„Pani Wiatru” to stworzona przez Maję Lunde i Lisę Aisato trzecia część tetralogii o porach roku, którą pokochały osoby czytające na całym świecie – pierwsza część pt. „Śnieżna siostra” została opublikowana w 31 krajach.


Rodzice Tobiasa podczas wakacji pracują w mieście, dlatego wysyłają syna na wieś. Chłopiec liczy na wakacje niczym te opisywane w ciepłych powieściach dla dzieci: urocza farma, świeże warzywa, mleko prosto od krowy… Tymczasem trafia do chatki na klifie, gdzie żyje Lothe, zrzędliwa rybaczka. Nic nie wskazuje na to, że wakacje mogą się udać. Wtedy Tobias znajduje tajemniczy pokój wypełniony rysunkami…

Niestety, tajemnice, jakie skrywa pokój mogą okazać się zbyt bolesne.

Opowieść o lęku, nadziei, zaskakującej przyjaźni, czerpaniu radości z małych rzeczy i o tym, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje.

Szukacie wyjątkowego i ponadczasowego prezentu? W tej książce jest wszystko, czego potrzebuje dobra powieść: radość i smutek, zapach morza, smak truskawek i przyjaźń, wyciskająca łzy nawet z najtwardszych.

„Pani Wiatru” wzrusza i zachwyca ilustracjami, pozostaje w sercu na zawsze – niczym najwspanialsze wspomnienie z dzieciństwa.

Maja Lunde, Lisa Aisato
Pani Wiatru
Przekład: Milena Skoczko-Nakielska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


Roz­dział 3

…w któ­rym spo­ty­kamy li­sto­no­sza i bur­mi­strza

Gdy po­ciąg za­trzy­mał się na koń­co­wej sta­cji, w środku zo­stała już tylko grupka dzieci. Wy­sie­dli­śmy z róż­nych wa­go­nów i sta­nę­li­śmy na pe­ro­nie, mru­żąc oczy od słońca i wdy­cha­jąc świeże po­wie­trze. Na­wet Oscar i Ella nic nie mó­wili. Wo­kół pach­niało solą, wo­do­ro­stami i pia­skiem. Czy coś może pach­nieć nie­bie­sko? Je­śli tak, to wła­śnie tym pach­nie nie­bie­ski ko­lor.
– Prze­pra­szam, ale to nie jest Po­go­dowo – po­wie­dział Oscar.
I miał ra­cję. Na ta­blicy było na­pi­sane: „Morsz­czy­nowo”.
– I gdzie są do­ro­śli? – spy­tała Ella. – Ci, u któ­rych mamy miesz­kać?
Wła­śnie wtedy z dru­giej strony pe­ronu nad­szedł ja­kiś męż­czy­zna. Był bar­dzo wy­soki, chudy i po­ru­szał się tak, jakby przez cały czas ko­ły­sał nim wiatr. Miał spodnie na szel­kach i ko­szulę z ła­tami na łok­ciach. I miło się uśmie­chał.
– Wi­taj­cie, mam na imię Pe­ter – po­wie­dział i do­dał szybko: – Je­stem bur­mi­strzem Po­go­dowa i li­sto­no­szem. A w tym roku do­dat­kowo od­po­wia­dam za to, że­by­ście mieli gdzie miesz­kać i żeby było wam tu do­brze.
Li­sto­nosz i bur­mistrz w jed­nym, po­my­śla­łem. Nie­zwy­kłe po­łą­cze­nie. Mu­siał być wiecz­nie za­jęty. Nic dziw­nego, że mó­wił tak szybko.

