Wydana pośmiertnie powieść Malcolma Lowry’ego, autora słynnego „Pod wulkanem”, uznanego za jedną z najważniejszych książek XX wieku, oparta jest na ponad 700 stronach zapisków z podróży do Meksyku odbytej przez pisarza w 1945 roku.


W gwarnych, kolorowych meksykańskich miasteczkach, na piaszczystych bezdrożach, nad którymi kołują sępy, w podrzędnych cantinas, w oparach tequili i mezcalu twórca toczy walkę z samym sobą, zmaga się ze sztuką i swoim przeznaczeniem. „W ciemności grobu” to proza niezwykle sugestywna, to powieść o powieści, a także o samym burzliwym procesie twórczym.

***

Gdyby zaś tę podróż potraktować jak pewną formę przyznania się do klęski, to Sigbjørn umiał sobie wmówić, że był to wielki gest. Tak jakby feniks uznał, że stos pogrzebowy jest dla niego niewystarczający, i poczuł imperatyw, by szukać w przeszłości innego rodzaju unicestwienia. Jeśli miał gdziekolwiek odnaleźć swoje dawne ja, to tylko tu, w Meksyku, nawet jeżeli byłoby niedokładnie tym ja, na którym mu zależało; chciał tu przybyć i zmierzyć się jeszcze raz – miał nadzieję, że razem z Fernandem – ze wszystkim, co w niedoskonały sposób przekroczyło tamto ja.

***

„W ciemności grobu” – powieść napisana na podstawie swoistego literackiego dziennika z podróży do Meksyku – to zmagania głównego bohatera Sigbjørna Wildernessa z odpowiedzialnością za swoją tragiczną przeszłość, a zarazem za sztukę. Porte-parole pisarza odkrywa przed czytelnikiem fascynujący świat twórcy, którego nemezis stanowi alkohol i ojczyzna prekolumbijskich cywilizacji.

Poszukiwanie sensu w bezsensie, przesądne odnajdywanie odniesień do przeszłości, tragicznego pożaru domu, dawnego konfliktu z prawem, który wzbudza pulsujący lęk, przewijają się nieustannie w monologach wewnętrznych bohatera. Wszechobecny alkohol, poetycko opisywany przez Wildernessa, jest tłem i próbą ucieczki przed natrętnymi myślami, ale jednocześnie staje się dla nich paliwem i nie daje ukojenia.

Malcolm Lowry (1909–1957) – brytyjski pisarz i poeta. Swoją edukację w Cambridge przerwał na kilka lat, by pływać po morzach Dalekiego Wschodu. To właśnie podczas podróży powstało wiele jego tekstów. Utwory Lowry’ego są mocno autobiograficzne, momentami ocierają się o ekshibicjonizm. Jego najsłynniejsza książka „Pod wulkanem” została zekranizowana w 1984 roku. Pisarz zmarł nagle w 1957 roku.

Malcolm Lowry
W ciemności grobu
Przekład: Maciej Potulny, Paweł Lipszyc
Seria „Vintage”
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 

