Wzbogacony o piękne zdjęcia i nagrania dostępne w internecie pasjonujący reportaż “Pingwiny cesarskie” jest przesycony szacunkiem do tych wspaniałych stworzeń i fascynacją ich ogromnymi możliwościami.


Emocjonująca wyprawa w głąb krainy wiecznego lodu śladami pingwinów cesarskich.

O tych wspaniałych ptakach można mówić same niezwykłe rzeczy – są dostojne i piękne, mają zdumiewające możliwości adaptacyjne do życia w ekstremalnych warunkach. Mimo wielu badań, wciąż jednak niewiele o nich wiemy. Książka „Pingwiny cesarskie. Śladami najniezwyklejszych ptaków Antarktyki” odsłania tajniki tych wspaniałych stworzeń.

O pingwinach cesarskich można mówić same niezwykłe rzeczy i ani razu nie skłamać. Są największe ze wszystkich pingwinów, najgłębiej nurkują, potrafią najdłużej wstrzymać oddech. Żyją w najzimniejszych i najbardziej odizolowanych miejscach. Jako jedyne mają złote pióra na piersi. Poruszają się dostojnie ze skrzydłami przyciśniętymi do boków, a nie rozłożonymi w celu utrzymania równowagi. Wciąż jednak niewiele o nich wiemy.

• Jak utrzymują ciepło i jak ich skóra pozostaje sucha na takich głę­bokościach?
• Jak wstrzymują oddech na wystarczająco długo?
• Jak widzą w czasie polowań?
• Jak ich narządy radzą sobie z ciśnieniem panującym na 500 metrach pod powierzchnią oceanu? To przecież ponad 51 kilogramów naciskających na każdy centymetr kwadratowy ciała!

Kiedy raz uległem czarowi pingwina cesarskiego, nic już nie mogło zdjąć ze mnie tego uroku, wyznaje Gerald Kooyman, stary wyjadacz wypraw antarktycznych.

Gerald L. Kooyman, Jim Mastro
Pingwiny cesarskie
Śladami najniezwyklejszych ptaków Antarktyki
Przekład: Szymon Drobniak
Wydawnictwo Copernicus Center Press
Premiera: 20 marca 2024
 
 

Przed­mowa

 
Wsłu­chu­jąc się w hi­sto­rie o pio­nier­skich eks­plo­ra­cjach i ba­da­niach An­tark­tyki lub o po­cząt­kach lo­tów ko­smicz­nych czło­wieka, mia­łam cza­sami wra­że­nie, że uro­dzi­łam się w nie­wła­ści­wej epoce. Było wtedy tak wiele do zba­da­nia, tak wiele miejsc nie­tknię­tych, fak­tów nie­spraw­dzo­nych i nie­zna­nych, wresz­cie – tyle cu­dów cze­ka­ją­cych na od­kry­cie, za­równo na na­szej pla­ne­cie, jak i poza nią. Nie do­sta­ła­bym wpraw­dzie w tam­tych cza­sach ta­kich sa­mych moż­li­wo­ści, ja­kie mia­łam przez całą moją ka­rierę „na lo­dzie” (jak o ży­ciu i pracy na An­tark­ty­dzie mó­wią jej miesz­kańcy) oraz w prze­strzeni ko­smicz­nej – na­dal jed­nak lu­bię wy­obra­żać so­bie te po­czątki. Moż­liwe też, że nic nie dzieje się bez po­wodu, skoro na­ukowcy i na­ukow­czy­nie wszel­kich na­ro­do­wo­ści wciąż mają na Ziemi i poza nią nie­zli­czone rze­czy do od­kry­cia.