– Czy wszy­scy mogą po­dejść do mnie? – spy­tał, cho­ciaż to wła­ści­wie nie było py­ta­nie. – Wła­śnie tak. Świet­nie.
Zaj­rzał do ma­łego no­tesu.
– Dwa­dzie­ścioro dzie­wię­cioro. Tyle jest na mo­jej li­ście. Po­winno was być dwa­dzie­ścioro dzie­wię­cioro.
Spoj­rzał na nas i za­czął li­czyć.
– …dwa­dzie­ścia sie­dem, dwa­dzie­ścia osiem, dwa­dzie­ścia dzie­więć. Do­brze! Upew­nij­cie się, że ma­cie przy so­bie wszyst­kie swoje rze­czy – po­wie­dział i wska­zał ręką na wa­lizki i torby, które ze sobą za­bra­li­śmy. – A te­raz je­dziemy nad mo­rze.
– Nad mo­rze? – spy­ta­łem.
– Zga­dza się – od­parł i mach­nął w kie­runku ta­blicy z na­zwą sta­cji. – Dzięki temu nie spę­dzi­cie ca­łego lata w Morsz­czy­no­wie.
Ja­kiś czas póź­niej sta­li­śmy z ca­łym na­szym ba­ga­żem na po­kła­dzie sta­rej za­rdze­wia­łej ło­dzi. Pe­ter wsu­nął klu­czyk i do­dał gazu, ale sil­nik za­rzę­ził gło­śno, po czym zgasł, wy­da­jąc z sie­bie kilka bul­go­czą­cych dźwię­ków.
– Mu­szę się jej tro­chę przy­po­chle­bić! – za­wo­łał do nas.
Po­chy­lił się nad sil­ni­kiem. Usły­sze­li­śmy, jak ci­cho mam­ro­cze.
– Daj spo­kój, Tu­rid. Nie sta­waj dzi­siaj oko­niem. Nie te­raz, kiedy je­stem od­po­wie­dzialny za te wszyst­kie dzie­ciaki. Bar­dzo pro­szę, Tu­rid!
– Tu­rid? – wy­szep­tała Ella.
– To imię jego ło­dzi – wy­ja­śnił Oscar. – Ło­dzie mają czę­sto żeń­skie imiona. Ale nie py­taj mnie dla­czego.
Pe­ter znowu zaj­rzał do swo­jego no­tesu.
– Po­pa­trzmy… – po­wie­dział. – Gdzieś tu­taj za­pi­sa­łem li­stę rze­czy, które spra­wiają Tu­rid przy­jem­ność.
Naj­wy­raź­niej bar­dzo lu­bił two­rzyć li­sty.
– Te­raz po­winno pójść le­piej – rzekł i uru­cho­mił sil­nik.
– Wła­śnie sły­szymy – sko­men­to­wał Oscar, gdy sil­nik za­wył jesz­cze gło­śniej.
– Tu­rid to twarda sztuka – za­śmiał się Pe­ter. – Ale to do­brze, bo prze­prawa przez otwarte mo­rze dzie­lące nas od Po­go­dowa bywa nie lada wy­zwa­niem… No da­lej, Tu­rid!
Ale sil­nik wy­dał tylko kilka gar­dło­wych dźwię­ków, za­nim po­now­nie zgasł.
– Na stek z czar­niaka i klopsy z łu­pa­cza[1]! – za­klął Pe­ter i od­wró­cił się w na­szą stronę. – Do trzech razy sztuka. Czy nie tak się mówi?
Nikt nie od­po­wie­dział. I nikt nie ode­zwał się na­wet sło­wem, gdy Pe­ter po raz ko­lejny usi­ło­wał uru­cho­mić sil­nik, który znowu zgasł.
Naj­wi­docz­niej nie za­wsze do trzech razy sztuka.
Męż­czy­zna po­cią­gnął mocno za jedną szelkę spodni, która strze­liła gło­śno, wra­ca­jąc na swoje miej­sce.
– Mu­simy dać jej tro­chę czasu. I po­zwo­lić jej sa­mej zde­cy­do­wać. Trudno zro­zu­mieć ko­bietę.
Usiadł na bia­łej skrzyni na po­kła­dzie i za­czął za­pi­sy­wać coś w no­te­sie, ale na­gle ze­rwał się na równe nogi, jakby krab uszczyp­nął go w po­śla­dek.
– Zu­peł­nie za­po­mnia­łem! Mu­si­cie mieć na so­bie coś ta­kiego.
Wy­jął ze skrzyni ka­mi­zelki ra­tun­kowe i nam je roz­dał. Ka­mi­zelki były stare i za­tę­chłe, a poza tym śmier­działy ben­zyną i zgni­łymi wo­do­ro­stami.
– Jak to się za­kłada? – spy­tała ja­kaś dziew­czynka, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie dłu­gie pa­ski.
– Nie mam po­ję­cia – przy­znał. – Jak żyję, nie mia­łem tego cze­goś na so­bie. Uni­kam mo­rza jak ognia. Wy­po­ży­czy­łem ten ku­ter tylko po to, żeby was ode­brać. Prawdę mó­wiąc, nie cier­pię mo­rza i wszyst­kiego, co się z nim wiąże. To do­ty­czy rów­nież ryb. To naj­obrzy­dliw­sze je­dze­nie, ja­kie znam.
– W ta­kim ra­zie dla­czego mieszka pan na wy­spie? – spy­tał Oscar.
Ale na to py­ta­nie Pe­ter już nie od­po­wie­dział, gdyż w końcu udało mu się udo­bru­chać Tu­rid. Sil­nik za­kasz­lał gło­śno parę razy, wy­rzu­ca­jąc w niebo kilka kłę­bów czar­nych spa­lin, ale po­tem za­czął dud­nić ryt­micz­nie.
– Tu­rid! – za­wo­łał Pe­ter. – Wie­dzia­łem, że mogę na cie­bie li­czyć!
Mo­rze było nie­ru­chome i lśniące. Tu­rid pły­nęła w stronę słońca, które ogrze­wało moją twarz.
– Pani Wia­tru jest dzi­siaj ła­skawa – za­uwa­żył z za­do­wo­le­niem Pe­ter.
– Pani Wia­tru? – zdzi­wił się Oscar.

