„Stroiciel fortepianów” to najbardziej nagradzana powieść ostatnich lat, rzecz o miłości, stracie i utraconych marzeniach. Wielki tajwański hit obsypany nagrodami literackimi.
„Stroiciel fortepianów” to portret niespełnionego artysty.
Powieść Chiang-Sheng Kuo można jednak odczytywać nie tylko jako rzecz o stracie, utraconych marzeniach i pogodzeniu się z losem, lecz także jako hymn na cześć najwyższego piękna w muzyce i miłości. Proza najwyższej próby, trafia w sam środek serca.
Bezimienny, łysiejący stroiciel fortepianów po czterdziestce może wedle wszelkich kryteriów uchodzić za przegranego. Miał zostać wielkim pianistą, jednak jego życie odmieniły zdrada i zawód miłosny. Opowieść stroiciela splata się z historią wdowca, który opłakuje śmierć młodej żony.
W tle zaś – obok Rachmaninowa, Schuberta, Goulda i Richtera – pobrzękują echa Kawabaty, Ishiguro i Śmierci w Wenecji Tomasza Manna.
Stroiciel fortepianów
Przekład: Katarzyna Sarek
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 29 kwietnia 2024
1.
Na początku wszyscy byliśmy jedynie bezcielesnymi duszami. Kiedy Bóg zapragnął nadać im fizyczny kształt, odmówiły, nie chciały zespolić się z materią, która podlega chorobom, śmierci i nie może swobodnie podróżować w czasie i przestrzeni. Wtedy Bóg użył podstępu – na jego rozkaz aniołowie zagrali cudowną melodię.
I stało się: muzyka urzekła dusze, które zapragnęły usłyszeć ją najwyraźniej, jak to możliwe. Istniał wyłącznie jeden sposób – za pośrednictwem ludzkiego ucha. Boski fortel się powiódł i dusze oblekły się w ciała.
Poniższą historię chyba należałoby zacząć od Rachmaninowa usłyszanego przez Lin Sanga.
Dźwięki fortepianu dochodziły z sali ćwiczeń na drugim piętrze.
Lin Sang nie znał opowieści o duszach, które straciły wolność za parę uszu. Niedawno zresztą sam doświadczył straty, choć innego rodzaju.
Od śmierci jego żony minęły trzy miesiące i w końcu pozbierał się na tyle, że postanowił zająć się prowadzoną przez nią szkołą muzyczną.
Wkładała w nią serce i duszę, miejsce zdobyło renomę w okolicy, dlaczego zatem, zbliżając się do kresu, nie przekazała mu obowiązków? Zgadywał… Może nie chciała go obarczać koniecznością prowadzenia tej firmy. Musiała przecież wiedzieć, że bez jej wyraźnej prośby Lin Sang, amator, który niekiedy lubił posłuchać muzyki, ale nic więcej, prędzej czy później zdecyduje się zamknąć szkołę, prawda?
Takie domysły umniejszały nieco wyrzuty sumienia Lin Sanga. W końcu dopóki nie poznał Emily, dopóty nie odróżniał altówki od skrzypiec.
Minęły trzy miesiące, odbyły się ostatnie zajęcia, a nauczyciele i uczniowie zostali powiadomieni o zamknięciu szkoły.
Przez te trzy miesiące nie pojawił się w niej ani razu, a tego wieczoru przyszedł dopiero po dziewiątej wieczorem, po tym, jak już powinny były się zakończyć wszystkie lekcje, dzięki czemu nie musiał stawiać czoła pełnym wyrzutów spojrzeniom nauczycieli. Nie zdobyliby się na to, żeby powiedzieć mu coś wprost, ale i tak bał się nieprzyjemnej sytuacji, w której za chwilę bezrobotni pracownicy będą go omijali szerokim łukiem. Tego już chybaby nie zniósł.
Jego pierwsze małżeństwo zakończyło się po sześciu latach rozwodem. Drugie, jeszcze krótsze, trwało zaledwie cztery – Emily nie zdążyła nawet zrobić z niego konesera muzyki klasycznej. Rak zjawił się nagle, przeszedł jak pożar i zabrał ją, zanim minęło sześć miesięcy.