Przed­mowa

Za­cząć na­leży od zro­zu­mie­nia, że Mal­colm Lowry w grun­cie rze­czy nie był po­wie­ścio­pi­sa­rzem, zo­stał nim wła­ści­wie przez przy­pa­dek. Trudno po­wie­dzieć, kim naj­le­piej go na­zwać: pa­mięt­ni­ka­rzem, na­ło­gow­cem uza­leż­nio­nym od za­pi­sy­wa­nia swo­ich ob­ser­wa­cji, po­etą ma­nqué[1], fi­lo­zo­fu­ją­cym al­ko­ho­li­kiem – każde z tych okre­śleń mo­głoby wy­star­czyć, ale tylko na po­czą­tek. Pod­czas roz­mów z ludźmi, któ­rzy go znali, naj­czę­ściej pada słowo „ge­niusz” i do­piero to okre­śle­nie jest trafne. Na­wet jego naj­mniej udane dzieła są wy­two­rem umy­słu i wraż­li­wo­ści zu­peł­nie od­mien­nych od wa­szych i mo­ich. Dru­gim naj­czę­ściej uży­wa­nym okre­śle­niem jest „wy­jąt­kowy” i spraw­dza się ono rów­nie do­brze jak „ge­niusz”; ni­gdy nie po­ja­wił się nikt, kto choć w mi­ni­mal­nym stop­niu przy­po­mi­nałby Lowry’ego. Był chy­trym oszu­stem, a jed­no­cze­śnie nie­śmia­łym na­iw­nia­kiem; pił na po­tęgę, jed­nak zda­wało się, że w nie­mal nad­przy­ro­dzony spo­sób ni­gdy nie tra­cił kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią, na­wet kiedy le­żał jak długi na pod­ło­dze pubu albo can­tina[2]; z jed­nej strony był wiel­kim kłamcą (lub, z więk­szą wy­ro­zu­mia­ło­ścią, wy­na­lazcą fik­cji au­to­bio­gra­ficz­nej), ale – zwłasz­cza w swo­jej twór­czo­ści li­te­rac­kiej – jed­nym z naj­uczciw­szych do bólu lu­dzi na świe­cie. Wiecz­nie wy­sta­wiał swo­ich przy­ja­ciół na próbę, jed­no­cze­śnie bę­dąc tak cza­ru­ją­cym, że ktoś pew­nego razu po­wie­dział o nim: „Wy­star­czy, że raz spoj­rzę na tego sta­rego dra­nia, i przez cały ty­dzień je­stem szczę­śliwy”. Ra­do­sny, a na­wet bez­tro­ski, no­sił w so­bie my­śli sa­mo­bój­cze.
Z po­sta­cią Lowry’ego na pewno wiążą się jesz­cze inne pa­ra­doksy. Z prak­tycz­nego punktu wi­dze­nia naj­waż­niej­szy z nich to fakt, że był czło­wie­kiem opę­ta­nym im­pe­ra­ty­wem pi­sa­nia, a jed­no­cze­śnie nie­mal kom­plet­nie do tego nie­zdol­nym. Ka­non opu­bli­ko­wa­nej twór­czo­ści Lowry’ego jest nie­wielki: Ul­tra­ma­ryna (1933) – de­biu­tancka, jesz­cze stu­dencka po­wieść o dys­ku­syj­nej ini­cja­cji ży­cio­wej mło­dego chło­paka pod­czas rejsu; Lu­nar Cau­stic (na­pi­sana w la­tach 1934–1935, ale do­tych­czas opu­bli­ko­wana tylko w ję­zyku an­giel­skim w „Pa­ris Re­view”, zimą 1963) – sur­re­ali­styczna no­wela, któ­rej ak­cja roz­grywa się na od­dziale psy­chia­trycz­nym szpi­tala Bel­le­vue; Usłysz nas, Pa­nie, z nie­bios, miej­sca Twego (1961) – an­to­lo­gia sied­miu opo­wia­dań i no­wel ze­bra­nych (a w kilku przy­pad­kach także ukoń­czo­nych) przez pa­nią Lowry po śmierci męża; nie­wielki to­mik wier­szy wy­dany w 1962 roku; kilka przy­pad­ko­wych opo­wia­dań i skraw­ków po­wie­ści, które od czasu do czasu uka­zy­wały się w róż­nych cza­so­pi­smach – oraz oczy­wi­ście wy­śmie­nita Pod wul­ka­nem (1947) – fi­lar spu­ści­zny po Low­rym, oś jego ży­cia, wspa­niała po­wieść.
To oraz wy­dany w 1965 roku zbiór jego li­stów sta­nowi ogół opu­bli­ko­wa­nej twór­czo­ści Lowry’ego – ża­ło­śnie skromny, zwłasz­cza je­śli wziąć pod uwagę, że od wcze­snej mło­do­ści aż do śmierci w 1957 roku nie­mal nie było dnia, w któ­rym ni­czego by nie na­pi­sał: no­tatki, dzien­niki, próbne aka­pity i roz­działy utwo­rów, nad któ­rymi aku­rat pra­co­wał, po­prawki wcze­śniej­szych prac, po­prawki po­pra­wek i tak da­lej. Na każdą opu­bli­ko­waną stronę dzieł Lowry’ego przy­pada pew­nie z dwie­ście nie­pu­bli­ko­wa­nych, za­peł­nio­nych jego nie­sły­cha­nie drob­nym, nie­czy­tel­nym pi­smem albo prze­pi­sa­nych na ma­szy­nie przez Mar­ge­rie Bon­ner Lowry. Zo­sta­wił po so­bie jesz­cze trzy nie­do­koń­czone po­wie­ści, sześć lub sie­dem opo­wia­dań i do­słow­nie setki wier­szy.
Dla­czego jest tyle za­czę­tych utwo­rów, a tak mało ukoń­czo­nych? Wpły­nęło na to wiele czyn­ni­ków. Po pierw­sze, za­sto­so­wana przez Lowry’ego me­toda twór­cza była, de­li­kat­nie mó­wiąc, eks­cen­tryczna. Po­strze­gał on wszyst­kie swoje dzieła, za­równo te opu­bli­ko­wane, jak i te jesz­cze nie­na­pi­sane, jako ele­menty skła­dowe prze­past­nego kon­ti­nuum, które za­mie­rzał na­zwać Nie­koń­czącą się po­dróżą, a jego trzo­nem miała być po­wieść Pod wul­ka­nem, i wzbra­niał się przed uzna­niem któ­rej­kol­wiek czę­ści tego kon­ti­nuum za kom­pletną, do­póki nie ukoń­czy ich wszyst­kich. Wsku­tek tego am­bit­nego, pro­ustow­skiego planu nie wy­obra­żał so­bie odło­że­nia da­nego dzieła na bok; ide­al­nym roz­wią­za­niem by­łaby sy­mul­ta­niczna praca nad każ­dym z nich; tym­cza­sem mu­siał wciąż prze­ska­ki­wać od jed­nego do dru­giego, nie­ustan­nie coś po­pra­wia­jąc, do­piesz­cza­jąc, za­wsze coś od­rzu­ca­jąc – i ni­czego nie koń­cząc.
Inną, głęb­szą przy­czynę sta­no­wił jego cha­rak­ter. Lowry był nie­zdolny do zde­fi­nio­wa­nia sie­bie przed sobą sa­mym, w pew­nym stop­niu dla­tego, że bał się tego, co zo­ba­czy, je­śli wy­star­cza­jąco głę­boko zaj­rzy w swoją psy­chikę. Ale jak więk­szość ar­ty­stów wi­zjo­ne­rów był wy­bit­nie ego­cen­trycz­nym czło­wie­kiem: pra­wie za­wsze kie­ro­wał swój wzrok do we­wnątrz, za­pa­try­wał się w sie­bie tak bar­dzo, że sta­wał się nie­mal ślepy na świat ze­wnętrzny – chyba że ten od­zwier­cie­dlał jego wła­sne my­śli i uczu­cia. Od czasu do czasu usil­nie pró­bo­wał sku­pić się na rze­czach go ota­cza­ją­cych – na sy­tu­acji na świe­cie, przy­ja­cio­łach, żo­nach, brzmie­niu głosu, ko­lo­rze nieba – i miał na­dzieję, że al­ko­hol po­może mu prze­trwać tego ro­dzaju wy­pady. Ale oczy­wi­ście w ten spo­sób je­dy­nie za­pa­dał się jesz­cze głę­biej w sie­bie, gdzie nie­uchwytny we­wnętrzny Mal­colm Lowry na prze­mian to wy­śmie­wał swoje zna­ko­mite, nie­po­radne ze­wnętrzne ja, to wraz z nim cier­piał. Taki czło­wiek mógł pi­sać tylko o so­bie – i wła­śnie to ro­bił Lowry. Ba­na­łem jest stwier­dze­nie, że pi­sał „au­to­bio­gra­fie le­d­wie na­śla­du­jące fik­cję”, jed­nak to prawda. Cza­sami, bar­dzo rzadko, pró­bo­wał wy­my­ślać fik­cyj­nych bo­ha­te­rów, ale nie wie­dział o in­nych lu­dziach wy­star­cza­jąco dużo, by czuć się w tym swo­bod­nie – na­wia­sem mó­wiąc, dla­tego jego dru­go­pla­nowe po­sta­cie, zwłasz­cza ko­biety, wy­dają się nie­wy­raź­nie na­kre­ślone, za­le­d­wie na­szki­co­wane – więc szybko wra­cał do je­dy­nego bo­ha­tera, który go szcze­rze in­te­re­so­wał: Mal­colma Lowry’ego. Przy tym ni­gdy nie umiał zmu­sić się do au­ten­tycz­nej kon­fron­ta­cji z Mal­col­mem Low­rym, dla­tego nie był w sta­nie do­koń­czyć żad­nego ze swo­ich au­to­por­tre­tów. (Na­wet Pod wul­ka­nem uwa­żał za dzieło nie­kom­pletne).
Z upodo­ba­niem nada­wał swoim pro­ta­go­ni­stom eks­tra­wa­ganc­kie, osza­ła­mia­jące imiona i na­zwi­ska: Ken­nish Drum­gold Co­sna­han, Ro­de­rick McGre­gor Fa­ir­ha­ven, Wil­liam Plan­ta­ge­net lub też Sig­bjørn Wil­der­ness, główny bo­ha­ter W ciem­no­ści grobu. Nieco mniej eks­tra­wa­ganc­kie, ale osta­tecz­nie też za­pa­da­jące w pa­mięć były jego inne al­ter ego – Dana Hil­liot lub Geof­frey Fir­min – lecz nie­za­leż­nie od na­zwi­ska te­ma­tem za­wsze był Mal­colm Lowry. Na­leży jed­nak za­uwa­żyć, że Lowry nie miał zbyt wy­so­kiego mnie­ma­nia o swo­ich fik­cyj­nych wcie­le­niach: ego­cen­tryzm nie jest sy­no­ni­mem uwiel­bie­nia dla sie­bie. Pew­nego razu, pi­sząc do przy­ja­ciela, pró­bo­wał przy­bli­żyć mu po­stać Sig­bjørna Wil­der­nessa, przy czym wy­ra­ził swoje za­strze­że­nia wo­bec tej po­staci:

 
Wil­der­ness nie jest pi­sa­rzem w ta­kim sen­sie, w ja­kim są nimi spo­ty­kani zwy­kle w po­wie­ściach pi­sa­rze. On po pro­stu nie wie, kim jest. Jakby żył pod zie­mią. Jest też czło­wie­kiem Or­tegi[3], wy­my­śla­ją­cym na bie­żąco fa­bułę swo­jego ży­cia i szu­ka­ją­cym swego po­wo­ła­nia […] nie­za­in­te­re­so­wa­nym li­te­ra­turą, nie­oby­tym pod wzglę­dem kul­tury, nie­praw­do­po­dob­nie mało spo­strze­gaw­czym, pod wie­loma wzglę­dami nie­do­uczo­nym, po­zba­wio­nym wiary w sie­bie oraz nie­mal wszyst­kich in­nych cech, które zwy­kle ko­ja­rzą się z pi­sa­rzami. […] Już same jego me­tody pi­sa­nia są ab­sur­dalne, on prak­tycz­nie ni­czego nie wi­dzi, na­wet za po­śred­nic­twem swo­jej żony, choć po­woli za­czyna do­strze­gać i ro­zu­mieć. Są­dzę, że dzięki temu może stać się bar­dzo ory­gi­nalną po­sta­cią, jed­no­cze­śnie ludzką i ża­ło­śnie od­czło­wie­czoną.

