wskaź­ni­ków sze­ro­ko­ści rynku, za to pełne twór­czego drże­nia, nie­za­re­je­stro­wa­nych mi­kro­biz­ne­sów i zu­peł­nie zwy­kłych co­dzien­nych emo­cji i spraw.

 
Ali po­cho­dzi ze wsi – co prawda nie tej ma­rac­kiej, jak to było w przy­padku Pra­ba­kera, tylko jesz­cze bar­dziej od­le­głej, bo z su­chego pół­noc­no­in­dyj­skiego Bi­haru. Za­nim jako już pra­wie do­ro­sły męż­czy­zna przy­był do Mum­baju, przez parę lat miesz­kał w in­nym in­dyj­skim me­ga­po­lis, w Kol­ka­cie[5*], gdzie uczył się i pra­co­wał pod okiem sro­giego wuja. Od kil­ku­na­stu lat mieszka w Am­bed­kar Na­gar na Cuffe Pa­rade.
Jest mniej wię­cej w tym sa­mym wieku co książ­kowy Pra­ba­ker. I my­ślę, że ma dość po­dobne do niego uspo­so­bie­nie i fi­zjo­no­mię. Co prawda spo­tka­łam Pra­ba­kera je­dy­nie na kar­tach Shan­ta­ram, ale mam wra­że­nie, jak­bym go znała od za­wsze. Po­ko­cha­łam go. Śmia­łam się z nim i pła­ka­łam, gdy działa mu się krzywda. Ali wzbu­dza po­dobne emo­cje. Szybko zjed­nuje so­bie lu­dzi. Co wię­cej, ma do­sko­nałą in­tu­icję – do­kład­nie jak Pra­ba­ker. Jest ni­ski, ma okrą­głą bu­zię i sze­roki uśmiech. Może nie aż tak sze­roki, jak ten Pra­ba­kera, bo prze­cież wszy­scy wiemy, że jego ja­śniał bar­dziej niż słońce, się­gał od ucha do ucha, a na­wet znacz­nie wy­cho­dził poza owal twa­rzy. Uśmiech Pra­ba­kera był je­dyny w swoim ro­dzaju – i niech tak po­zo­sta­nie.
Ali jest pra­co­wity i am­bitny. Ko­cha wol­ność. Pew­nie dla­tego po­mimo na­uki w pre­sti­żo­wym St. Xa­vier’s Col­lege po uzy­ska­niu dy­plomu z mar­ke­tingu i re­klamy – co no­bi­li­to­wało go, by do­łą­czyć do rze­szy mum­baj­skich pra­cow­ni­ków biu­ro­wych z so­lid­nym eta­tem, sta­łym roz­kła­dem dnia i pen­sją co mie­siąc spły­wa­jącą na konto – na prze­kór wszyst­kim wsiadł do tak­sówki otrzy­ma­nej w spadku po ta­cie. I gdy tak jak Pra­ba­ker jeź­dził nią po uli­cach mia­sta, szybko zo­rien­to­wał się, że drobne usługi świad­czone za­gra­nicz­nym tu­ry­stom są czymś, co na dłuż­szą metę może dać mu sa­tys­fak­cję i nie do końca sta­bilny, ale sen­sowny do­chód. Trzeba mieć tylko po­dej­ście do lu­dzi, dużo uroku oso­bi­stego, do­brą gadkę, a przede wszyst­kim znać i ko­chać swoje mia­sto. Ali, wzo­rem Pra­ba­kera, speł­nia wszyst­kie po­wyż­sze kry­te­ria. Poza tym jest wła­ści­cie­lem czarno-żół­tej tak­sówki, któ­rej skle­pie­nie obito ska­jem z mi­nia­tu­ro­wymi wi­ze­run­kami zna­nych obiek­tów. Wieżę w Pi­zie wy­tło­czono tuż obok lon­dyń­skiego Big Bena, mię­dzy Łu­kiem Trium­fal­nym a wieżą Eif­fla z Pa­ryża. Praw­dziwy skarb i jego małe im­pe­rium. Ali, prze­mie­rza­jąc za­tło­czone ar­te­rie Mum­baju, ma nad głową skrawki Eu­ropy.