Pierw­sze dzie­się­cio­le­cia wcze­snych ba­dań nad An­tark­tydą to był zu­peł­nie inny czas – w pew­nym sen­sie „czyst­szy”, dzik­szy, ko­rzy­sta­jący z me­tod i pro­ce­dur na­uko­wych w spo­sób nie­ska­żony nie­zli­czo­nymi ogra­ni­cze­niami i re­gu­la­cjami zwią­za­nymi z bez­pie­czeń­stwem, wszech­obec­nymi dziś pro­to­ko­łami i prze­pi­sami. Był to czas, kiedy praw­dziwi pio­nie­rzy, tacy jak Jerry Ko­oy­man, wy­ru­szali w za­mar­z­niętą, nie­znaną An­tark­tydę uzbro­jeni je­dy­nie w nur­tu­jące ich py­ta­nia na­ukowe i bez żad­nego do­świad­cze­nia (wła­snego lub in­nych), z któ­rego mo­gliby czer­pać. To był czas, kiedy la­ski dy­na­mitu roz­da­wano wszyst­kim chęt­nym na­ukow­com, nie ma­ją­cym żad­nego do­świad­cze­nia z ma­te­ria­łami wy­bu­cho­wymi (tak, Jerry był z tego do­sko­nale znany, na­wet je­śli nie wspo­mniano o tym na dal­szych kar­tach tej książki!), a ci ja­kimś cu­dem opusz­czali An­tark­tydę nie tylko ze zdo­by­tymi da­nymi, ale też z wszyst­kimi pal­cami u rąk i nóg.
Ist­nieją ude­rza­jące po­do­bień­stwa mię­dzy tamtą epoką po­lar­nych eks­plo­ra­cji a świa­tem eks­plo­ra­cji ko­smosu – mniej wię­cej w tym sa­mym okre­sie czło­wiek wy­ru­szył w swoją pierw­szą po­dróż na Księ­życ. Dzi­siaj NASA, ob­cią­żona spo­tka­niami, pro­ce­du­rami, biu­ro­kra­cją na­rzu­caną przez rząd i różne wła­sne ko­mi­sje, by­łaby nie do po­zna­nia dla ar­mii mło­dych, świeżo upie­czo­nych in­ży­nie­rów po­dej­mu­ją­cych co go­dzinę fun­da­men­talne de­cy­zje, pró­bu­ją­cych spro­stać od­waż­nej de­kla­ra­cji pre­zy­denta Johna F. Ken­nedy’ego o za­mia­rze po­sta­wie­nia ludz­kiej stopy na Księ­życu.
Za­równo w ko­smo­sie, jak i na lo­dzie był to czas nie­okieł­zna­nej, su­ro­wej eks­plo­ra­cji. Ci, któ­rzy mieli szczę­ście ode­grać w niej ja­kąś rolę, po­zo­sta­wili po so­bie wielką spu­ści­znę, prze­cie­ra­jąc szlak, któ­rym mogą po­dą­żać dzi­siaj inni. Jerry nie­wąt­pli­wie stał na czele tej grupy. Oprócz tego, że to praw­dziwy od­krywca, jest także praw­dzi­wym przy­rod­ni­kiem. W swo­ich do­cie­ka­niach nie tylko po­szu­ki­wał od­po­wie­dzi na py­ta­nia oparte na hi­po­te­zach ba­daw­czych, ale też pró­bo­wał roz­wi­kłać ta­jem­nice ży­cia ba­da­nych przez niego or­ga­ni­zmów.
W książce, którą trzy­masz w ręku, Jerry snuje opo­wieść o jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych przed­sta­wi­cieli cha­ry­zma­tycz­nej me­ga­fauny i robi to w spo­sób, który za­równo od­daje ogrom jego do­robku na­uko­wego, jak też uwo­dzi ele­gan­cją opi­sów i oso­bi­stych aneg­dot, prze­no­szą­cych czy­tel­nika na lód – a wszystko to ob­ser­wu­jemy przez pry­zmat trwa­ją­cych zmian kli­matu. Jego akty praw­dzi­wego bo­ha­ter­stwa – prze­prawy przez sza­le­jące rzeki, ry­zy­kowne tra­wersy lo­dow­cowe, czę­ste spa­cery po me­ta­fo­rycz­nie i do­słow­nie cien­kim lo­dzie – były po pro­stu ru­ty­no­wymi ele­men­tami jego co­dzien­nej pracy ba­daw­czej. I choć cztery de­kady póź­niej pod­czas mo­jego po­bytu na An­tark­ty­dzie po­dobne ope­ra­cje były nie do po­my­śle­nia, nie można za­prze­czyć, że wraz z ogra­ni­cze­niem swo­body dzia­łań wy­ni­ka­ją­cym z co­raz ści­ślej­szych re­gu­la­cji stra­ci­li­śmy do­stęp do ja­kiejś czę­ści nie­gdy­siej­szej przy­gody.