Był starszy od niej o równe dwadzieścia lat i wahał się przed ponownym małżeństwem, obawiał się, że pewnego dnia stanie się brzemieniem dla młodej żony, nie przyszło mu do głowy, że koniec będzie takim, jakim się okazał.
Płynąca zza uchylonych drzwi sali ćwiczeń łagodna melodia brzmiała wyjątkowo czysto w nocnym powietrzu.
Emily zabierała go na mnóstwo świetnych koncertów i na własne recitale, ale utwory, które potrafił rozpoznać natychmiast, mógł policzyć na palcach. Zaskoczony dobiegającymi z góry dźwiękami, przerwał rozmowę z kierowniczką i odruchowo poszukał wzrokiem źródła muzyki.
To była Vocalise Rachmaninowa.
Po raz pierwszy usłyszał ją graną na skrzypcach przez Emily.
Było to wieczorem, przed ich pierwszą rocznicą ślubu, na którą przygotował prezent niespodziankę, nie biżuterię ani nie markową torebkę, ale samodzielny recital. Promieniejąca z radości żona kazała mu usiąść w salonie i wykonała cały program koncertu dla jednoosobowej publiczności. Słuchał bez większych emocji czy przemyśleń, ale gdy zagrała utwór Rachmaninowa, dźwięki płynące ze strun zabrzmiały tak przejmująco, że nie wiadomo dlaczego pomyślał o zmarłej przed kilkoma laty matce i bez zastanowienia skomentował: „Nie za smutne?”.
Emily taktownie usunęła z programu Vocalise. Ale ona już została w jego głowie, zmieniła się wręcz w coś w rodzaju alergicznego tiku i słyszał ją nieustannie, w śpiewie sopranu i w grze wiolonczeli, w reklamach aut i na ścieżkach dźwiękowych, nieustannie zmieniająca formę melodia wciąż krążyła wokół niego.
Tego wieczoru jednak, grana na fortepianie w pustym budynku, z jakiegoś powodu nie budziła w nim ponurych myśli, wręcz przeciwnie, słyszał w niej bezkresną lekkość.
– Ktoś jeszcze gra o tej porze? – zapytał kierowniczkę.
Tęgawa kobieta o pełnych policzkach, która od pojawienia się Lin Sanga usiłowała wymusić smutek na swojej naturalnie pogodnej twarzy, po tym niespodziewanym pytaniu rozluźniła się i poczuła ulgę.
– Och, to nasz stroiciel.
– Nie przekazano mu, że ma już nie przychodzić?
– Wie, ale powiedział, że dokąd nie zabiorą instrumentów, będzie się nimi zajmował za darmo.
Lin Sang bez słowa lekko zmarszczył brwi.
(Boże, jeszcze te fortepiany, z którymi nie wiadomo, co zrobić…)
Kierowniczka mówiła dalej:
– On też jest pianistą, ale gdy pytałam, czy nie chciałby u nas uczyć, zawsze odmawiał. Od czasu do czasu pozwalamy mu pograć na naszych instrumentach.
– Ile mu płacimy?
– Tysiąc pięćset za godzinę.
W porównaniu ze stawkami nauczycieli wyjątkowo nędzna kwota! Lin Sang, urodzony biznesmen, momentalnie porównał je w głowie.
Nie ma własnego instrumentu, nie chce uczyć i woli pracować jako stroiciel. Lin Sang nie widział w tym cienia logiki.
– Gra naprawdę nieźle…
Wyrwało mu się, ale w końcu był u siebie i nawet jeśli nie miał racji, to nie musiał się przejmować tym chlapnięciem.
– Pani dyrektor też tak mówiła.
Tutaj Emily zawsze nazywano panią dyrektor. On zaś od początku był tym mężczyzną za jej plecami, na tyle starym, aby można go było uznać za jej ojca. Pracownicy zwracali się do niego „panie Lin”, do niej – „pani dyrektor”, jakby nie do końca pewni rodzaju łączącej ich relacji.
Wchodził powoli po schodach, przyciągany muzyką.