 
Moż­liwe, że jedną z przy­czyn nie­wiel­kiego do nie­dawna uzna­nia dla Lowry’ego jako au­tora jest to, że czy­tel­nicy sta­rali się zna­leźć w jego dzie­łach coś, czego tam nie ma, a je­śli jest, to je­dy­nie na mar­gi­ne­sie, czyli czyn­niki ze­wnętrzne na­pę­dza­jące roz­wój zda­rzeń – co kie­dyś na­zy­wa­li­śmy „fa­bułą” – i wy­raźny kon­flikt mię­dzy bo­ha­te­rami. Nikt się ni­g­dzie nie ru­sza; nic „się nie dzieje”. Ale o ile nie ma tu ze­wnętrz­nych czyn­ni­ków na­pę­do­wych, o tyle daje się za­uwa­żyć wręcz nad­miar czyn­ni­ków we­wnętrz­nych, a na­pię­cie w umy­śle głów­nego bo­ha­tera jest wy­star­cza­jąco silne, by ja­ki­kol­wiek inny kon­flikt stał się zbędny. Lowry był na­prawdę, mimo ca­łego swego ro­man­ty­zmu, ca­łej eg­zo­tyki jego prozy, pi­sa­rzem, któ­rego dzieła wy­ma­gają wy­siłku umy­sło­wego, są praw­dziwą roz­ko­szą dla in­te­lek­tu­ali­stów. Tym, co nie­sie wszyst­kie jego utwory, nie jest fa­buła, dia­log czy też dy­na­mizm, lecz są to wzloty i upadki umy­słu, na­prawdę za­dzi­wia­jące pod każ­dym wzglę­dem. Tempo my­śli bu­duje ogromne na­pię­cie i eks­cy­ta­cję, tak że „fa­bułą” po­wie­ści Lowry’ego są dy­na­miczne pro­cesy za­cho­dzące w umy­śle au­tora – a ra­czej, po­win­ni­śmy po­wie­dzieć, w umy­śle bo­ha­tera. Ile­kroć Lowry każe swo­jemu bo­ha­te­rowi o czymś roz­my­ślać, mamy do czy­nie­nia z wielką li­te­ra­turą. Gdy zaś pró­buje uło­żyć ak­cję, dia­log lub stwo­rzyć wia­ry­godne po­sta­cie inne niż on sam, za­czyna stą­pać po bar­dzo cien­kim lo­dzie. Cza­sami, jak w przy­padku Ju­ana Fer­nanda Mar­ti­neza, udaje mu się za­in­te­re­so­wać nas inną osobą dra­matu – tyle że Juan Fer­nando ani na mo­ment nie po­ja­wia się w po­wie­ści, chyba że we wspo­mnie­niach Sig­bjørna Wil­der­nessa. A kiedy na stro­nach tego utworu po­ru­sza nas nie­sa­mo­wity mek­sy­kań­ski kra­jo­braz, mu­simy zdać so­bie sprawę, że wcale nie cho­dzi o kra­jo­braz Mek­syku (dyk­tuje go je­dy­nie geo­gra­ficzny zbieg oko­licz­no­ści); to kra­jo­braz we­wnętrzny Sig­bjørna-Lowry’ego, ten sam prze­pastny pej­zaż, który ma­lo­wał Ge­rard Man­ley Hop­kins:

 
O, myśl, myśl w so­bie góry ma: je­śli na szczy­cie
Sta­niesz, pod tobą urwisk stro­mość nie­zgłę­biona.
Jak straszna – wie ten tylko, kto z nich zwi­sał[4].

 
W pierw­szej po­ło­wie grud­nia 1945 roku Mal­colm i Mar­ge­rie Bon­ner Lowry po­le­cieli z Van­co­uver w Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej do Mek­syku. Na miej­scu po­je­chali au­to­bu­sem do Cu­er­na­vaki, gdzie Lowry miesz­kał ze swoją pierw­szą żoną – Jan – w 1936 roku i gdzie za­czął pi­sać Pod wul­ka­nem. W syl­we­stra Lowry otrzy­mał wia­do­mość od Jo­na­thana Cape’a, któ­remu wy­słał ukoń­czony rę­ko­pis Pod wul­ka­nem, że wy­daw­nic­two nie przyj­mie do druku jego po­wie­ści w obec­nej for­mie; wy­ma­gano od niego licz­nych zmian. W ciągu na­stęp­nych dwóch ty­go­dni Lowry spę­dził więk­szość czasu na pi­sa­niu jed­nego z naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cych do­ku­men­tów pa­ra­li­te­rac­kich na­szych cza­sów – li­stu do Cape’a, w któ­rym pod­dał szcze­gó­ło­wej ana­li­zie Pod wul­ka­nem, roz­dział po roz­dziale, wy­ja­śnia­jąc zna­cze­nie każ­dego de­talu i tłu­ma­cząc, dla­czego na­leży go za­cho­wać. W tym za­da­niu nie prze­szko­dziły Lowry’emu wy­da­rze­nia z nocy 10 stycz­nia, kiedy pod­jął bez szcze­gól­nego prze­ko­na­nia spon­ta­niczną próbę sa­mo­bój­stwa przez pod­cię­cie so­bie żył na nad­garstku. Już 16 stycz­nia wy­ru­szył z żoną do Oaxaca, gdzie miał na­dzieję od­na­leźć swo­jego przy­ja­ciela, Mek­sy­ka­nina po­zna­nego pod­czas pierw­szej wi­zyty w tym kraju. Oka­zało się, że męż­czy­zna od kilku lat nie żył, a po­nie­waż nie mieli żad­nego in­nego po­wodu, by zo­stać w Oaxaca, na­stęp­nego dnia po­je­chali do Aca­pulco przez Me­xico City.
Te zda­rze­nia sta­no­wią sub­stan­cję W ciem­no­ści grobu. W trak­cie ca­łej po­dróży za­równo Lowry, jak i jego żona ro­bili no­tatki – za­pi­sy­wali dia­logi, wra­że­nia, treść mi­ja­nych po dro­dze ta­blic i zna­ków, wszel­kiego ro­dzaju przy­pad­kowe ob­ser­wa­cje. Po dra­ma­tycz­nej se­rii nie­mal ko­micz­nych wpa­dek w Aca­pulco i Me­xico City, któ­rych kul­mi­na­cją była ich de­por­ta­cja z kraju (Lowry za­czął o niej pi­sać ko­lejną nie­ukoń­czoną po­wieść pod ty­tu­łem La Mor­dida), wró­cili do Ka­nady. Ja­kiś czas póź­niej Lowry przej­rzał wszyst­kie za­pi­ski z tej mek­sy­kań­skiej przy­gody i wy­krzyk­nął: „Do li­cha, mamy tu po­wieść!”, po czym za­brał się do pracy nad książką W ciem­no­ści grobu.
W sierp­niu 1947 roku Lowry na­pi­sał do Al­berta Er­skine’a, ame­ry­kań­skiego wy­dawcy książki Pod wul­ka­nem, do tego mo­mentu już przy­ję­tej do druku: „Przy­go­to­wa­łem pierw­szy, wstępny szkic Dark is [sic!] the Grave i za­czą­łem pracę nad dru­gim. Jesz­cze nie wpa­dłem na to, jak skon­stru­ować pierw­szy roz­dział, żeby brzmiał do­brze, ale kiedy mi się to uda, wy­ślę Panu rę­ko­pis”. W paź­dzier­niku uznał, że już jest go­towy wy­słać Er­skine’owi po­szcze­gólne czę­ści:

 
Pi­szę coś, co można śmiało okre­ślić mia­nem do­brej książki – oczy­wi­ście nie mogę tego stwier­dzić z ab­so­lutną pew­no­ścią, bę­dąc je­dy­nie boczną uliczką mo­jej wła­snej świa­do­mo­ści; jed­nak z mo­jej per­spek­tywy wy­gląda to cał­kiem nie­źle i gdy­bym był obiek­tyw­nym, po­stron­nym ob­ser­wa­to­rem, uznał­bym ją za wartą przej­ścia wielu ki­lo­me­trów, by już za­jąć miej­sce w ko­lejce po nią, su­biek­tyw­nie zaś mógł­bym po­wie­dzieć bez żad­nych za­strze­żeń, że jest to tre­mendo si­nie­stro[5]: w każ­dym ra­zie pa­zienza[6] – do­sta­nie ją Pan w ma­łych por­cjach, będę miał czas na przej­rze­nie jej, za­nim ją skoń­czę, a część tego, co na ra­zie wy­ślę, może się zda­wać tro­chę cha­otyczna. Tym ra­zem zmie­rzamy w kie­runku rów­no­wagi, a nie w prze­ciw­nym, efekt zaś jest o wiele bar­dziej eks­cy­tu­jący, może na­wet jesz­cze po­twor­niej­szy, choć pew­nie po­wi­nie­nem rzec: bar­dziej in­spi­ru­jący.