Jerry jest nie tylko na­ukow­cem, przy­rod­ni­kiem i od­krywcą; jest także wy­na­lazcą. Czymś oczy­wi­stym było dla niego za­wsze stru­ga­nie, maj­ster­ko­wa­nie, two­rze­nie cze­goś z ni­czego – wszystko dla osią­gnię­cia za­mie­rzo­nego celu. Na po­czątku swej na­uko­wej drogi nie mógł po pro­stu otwo­rzyć ka­ta­logu re­je­stra­to­rów i fo­to­pu­ła­pek, żeby wy­brać sprzęt mie­rzący po­trzebne mu pa­ra­me­try. Kiedy chciał zba­dać im­po­nu­jące głę­bo­ko­ści i czasy za­nu­rze­nia wy­traw­nych zwie­rzę­cych nur­ków, jego pierw­szym kro­kiem było za­pro­jek­to­wa­nie i zbu­do­wa­nie wła­snego sys­temu re­je­stru­ją­cego. Do dziś nie wi­dzia­łam bar­dziej kre­atyw­nego wy­ko­rzy­sta­nia zwy­kłego mi­nut­nika! I cho­ciaż był ini­cja­to­rem wielu pio­nier­skich osią­gnięć me­to­do­lo­gicz­nych, Jerry sam ni­gdy by się do tego nie przy­znał, po­nie­waż jest rów­no­cze­śnie jed­nym z naj­skrom­niej­szych na­ukow­ców ta­kiego ka­li­bru.
„Są tacy, któ­rzy mogą żyć bez dzi­kich istot, i tacy, któ­rzy tego nie po­tra­fią”. Jerry roz­po­czyna pierw­szy roz­dział swo­jej książki, cy­tu­jąc wy­mowne słowa Aldo Le­opolda. Po­dob­nie jak Jerry, już jako małe dziecko od­zna­cza­łam się cie­ka­wo­ścią ota­cza­ją­cego mnie świata, pra­gnę­łam do­świad­czyć i le­piej zro­zu­mieć cuda ota­cza­ją­cej mnie przy­rody. Owa na­ukowa cie­ka­wość prze­kształ­ciła się w cią­głą po­trzebę eks­plo­ro­wa­nia, która pro­wa­dziła mnie i na­pę­dzała przez całe ży­cie. Za­nu­rze­nie się pod lo­dem An­tark­tyki w celu zba­da­nia fi­zjo­lo­gii nur­ko­wa­nia pin­gwi­nów ce­sar­skich było przed­się­wzię­ciem ba­daw­czym za­in­spi­ro­wa­nym przez daw­nych od­kryw­ców i praw­dzi­wych pio­nie­rów, ta­kich jak Jerry. Kon­se­kwentne po­dą­ża­nie drogą wy­ty­czoną w pracy nad zwie­rzę­tami w eks­tre­mal­nych śro­do­wi­skach osta­tecz­nie do­pro­wa­dziło mnie do tego za­wo­do­wego osią­gnię­cia, ja­kim było ro­bie­nie na­uki do­słow­nie nie z tego świata i pa­trze­nie z góry na na­szą pla­netę-matkę. Skoro się­gasz po tę książkę, za­kła­dam, że ty także nie mo­żesz żyć bez dzi­ko­ści… My­ślę, że hi­sto­rie opo­wia­dane tu­taj przez Jerry’ego jesz­cze bar­dziej cię z nią zwiążą.