Rzeczywiście brzmiała inaczej niż wersja, którą znał, teraz słyszał marzycielską słodycz pełną zbudzonych wspomnień z dawno minionej przeszłości.
(Czy pewnego dnia te melodie również znikną z mojego życia?…)
Gdy stanął na szczycie schodów, zajrzał do jedynej sali z zapalonym światłem i tuż za uchylonymi drzwiami zobaczył plecy siedzącego przy pianinie mężczyzny w czapce z daszkiem.
Lin Sang od razu rozpoznał instrument – pianino Bösendorfer.
Studiująca skrzypce Emily z rzadka siadała do fortepianu i na stojącym w domu steinwayu grał tylko ćwiczący z nią akompaniator.
W dzieciństwie uczyła się gry na fortepianie, w szkole średniej ćwiczyła już na dwóch instrumentach i gdy Lin kiedyś ją zapytał, dlaczego zdecydowała się na skrzypce, pół żartem, pół serio odpowiedziała, że w tym życiu nie miała nadziei na karierę pianistki solistki, ale być może zdołałaby wygrać przesłuchanie i zarabiać na chleb jako skrzypaczka w orkiestrze.
Więcej już o to nie pytał. Domyślał się, że wtedy mogła rozważać pozostanie za granicą. Może miała cudzoziemskiego chłopaka. W wieku trzydziestu sześciu lat musiała wiedzieć, że jej szanse na zamążpójście są coraz wątlejsze i odleglejsze.
Po ślubie kupił Emily nowy fortepian koncertowy Steinway, a używane od dzieciństwa stare pianino Bösendorfer zawieźli do szkoły. Odwiedzający ją przyjaciele, wszyscy bez wyjątku, zachwycali się jego bezgraniczną miłością do żony.
Rzeczywiście miłość odgrywała pewną rolę, ale Lin Sang był w końcu biznesmenem w pierwszym pokoleniu, który trafiwszy na boom gospodarczy lat siedemdziesiątych, nieoczekiwanie zbudował eksportowe imperium handlujące plastikowymi leżakami. Made in Taiwan. W ten sposób wybiła się generacja małych i średnich przedsiębiorców, którzy sprzedawali najróżniejsze sprzęty domowe i każdy rodzaj elektroniki, ale żaden z nich nie potrafił wyprodukować samochodów na eksport czy fortepianów.
Fortepian, jeśli jest strojony i zadbany, gwiżdże na upływ czasu, i wydobywające się z niego dźwięki nawet po pięćdziesięciu latach będą tak samo piękne jak w dniu jego narodzin, albo i piękniejsze, jeśli zagra je para magicznych rąk, jednocześnie silnych i zręcznych.
Słysząc płynące z bösendorfera nuty, czyste i przejrzyste jak szklane kulki, nagle poczuł, że chce mu się śmiać.
Idealne warunki dla steinwaya stojącego w domu to temperatura dwudziestu stopni Celsjusza i wilgotność na poziomie czterdziestu dwóch procent, ale przez ostatnie pół roku nie zapewniał instrumentowi należnej troski.
Stare pianino, przebywające tu właściwie na wygnaniu, otaczano troskliwą opieką, podczas gdy na steinwayu leżała gruba warstwa kurzu, a klawisze i struny z pewnością zachrypły i utraciły właściwy kształt. Ukłuła go ironia tej sytuacji i poczuł, jak do gardła podchodzi mu kwaśny posmak podbity rdzawą nutą.
(Znów zostałem sam, sześćdziesięcioletni stary dziad…)
Przypomniał sobie starą yamahę w rodzinnym domu.
Młodsza siostra uczyła się grać na pianinie. W kręgach towarzyskich jego ojca, pokolenia starszych lekarzy, nauczenie córki gry na fortepianie było jednym z etapów przygotowania jej do zamążpójścia, a pianino w posagu poświadczało poziom ogłady i wykształcenia panny. Rodzice zdawali się nie zauważać, że siostra nie ma drygu do muzyki, i dopiero kiedy trzykrotnie oblała egzaminy licealne – wysłali ją, wcześniej, niż zamierzali – do Japonii. Czasem ją sobie przypominał, z kokardą we włosach, siedzącą tyłem i grającą po raz kolejny i kolejny ten sam utwór Schuberta. Dlaczego nie wysyłano go na lekcje razem z nią? Rodzice, odmiennie traktujący synów i córki, wobec niego mieli inne oczekiwania – dostanie się do Liceum Jianguo, a potem na Wydział Inżynierii na Państwowym Uniwersytecie Tajwańskim. Nie zawiódł ich.