Ca­łym świa­tem Alego jest Mum­baj – Ko­laba i Sas­soon Do­cks, slumsy, tak­sówka, czapka z dasz­kiem, któ­rej ni­gdy nie ściąga z lekko ły­sie­ją­cej głowy, uliczne korki, a te mum­baj­skie mają spe­cy­ficzną dy­na­mikę, w któ­rej chyba tylko In­dusi po­tra­fią od­na­leźć ja­kąś pra­wi­dło­wość i sens. Jego świa­tem są też ro­dzina i naj­bliż­szy przy­ja­ciel Gu­fran z są­siedz­kiej slum­so­wej chatki, z któ­rym od nie­dawna pro­wa­dzi małą firmę i NGO wspie­ra­jące lo­kalne dzie­ciaki. Pro­wa­dzona przez obu dzia­łal­ność sku­pia się na róż­nego ro­dzaju miej­skich wy­pra­wach – pie­szych i ro­we­ro­wych, za dnia oraz roz­tań­czoną nocą, w tym rów­nież, a może przede wszyst­kim, na wy­ciecz­kach do slum­sów z Shan­ta­ram, gdzie daw­niej miesz­kał i pro­wa­dził swoją kli­nikę wy­chu­dzony dłu­go­włosy Lin. Chło­paki za­ra­biają jako kie­rowcy i sa­mo­zwań­czy prze­wod­nicy, pro­wa­dzą nie­zna­jo­mych po za­ka­mar­kach uko­cha­nego Mum­baju. Za­pra­szają tu­ry­stów pod swój dom i do pro­wa­dzo­nej przez sie­bie jed­no­izbo­wej szkółki dla ma­lu­chów z są­siedz­twa, zbie­rają datki na przy­bory szkolne oraz je­dze­nie dla swo­ich pod­opiecz­nych i ich ro­dzin. Są waż­nym ogni­wem lo­kal­nej spo­łecz­no­ści. Obaj do­brze ko­mu­ni­kują się po an­giel­sku, są ener­giczni, godni za­ufa­nia, pełni opty­mi­zmu. Rów­nież zde­ter­mi­no­wani, bo – poza garstką szkol­nych dzie­cia­ków – każdy z nich ma na utrzy­ma­niu żonę i syna, uczące się jesz­cze ro­dzeń­stwo i stare matki, a jak trzeba, to i dal­szych krew­nych na ko­lej­nym ży­cio­wym za­krę­cie. Jak to w in­dyj­skiej ro­dzi­nie. Klien­tom opo­wia­dają o funk­cjo­no­wa­niu w slum­sach, o so­bie, wspo­mi­nają o książce, choć ta jest tylko pre­tek­stem, de­li­katną, acz istotną za­haczką do cie­ka­wej nar­ra­cji o ży­ciu tu i te­raz, w wą­skich ulicz­kach w cie­niu wy­so­kich wież WTC. Tu­ry­ści chęt­nie wsłu­chują się w ich hi­sto­rie.

 
Gdy pierw­szy raz w to­wa­rzy­stwie Alego tra­fiam do slum­sów, idziemy pro­sto do domu Ji­ten­dry [Dźi­ten­dry]. Znaj­duje się on w bez­po­śred­nim są­siedz­twie daw­nej kli­niki Lina, do­słow­nie tuż obok. Ji­ten­dra jest dwa razy star­szy od chło­pa­ków, Alego i Gu­frana. Jako dzie­ciak po­znał Gre­gory’ego Da­vida Ro­bertsa, gdy ten był wów­czas trzy­dzie­sto­let­nim ucie­ki­nie­rem, kry­mi­na­li­stą, zbie­głym więź­niem bez wizy, pie­nię­dzy, pla­nów. Istny role mo­del dla żąd­nego przy­gód na­sto­latka. Dzięki Pra­ba­ke­rowi Lin za­miesz­kał w Am­bed­kar Na­gar, gdzie za skromną opłatą zy­skał przy­wi­lej roz­pły­nię­cia się w tłu­mie – moż­li­wość nie­od­no­to­wa­nego po­bytu w bam­bu­so­wej chatce w nie­le­gal­nej czę­ści slumsu.
Ro­dzina Ji­ten­dry miesz­kała obok. Jego matka, za­raz po nie­spo­dzie­wa­nej i zde­cy­do­wa­nie przed­wcze­snej śmierci męża, wraz z czte­rema sy­nami wpro­wa­dziła się do slum­sów w 1980 roku. Prak­tycz­nie w tym sa­mym cza­sie co Lin. Ji­ten­dra miał wtedy za­le­d­wie dwa­na­ście lat. Czter­dzie­ści lat póź­niej na­dal tu jest.
Dziś slums jest le­piej zor­ga­ni­zo­wany. Nie­które alejki mają swoje na­zwy, domy zo­stały opa­trzone nu­me­rami – na drzwiach wej­ścio­wych Ji­ten­dry wid­nieje nu­mer 187 – jest czy­ściej i bez­piecz­niej. Wszystko spra­wia wra­że­nie więk­szej sta­bil­no­ści, bo obec­nie bu­duje się z so­lid­niej­szych ma­te­ria­łów niż dykta, pla­stik, tyczki bam­busa i li­ście palmy, które sto­so­wano daw­niej. Na­dal jest bar­dzo tłoczno, a na­wet tłocz­niej, każ­dego roku do mia­sta przy­by­wają bo­wiem ko­lejni mi­granci. W ca­łym Am­bed­kar Na­gar znaj­duje się mniej wię­cej trzy­dzie­ści ty­sięcy wciąż na poły le­gal­nych do­mów. Slums się roz­ra­sta.