Czło­wiek, mit, le­genda – to nie tylko na­prędce wy­my­ślona ety­kieta, lecz słowa, któ­rymi fak­tycz­nie de­fi­niuję Jerry’ego. By­ła­bym jed­nak nie­dbała, gdy­bym nie do­dała do tej li­sty okre­śle­nia „men­tor”. Sty­mu­lu­jące roz­mowy, rady i hi­sto­rie opo­wia­dane mi przez Jerry’ego oraz przy­gody, które prze­ży­li­śmy pod­czas wielu lat stu­diów w Scripps In­sti­tu­tion of Oce­ano­gra­phy, na­leżą do mo­ich naj­cen­niej­szych wspo­mnień. Wszystko to ode­grało klu­czową rolę w ukształ­to­wa­niu mo­ich aka­de­mic­kich am­bi­cji i mo­jej na­uko­wej ścieżki; po­dob­nie było w przy­padku nie­zli­czo­nych in­nych osób, które miały za­szczyt ze­tknąć się w swoim ży­ciu z Jer­rym. Bło­go­sła­wię Jerry’ego – i Jima Ma­stro – za ich naj­now­szy wy­si­łek próby uchwy­ce­nia peł­nego przy­gód ży­cia Jerry’ego i opo­wie­dze­nia go światu. Ci z nas, któ­rzy mieli szczę­ście pro­wa­dzić ży­cie pełne tak głę­bo­kich do­świad­czeń – czy to na tej pla­ne­cie, czy poza nią – ro­zu­mieją, że te przy­gody i spo­strze­że­nia nie na­leżą wy­łącz­nie do nas. Pro­wa­dzimy ba­da­nia w imie­niu ca­łej ludz­ko­ści, dla­tego na­szym obo­wiąz­kiem jest prze­ka­zy­wa­nie tego, co wi­dzimy, dzie­le­nie się tym wszyst­kim z całą ludz­ko­ścią, a je­śli ma się tro­chę wię­cej szczę­ścia – prze­tar­cie szlaku tak sze­ro­kiego jak ten wy­ty­czony przez Jerry’ego.
Dr Jes­sica Ulrika Meir,
fi­zjo­lożka po­rów­naw­cza i astro­nautka NASA

Wpro­wa­dze­nie

 
Pin­gwin ce­sar­ski zo­stał za­ob­ser­wo­wany praw­do­po­dob­nie po raz pierw­szy w 1820 r. na pły­wa­ją­cym lo­dzie gdzieś na pół­noc od Mo­rza Rossa przez ro­syj­skiego od­krywcę Thad­deusa von Bel­ling­shau­sena pod­czas jego rejsu do­okoła kon­ty­nentu an­tark­tycz­nego. Cho­ciaż już wcze­śniej nie­mieccy przy­rod­nicy, oj­ciec i syn Jo­hann Re­in­hold For­ster i Jo­hann Georg Adam For­ster, opi­sali ptaka być może bę­dą­cego pin­gwi­nem ce­sar­skim – działo się to pod­czas dru­giej wy­prawy Co­oka (1772–1775), gdy po­szu­ki­wał on (bez­sku­tecz­nie) Terra Au­stra­lis In­co­gnita (nie­zna­nego kon­ty­nentu po­łu­dnio­wego). Stąd też w na­zwie ga­tunku Ap­te­no­dy­tes for­steri, za­pi­sa­nej przez Graya w 1844 r., na­zwi­sko Jo­han­nów ojca i syna.
Te nie­zwy­kłe ptaki mają kilka wy­jąt­ko­wych cech, które od­róż­niają je od wszyst­kich in­nych pin­gwi­nów: (1) są naj­więk­szymi przed­sta­wi­cie­lami tej grupy; (2) są je­dy­nymi pin­gwi­nami o zło­tym upie­rze­niu piersi; (3) całe ży­cie spę­dzają w mo­rzu lub na lo­dzie mor­skim; (4) roz­mna­żają się i wy­sia­dują jaja w środku zimy (pin­gwin gru­bo­dzioby z no­wo­ze­landz­kiego Fior­dlandu rów­nież tak robi, ale w znacz­nie mniej su­ro­wych wa­run­kach ter­micz­nych); (5) jaja in­ku­bują wy­łącz­nie samce; (6) 120-dniowy post in­ku­bu­ją­cego samca jest naj­dłuż­szym u wszyst­kich pin­gwi­nów i być może wszyst­kich pta­ków; (7) na naj­wyż­szych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych roz­mna­ża­nie i in­ku­ba­cja od­bywa się cał­ko­wi­cie w ciem­no­ści, bez gniazda, w wa­run­kach su­ro­wej an­tark­tycz­nej zimy; (8) nie są te­ry­to­rialne, a samce przy­tu­lają się do sie­bie, aby prze­trwać długą zi­mową noc; (9) kiedy ma­sze­rują w gru­pie, idą jedną ko­lumną; oraz (10) są to je­dyne pin­gwiny, które kro­czą ze skrzy­dłami przy­ci­śnię­tymi do bo­ków ciała, za­miast trzy­mać je roz­ło­żone dla rów­no­wagi.