Zastanawiał się, czy małżeństwo z Emily nie miało w jakimś stopniu zrekompensować żalu wywołanego brakiem muzyki w jego życiu. Zdawał sobie sprawę, że na bösendorferze spokojnie można było dalej grać, ale uważał, że muzyk powinien mieć w domu fortepian, a nie pianino. Teraz, gdy o tym myślał, dochodził do wniosku, że zrobił to nie tylko dla Emily, lecz również dla połechtania własnej próżności, której wtedy w sobie nie dostrzegał…
Rachmaninow sprawił, że na chwilę zgubił się we wspomnieniach.
Gdy ucichły ostatnie nuty, ręce pianisty podfrunęły jakby unoszone niewidzialną chmurą, nakreśliły łuk w powietrzu i sfrunęły na kolana.
Stojący za drzwiami Lin w milczeniu obserwował kończące grę gesty.
Wtedy musiał po raz pierwszy zauważyć moje istnienie.
Przez następne dni często chodziliśmy do pewnego baru, gdzie Lin raz wyznał, że jego zdaniem niektóre instrumenty wyjątkowo pasują do kobiecych ciał, na przykład flet i harfa.
Grające skrzypaczki w jego oczach wyglądały smukło i powabnie, w odróżnieniu od rosłych mężczyzn, którzy przechyloną głową zdawali się miażdżyć instrument spoczywający na ich ramieniu. Uważał, że wiolonczelistki, grające z szeroko rozłożonymi nogami, zawsze wyglądają nieco wulgarnie.
Nie mówił tego na głos, ale jego zdaniem kształt fortepianu bardziej pasował do mężczyzn, zwłaszcza modele koncertowe, które mogły być poskromione jedynie przez duże dłonie i szerokie ramiona.
W końcu wyczułem czyjąś obecność za drzwiami i szybko odwróciłem głowę.
– Przepraszam…
Chociaż bywałem tutaj od ponad roku i zdarzało mi się go mijać przy wejściu, kiedy podrzucał Emily do pracy, po raz pierwszy spotkałem się z nim osobiście.
Wisząca nad kierownicą twarz, w połączeniu z okalającymi ją srebrnymi włosami, zawsze sprawiała wrażenie surowej i zimnej. Ku mojemu zdumieniu, wyrwany ze swojego ferrari, był ode mnie wyższy o pół głowy. Stojąc przed tym mężczyzną, który tak niedawno stracił żonę, z całych sił się starałem, żeby w moich oczach nie pojawiło się zbyt dużo współczucia.
– Chciałem panu podziękować. Pani dyrektor mówiła, że to pan zajmuje się konserwacją instrumentów.
– Poprzedni stroiciel przeszedł na emeryturę, przejąłem jego zlecenia dopiero w ubiegłym roku.
A potem między dwoma mężczyznami zapadła cisza. Dopiero gdy odwróciłem się do drzwi, z płócienną torbą na ramieniu, zapytałem:
– Panie Lin, jak się ma państwa steinway?
2.
Legenda mówi, że pewnego dnia w 530 roku p.n.e. grecki matematyk Pitagoras przechodził obok kuźni i zafascynowały go dobiegające ze środka odgłosy. Zauważył, że niekiedy brzmią nieprzyjemnie i drażniąco, a chwilę później niezwykle elegancko i harmonijnie. Wszedł do warsztatu, żeby to zbadać, i odkrył, że zjawisko to ma związek z wagą młotów, które huczą odmiennie w zależności od siły uderzenia kowala.
Przyjemne dla ucha dźwięki pojawiały się, jeśli stosunek wagi dwóch równocześnie opadających młotów wynosił dwa do jednego, trzy do dwóch czy cztery do trzech. W ten sposób powstała podstawowa zasada strojenia instrumentów klawiszowych.