Dom Ji­ten­dry, jak na slums przy­stało, nie jest duży, choć te­raz zaj­muje już dwa po­ziomy. Na ten górny wcho­dzi się po stro­mych scho­dach, bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cych dra­binkę. Kiedy Ji­ten­dra był dziec­kiem, z mamą i braćmi gnieź­dzili się w jed­nym po­koju na dole. Obec­nie ma do dys­po­zy­cji wię­cej miej­sca. Ze swoją ro­dziną (żoną i dwoma na­sto­let­nimi sy­nami) użyt­kują aż dwie izby, przy czym ta na pię­terku dzieli się na dwie czę­ści. W pierw­szej, bli­żej wej­ścia, jest mała ku­chenka z pi­ra­midą alu­mi­nio­wych garn­ków pię­trzącą się na bla­cie, w głębi – coś na kształt sa­lonu, sy­pialni i gar­de­roby w jed­nym. Wszystko w spo­rym nie­ła­dzie. Pod ścia­nami ma­te­race, które roz­kłada się, gdy nad­cho­dzi pora wy­po­czynku. W rogu stoi wy­soka, nad wy­raz wą­ska me­ta­lowa szafka za­my­kana na klucz, naj­wy­raź­niej słu­żąca jako sejf na wszyst­kie ro­dzinne kosz­tow­no­ści – bar­dzo po­żą­dany me­bel w jed­nym z wil­got­niej­szych miast świata. Obok niej wi­szą do­brze wy­eks­po­no­wane dwa zdję­cia w przy­bru­dzo­nych ram­kach. Na obu wi­dać Ji­ten­drę z Gre­go­rym Da­vi­dem Ro­bert­sem – na pierw­szym są w uści­sku, na dru­gim sie­dzą na mo­to­cy­klach. Oba wy­ko­nano nie­dawno, za­le­d­wie kilka lat temu.
Dom wy­po­sa­żono w to­a­letę, co znacz­nie pod­nosi kom­fort ży­cia i stan­dard za­kwa­te­ro­wa­nia, a to ma re­alne prze­ło­że­nie na ryn­kową war­tość nie­ru­cho­mo­ści. Więk­szość miesz­kań­ców Am­bed­kar Na­gar nie ma ta­kich luk­su­sów – dzie­więć­dzie­siąt pro­cent do­mów nie dys­po­nuje pry­wat­nymi to­a­le­tami. Trzeba cho­dzić do pu­blicz­nych. Na ca­łym te­re­nie slumsu znaj­duje się ich kilka. Są duże, od­dzielne dla męż­czyzn i ko­biet, czynne wy­łącz­nie w ciągu dnia, oczy­wi­ście płatne. Co cie­kawe, cena za sko­rzy­sta­nie z to­a­lety nie jest wszę­dzie taka sama. Prze­cież slums nie jest jed­no­lity. Na skraju stoją so­lid­niej­sze domy na­le­żące do le­piej pro­spe­ru­ją­cych miesz­kań­ców, ta­kich jak Ji­ten­dra. Im da­lej od głów­nej drogi, z któ­rej wcho­dzi się na te­ren dziel­nicy, im bar­dziej w głąb la­bi­ryntu wą­skich ulic, tym cia­śniej, tłocz­niej i bar­dziej ubogo. Cena za to­a­letę waha się od trzech do pię­ciu ru­pii. W miarę za­nu­rza­nia się w slums ceny usług spa­dają – do­sto­so­wuje się je do moż­li­wo­ści fi­nan­so­wych lo­ka­to­rów. Kilka ru­pii za jed­no­ra­zowe sko­rzy­sta­nie z ubi­ka­cji to i tak w su­mie nie­mało. Po­noć pro­wa­dze­nie tu to­a­lety jest do­brym biz­ne­sem.
Am­bed­kar Na­gar znaj­duje się nad samą wodą. Nocą, gdy to­a­lety są za­mknięte, trzeba iść za po­trzebą na na­brzeżne skały. Do­kład­nie tak, jak daw­niej. W tej kwe­stii nic się nie zmie­niło.
W książce Lin w chwi­lach me­lan­cho­lii lub zwąt­pie­nia (albo w ro­man­tycz­nym unie­sie­niu, kiedy roz­my­śla o zie­lo­no­okiej Karli, co – trzeba przy­znać – zda­rza się mu wy­jąt­kowo czę­sto) cha­dza nocą na te skały i pa­trzy w mo­rze. Wy­sta­wia twarz na wiatr i słu­cha fal bi­ją­cych o brzeg. Rzadko jest tam sam, bo w slum­sach wszystko dzieje się jedno obok dru­giego. Ludz­kie sprawy roz­gry­wają się rów­no­le­gle. De­fe­ka­cja ma miej­sce tuż obok kon­tem­pla­cji i ni­komu nie może to prze­szka­dzać. Taka jest spe­cy­fika dźho­par­patti[6*].

 
Z me­ta­lo­wej szafki za­my­ka­nej na klucz Ji­ten­dra wy­ciąga al­bum ze zdję­ciami. Naj­pierw po­ka­zuje kilka ro­dzin­nych fo­to­gra­fii.
Mło­dziutki, świeżo ogo­lony, ale z po­kaź­nym – i jakże w In­diach lat dzie­więć­dzie­sią­tych mod­nym – wą­sem po­zuje obok żony ubra­nej w ślubne sari. Ma lekko pod­wi­nięte no­gawki spodni od gar­ni­turu. Oboje stoją po kostki w rzece.
Z kil­ku­let­nimi sy­nami spa­ce­ruje przy Wro­tach In­dii, chłopcy niosą ró­żowe waty cu­krowe na pa­ty­kach.
Świą­teczna ko­la­cja, wszy­scy ele­gancko ubrani sie­dzą na go­łej po­sadzce. Na alu­mi­nio­wych ta­ler­zach pię­trzą się słod­kie laddu[7*].
Roz­po­znaję wnę­trze, w któ­rym te­raz sie­dzimy.