Cho­ciaż w nor­mal­nej po­zy­cji sto­ją­cej ich wy­so­kość wy­nosi nieco po­ni­żej me­tra, mogą wy­su­nąć szyję o ko­lejne 10 cen­ty­me­trów, aby spoj­rzeć po­nad tłu­mem. Ich ma­sywne stopy sta­no­wią ba­rierę ter­miczną po­mię­dzy cie­płym cia­łem a lo­dem mor­skim, na któ­rym stoją. Te nie­zwy­kłe stopy peł­nią także wiele in­nych funk­cji. Za­opa­trzone w pa­zury, sta­no­wią główny ele­ment na­pę­dowy pod­czas jazdy na brzu­chu (tech­nika okre­ślana jako „zjazd na san­kach”), a pod­czas pły­wa­nia w wo­dzie służą za ha­mu­lec i ster. Peł­nią także rolę prze­no­śnego „gniazda” dla jaja i pi­sklę­cia pod­czas in­ku­ba­cji[1] i wy­grze­wa­nia mło­dego. Izo­lo­wane przez stopy od za­gra­ża­ją­cego ży­ciu in­ten­syw­nego zimna lodu i chro­nione przed ży­wio­łami przez pióra worka lę­go­wego ro­dzica, jajo lub pi­sklę utrzy­my­wane jest w tem­pe­ra­tu­rze około 38°C, pod­czas gdy tem­pe­ra­tura po­wie­trza i lodu w od­le­gło­ści za­le­d­wie jed­nego do trzech cen­ty­me­trów od niego może wy­no­sić -50°C i mniej. Kiedy pin­gwiny ko­ły­szą się na pię­tach, je­dy­nym frag­men­tem skóry do­ty­ka­ją­cym lodu jest mała, gruba po­duszka o śred­nicy około 2,5 cm, w któ­rej znaj­dują się ko­mórki wy­peł­nione po­wie­trzem za­pew­nia­jące izo­la­cję ter­miczną krwi krą­żą­cej w sto­pie.
Krótko mó­wiąc, pin­gwin ce­sar­ski jest do­sko­nale przy­sto­so­wany do swo­jego śro­do­wi­ska. I nic dziw­nego: pin­gwiny ist­nieją od cza­sów, gdy w póź­nej kre­dzie od­dzie­liły się ewo­lu­cyj­nie od nu­rów, a sam pin­gwin ce­sar­ski żyje na Ziemi od 2,5 mi­liona lat, nieco tylko kró­cej niż pin­gwin bia­ło­oki (zwany też pin­gwi­nem Adeli; Py­go­sce­lis ade­liae). Fa­scy­nu­jące jest dla mnie to, że dwa naj­star­sze ga­tunki pin­gwi­nów są jed­no­cze­śnie je­dy­nymi, które roz­mna­żają się tak da­leko na po­łu­dniu.
Oczy­wi­ście na­wet pin­gwiny Adeli opusz­czają An­tark­tydę, gdy nad­cho­dzi zima. Samce pin­gwi­nów ce­sar­skich po­zo­stają na miej­scu, wy­sia­du­jąc jaja w (do­słow­nie) mro­żą­cych krew w ży­łach tem­pe­ra­tu­rach, przy hu­ra­ga­no­wych wia­trach i w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści – jed­nym sło­wem: w wa­run­kach fi­zycz­nych naj­su­row­szych z moż­li­wych, ja­kich mogą do­świad­czać krę­gowce. Nic więc dziw­nego, że pierw­szą ko­lo­nię lę­gową tak du­żego, pięk­nego i licz­nego ga­tunku od­kryli do­piero w 1902 r. człon­ko­wie wy­prawy ba­daw­czej Ro­berta Fal­cona Scotta (trwa­ją­cej w la­tach 1901–1904 eks­pe­dy­cji Di­sco­very). Ko­lo­nia znaj­do­wała się w re­jo­nie Cape Cro­zier, po prze­ciw­nej stro­nie wy­spy[2] w sto­sunku do bazy Scotta nad Za­toką Win­ter Qu­ar­ters.