– No tak, wy, dzie­ciaki z mia­sta, pew­nie ni­gdy nie sły­sza­ły­ście o Pani Wia­tru – sko­men­to­wał. – Ale chyba się do­my­ślasz, kto jest od­po­wie­dzialny za wiatr i bu­rzę na mo­rzu?
Przez chwilę sta­łem przy ba­lu­stra­dzie z za­mknię­tymi oczami. Czu­łem przy­jemny za­pach mo­rza i to, jak pro­mie­nie słońca ła­sko­czą mnie w nos.
Gdy otwo­rzy­łem oczy, zo­ba­czy­łem wy­spę. Od­zna­cza­jący się na ho­ry­zon­cie wą­ski, nie­bie­ski cień wciąż się po­więk­szał. Wkrótce do­strze­głem domy – wszyst­kie były ni­skie, po­ma­lo­wane na biało i sku­piały się wo­kół portu. Ogromne ka­mienne molo wy­cho­dziło da­leko w mo­rze, chro­niąc mia­steczko przed wy­so­kimi fa­lami.
Za por­tem i mia­stem za­uwa­ży­łem ko­ściół, a za nim ciem­no­zie­lony las, któ­rego wy­so­kie drzewa ko­ły­sały się na wie­trze. Mię­dzy la­sem a mo­rzem roz­cią­gały się zie­lone łąki koń­czące się pla­żami, go­łymi ska­łami i bia­łymi kli­fami.
Im bli­żej mo­rza, tym bar­dziej strome sta­wały się klify. Nie­które z nich miały prze­dziwne kształty.
– Spójrz tam! Tam­ten wy­gląda jak ol­brzym – po­wie­dział Oscar, który na­gle zna­lazł się obok mnie.
– Ol­brzym?
– Tak. Albo gi­gan­tyczny troll. Nie wi­dzisz? Tu ma nos, tam oczy, a nogi wy­ciąga do mo­rza.
Po­trzą­sną­łem głową.
– Prze­cież to tylko skała.
Oscar spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem.
– A gdzie twoja wy­obraź­nia?
Nie od­po­wie­dzia­łem, ale po­czu­łem ulgę na myśl o tym, że za­raz wy­sią­dziemy z tej ło­dzi. Mia­łem na­dzieję, że za­równo Oscar, jak i jego ha­ła­śliwa młod­sza sio­stra wy­lą­dują na dru­gim końcu wy­spy i że nie będę mu­siał ich oglą­dać do końca lata.
Na po­mo­ście stała grupa do­ro­słych go­to­wych, żeby nas przy­jąć do sie­bie. Ni­ski, pu­co­ło­waty męż­czy­zna z do­łecz­kami w po­licz­kach. Wy­soka pani z chustką na gło­wie i mała dziew­czynka, która zer­kała na nas nie­śmiało zza swo­jej mamy. Dzia­dek z ko­szy­kiem peł­nym tru­ska­wek. Ja­kaś ko­bieta z bliź­nia­kami, która ma­chała do nas z za­pa­łem. Prze­śli­zną­łem się po nich wzro­kiem, od jed­nej uśmiech­nię­tej twa­rzy do dru­giej. U cie­bie, po­my­śla­łem, u cie­bie mógł­bym za­miesz­kać. U cie­bie też. Albo u was. Nie po­tra­fi­łem się zde­cy­do­wać, któ­rzy ro­dzice na lato by­liby dla mnie naj­od­po­wied­niejsi, po­nie­waż wszy­scy wy­da­wali się bar­dzo sym­pa­tyczni. Przyj­rza­łem się rów­nież uważ­nie dzie­ciom z wy­spy. Więk­szość z nich na­prawdę miała okrą­głe po­liczki, do­kład­nie ta­kie, ja­kie mama ży­czyła so­bie zo­ba­czyć na mo­jej twa­rzy, kiedy wrócę do domu.
– Po­dejdź­cie do mnie wszy­scy! – za­wo­łał Pe­ter, gdy my i cały nasz ba­gaż opu­ści­li­śmy w końcu łódź. – Do­ro­śli niech staną tu­taj, a dzieci tam. Będę was wy­wo­ły­wać po na­zwi­sku.
Wy­jął z kie­szeni li­stę.
– Za­czniemy od A – wy­ja­śnił. – Anna An­der­sen?
Dziew­czynka w moim wieku pod­nio­sła rękę.
– To ja.
– Anno, ser­decz­nie wi­tamy na wy­spie. Za­miesz­kasz u pań­stwa Lund. Zdaje się, że gdzieś wi­dzia­łem pana Lund. Jest pan tu?
– Tak, tak, oczy­wi­ście, że je­stem – po­wie­dział męż­czy­zna z do­łecz­kami w po­licz­kach i pod­szedł bli­żej.
– Do­sko­nale! – ucie­szył się Pe­ter. – Droga Anno, pan Lund ho­duje owce. On i jego żona miesz­kają w ma­łym go­spo­dar­stwie we wschod­niej czę­ści wy­spy. To do­brzy lu­dzie. Mają ko­cięta, szcze­niaka, ja­gnięta i ża­glówkę. Je­stem pewny, że bę­dziesz miała u nich jak w raju.
Pan Lund ski­nął głową, pa­trząc na Annę. Dziew­czynka od­po­wie­działa uśmie­chem. Wy­raź­nie jej ulżyło.