 
Tę eks­plo­zję ener­gii twór­czej prze­rwał wy­jazd Low­rych do Eu­ropy (pierw­sze etapy tej po­dróży opi­sał w Przez Ka­nał Pa­nam­ski, jed­nej z no­wel w zbio­rze Usłysz nas, Pa­nie, z nie­bios, miej­sca Twego, w któ­rej Sig­bjørn Wil­der­ness znowu stał się al­ter ego au­tora), ale w 1951 roku praca zo­stała wzno­wiona i Lowry po po­wro­cie do Ka­nady mógł na­pi­sać swo­jemu agen­towi, że W ciem­no­ści grobu „na­dal się pichci”. W pierw­szej po­ło­wie 1952 roku Lowry po­in­for­mo­wał Er­skine’a, że obec­nie my­śli o tej po­wie­ści jako o to­mie try­lo­gii, któ­rej po­zo­sta­łymi czę­ściami są Eri­da­nus (za­cho­wał się je­dy­nie frag­ment) i La Mor­dida. W maju tego sa­mego roku po­now­nie na­pi­sał do Er­skine’a: „Praca nad W ciem­no­ści grobu trwa, Mar­gie prze­pi­suje ją na ma­szy­nie z mo­ich wo­ła­ją­cych o po­mstę do nieba ba­zgro­łów ołów­kiem”, a w sierp­niu na­de­szły do wy­dawcy jego ostat­nie słowa na te­mat tej książki: „W ciem­no­ści grobu – 700 stron no­ta­tek i szki­ców – zde­po­no­wa­łem w banku; La Mor­dida za­częła się od dłu­gich go­dzin przy ma­szy­nie do pi­sa­nia. Nie wy­sła­łem żad­nej czę­ści tej pierw­szej książki, bo w su­mie jesz­cze nie na­daje się do czy­ta­nia, a na­le­żyte jej okro­je­nie za­ję­łoby dużo czasu”.
I tak rzecz się miała aż do pew­nego dnia przed dwoma laty, kiedy czy­ta­jąc wszyst­kie rę­ko­pisy Lowry’ego zde­po­no­wane w Bi­blio­tece Uni­wer­sy­tetu Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej, na­tkną­łem się na tę książkę i zgo­dzi­łem się z nim, że: „Do li­cha, mamy tu po­wieść!”. Po­dob­nie za­re­ago­wała pani Lowry oraz wy­dawcy i tak ru­szyły prace nad ni­niej­szą edy­cją.
Do na­szych rąk tra­fił straszny ba­ła­gan. Cała „papka”, jak lu­bił na­zy­wać ów su­rowy ma­te­riał sam Lowry, li­czyła w rze­czy­wi­sto­ści 705 kar­tek ma­szy­no­pisu, już po­żół­kłych i kru­chych. Po­cząt­kowo za­da­nie zda­wało się dość nie­skom­pli­ko­wane, je­śli cho­dzi o samą war­stwę tek­stu­alną: w „papce” znaj­do­wały się trzy od­rębne tek­sty, obej­mu­jące od­po­wied­nio 383, 174 i 148 stron. Wy­glą­dało na to, że na­stę­pują ko­lejno po so­bie, więc uzy­ska­nie przy­zwo­itej ca­ło­ści wy­ma­ga­łoby je­dy­nie mi­ni­mal­nego ich upo­rząd­ko­wa­nia. Ale był to na­iwny opty­mizm. Bar­dzo szybko oka­zało się, że Lowry tak na­prawdę nie stwo­rzył tych trzech tek­stów po ko­lei – że ra­czej na nie­spo­ty­kaną ni­g­dzie in­dziej skalę co­fał się, wy­peł­niał luki, wra­cał po wła­snych śla­dach, po­peł­niał ko­lejne fal­starty, a na­wet do­rzu­cił sporo ma­te­riału przy­na­leż­nego do in­nych utwo­rów, do in­nych po­wie­ści i opo­wia­dań („tylko na prze­cho­wa­nie”, jak twier­dził). W kilku przy­pad­kach jedno zda­rze­nie wy­stę­po­wało aż w pię­ciu róż­nych wer­sjach, z któ­rych żadna w oczy­wi­sty spo­sób nie prze­wyż­szała in­nych ja­ko­ścią. Nie można było też za­wsze – ani na­wet czę­sto – za­kła­dać na ślepo, że naj­póź­niej­sza wer­sja opi­sa­nego zda­rze­nia jest tą, którą au­tor naj­le­piej do­pra­co­wał lub przy­naj­mniej pre­fe­ro­wał; dość czę­sto zda­rzało się, że Lowry pi­sał ja­kiś frag­ment, na­stęp­nie go zmie­niał, a po­tem usu­wał zmiany, po czym pró­bo­wał in­nych ko­rekt, a wresz­cie wy­rzu­cał cały ustęp po to, żeby do­pi­sać go z po­wro­tem pięć­dzie­siąt stron da­lej. Było wiele po­wtó­rzeń i nie­raz mu­sie­li­śmy de­cy­do­wać, który z trzech iden­tycz­nych frag­men­tów, wy­stę­pu­ją­cych każdy w in­nym roz­dziale, po­win­ni­śmy za­cho­wać. Lowry za­po­wia­dał po­sta­cie, które jed­nak ni­gdy nie zo­stały wpro­wa­dzone do nar­ra­cji, z dru­giej strony po­ja­wiali się bo­ha­te­ro­wie, któ­rzy nie mieli nic do ro­boty, więc po kilku stro­nach wsty­dli­wego sta­nia pod ścianą od­pły­wali w nie­byt.
Na do­miar złego w wielu miej­scach Lowry do­piero za­czął prze­kła­dać swoje no­tatki na ję­zyk po­wie­ści, dla­tego od czasu do czasu mu­sie­li­śmy skre­ślać: „Mal­colm po­wie­dział” i za­stę­po­wać to sło­wami: „Sig­bjørn po­wie­dział”; było też wiele in­nych nazw wła­snych, które na­le­żało sko­ry­go­wać. Prim­rose to oczy­wi­ście Mar­ge­rie Bon­ner Lowry. Da­niel to Con­rad Aiken, dłu­go­letni przy­ja­ciel i men­tor Lowry’ego, któ­rego Mal­colm trak­to­wał jak za­stęp­czego ojca. Erik­son to Nor­dahl Grieg, nor­we­ski pi­sarz. Ruth to Jan, pierw­sza żona Lowry’ego. Ed­die Kent, dok­tor Hip­po­lyte, John Stan­ford i Juan Fer­nando Mar­ti­nez to na­zwi­ska praw­dzi­wych przy­ja­ciół i wro­gów Lowry’ego. Ciemna do­lina śmierci (The Val­ley of the Sha­dow of De­ath) to pier­wotny ty­tuł, który Lowry nadał Pod wul­ka­nem (tej za­miany do­ko­nał sam au­tor, nie my), a jed­nym z ory­gi­nal­nych ty­tu­łów Lu­nar Cau­stic był Swin­ging the Ma­el­strom. Ri­gau­don pi­jaka za­stą­pił u Lowry’ego Stra­cony week­end Char­lesa Jack­sona, na któ­rego punk­cie pi­sarz przez wiele lat miał wię­cej niż małą pa­ra­noję, zresztą bez­pod­staw­nie, bo mię­dzy Stra­co­nym week­en­dem a Pod wul­ka­nem trudno do­pa­trzyć się po­do­bieństw. Ogól­nie rzecz bio­rąc, po­sta­cie, książki, ho­tele, can­ti­nas i tak da­lej otrzy­mały nowe na­zwy wła­sne – z ko­niecz­no­ści wy­mu­szo­nej prze­pi­sami prawa, a nie ze wzglę­dów es­te­tycz­nych. No­ta­bene Pod ba­la­stem do Mo­rza Bia­łego był to au­ten­tyczny ty­tuł dzieła Lowry’ego, które spło­nęło wraz z chatą w Dol­lar­ton.