Pod­czas ko­lej­nej wy­prawy Scotta (eks­pe­dy­cji Terra Nova w la­tach 1910–1913) trzech człon­ków jego za­łogi – Edward A. Wil­son, Ap­sley Cherry-Gar­rard i Henry r. „Bir­die” Bo­wers – prze­mie­rzyło w zi­mie trasę ze swo­jej bazy w Cape Evans (na za­chod­nim wy­brzeżu na Wy­spy Rossa) do Cape Cro­zier w celu ze­bra­nia jaj do ba­dań z za­kresu em­brio­lo­gii. Cherry-Gar­rard opi­sał tę po­dróż w książce The Worst Jo­ur­ney in the World (z ang. Naj­gor­sza wy­prawa świata)[3]. I rze­czy­wi­ście taka była: trzej męż­czyźni sta­wili czoła eks­tre­mal­nym tem­pe­ra­tu­rom, bra­kom w za­opa­trze­niu i skraj­nej nie­wy­go­dzie – do­słow­nie ba­lan­su­jąc na kra­wę­dzi śmierci w wa­run­kach, które pin­gwiny zno­szą na co dzień.
Fakt, że pin­gwiny po­tra­fią tak żyć, oraz py­ta­nie, jak to ro­bią, były przed­mio­tem wielu do­cie­kań. Człon­ko­wie eks­pe­dy­cji Di­sco­very Scotta jako pierwsi zdali so­bie sprawę, że ptaki te wy­sia­dują jaja zimą, ale pierw­sze ba­da­nia na­ukowe nad tym za­cho­wa­niem prze­pro­wa­dzono do­piero, gdy nie­jaki Ber­nard Sto­ne­ho­use prze­pro­wa­dził zimą 1948 i 1949 r. ob­ser­wa­cje na Dion Is­lands (na­wia­sem mó­wiąc: to naj­bar­dziej na pół­noc wy­su­nięta ko­lo­nia lę­gowa pin­gwi­nów ce­sar­skich). Jego śla­dem po­dą­żył fran­cu­ski bio­log Jean Prévost, który w 1952 r. roz­po­czął ba­da­nia nad tymi pta­kami w ko­lo­nii w re­jo­nie Po­inte Géo­lo­gie, za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od miej­sca, gdzie póź­niej miała po­wstać fran­cu­ska sta­cja ba­daw­cza Du­mont d’Urville.
Wy­prawa Sto­ne­ho­use’a była tą bar­dziej he­ro­iczną ze wspo­mnia­nych dwóch wcze­snych ope­ra­cji i być może naj­bar­dziej fi­zycz­nie wy­ma­ga­jącą z wszyst­kich eska­pad ba­daw­czych w hi­sto­rii ba­dań pin­gwi­nów. Sto­ne­ho­use pier­wot­nie prze­by­wał na An­tark­ty­dzie jako drugi pi­lot Bry­tyj­skiej Służby An­tark­tycz­nej (BAS, z ang. Bri­tish An­tarc­tic Su­rvey) na wy­spie Sto­ning­ton, ale ka­ta­strofa lot­ni­cza i cał­ko­wite znisz­cze­nie sa­mo­lotu po­ło­żyły temu kres. Po kilku dniach on sam i pierw­szy pi­lot zo­stali za­uwa­żeni i ura­to­wani przez sa­mo­lot zwia­dow­czy z an­tark­tycz­nej eks­pe­dy­cji ba­daw­czej Ron­nego (Ronne An­tarc­tic Re­se­arch Expe­di­tion, ma­ją­cej miej­sce w la­tach 1947–1948).