Szczę­ściara, po­my­śla­łem. Ja też chcia­łem tra­fić do pań­stwa Lund.
Pe­ter wy­wo­ły­wał da­lej dzieci i wkrótce do­sze­dłem do wnio­sku, że więk­szość z nich miała ogromne szczę­ście, bo wszy­scy miesz­kańcy wy­spy mieli ko­cięta, tru­skawki w ogro­dzie, łódkę, uśmiech­niętą twarz i otwarte ra­miona, któ­rymi obej­mo­wali dzieci i przy­tu­lali je do sie­bie ser­decz­nie, cho­ciaż wcale ich nie znali.
– Oscar i Ella Clem – wy­czy­tał Pe­ter.
– Tak. Tu­taj – od­parł Oscar i wy­stą­pił z sze­regu, trzy­ma­jąc za rękę swoją sio­strę.
– Po­pa­trzmy. Tak. Wła­śnie. Wy idzie­cie do Sto­doły.
– Bę­dziemy miesz­kać w sto­dole?
– Nie. Idzie­cie do Sto­doły, przez duże S. A Sto­doła to ja. Pe­ter Sto­doła.
– Idziemy do pana! – za­wo­łał ura­do­wany Oscar.
– W rze­czy sa­mej – przy­tak­nął Pe­ter. – Wi­dzi­cie tam­ten dom?
Wska­zał małą chatkę ze spa­dzi­stym da­chem obok ko­ścioła.
– W kuchni znaj­dzie­cie chleb, ma­sło i dżem. To te­raz bie­giem na dru­gie śnia­da­nie! Przyjdę do was, jak tylko tu skoń­czę.
Oscar i Ella uśmiech­nęli się, za­brali każde swoją wa­lizkę i ru­szyli w stronę dżemu.
Ro­zej­rza­łem się do­okoła. Na na­brzeżu zo­stało już nie­wiele dzieci. Pe­ter wy­czy­ty­wał ko­lejne imiona. Ja­kiś Mar­tin, ja­kaś Ruth i ja­kaś Sy­lvia. Wszy­scy ode­szli za­do­wo­leni ze swo­imi wa­ka­cyj­nymi ro­dzi­cami.
– Na li­ście zo­stało już tylko jedno na­zwi­sko. Zdaje się, że cho­dzi o cie­bie. To­bias Whim? – upew­nił się Pe­ter.
– Tak – po­twier­dzi­łem.
– No wła­śnie…
I za­milkł.
Znowu ro­zej­rza­łem się do­okoła. Na przy­stani nie było już ni­kogo poza Pe­te­rem i mną. Nikt z do­ro­słych nie przy­szedł, żeby mnie ode­brać.


 

 
Wesprzyj nas