Pa­pier jest lekko po­żół­kły, wi­dać na nim plamy wil­goci.

Ji­ten­dra szybko prze­cho­dzi do dal­szej czę­ści zbioru. Nie wszyst­kie od­bitki miesz­czą się w kie­szon­kach al­bumu, więk­szość wsa­dzono lu­zem. Po­daje mi czarno-biały por­tret około trzy­dzie­sto­let­niego Gre­gory’ego Da­vida Ro­bertsa. I na­gle czuję się, jak­bym do­ko­nała waż­nego od­kry­cia. Zro­bi­łam so­lidny re­se­arch, obej­rza­łam w in­ter­ne­cie setki zdjęć Ro­bertsa, ale ta­kiego uję­cia nie zna­la­złam.

Pa­trzy pro­sto w obiek­tyw. Jest młody, chudy – wręcz bar­dzo chudy. Nie wy­gląda zbyt zdrowo. Ma cien­kie blond włosy się­ga­jące ra­mion, mniej wię­cej po­środku głowy prze­dzia­łek. Na szyi nosi rze­myk z wi­sior­kiem. Lekko owło­siony tors za­krywa je­dy­nie biała ko­szulka na ra­miącz­kach. Jego twarz ema­nuje spo­ko­jem. To zdję­cie zro­biono w cza­sach, gdy był slum­so­wym Lin­babą i pro­wa­dził swoją kli­nikę. Obok znaj­duje się wu­jek Ji­ten­dry. Sam Ji­ten­dra był wów­czas na­sto­lat­kiem.
Na ko­lej­nym zdję­ciu uśmie­cha się już pew­nie czter­dzie­sto­letni Ji­ten­dra, na­dal z czar­nym wą­sem, sto­jąc po­mię­dzy Gre­go­rym a jego księż­niczką[8*]. Tylko on skie­ro­wał twarz w stronę obiek­tywu, pa­trzy przed sie­bie, ale pra­wie nie wi­dać jego oczu – w gry­ma­sie uśmie­chu przy­mknął po­wieki. Gre­gory z uko­chaną są zwró­ceni ku so­bie, stoją bo­kiem do apa­ratu, spo­glą­dają na sie­bie za­lot­nie. Uśmiech­nięci, swo­bodni, pełni ży­cia. Ta­kiego Ro­bertsa znam z me­dial­nego prze­kazu, zdjęć, wy­wia­dów, za­pi­sów spo­tkań au­tor­skich – już po wiel­kim suk­ce­sie Shan­ta­ram. Doj­rza­łego, z bar­dziej uważ­nym spoj­rze­niem. Z wy­so­kim czo­łem, dłu­gimi blond wło­sami mocno ścią­gnię­tymi w wą­tły ku­cyk albo za­ple­cio­nymi w war­kocz opa­da­jący na plecy. Za­wsze w czerni.
Wi­dać, że dla Ji­ten­dry te zdję­cia sta­no­wią cenną pa­miątkę. Męż­czy­zna chęt­nie dzieli się swoją hi­sto­rią, a zna­jo­mość z Gre­go­rym dużo dla niego zna­czy. Obec­nie nie ma z nim kon­taktu. W ciągu ostat­nich kilku lat Ro­berts nie od­wie­dził Mum­baju, na ja­kiś czas cał­kiem znik­nął z ży­cia pu­blicz­nego. Prze­padł, zresztą nie tylko dla Ji­ten­dry – rów­nież dla rze­szy fa­nów na ca­łym świe­cie. W 2014 roku na ofi­cjal­nej in­ter­ne­to­wej stro­nie Shan­ta­ram[1] za­mie­ścił po­że­gna­nie i udał się w miej­sce od­osob­nie­nia, by trwać w du­cho­wej izo­la­cji. Za­pew­nił, że ob­jawi się po­now­nie, gdy uzna, że nad­szedł czas na ko­lejne spo­tka­nie ze świa­tem.
Gdy roz­ma­wiamy, Ji­ten­dra wciąż czeka na jego od­wie­dziny.
Jedno z ostat­nich spo­tkań pa­mięta szcze­gól­nie do­kład­nie. Poza tym, że miał oka­zję zo­ba­czyć sta­rego przy­ja­ciela, do­stał małą fu­chę – nie­ofi­cjal­nie ochra­niał Ma­donnę i jej ów­cze­snego męża Guya Rit­chiego, któ­rzy 8 stycz­nia 2008 roku w ra­mach wa­ka­cji w In­diach od­wie­dzili Mum­baj i w to­wa­rzy­stwie Gre­gory’ego Da­vida Ro­bertsa zwie­dzali mia­sto szla­kiem miejsc opi­sa­nych w jego po­wie­ści. Poza liczną pry­watną ochroną ar­tystki rów­nież Ji­ten­dra i kilku za­ufa­nych zna­jo­mych au­tora to­ro­wali pa­rze drogę przez slums. Ma­donna była go­ściem w domu Ji­ten­dry, bo – jak już wiemy – ten znaj­duje się tuż obok kli­niki Lina opi­sa­nej w książce. Wi­dać, że od­wie­dza­jący dawne kąty Ro­bertsa pro­szeni są tu na her­batkę, tak jak ja te­raz.