Głów­nym pro­ble­mem w war­stwie tek­sto­wej stało się za­tem cię­cie i skle­ja­nie tre­ści od nowa – trudna praca, wy­ma­ga­jąca cier­pli­wo­ści i po­wścią­gli­wo­ści. Trzeba było zna­leźć złoty śro­dek mię­dzy dwiema skraj­no­ściami. Mo­gli­śmy zo­sta­wić „papkę” w za­sta­nej for­mie i po­ka­zać ją czy­tel­ni­kowi jako bły­sko­tliwą, ale bu­dzącą kon­ster­na­cję – a czę­sto też nudną – cie­ka­wostkę, dzieło w pro­ce­sie two­rze­nia; albo mo­gli­śmy pójść na ca­łość i do­koń­czyć tę książkę za Lowry’ego. Ozna­cza­łoby to prze­pi­sa­nie nie­któ­rych frag­men­tów od nowa, roz­wi­nię­cie wąt­ków, wpro­wa­dze­nie ko­rekt, usu­nię­cie zbęd­nych rze­czy i wy­gła­dze­nie stylu – co mia­łoby z niej uczy­nić ła­twiej przy­swa­jalny pro­dukt. Pierw­sza moż­li­wość była in­try­gu­jąca, zwłasz­cza z punktu wi­dze­nia eru­dyty. Czy­tel­nik miałby rzadką oka­zję spo­tka­nia z pi­sa­rzem nie­jako pod­czas jego pracy – do­stałby książkę prze­zna­czoną do ba­dań li­te­rac­kich, świa­dec­two męki twór­czej, udręki i ko­śla­wo­ści, czę­sto po­zo­sta­wia­nych bez ko­rekty. Zna­la­złyby się w niej słabe frag­menty, prze­kre­ślone i bru­tal­nie skry­ty­ko­wane na mar­gi­ne­sie przez sa­mego au­tora, a po­tem po­pra­wione, jesz­cze raz zmie­nione i osta­tecz­nie za­cho­wane – jako ostrożna wer­sja wstępna. Zda­rza­łyby się pauzy, w któ­rych Lowry sztor­co­wał sam sie­bie w kwe­stiach do­ty­czą­cych sztuki pi­sa­nia – i po­ja­wia­łyby się one na przy­kład w środku dia­logu albo wpro­wa­dze­nia.
Drugą moż­li­wość ka­te­go­rycz­nie od­rzu­ci­li­śmy z oczy­wi­stego po­wodu – by­łoby to nie­zgodne za­równo z etyką, jak i z es­te­tyką. Uzna­li­śmy, że w osta­tecz­nej wer­sji nie może po­ja­wić się ani jedno słowo, które nie wy­szło spod pióra Mal­colma Lowry’ego. Na­wet kiedy by­li­śmy ab­so­lut­nie pewni, co Lowry zro­biłby w tym czy in­nym miej­scu, nie mo­gli­śmy po­zwo­lić so­bie, by dzia­łać na pod­sta­wie tego prze­ko­na­nia, nie ma­jąc na nie do­wo­dów przed­sta­wio­nych wła­sno­ręcz­nie przez Lowry’ego. Mo­gli­śmy je­dy­nie wy­ciąć po­wtó­rze­nia i frag­menty, które nie sta­no­wiły w oczy­wi­sty spo­sób in­te­gral­nej czę­ści książki lub jesz­cze nie zo­stały do niej włą­czone z su­ro­wych no­ta­tek.
„Wy­gła­dza­nie”, przed któ­rym się po­wstrzy­my­wa­li­śmy, było za­ka­zane z es­te­tycz­nego punktu wi­dze­nia, po­nie­waż Lowry ni­gdy nie pi­sał „gładko”. Szedł da­lej niż Scott Fit­zge­rald, który ra­dził pi­sa­rzom wkła­dać w pracę całe serce – on upy­chał w niej ko­la­nem ca­łego sie­bie i jesz­cze wię­cej. Jego twór­czość była naj­lep­sza, gdy wy­peł­niał ją ide­ami, ob­ra­zami, alu­zjami, grą słów i kiedy te rze­czy za­cho­dziły jedna na drugą; kiedy po­zwa­lał wy­obraźni swo­jego bo­ha­tera swo­bod­nie me­an­dro­wać, szu­kać wszel­kiego ro­dzaju nie­ja­snych i dzi­wacz­nych po­wią­zań, a przede wszyst­kim wni­kać w swoją psy­chikę tak głę­boko, że czy­tel­nik sam nie byłby zdolny tam zaj­rzeć. Wy­chu­cha­nie i wy­gła­dze­nie tej książki po­zba­wi­łoby ją je­dy­nego prawa do miej­sca wśród waż­nych do­ko­nań li­te­rac­kich – sta­tusu dzieła do­kład­nie od­wzo­ro­wu­ją­cego cu­downy chaos pa­nu­jący w umy­śle ge­niu­sza. Mu­sie­li­śmy więc po­zo­sta­wić tę szorst­kość, nie tylko dla­tego, że nie mie­li­śmy prawa in­ge­ro­wać w dzieło zmar­łego au­tora, ale także ze względu na to, że w ten spo­sób okrut­nie by­śmy je osła­bili.
Fakty do­ty­czące po­dróży Low­rych do Mek­syku w la­tach 1945–1946 to tylko szkie­let po­wie­ści. Lowry był nade wszystko sym­bo­li­stą: wszyst­kiemu, co się działo, co usły­szał albo zo­ba­czył, mu­siał nadać ja­kieś szcze­gólne zna­cze­nie, choćby naj­bar­dziej za­wo­alo­wane. By­wało, że jego sym­bole zda­wały się że­nu­jąco ama­tor­skie, jak w roz­dziale VI, gdzie mówi on o „dwu­ję­zycz­nej księ­ży­co­wej łu­nie, prze­ma­wia­ją­cej jed­no­cze­śnie ję­zy­kami mi­ło­ści i sza­leń­stwa”. Ale w naj­lep­szych mo­men­tach – które zda­rzają się w Ul­tra­ma­ry­nie, Lu­nar Cau­stic i W ciem­no­ści grobu, a w Pod wul­ka­nem mnożą się na każ­dej stro­nie – jego umysł sięga głę­boko, za­ta­cza sze­ro­kie kręgi, czer­piąc ze świata, z wła­snego bo­ga­tego in­te­lektu, z pod­świa­do­mo­ści nowe wi­zje wiel­kich, od­wiecz­nych sym­boli. Nie tych au­ten­tycz­nie pro­stych form wi­no­ro­śli, ta­le­rza, wina, ka­mieni, ko­biety, drzewa – Lowry za­sa­dzał się na grub­szego zwie­rza, na ar­che­ty­powe de­mo­niczne formy ot­chłani, la­bi­ryntu, spa­lo­nego lasu, po­twora, znisz­czo­nego ogrodu, zbu­rzo­nego zamku, mrocz­nych i zło­wiesz­czych sił dzia­ła­ją­cych w pra­daw­nym nie­bez­piecz­nym świe­cie. Za­tem Sig­bjørn Wil­der­ness to nie tylko Mal­colm Lowry ja­dący z żoną na wa­ka­cje do Mek­syku: to Dante czy We­rgi­liusz scho­dzący do pie­kła. I jesz­cze wię­cej niż oni, bo on tam zmie­rza po raz drugi. I jest to jego wła­sne pie­kło.