Źródłem dwóch harmonijnych dźwięków jest proporcja pomiędzy siłą uderzeń, z których powstaje rezonans.
Co ostatecznie poruszyło najgłębiej dusze, gdy już zdobyły uszy?
Czy była to jedynie molekularna wibracja wywołana ciśnięciem kamyka do nieruchomego jeziora? A może jakaś częstotliwość, która od zawsze istnieje we wszechświecie i którą odczuwa się nawet bez materialnego ciała?
Każda struna fortepianu poddawana jest naciskowi stu sześćdziesięciu funtów, czyli mnożąc to przez wszystkie dwieście trzydzieści strun, otrzymujemy nacisk około dwudziestu ton.
Z instrumentu wydobywają się melodyjne dźwięki, ale on sam musi znosić ból i cierpienie z powodu wyjątkowo potężnego napięcia. Różnica pomiędzy pianistą a stroicielem być może leży w odmiennym postrzeganiu tego fizycznego zjawiska.
Uzdolniony stroiciel nie posługuje się elektronicznym kamertonem, ale polega wyłącznie na własnym uchu. To niezwykle rzadki talent.
W systemie równomiernie temperowanym kamerton rozkłada w oktawie dwanaście półtonów, a każda nuta okazuje się niższa o jedną dwunastą półtonu.
Dlatego żadne pianino na świecie nie ma idealnej tonacji, a pianista może wydobyć z niego wyłącznie dźwięki wymodelowane przez stroiciela.
Nigdy nie miałem własnego fortepianu i przez wiele lat gra podczas strojenia cudzych instrumentów była moją jedyną okazją do ćwiczeń.
Zdumieni klienci, słysząc mój zaskakująco wysoki poziom, wielokrotnie mieli ochotę jakoś to skomentować.
Zgadywałem, co myślą: jak mógł upaść tak nisko? Albo bardzo chcieli wiedzieć, czy nie uczyłem się u jakiegoś sławnego pianisty.
Nie zdawali sobie sprawy, że zostać dobrym stroicielem jest naprawdę trudno. Wielu pierwszorzędnych pianistów zatrudniało tego samego wybitnego fachowca, bo tych drugich jeszcze trudniej znaleźć niż tych pierwszych, choć świat zdaje się tego nie dostrzegać.
Na scenie pragnie występować więcej ludzi, niż pływa ryb w rzece, ale jeśli ktoś jest wystarczająco śmiały, to kiedyś znajdzie się przed widownią. Stroiciel to nie tylko znawca fortepianu, musi również znać wszystkie utwory, które pianista chce wykonać podczas koncertu, ponadto musi także rozpoznawać styl i sposób interpretacji muzyka.
Nieustanne granie na pianinie to kluczowa sprawa, jeśli pragniesz pracować jako stroiciel.
Oczywiście, bycie najlepszym to marzenie.
Zdecydowałem się rzucić lepiej płatną pracę nauczyciela muzyki i wybrałem zawód przez wielu uważany za techniczny i niezwiązany ze sztuką częściowo dlatego, że miałem dość rodziców. Nie potrafiłem się przemóc, żeby chwalić i motywować ich pozbawione talentu dzieci tylko po to, żeby dalej zarabiać na dawaniu lekcji.
Ważniejszym powodem był jednak lęk, że ich kiepska gra, przypominająca raczej walenie, zniszczy mój czuły słuch i przyczyni się do powstania nienaprawialnych strat fizycznych i psychicznych.
Teoretycznie, jako właścicielka steinwaya, Emily mogła korzystać z usług firmowego fachowca, który stroił i naprawiał instrumenty. Ale od samego początku nie była zadowolona z barwy fortepianu.
Gdy po raz pierwszy od zachorowania właścicielki dotknąłem steinwaya, otworzyłem go i sprawdziłem stan młoteczków, nie powstrzymałem się od ciężkiego westchnięcia:
– Za wysoka wilgotność…
Fachowcy nie potrafili zinterpretować jej żądań, nie rozumieli, o co jej chodzi, gdy mówiła, że mechanizm młoteczkowy jest za głośny, wysokie rejestry za cienkie i za słabe, a dolnym brakuje koniecznego rezonansu… Nie mieli pojęcia, gdzie leży źródło problemów ani jak uzyskać wymarzoną przez nią oleistą barwę.