Ba­ba­sa­heb Am­bed­kar

Nie­do­ty­kalni, pa­riasi, po­za­ka­stowcy czy ha­ri­dźan[9*] – to ter­miny, które daw­niej sto­so­wano do okre­śle­nia człon­ków naj­niż­szych dźati, czyli kast[10*], uro­dzo­nych w ra­mach tra­dy­cyj­nego spo­łe­czeń­stwa hin­du­skiego. Lu­dzi znaj­du­ją­cych się nie tyle na sa­mym dole przy­ję­tej struk­tury spo­łecz­nej, co wła­ści­wie poza hie­rar­chią sys­temu war­nowo-ka­sto­wego. Tra­dy­cja przy­pi­sała im wy­ko­ny­wa­nie naj­po­dlej­szych, tak zwa­nych nie­czy­stych za­wo­dów, któ­rych nie chcieli wy­ko­ny­wać hin­dusi uro­dzeni szla­chet­niej, po­nie­waż po­wo­do­wały one tym­cza­sowe bądź trwałe ska­la­nie ry­tu­alne. Do ta­kich za­jęć na­leżą od­bie­ra­nie ży­cia in­nym stwo­rze­niom, opo­rzą­dza­nie zwłok czy prace zwią­zane z kon­tak­tem z wy­dzie­li­nami in­nych lu­dzi. Ska­la­nie czy­niło ich nie­do­ty­kal­nymi, tym sa­mym po­zba­wiało moż­li­wo­ści fi­zycz­nego kon­taktu z in­nymi war­stwami spo­łecz­nymi. Pro­wa­dziło do czę­ścio­wego bądź cał­ko­wi­tego wy­klu­cze­nia. Ostra­cyzm wy­py­chał ich za­tem na obrzeża miast i wsi, zmu­szał do ko­rzy­sta­nia z osob­nych ujęć wody (studni), za­bra­niał wstępu do świą­tyń czy miejsc uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej. W kon­se­kwen­cji nie tylko spy­chał ich na skraj ubó­stwa, ale też po­wo­do­wał wy­raźne upo­śle­dze­nie spo­łeczne i eko­no­miczne.
Stop­niowo za­częto od­cho­dzić od tych krzyw­dzą­cych okre­śleń. Za­stą­pił je za­po­ży­czony z san­skrytu ter­min da­lit[11*], który wszedł do po­wszech­nego uży­cia w la­tach osiem­dzie­sią­tych XX wieku. Spo­łe­czeń­stwo In­dii po­woli doj­rze­wało do do­strze­że­nia cier­pie­nia i uzna­nia krzywdy osób z naj­niż­szych kast spo­łecz­nych. O rów­no­upraw­nie­nie da­li­tów i wy­ru­go­wa­nie dys­kry­mi­na­cji ka­sto­wej wal­czył, w ra­mach swo­ich za­wo­do­wych dzia­łań i po­przez przy­jętą ży­ciową po­stawę, Am­bed­kar – praw­nik, po­li­tyk, re­for­ma­tor spo­łeczny. Pierw­szy mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści In­dii, twórca in­dyj­skiej kon­sty­tu­cji. Jak rów­nież da­lita.
Dok­tor Bhim­rao Ram­dźi Am­bed­kar, znany jako Ba­ba­sa­hah Am­bed­kar, uro­dził się 14 kwiet­nia 1891 roku w Mhow – mie­ście w dzi­siej­szym sta­nie Ma­dhja Pra­deś, w 2003 roku ofi­cjal­nie prze­mia­no­wa­nym na Dr Am­bed­kar Na­gar. Był czter­na­stym i ostat­nim dziec­kiem w ro­dzi­nie na­le­żą­cej do ni­skiej dźati za­li­cza­nej do nie­do­ty­kal­nych. Jego oj­ciec słu­żył w ran­dze pod­ofi­cera w Ar­mii In­dyj­skiej pod­le­ga­ją­cej Bry­tyj­czy­kom, ale mimo że miał do­bry za­wód, co po­zwo­liło mu za­pew­nić ro­dzi­nie przy­zwo­ity po­ziom ży­cia, nie był w sta­nie ustrzec swo­ich bli­skich przed dys­kry­mi­na­cją. Jako dziecko w ra­mach sys­temu edu­ka­cji, jak rów­nież w póź­niej­szej prak­tyce za­wo­do­wej – wła­ści­wie nie­za­leż­nie od peł­nio­nej funk­cji – Am­bed­kar, sty­kał się z wy­klu­cze­niem spo­łecz­nym. Opraw­cami byli oczy­wi­ście hin­dusi uro­dzeni w wyż­szych ka­stach. Wśród tej grupy zna­leźli się jed­nak rów­nież tacy, któ­rym z róż­nych wzglę­dów nie od­po­wia­dała bra­miń­ska do­mi­na­cja i dą­żyli do osła­bie­nia sys­temu war­nowo-ka­sto­wego. Ci za­ofe­ro­wali mu wspar­cie, głów­nie fi­nan­sowe, jak rów­nież pro­tek­cję, dzięki czemu Am­bed­kar mógł się kształ­cić i roz­wi­jać swoją ka­rierę.