Już pierw­szy gwał­towny, za­pie­ra­jący dech w pier­siach aka­pit tej po­wie­ści ci­ska nas i Sig­bjørna w dół. Oto on, uda­jący przed sobą, że wy­biera się na wa­ka­cje, pi­sarz nie­zdolny do pi­sa­nia, nie­do­szły bo­ha­ter, który nie za­ła­pał się na II wojnę świa­tową (tak jak jego al­ter ego, Geof­frey Fir­min z Pod wul­ka­nem, nie za­ła­pał się na wojnę do­mową w Hisz­pa­nii), trzeźwy al­ko­ho­lik znów osu­wa­jący się w pi­jań­stwo. Po­rzu­cił bez­pieczną przy­stań swo­jego ka­na­dyj­skiego domu, który spło­nął wsku­tek zło­śli­wo­ści losu, a Sig­bjør­nowi i jego żo­nie za­bra­kło wy­trwa­ło­ści, żeby do­koń­czyć od­bu­dowę. To Lord Jim w wieku śred­nim, który wy­zbył się złu­dzeń co do swo­jego po­czu­cia ho­noru; przy­znaje, że boi się wszyst­kiego z wy­jąt­kiem śmierci – i to wła­śnie jej na­prawdę szuka w Mek­syku. Strach przed in­nymi ludźmi każe mu sie­dzieć na sa­mym końcu prze­działu sa­mo­lotu pa­sa­żer­skiego. Jego „wid­mowy ba­let lę­ków” świad­czy o tym, że oba­wia się on, iż zo­sta­nie zde­ma­sko­wany jako pla­gia­tor (za któ­rego Lowry za­wsze się uwa­żał, cho­ciaż nim nie był); boi się cho­roby (przez więk­szość do­ro­słego ży­cia Lowry trwał w prze­ko­na­niu, że cierpi na sy­fi­lis lub że na pewno się nim za­razi); boi się stra­cić żonę, bo jego za­cho­wa­nie w ostat­nich cza­sach spra­wiło, że ich mał­żeń­stwo za­częło się sy­pać; boi się sa­mego sie­bie; boi się po­żaru (ko­lejna ob­se­sja Lowry’ego); boi się władz i boi się Mek­syku – nie bez przy­czyny. Żywi na­dzieję, że od­naj­dzie w Mek­syku Ju­ana Fer­nanda Mar­ti­neza, któ­rego uważa za swo­jego anioła – pi­jaka, lecz o szla­chet­nej du­szy: spraw­nego w sio­dle, wła­da­ją­cego sza­blą ide­ali­stę, praw­dzi­wego przy­ja­ciela (ten czło­wiek ode­grał rolę także w Pod wul­ka­nem, za­równo jako bo­ha­ter po­zo­sta­jący poza sceną, Juan Ce­rillo, jak i nie­stro­niący od kie­liszka sim­pático[7] dok­tor Vi­gil). Juan Fer­nando jest klu­czem do zro­zu­mie­nia Sig­bjørna Wil­der­nessa oraz tej książki, mimo że sam się na jej stro­nach nie po­ja­wia; Sig­bjørn bo­wiem osta­tecz­nie do­cho­dzi do wnio­sku (w roz­dziale IX), że cho­ciaż od lat uwa­żał Ju­ana Fer­nanda za sym­bol ży­cia i wi­tal­no­ści, jest on rów­no­cze­śnie sym­bo­lem śmierci – pod jej naj­bar­dziej atrak­cyj­nymi po­sta­ciami. Kiedy Sig­bjørn to od­krywa, po­znaje praw­dziwy po­wód swo­jej piel­grzymki do miejsc z wła­snej prze­szło­ści, którą do­tych­czas uwa­żał za nik­czemną i brudną: w tam­tych sta­rych, złych cza­sach uda­wało mu się ja­kimś cu­dem osią­gnąć szczę­ście; miał wów­czas coś, co ostat­nio wy­mknęło mu się z rąk. Cho­dzi o coś wię­cej niż mło­dość, źró­dło in­spi­ra­cji czy też bez­tro­ski brak od­po­wie­dzial­no­ści, choć za­pewne są to czę­ści skła­dowe tego „cze­goś”; jed­nak tym, czego na­prawdę wtedy za­znał, był do­sko­nały na­strój wy­ni­ka­jący z bli­sko­ści nie­bez­pie­czeń­stwa – i dla niego było to nie tylko nie­bez­pie­czeń­stwo fi­zyczne, ale i du­chowe. Nie­gdyś, po­dob­nie jak Faust, flir­to­wał z po­tę­pie­niem i czer­pał z tego przy­jem­ność. Dla Prim­rose, jego sym­pa­tycz­nej, choć nie­zbyt wni­kli­wej żony, ta wspólna piel­grzymka pełni funk­cję wa­ka­cji po­łą­czo­nych z eg­zor­cy­zmem: Sig­bjørn ma od­wie­dzić miej­sca swo­jego wcze­śniej­szego upadku i od­pę­dzić du­chy, które nę­kają go od tam­tej pory. Ale Sig­bjørn od­krywa, że wła­ści­wie nie chce od­pę­dzić tych du­chów, lecz wo­lałby do nich do­łą­czyć – i wła­śnie dla­tego jego zstą­pie­nie do mek­sy­kań­skiego pie­kła jest na­prawdę nie­bez­pieczne. Jak sam mówi w roz­dziale IV: „Zu­peł­nie jakby duch wi­sielca po­wró­cił na miej­sce sa­mo­bój­stwa, nie z cho­ro­bli­wej cie­ka­wo­ści, ale z czy­stej no­stal­gii, by znowu wy­chy­lać drinki i zdu­mie­wać się, że miał od­wagę to zro­bić”.
Jed­nak to wcze­sne spo­strze­że­nie oka­zuje się ulotne; przez ja­kiś czas Sig­bjørn czuje przede wszyst­kim prze­ra­że­nie wo­bec wszyst­kiego, na co się po­rywa. Daje się to za­uwa­żyć na przy­kład w sce­nie znów z roz­działu IV, kiedy wcho­dzą z Prim­rose do jed­nej z can­ti­nas, w któ­rej nie­gdyś prze­sia­dy­wał: „od­niósł wra­że­nie, że wkra­cza­jąc w prze­szłość, na­tknął się na la­bi­rynt, gdzie nie pro­wa­dziła go żadna nić, na każ­dym kroku czy­hał Mi­no­taur, a w do­datku za każ­dym za­krę­tem droga koń­czyła się prze­pa­ścią”. Póź­niej Mi­no­tau­rem okaże się on sam lub ja­kaś część jego du­szy; jed­nak na ra­zie zdaje się on ob­cym po­two­rem i Sig­bjørn się go boi.
Spo­glą­da­jąc na pro­blem z in­nej strony, wy­ko­rzy­stuje wi­ze­ru­nek nie upadku i śmierci, lecz wzlotu i od­ro­dze­nia. Lowry szcze­gól­nie upodo­bał so­bie sym­bol fe­niksa uno­szą­cego się nad sto­sem po­grze­bo­wym – swego ro­dzaju pre­zent od Con­rada Aikena; po­słu­guje się nim, gdy po­zwala Sig­bjør­nowi spe­ku­lo­wać:

 
Tak jakby fe­niks uznał, że stos po­grze­bowy jest dla niego nie­wy­star­cza­jący, i po­czuł im­pe­ra­tyw, by szu­kać w prze­szło­ści in­nego ro­dzaju uni­ce­stwie­nia. Je­śli miał gdzie­kol­wiek od­na­leźć swoje dawne ja, to tylko tu, w Mek­syku, na­wet je­żeli by­łoby nie­do­kład­nie tym ja, na któ­rym mu za­le­żało; chciał tu przy­być i zmie­rzyć się jesz­cze raz – miał na­dzieję, że ra­zem z Fer­nan­dem – ze wszyst­kim, co w nie­do­sko­nały spo­sób prze­kro­czyło tamto ja.

 
Po­żar domu w Ka­na­dzie nie wy­star­czył, by Sig­bjørn prze­szedł trans­for­ma­cję i stał się nową, lep­szą wer­sją sie­bie; może więc dawne nisz­czy­ciel­skie siły, z któ­rymi ze­tknął się w Mek­syku, zdo­łają do­koń­czyć dzieła? Rze­czy­wi­ście tak się dzieje, choć nie­zu­peł­nie w taki spo­sób, jak się spo­dzie­wał.
Nie­mniej ta po­dróż jest zstą­pie­niem w ot­chłań, w każ­dym ra­zie po­cząt­kowo nim jest, a ży­cie Sig­bjørna kon­se­kwent­nie ulega stop­nio­wej de­struk­cji. Tuż po za­mel­do­wa­niu się w ho­telu w Me­xico City do­pada go ac­ci­dia[8], jego naj­gor­szy wróg, więc za­miast sa­memu iść po bu­telkę ha­ba­nero, wy­syła po nią ra­do­sną, wa­ka­cyj­nie uspo­so­bioną Prim­rose. Wy­ko­ny­wa­nie co­dzien­nych, prak­tycz­nych za­dań ni­gdy nie przy­cho­dziło mu ła­two, ale te­raz Sig­bjørn czuje się nie­zdolny na­wet do tego, żeby ku­pić Prim­rose torta[9], zna­leźć od­po­wied­nie po­łą­cze­nia au­to­bu­sowe mię­dzy mia­stami lub nie dać się oszu­ki­wać na każ­dym kroku przez lu­dzi, któ­rych spo­tyka. Pęcz­nieje w nim to śmier­telne le­ni­stwo tak, że w roz­dziale VIII już trudno mu się w ogóle ru­szyć. Prim­rose do­świad­cza po­czu­cia od­nowy du­cho­wej, ale nie Sig­bjørn – on może je­dy­nie le­żeć bez­władny, ślepy, nie­za­in­te­re­so­wany, nie­ko­cha­jący, „spy­chany w ja­kąś udrękę czasu prze­szłego, w cier­pie­nie wła­snego ja, spę­tany stra­chem, ople­ciony mac­kami prze­szło­ści, ni­czym ja­kiś po­sępny La­okoon…”.
Wresz­cie, po­grą­żony bez reszty w roz­pa­czy z po­wodu od­rzu­ce­nia przez wy­dawcę jego po­wie­ści, Sig­bjørn kłóci się z Prim­rose, po czym upija się i pod­cina so­bie żyły. To jest jego na­dir i od tej chwili daje się za­uwa­żyć w tej po­wie­ści kie­ru­nek wzno­szący, choć na po­czątku nie­mal nie­do­strze­galny. Sig­bjørn od­krywa, że jest w sta­nie roz­ma­wiać (więc roz­ma­wia za­pa­mię­tale) z przy­ja­ciółmi o swo­jej chwiej­nej ka­rie­rze li­te­rac­kiej, a także na­biera dość od­wagi i ener­gii, by za­brać Prim­rose do Oaxaca, naj­strasz­niej­szego z miast, w któ­rym do­świad­czył w prze­szło­ści naj­gor­szych chwil.
Wła­śnie w Oaxaca mają na­dzieję zna­leźć Ju­ana Fer­nanda Mar­ti­neza i (by za­spo­koić cie­ka­wość pro­sto­dusz­nej Prim­rose) od­wie­dzić Fa­ro­lito, can­tina, w któ­rej czai się naj­gor­sze zło. Naj­pierw jed­nak wpa­dają przy­pad­kiem na Johna Stan­forda, zu­peł­nie in­nego ro­dzaju du­cha daw­nych cza­sów. Z po­wo­dów, któ­rych Lowry nie wy­ja­śnia, Stan­ford ko­ja­rzy się Sig­bjør­nowi z upa­dłym anio­łem – jest do­kład­nym prze­ci­wień­stwem Ju­ana Fer­nanda. Ale kiedy Stan­ford po­ja­wia się na sce­nie, oka­zuje się tylko ba­nal­nym pod­sta­rza­łym roz­pust­ni­kiem, zresztą jakby lę­ka­ją­cym się Sig­bjørna, za­tem nie sta­nowi za­gro­że­nia.
Tym­cza­sem Juan Fer­nando od kilku lat nie żyje – za­mor­do­wano go, pi­ja­nego, w can­tina. Przy­ja­ciel Sig­bjørna zo­stał zło­żony w ciem­no­ści grobu – Sig­bjørn zaś czuje, że tak samo zo­stało po­grze­bane jego po­czu­cie za­gro­że­nia. Jest już tylko on i te­raz może da­lej żyć z pewną na­dzieją na przy­szłość dla sie­bie i Prim­rose. Staje się to ja­sne dla niego i dla nas, kiedy udaje mu się po­mo­dlić za Ju­ana Fer­nanda i – co jesz­cze waż­niej­sze – zmó­wić mo­dli­twę także za Johna Stan­forda. Pod­czas wi­zyty w Mi­tli, w ostat­nim roz­dziale, do Sig­bjørna do­ciera, że może te­raz po­strze­gać sie­bie nie jako wy­ima­gi­no­waną po­stać, ka­prys ja­kie­goś mało kom­pe­tent­nego de­mona, który pi­sze ży­cie Sig­bjørna, lecz ra­czej jako re­ży­sera wła­snego ży­cia, zdol­nego kon­tro­lo­wać swój los. Jest Ro­de­ric­kiem Ushe­rem, który unik­nął śmierci, kiedy za­wa­lił się jego dom. Co istotne, na­stęp­nego dnia Sig­bjørn od­krywa, że stara Fa­ro­lito już nie ist­nieje. On i Prim­rose wy­jeż­dżają z Oaxaca, tym ra­zem sie­dząc z przodu au­to­busu, i wszę­dzie do­koła wi­dzą do­wody po­zy­tyw­nego wpływu Ju­ana Fer­nanda: nie­gdyś ja­łowa kra­ina roz­kwita dzięki wspar­ciu ze strony Banco Eji­dal, w któ­rym pra­co­wał Mar­ti­nez. Pola do­liny Etla zmie­niły się w raj­ski ogród. Od­ra­dzają się; Sig­bjørn pra­gnął szczę­śli­wego za­koń­cze­nia i je do­stał.
Oczy­wi­ście ta książka nie do­rów­nuje Pod wul­ka­nem. Mo­gło tak się stać, ale się nie stało. Za­wiera zbyt wiele nie­roz­wią­za­nych wąt­ków, zbyt wiele nie­roz­wi­nię­tych po­my­słów, zbyt wiele scen, które w za­mie­rze­niach miały mieć do­nio­słe zna­cze­nie, tym­cza­sem zdają się w naj­lep­szym ra­zie mgli­ście zło­wiesz­cze. Mo­men­tami proza Lowry’ego jest po­spieszna, a na­wet nie­chlujna. Dia­logi czę­sto by­wają za­ska­ku­jąco drew­niane. Otwie­ra­jący po­wieść lot do Mek­syku to za­pewne naj­dłuż­sza po­dróż li­te­racka od cza­sów rejsu Pe­qu­oda, a wie­czór, kiedy Sig­bjørn roz­ma­wia o swo­jej po­wie­ści z Ed­diem i Hip­po­lyte’em, jest nie­mal rów­nie roz­wle­kły. Do tego ów frag­ment zdaje się mało praw­do­po­dobny: kto byłby w sta­nie mó­wić tak długo jak Sig­bjørn? Kto zdo­łałby słu­chać go tak długo jak Ed­die i Hip­po­lyte? Jaką rolę od­gry­wają na­prawdę Ed­die i Hip­po­lyte? Służą tu je­dy­nie chło­nię­ciu sło­wo­toku Sig­bjørna? Dla­czego Prim­rose zo­stała po­trak­to­wana tak try­wial­nie – albo wpada w prze­sadny en­tu­zjazm, albo zrzę­dzi i na­rzeka? Jak zro­zu­mieć, co się dzieje w tej po­wie­ści, je­śli pod­czas lek­tury nie ma się pod ręką książki Pod wul­ka­nem, żeby śle­dzić od­wo­ła­nia do niej albo przy­po­mi­nać so­bie opi­sane w niej po­sta­cie i zda­rze­nia?
Od­da­jąc spra­wie­dli­wość Lowry’emu, mo­żemy je­dy­nie stwier­dzić, że ta książka jest frag­men­tem więk­szego dzieła, no­tat­ni­kiem, który do­piero miał stać się po­wie­ścią, i że Lowry po­trze­bo­wałby jesz­cze co naj­mniej czte­rech lat, za­nim po­skła­dałby wszyst­kie ma­te­riały w ca­łość. Fru­stru­jące (ale po­cie­sza­jące dla obroń­ców ta­lentu Lowry’ego) jest to, że za­warte w „papce” uwagi, które kie­ro­wał do sie­bie, su­ge­rują, co zro­biłby, gdyby miał do­syć czasu. Na przy­kład dłu­ży­zny pod­czas lotu sa­mo­lo­tem zła­go­dzi­łoby do­da­nie Hip­po­lyte’a do li­sty pa­sa­że­rów – dzięki czemu także długa noc eg­ze­gezy w Cu­er­na­vace by­łaby nieco bar­dziej in­te­re­su­jąca. Roz­terki do­ty­czące Ri­gau­dona pi­jaka zo­sta­łyby li­to­ści­wie okro­jone. By­łoby o wiele wię­cej Johna Stan­forda. Mo­tyw Wil­der­nessa jako żo­no­bójcy prze­wi­jałby się przez całą po­wieść w osta­tecz­nej wer­sji rę­ko­pisu, a nie był tylko pół­senną wi­zją; Sig­bjørn przez całą po­dróż śle­dziłby do­nie­sie­nia pra­sowe na te­mat za­bójcy i pro­cesu. Alu­zji do Par­si­fala i Tri­stana by­łoby znacz­nie wię­cej. Po­wieść W ciem­no­ści grobu osta­tecz­nie zo­sta­łaby pod­dana ta­kiemu sa­memu pro­ce­sowi jak Pod wul­ka­nem; Lowry na­ło­żyłby na nią, jedna po dru­giej, ko­lejne war­stwy sym­bo­liczne, po­łą­czyłby wszyst­kie sceny w nie­zwy­kle roz­bu­do­waną sieć po­wią­zań, a mi­sji Sig­bjørna Wil­der­nessa nadałby pre­cy­zji. Nie­stety nie zdą­żył do­pra­co­wać tego pro­jektu, strata za­tem jest nie­mała.
Jed­nak mimo wszyst­kich swo­ich wad W ciem­no­ści grobu nie ma się czego wsty­dzić; książka ta w obec­nej po­staci przed­sta­wia znaczną war­tość. Jest tu hu­mor ty­powy dla Lowry’ego – nie­moż­liwa ła­zienka w ho­telu Cor­nada; są pełne za­zdro­ści re­flek­sje Sig­bjørna na te­mat „twar­dej” mę­sko­ści in­nych pi­sa­rzy; wi­ze­ru­nek Sig­bjørna sie­dzą­cego sa­mot­nie z bu­telką te­qu­ili w sta­rym Pa­la­cio de Bel­las Ar­tes, gdzie dwie go­dziny cier­pli­wie czeka na se­ans, który tym­cza­sem jest wy­świe­tlany pię­tro wy­żej w lobby; Sig­bjørn pły­wa­jący o po­ranku; Sig­bjørn z ka­cem – i tak da­lej. Od czasu do czasu po­ja­wia się opis, który osza­ła­mia swoim roz­ma­chem, jak na przy­kład wi­dok z góry na Yau­te­pec:

 
Ro­ze­śmiali się, a po­tem za­mil­kli. Bo za wul­ka­nami, da­leko, da­leko za ho­ry­zon­tem, ma­ja­czył nie­moż­li­wie od­le­gły, nie­mal jak Mo­rze Białe i Ara­bia, nie­mal jak sen, za naj­dal­szymi gó­rami, tak jak od­le­gła mo­gła się zda­wać Zie­mia Obie­cana dzie­ciom Izra­ela albo Cej­lon ma­ry­na­rzowi oskro­bu­ją­cemu rdzę z ka­dłuba statku, kiedy dzwon okrę­towy bił po raz trzeci, a w każ­dym ra­zie taki się zda­wał Sig­bjør­nowi, wska­zu­ją­cemu, że jest o tam, nie­wy­raźny i po raz pierw­szy wi­doczny, cień Oaxaca.

 
A nade wszystko jest w niej sam Sig­bjørn Wil­der­ness, prze­stra­szony, roz­trzę­siony, nie­zręczny – zbiera się w so­bie, upada, a po­tem śmieje się ze swo­jego upadku; wresz­cie ja­kimś cu­dem, z po­czątku tak nie­znacz­nie, że nie­mal tego nie do­strze­gamy, wy­do­staje się ze swo­jej oso­bi­stej ot­chłani i od­krywa, że mar­twy świat na ze­wnątrz ożył na nowo. W ciem­no­ści grobu jest wiel­kim dzie­łem w sta­dium em­brio­nal­nym. Mo­żemy ubo­le­wać nad jego nie­do­sko­na­ło­ściami, ale  mo­żemy też cie­szyć się, że mamy je przy­naj­mniej pod taką po­sta­cią. Sig­bjørn Wil­der­ness, po­dob­nie jak jego twórca, był czło­wie­kiem war­tym po­zna­nia.

Do­uglas Day
Uni­wer­sy­tet Wir­gi­nii
sier­pień 1967

Przy­pisy

[1] Ma­nqué (hiszp.) – nie­speł­niony (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­czy i re­dak­cji).
[2] Can­tina (hiszp.) – bar, knajpa.
[3] José Or­tega y Gas­set (1883–1955) – fi­lo­zof hisz­pań­ski; twier­dził m.in., że każdy czło­wiek jest w pew­nym sen­sie pi­sa­rzem two­rzą­cym fa­bułę swo­jego ży­cia.
[4] Ge­rard Man­ley Hop­kins, Nie ma dna udręk, [w:] 33 wier­sze, przeł. Sta­ni­sław Ba­rań­czak, Kra­ków 1992, s. 103.
[5] Tre­mendo si­nie­stro (hiszp.) – ogrom­nie zło­wro­gie.
[6] Pa­zienza (wł.) – cier­pli­wo­ści.
[7] Sim­pático (hiszp.) – miły.
[8] Ac­ci­dia (wł.) – le­ni­stwo.
[9] Torta (hiszp.) – w za­leż­no­ści od kuchni może ozna­czać cia­sto, za­pie­kankę, pla­cek, omlet lub ka­napkę. W Mek­syku za­zwy­czaj to ostat­nie.

 
Wesprzyj nas