Po ura­to­wa­niu, Sto­ne­ho­use i trzej to­wa­rzy­sze wy­brali się w paź­dzier­niku psim za­przę­giem z krótką wi­zytą na Dion Is­lands (usły­sza­łem o tym kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej od żony Finna Ron­nego, Edith). Wkrótce po do­tar­ciu tam zo­stali zmu­szeni do wy­co­fa­nia się do bazy na wy­spie Sto­ning­ton z po­wodu po­gar­sza­ją­cego się stanu lodu mor­skiego. Je­stem w sta­nie so­bie wy­obra­zić, że nie­zręcz­nie mo­głoby to wy­glą­dać, gdyby Ame­ry­ka­nie mu­sieli go ra­to­wać po­now­nie – zwłasz­cza że po­mię­dzy wy­pra­wami BAS i Ron­nego trwała wtedy sub­telna, nie­pi­sana ry­wa­li­za­cja. Ptaki go jed­nak in­try­go­wały i po­sta­no­wił je bli­żej zba­dać przy naj­bliż­szej oka­zji. Je­dyną moż­li­wo­ścią było wy­ko­na­nie prac zimą, kiedy lód mor­ski był sta­bilny. Tak więc w czerwcu wraz z dwoma to­wa­rzy­szami Sto­ne­ho­use po­now­nie po­je­chał psim za­przę­giem do ko­lo­nii i po­zo­stał tam do po­łowy sierp­nia.
Tak wła­śnie można by zde­fi­nio­wać hard­co­rową wy­prawę po­larną.
W cza­sach, kiedy Sto­ne­ho­use pro­wa­dził ob­ser­wa­cje, znane były tylko dwie inne ko­lo­nie pin­gwi­nów ce­sar­skich: jedna na Cape Cro­zier i druga na Ha­swell Is­land, od­kryte przez człon­ków au­stra­lij­sko-azja­tyc­kiej eks­pe­dy­cji an­tark­tycz­nej Do­uglasa Maw­sona z lat 1911–1914. Ko­lo­nię w Po­inte Géo­lo­gie od­kryto w 1950 r., a do czasu, gdy Prévost opu­bli­ko­wał swój opis za­cho­wań roz­rod­czych pin­gwina ce­sar­skiego w 1961 r. (przy­pad­kowo w tym sa­mym roku, w któ­rym od­była się moja pierw­sza po­dróż na An­tark­tydę), od­kryto osiem ko­lej­nych ko­lo­nii, w tym jedną na Wy­spie Co­ul­mana na Mo­rzu Rossa. (Do­wie­dzia­łem się o niej pod­czas mo­jej po­dróży w 1961 r., ale ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, że pew­nego dnia od­wie­dzę ją w trak­cie mo­ich ba­dań.)
Praca Prévo­sta za­po­cząt­ko­wała naj­dłuż­szy i naj­bar­dziej pro­duk­tywny pro­gram ba­dań nad eko­lo­gią, za­cho­wa­niami i fi­zjo­lo­gią pin­gwi­nów ce­sar­skich, ale za­koń­czył się on na­gle w 2008 r., kiedy rząd fran­cu­ski na­ło­żył ogra­ni­cze­nia na pro­ce­dury wy­ko­ny­wane na ba­da­nych pta­kach.
Oczy­wi­ście, od czasu, gdy Sto­ne­ho­use i Prévost prze­pro­wa­dzili swoje ob­ser­wa­cje, opu­bli­ko­wano wiele in­nych ba­dań nad za­cho­wa­niem i fi­zjo­lo­gią roz­rodu pin­gwi­nów ce­sar­skich. Sporo już wiemy o tym, co ich samce ro­bią zimą. Ale co z resztą roku? Choć po­myślna in­ku­ba­cja jaj ma klu­czowe zna­cze­nie dla prze­trwa­nia ga­tunku – to jego cykl ży­ciowy się na niej nie koń­czy. Z mo­ich ba­dań wy­nika, że ramy ży­cia tych pin­gwi­nów wy­zna­czają cztery naj­waż­niej­sze mi­gra­cje: te w cza­sie kar­mie­nia pi­skląt („praca z dala od domu”), mi­gra­cja po osią­gnię­ciu doj­rza­ło­ści, przed co­rocz­nym pie­rze­niem i za­raz po pie­rze­niu.