W 1897 roku ro­dzice Am­bed­kara po­sta­no­wili prze­nieść się do Bom­baju, gdzie kilka lat póź­niej ich naj­młod­szy syn roz­po­czął na­ukę w pre­sti­żo­wym an­glo­ję­zycz­nym li­ceum El­phin­stone. Po jego ukoń­cze­niu w 1907 roku jako pierw­szy da­lita w hi­sto­rii In­dii pod­jął stu­dia wyż­sze. Na Uni­wer­sy­te­cie Bom­baj­skim uzy­skał dy­plom ma­gi­stra w za­kre­sie eko­no­mii i nauk po­li­tycz­nych. Dzięki sty­pen­dium ufun­do­wa­nemu przez ma­ha­ra­dźę Ba­rody wy­je­chał do No­wego Jorku na Uni­wer­sy­tet Co­lum­bia, gdzie zdo­był ty­tuł dok­tora eko­no­mii. W póź­niej­szych la­tach kon­ty­nu­ował na­ukę na uczel­niach w Lon­dy­nie (The Lon­don School of Eco­no­mics and Po­li­ti­cal Science), gdzie kształ­cił się rów­nież w za­kre­sie prawa (Gray’s Inn). Po po­wro­cie do In­dii przy­jął po­sadę wy­kła­dowcy eko­no­mii po­li­tycz­nej w Sy­den­ham Col­lege of Com­merce and Eco­no­mics w Bom­baju.
Eko­no­mi­sta, praw­nik, póź­niej rów­nież dzien­ni­karz, pi­sarz i po­li­tyk, w końcu oj­ciec in­dyj­skiej kon­sty­tu­cji. W nie­pod­le­głych In­diach pierw­szy mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści. A przede wszyst­kim wielki re­for­ma­tor spo­łeczny. W 1990 roku uho­no­ro­wany po­śmiert­nie za ca­ło­kształt aka­de­mic­kiej, po­li­tycz­nej i spo­łecz­nej dzia­łal­no­ści naj­wyż­szym cy­wil­nym pań­stwo­wym od­zna­cze­niem – or­de­rem Bha­rat Ratna.
Już w po­ło­wie lat dwu­dzie­stych stał się jed­nym z naj­waż­niej­szych rzecz­ni­ków rów­no­upraw­nie­nia nie­do­ty­kal­nych. Dys­kry­mi­na­cję ka­stową uwa­żał za naj­groź­niej­szą cho­robę to­czącą in­dyj­skie spo­łe­czeń­stwo, a fakt ist­nie­nia nie­do­ty­kal­no­ści – za jego naj­więk­sze wy­na­tu­rze­nie.
W 1924 roku za­ło­żył Ba­hisz­kryt Hi­ta­ka­rini Sa­bha (Rada do Spraw Wy­klu­czo­nych) – pierw­szą or­ga­ni­za­cję praw­nie wspie­ra­jącą da­li­tów i człon­ków in­nych grup zmar­gi­na­li­zo­wa­nych. Jako ad­wo­kat re­pre­zen­to­wał da­li­tów na sali są­do­wej – były to gło­śne pro­cesy wzbu­dza­jące wiele emo­cji, pro­wo­ku­jące liczne dys­ku­sje pu­bliczne. Wal­czył o po­wszechny do­stęp do edu­ka­cji i god­nej pracy, ale też przy­zna­nie da­li­tom sze­regu pod­sta­wo­wych praw gwa­ran­tu­ją­cych im funk­cjo­no­wa­nie we­wnątrz, a nie obok spo­łe­czeń­stwa. Wy­ra­żał po­trzebę wpro­wa­dze­nia osob­nego sys­temu wy­bor­czego oraz po­wo­ła­nia pa­ry­te­tów dla spo­łecz­no­ści do­świad­cza­ją­cych dys­kry­mi­na­cji ze względu na po­cho­dze­nie.
W 1936 roku za­ło­żył Nie­za­leżną Par­tię Pracy, która póź­niej zo­stała prze­kształ­cona we Wszech­in­dyj­ską Fe­de­ra­cję Kast Re­je­stro­wych. Kil­ka­krot­nie peł­nił funk­cje pu­bliczne, za­równo w cza­sach In­dii Bry­tyj­skich, jak i po 1947 roku – jako pierw­szy mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści w rzą­dzie Ja­wa­har­lala Nehru [Dźa­wa­har­lal Nehru] zo­stał mia­no­wany prze­wod­ni­czą­cym kon­sty­tu­cyj­nej ko­mi­sji pro­jek­to­wej. Mię­dzy in­nymi dzięki jego po­sta­wie w tek­ście kon­sty­tu­cji, która we­szła w ży­cie 26 stycz­nia 1950 roku, za­gwa­ran­to­wano wszyst­kim oby­wa­te­lom In­dii prawa pod­sta­wowe, a ar­ty­kuł 15 za­ka­zał dys­kry­mi­na­cji ze względu na re­li­gię, rasę, przy­na­leż­ność ka­stową, płeć lub miej­sce uro­dze­nia. Za­pis ten jed­nak nie ozna­cza de­le­ga­li­za­cji sys­temu war­nowo-ka­sto­wego. Za­bra­nia dys­kry­mi­na­cji, a nie – jak się to czę­sto myl­nie in­ter­pre­tuje – sa­mego funk­cjo­no­wa­nia kast, które de facto ni­gdy nie miały formy praw­nej, a ich uzna­wa­nie jest kwe­stią dawno przy­ję­tego po­rządku spo­łecz­nego czy men­tal­no­ści.