Na koniec potrafili jedynie odpowiadać zdaniami w stylu: „Nasze fortepiany są najlepsze na świecie”, albo podchwytliwie pytali: „Czy nie zauważyła pani tych problemów zaraz po zakupie?”.
Postawiona pod ścianą, zdecydowała się dać szansę nowicjuszowi w zawodzie, zaprosić na oględziny jej markowego fortepianu nowego stroiciela ze szkoły muzycznej.
– I doszedłeś do tego, co było nie tak?
Lin patrzył, jak otwieram skrzynkę z narzędziami, i słuchał moich wyjaśnień z powątpiewaniem, jakby z wysiłkiem wyobrażał sobie, co przeżywała Emily z powodu tego instrumentu – bezradność, frustrację, a nawet wściekłość.
– Chyba lepiej to nazwać kalibrowaniem tonów niż strojeniem.
Wyjaśniałem dalej, dlaczego strojenie przez technika systemem równomiernie temperowanym czy strojem naturalnym nie wystarcza, niekiedy trzeba także przysłuchać się alikwotom, w końcu na klawiaturze wygrywane są też akordy, a z powodu różnicy częstotliwości tonów harmonicznych zawsze się zdarzą jakieś pojedyncze dźwięki wchodzące ze sobą w dysonanse…
Lin Sang próbował się skupić, chciał zrozumieć, o czym mówię, ale techniczne słownictwo było dla niego zbyt skomplikowane. Co więcej, od kilku tygodni nie spał dobrze i wyglądał na jeszcze bardziej wyczerpanego niż wtedy, kiedy spotkaliśmy się w szkole.
Wiedział, że jego żona zawsze była spięta i nerwowa, choć dla reszty świata nosiła przyklejony do ust słodki i elegancki uśmiech. Ale nawet on nigdy nie słyszał, żeby skarżyła się na fortepian. Dopiero dziś dowiedział się o tym sekrecie istniejącym w ich relacji.
Głęboko ukryta w życiu codziennym tajemnica wyszła w końcu na światło dzienne, kiedy ich małżeństwo dobiegło kresu. Okazało się, że steinway ją rozczarował, nie znalazła w nim upragnionej barwy.
– Ale Emily… moja żona, jak mogła o tym nie wiedzieć?
Zauważyłem, że dyskretnie stłumił czające się w kąciku ust ziewnięcie.
– Większość muzyków niespecjalnie rozumie instrument, na którym gra – powiedziałem. – Poszukiwana przez muzyków perfekcja jest równocześnie abstrakcyjna i jednostkowa, a ostatecznie osiąga się ją za pomocą mechanizmów opartych na zasadach fizyki, z czego grający nie zdają sobie sprawy.
Lin Sang już o nic więcej nie pytał.
Być może po tej odpowiedzi zaczął się zastanawiać, czy naprawdę rozmawiamy o fortepianach, czy też czynię jakieś aluzje do innych sfer jego życia.
Widziałem, jak bardzo jest przybity i wyczerpany, i praktycznie słyszałem, jak mruczy do siebie. Jak mogłem pozwolić, żeby jakiś obcy człowiek odkrył, że nie miałem pojęcia, co się dzieje w moim życiu? Jak to się stało?
Kiedy poznał Emily, utrzymywał relacje z kilkoma innymi kobietami.
Jedną z nich była właścicielka japońskiej izakayi na ulicy Anfu, ich znajomość trwała już ponad dziesięć lat i zaczęła się pewnej nocy, niedługo po jego rozwodzie, kiedy przypadkowo wszedł do jej lokalu. Gdy któreś z nich czuło się przybite lub samotne, szukało towarzystwa drugiego, by gasić nim pożar duszy. Druga pracowała w dziale PR w koncernie bankowym i doskonale zdawał sobie sprawę, że miała niejeden motyw, aby się z nim spotykać.