Książka, którą czy­tasz, opo­wiada o tych wy­pra­wach, o nie­bez­pie­czeń­stwach, na ja­kie na­ra­żone są pin­gwiny ce­sar­skie pod­czas każ­dej z nich, oraz o ad­ap­ta­cjach fi­zjo­lo­gicz­nych, które po­zwa­lają im nie tylko prze­trwać, ale także roz­wi­jać się w naj­su­row­szym i fi­zjo­lo­gicz­nie naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cym śro­do­wi­sku na Ziemi. To także opo­wieść o moim ży­ciu, ba­da­niach pro­wa­dzo­nych w celu po­zna­nia tych pin­gwi­nów, dą­że­niu do opi­sa­nia bio­lo­gii ich rocz­nego cy­klu i spo­ty­ka­ją­cych mnie na tej dro­dze przy­go­dach oraz o mo­jej współ­pracy z wie­loma przy­ja­ciółmi – w tym z mo­imi dwoma sy­nami – z któ­rymi mia­łem za­szczyt pra­co­wać na lo­dach Mo­rza Rossa.

Roz­mna­ża­nie

Pin­gwiny ce­sar­skie za­czy­nają przy­by­wać do swo­ich ko­lo­nii od około po­łowy marca do około po­łowy kwiet­nia. W Po­inte Géo­lo­gie, gdzie ich na­dej­ście można ob­ser­wo­wać ze sta­cji ba­daw­czej, naj­więk­szy na­pływ ma miej­sce w okre­sie od 30 marca do 13 kwiet­nia. Pod ko­niec dłu­giego mar­szu li­czą­cego od 50 do 100 ki­lo­me­trów po mor­skim lo­dzie ptaki two­rzą długą, wą­ską ko­lumnę, każdy pin­gwin w jed­na­ko­wej od­le­gło­ści od ko­lej­nego. W ko­lo­niach Mo­rza Rossa, gdzie pro­wa­dzi­łem na­sze ba­da­nia, ni­gdy nie mia­łem oka­zji ob­ser­wo­wać mo­mentu przy­by­cia pta­ków.
Po do­tar­ciu na miej­sce samce mogą wa­żyć na­wet 45 ki­lo­gra­mów, przy śred­niej wa­dze 37 ki­lo­gra­mów. Sa­mice osią­gają wagę do 32 ki­lo­gra­mów, a ich śred­nia waga wy­nosi 28 ki­lo­gra­mów. Ozna­cza to, że dy­mor­fizm płciowy u tego ga­tunku nie ma wiele (lub wręcz nic) wspól­nego z do­mi­na­cją sam­ców. Nie ob­ser­wu­jemy u nich obrony te­ry­to­rial­nej ani pil­no­wa­nia sa­mic, cho­ciaż te wciąż mogą do­ko­ny­wać se­lek­cji płcio­wej. Sa­miec po­trze­buje du­żych za­pa­sów tłusz­czu na długi zi­mowy post zwią­zany z in­ku­ba­cją, sa­mice mogą więc pre­fe­ro­wać sil­niej­szych i więk­szych sam­ców. Przez na­stępny mie­siąc ptaki an­ga­żują się w sze­reg za­cho­wań ma­ją­cych na celu stwo­rze­nie i wzmoc­nie­nie więzi part­ner­skich, któ­rych kul­mi­na­cją są pierw­sze ko­pu­la­cje (mie­siąc po przy­by­ciu). Z da­nych uzy­ska­nych od kilku za­ob­rącz­ko­wa­nych osob­ni­ków wy­nika, że nie­wiele osob­ni­ków łą­czy się w te same pary w na­stęp­nym roku.
Skła­da­nie jaj roz­po­czyna się mniej wię­cej w pierw­szym ty­go­dniu maja i trwa do pierw­szego ty­go­dnia czerwca – do­kładny ter­min za­leży od sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej ko­lo­nii. W ciągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin sa­mica prze­ka­zuje jajo sam­cowi i na na­stępne dwa mie­siące opusz­cza ko­lo­nię w po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia. Sa­miec wy­sia­duje jajo przez całą zimę, aż do po­wrotu sa­micy na po­czątku sierp­nia (mniej wię­cej w mo­men­cie wy­klu­cia się jaja), po czym sam wy­ru­sza do mo­rza na około trzy ty­go­dnie, aby się na­jeść. Na­stęp­nie obaj part­ne­rzy na zmianę pie­lę­gnują pi­sklę i że­rują na mo­rzu, a ich wy­prawy po po­karm stają się co­raz krót­sze, aż do mo­mentu osią­gnię­cia przez pi­sklęta do­ro­sło­ści.

 
Wesprzyj nas