Na­to­miast na mocy ar­ty­kułu 17 praw­nie znie­siono nie­do­ty­kal­ność. Zgro­ma­dze­nie Kon­sty­tu­cyjne zde­fi­nio­wało da­li­tów i część grup ple­mien­nych (tzw. adi­wasi) jako za­co­fane spo­łecz­nie i tym sa­mym zo­bo­wią­zało pań­stwo do opieki nad nimi. Na­zwano je Ka­stami Re­je­stro­wymi (Sche­du­led Ca­stes) i Ple­mio­nami Re­je­stro­wymi (Sche­du­led Tri­bes). Pod­jęto wo­bec nich tak zwaną „ak­cję afir­ma­tywną, re­zer­wu­jąc w urzę­dach i pla­ców­kach edu­ka­cyj­nych, a także par­la­men­cie fe­de­ra­cyj­nym i zgro­ma­dze­niach sta­no­wych, 15 pro­cent miejsc dla Kast Re­je­stro­wych, a ko­lejne 7,5 pro­centa miejsc dla Ple­mion Re­je­stro­wych”[2]. Pla­no­wano, iż bę­dzie to roz­wią­za­nie tym­cza­sowe, prze­wi­dziane na dwa­dzie­ścia pięć lat, by szybko i spraw­nie zni­we­lo­wać dys­pro­por­cje spo­łeczne, wy­dźwi­gnąć wy­klu­czone wspól­noty z ubó­stwa, dać im szansę na za­ist­nie­nie w struk­tu­rach pań­stwa. A jed­nak funk­cjo­nuje ono do chwili obec­nej.
Co wię­cej, w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych ak­cja afir­ma­tywna we­szła w drugą fazę. Grupę be­ne­fi­cjen­tów roz­sze­rzono o ko­lejną, bar­dzo liczną spo­łecz­ność kast po­śred­nich (głów­nie śu­drów, czyli człon­ków czwar­tej – naj­niż­szej – warny), na po­trzeby ak­cji okre­śloną mia­nem In­nych Za­co­fa­nych Kast (Other Bac­kward Ca­stes), i prze­zna­czono dla nich ko­lejne 27 pro­cent po­sad rzą­do­wych i miejsc na uczel­niach.
Choć w war­stwie de­kla­ra­tyw­nej ak­cja afir­ma­tywna – o co tak za­wzię­cie wal­czył Am­bed­kar – miała dać moż­li­wość wy­rów­na­nia szans i do­pro­wa­dzić do ujed­no­li­ce­nia roz­war­stwio­nego spo­łe­czeń­stwa, co tylko czę­ściowo się udało, rów­no­le­gle stała się pod­stawą dal­szego ka­te­go­ry­zo­wa­nia lu­dzi. Spo­wo­do­wała wzrost zna­cze­nia przy­na­leż­no­ści ka­sto­wej. W pew­nym sen­sie upra­wo­moc­niła funk­cjo­no­wa­nie war­nowo-ka­sto­wej hie­rar­chii spo­łecz­nej. Nie­stety – wbrew pier­wot­nym am­bi­cjom po­my­sło- i pra­wo­daw­ców – zde­cy­do­wa­nie nie przy­słu­żyła się wy­eli­mi­no­wa­niu ka­sto­wo­ści z men­tal­no­ści hin­du­sów.

 
Am­bed­kar uro­dził się jako hin­dus, zmarł jako bud­dy­sta. Choć ży­cie od­dał walce z nie­spra­wie­dli­wo­ścią i z wiel­kim suk­ce­sem zmie­niał rze­czy­wi­stość spo­łeczną dla sie­bie oraz swo­ich da­lic­kich współ­braci i sióstr, osta­tecz­nie, chcąc cał­kiem uwol­nić się od styg­matu nie­do­ty­kal­no­ści, wy­brał inną ścieżkę. Fa­scy­no­wał się bud­dy­zmem, jego ega­li­tar­nym cha­rak­te­rem. 14 paź­dzier­nika 1956 roku, za­le­d­wie dwa mie­siące przed śmier­cią, zo­stał bud­dy­stą. Wraz z nim, w ra­mach ogrom­nej pu­blicz­nej ce­re­mo­nii, kon­wer­sji do­ko­nało około pię­ciu­set ty­sięcy hin­du­sów, jego da­lic­kich współ­braci i sióstr.
Zmarł 6 grud­nia 1956 roku w swoim domu w New Delhi.

Ma­donna za­wi­tała do Am­bed­kar Na­gar i spę­dziła tam może czter­dzie­ści mi­nut. Tego dnia zo­ba­czyła też kilka in­nych miejsc istot­nych dla wart­kiej fa­buły Shan­ta­ram, miała naj­lep­szego prze­wod­nika w po­staci sa­mego au­tora. Uważ­nie go słu­chała, co wi­dać na licz­nych fil­mi­kach, które z ła­two­ścią można od­na­leźć w sieci. Je­chali główną ulicą Ko­laby w po­bliże Sas­soon Do­cks, gdzie wpa­dli coś zjeść w ulu­bio­nej knajpce Gre­gory’ego, o któ­rej też kil­ka­krot­nie wspo­mina on w książce. Po­dej­rze­wam, że miło spę­dzili czas. W wy­wia­dach Ro­berts czę­sto opo­wiada o spo­tka­niu z Ma­donną, wy­chwala jej otwar­tość, in­te­lekt, po­czu­cie hu­moru. Wi­dać nie tylko dla Ji­ten­dry był to dzień godny za­pa­mię­ta­nia.