I jeszcze jedna, dość znana projektantka wnętrz.
Po śmierci matki podjął kompulsywną decyzję, zgodną z jego naturą, o przeprowadzce do starego parterowego domu, w którym się wychował, służącego również ojcu za gabinet. Wynajął projektantkę Beatrix Huang (nie pytaj, dlaczego takie kobiety zawsze używają angielskich imion), zażądał kompletnej renowacji i dostał elegancką rezydencję w stylu postmodernistycznej nostalgii, która trafiła nawet na okładkę pewnego czasopisma architektonicznego.
W odnowionym domu zorganizował przyjęcie dla Beatrix – czy była to deklaracja miłości, czy też nie, nie miało większego znaczenia – ważniejsze było to, że na samym początku ich relacji poinformował ją, że nie zamierza się ponownie żenić. Nie przyznawał tego przed sobą samym, ale ślub z Emily, po zaledwie sześciu miesiącach znajomości, wydarzył się również dlatego, że nie wiedział, jak zakończyć związek z Beatrix.
Muzycy nie zawsze rozumieją swoje fortepiany, często przelewają na nie własne emocje i zapominają, że to jedynie maszyna działająca na zasadzie uderzeń, a nie dzięki jakiejś sekretnej formule.
Podobny błąd popełniają zwykli ludzie, nie dostrzegając, jak złożone i nieprzewidywalne jest ludzkie serce. Wydaje im się, że istnieją partytury, z których można się nauczyć zasad postępowania z drugim człowiekiem.
Lin Sang nie mógł zrozumieć, dlaczego przy każdym związku miłosnym do jego życia wciska się banda nieznajomych, a on jest wciągany w ich krąg towarzyski. Kiedy był z Beatrix, otaczali go projektanci i architekci. Dopiero po ślubie z Emily odkrył, że muzycy nie są grupą samotników z rzadka wychodzących do ludzi, o nie, jest na odwrót, ich życie to pasmo niekończących się spotkań i nieustannych koncertów i przyjęć.
Szczerze mówiąc, nie miał własnych przyjaciół.
Po finansowym tsunami, które uderzyło niedługo po drugim ślubie, zdecydował się zamknąć firmę o ponadtrzydziestoletniej historii i sądził, że czeka go życie wyrafinowanego wielkomiejskiego emeryta, sądził, że będzie motywującym pomocnikiem stojącym za plecami odnoszącej sukcesy skrzypaczki – a ostatecznie pogrążył się w samotności, której sam nie mógł za bardzo zrozumieć.
W noc, kiedy poznał Emily, podejmował kilku klientów we francuskiej restauracji z gwiazdką Michelin, gdzie po posiłku odbyła się degustacja alkoholi zorganizowana przez właściciela, który oprócz limitowanej edycji whisky przywiezionej niedawno samolotem ze Szkocji zadbał również o grający w tle kwartet smyczkowy.
Emily była w nim jedyną kobietą, miała na sobie odsłaniającą ramiona, elegancką czarną suknię do ziemi, a zaplecione i upięte w kok włosy nadawały jej wygląd księżniczki. Jeden z klientów natychmiast zauważył: „Całkiem ładna, zaprośmy ją potem do naszego stolika!”.
Lin Sang, rzecz jasna, poczuł niesmak, w jego oczach było to żenujące, za kogo on się uważał? Od wielu lat obracał się w kręgach biznesowych, ale nie pozbył się surowych zasad wpojonych przez ojca lekarza. Choć niepostrzeżenie przesiąkł odziedziczonym po nim pewnym rodzajem męskiego szowinizmu, to zawsze odczuwał pogardę wobec takich zachowań jak nagabywanie kobiet czy odwiedzanie domów publicznych.
A może była to zasługa pewności siebie. Wysoki na metr osiemdziesiąt trzy, o gęstych brwiach i wydatnym nosie, dzięki łaskawości niebios nawet w piątej dekadzie życia cieszył się bujną czupryną falujących srebrzystych włosów. Przyciągał spojrzenia wszędzie, gdzie się pojawił.
Wpatrując się w Emily, która zatopiona w grze przymykała oczy, natychmiast przypomniał sobie młodszą siostrę z Japonii, której od dawna nie widział. Być może ojciec właśnie tego chciał – aby przypominała tę kobietę, którą teraz miał przed sobą. Jak na złość nie mógł sobie pozwolić na urażenie klienta i po długiej walce ze sobą dyskretnie wstał od stołu, znalazł menadżera sali i wydusił z siebie haniebną prośbę:
– Naprawdę, nic więcej, myślimy, że ma wielki talent… – czując, jak się pogrąża z każdym kolejnym słowem.
Kierownik się zaśmiał – chyba nie pierwszy raz był świadkiem takiej sceny – ale wykazał się zrozumieniem:
– Panie dyrektorze, zaproszenie samej panienki będzie niezbyt dobrze wyglądać… A może zrobimy tak: przygotuję stolik obok i zaproszę cały kwartet? Mógłbym podać butelkę royal salute’a albo…?
Po chwili zjawiła się Emily z trzema kolegami i wznieśli toast, a gdy skrzyżowały się ich spojrzenia, instynktownie wyczuła, że nie jest mężczyzną, przy którym czułaby się skrępowana. W Linie zaś obudził się męski szowinista – nie zważając na klienta, przyciągnął krzesło od sąsiedniego stolika i zaprosił ją, żeby usiadła tuż przy nim.
Jeśli uznamy, że istnieje zjawisko wibracji dusz, Emily, ze swoim ćwiczonym od lat słuchem muzycznym, nie mogła nie usłyszeć harmonii wybrzmiewającej pomiędzy ich duszami.
Ale nie słysząc własnej gry, nie potrafiła rozpoznać źródła problemu z barwą dźwięku fortepianu.
Wydawało się jej, że z Lin Sangiem, jako bezpiecznym portem, w końcu zrealizuje marzenie o karierze solistki. Chodziła do klasy dla muzycznie uzdolnionych cudownych dzieci, skończyła studia magisterskie za granicą, ale wszystkim, co osiągnęła, były jedynie godziny zlecone na kilku akademiach muzycznych i zaproszenia do kwartetów smyczkowych kolegów.
Gdyby Lin Sang miał lepiej wykształcony słuch, usłyszałby to, co ja usłyszałem.
W jej tonie podstawowym wybrzmiewał chaos, dysonans z wibracją własnej duszy.
Skończyłem pracę i zacząłem zbierać narzędzia.
Promienie jesiennego popołudniowego słońca wpadały pod skosem przez sięgające podłogi okno, za którym rosło stare drzewo parasolowe o potężnych konarach. Niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na tak rozległy ogród w środku miasta. Może przyczyną była koncentracja na strojeniu, a może ciepło słoneczne, ale całe moje ciało pokryła cienka warstwa potu. Odruchowo zdjąłem czapkę bejsbolówkę, żeby trochę ochłonąć.
– Myślałem…
Lin Sang przerwał, zdawał się zakłopotany.
– Tak?
Powiedział, że przez tę czapkę wydawało mu się, że jestem dwudziestokilkuletnim chłopakiem.
Odpowiedziałem, że jestem po czterdziestce.
Łysą na czubku głową nikogo nie zdołałbym oszukać – nie każdemu tak sprzyja niebo, żeby po sześćdziesiątce mógł się cieszyć piękną srebrną czupryną. Tracić włosy zacząłem już po trzydziestych urodzinach. Wyobraziłem sobie, jak wyglądam w oczach Lina. Łysy, z odstającymi uszami i z twarzą usianą dziobami i bliznami – pamiątkami po dręczącym mnie w młodości trądziku.
Wiedziałem, że gdybym jako stroiciel żony, który nie wiadomo ile razy pojawiał się w tym domu, nie wyglądał tak mało atrakcyjnie, to jego męski instynkt już dawno temu kazałby mu zawiesić nad moją głową duży znak zapytania.
Kiedy Lin Sang wyjął portfel, powiedziałem, że nie trzeba, to była ostatnia wizyta i tylko w ten sposób mogę podziękować „pani dyrektor” za okazane mi zaufanie.