Dom Ji­ten­dry jest wart mi­liony. Dwa po­ziomy, dość spory me­traż – jak na dziel­nicę nę­dzy – w do­brej czę­ści slumsu. Nie mó­wiąc już o lo­ka­li­za­cji w sa­mym mie­ście: w jed­nej z bar­dziej pre­sti­żo­wych dziel­nic po­łu­dnio­wego Mum­baju. War­tość bu­dynku sza­cuje się na pięt­na­ście la­khów[12*] ru­pii in­dyj­skich, czyli pra­wie dwa­dzie­ścia ty­sięcy do­la­rów[13*]. Spora kwota. Szcze­gól­nie że nie można go wy­sta­wić na ofi­cjalną sprze­daż. Tak to już bywa, gdy w grę wcho­dzi spór o wła­sność nie­ru­cho­mo­ści. Cena domu nie­ba­wem pój­dzie w górę. Po­woli do­biega końca bu­dowa krań­co­wej sta­cji no­wej li­nii me­tra, bie­gną­cej z wy­su­nię­tego naj­da­lej na po­łu­dnie skrawka Mum­baju, czyli dziel­nicy Cuffe Pa­rade, da­leko na pół­noc, aż na mię­dzy­na­ro­dowe lot­ni­sko imie­nia Ćha­tra­pa­tiego Śi­wa­dźiego Ma­ha­ra­dźa. Ogromna in­we­sty­cja. Sta­cja ma się znaj­do­wać na progu wie­żowca WTC, przy sa­miut­kim wej­ściu do Am­bed­kar Na­gar.
Nie­któ­rzy prze­wi­dują, że za­miast zy­sków roz­bu­dowa me­tra przy­nie­sie miesz­kań­com straty. Slums sta­nie się bar­dziej wi­doczny. A mia­sto za­bie­rze te zie­mie.
Od sa­mego po­czątku w slum­sie jest duża ro­ta­cja lud­no­ści, w za­sa­dzie wszy­scy to przy­jezdni. Z od­le­głego Bi­haru czy ma­rac­kiej wio­ski, su­chej Kar­na­taki lub pół­nocno-wschod­niego Ben­galu Za­chod­niego. Każdy skądś przy­wę­dro­wał, cza­sem tę wę­drówkę roz­po­czął już oj­ciec lub dziad. Każdy ma tę swoją od­le­głą, wręcz mi­tyczną ro­dzinną wieś, o któ­rej za­wsze pa­mięta. Czę­sto sta­nowi ona azy­mut wszel­kich dzia­łań i pla­nów. Tę­skni się do niej, a ta nie­ustan­nie ob­ja­wia się w snach o spo­koj­nym ży­ciu bli­sko na­tury. Jest dzie­dzic­twem, punk­tem od­nie­sie­nia, miej­scem, gdzie znaj­dują się ro­dowe ko­rze­nie. Rów­nież ma­jąt­kiem, z któ­rego się nie ko­rzy­sta, a wręcz wiecz­nie się do niego do­kłada. Zda­rza się ją prze­kli­nać, gdyż obo­wią­zek po­sy­ła­nia pie­nię­dzy krew­nym, któ­rzy zo­stali na wsi, ciąży nie­mi­ło­sier­nie. Ale każdy w dal­szej per­spek­ty­wie – w cza­sie eme­ry­tury, na którą nie­wielu może li­czyć – chce do niej po­wró­cić.
Sta­rzy, wy­czer­pani wie­lo­let­nią in­ten­sywną pracą w tym wy­ma­ga­ją­cym mie­ście, wresz­cie wra­cają na wieś. Mło­dzi, pełni ma­rzeń i za­pału, zaj­mują ich miej­sce. Slum­sowe domy prze­cho­dzą z rąk do rąk, le­gal­nie czy nie – trans­ak­cje są za­wie­rane na okrą­gło, na mum­baj­skim rynku nie­ru­cho­mo­ści nie ma prze­stoju. Naj­czę­ściej jed­nak za­czyna się od wy­najmu.
Dom Ji­ten­dry można by wy­na­jąć za pięć ty­sięcy ru­pii mie­sięcz­nie. Zgod­nie z we­wnętrz­nym pra­wem dziel­nicy kau­cja obej­muje płat­ność za je­de­na­ście mie­sięcy z góry. To wręcz nie­osią­galna kwota, gdy sta­wia się pierw­sze kroki w no­wym mie­ście. A opłata za wy­na­jem to nie wszystko. Trzeba jesz­cze po­kryć ra­chunki za wodę, prąd (każdy dom ma swój licz­nik), abo­na­ment te­le­wi­zyjny. Nic tu nie jest za darmo.
Po­mię­dzy wi­docz­nym a nie­wi­dzial­nym, le­gal­nym a bez­praw­nym, tym, co pry­watne, a tym, co pań­stwowe, jest bar­dzo cienka gra­nica.

 
Wesprzyj nas