Zapnijcie pasy i przygotujcie się na najbardziej zaskakujący thriller psychologiczny od czasu najlepszych powieści Stephena Kinga.
Kiedy Beth znajduje odciętą główkę swojego ukochanego kanarka, od razu wie, że jej pięcioletnia córka Hannah ma coś wspólnego z tym makabrycznym znaleziskiem.
Jak daleko posunie się dziewczynka, która poznała mroczne sekrety swoich rodziców? Czy Beth i jej mąż Doug będą w stanie powstrzymać zło drzemiące w dziewczynce?
Beth wiedziała, że Hannah jest trudnym dzieckiem. Nie przypuszczała jednak, że aż tak. Odrywała lalkom kończyny. Zrzuciła młodszego brata ze schodów. Beth codziennie umierała ze strachu, do czego jeszcze jej córeczka może być zdolna.
Ale Beth i jej mąż Doug mieli związane ręce. Od kiedy Hannah odkryła ich mroczne sekrety, mogli ją tylko z niemym przerażeniem obserwować.
Z każdym dniem bali się coraz bardziej uśpionego w dziewczynce zła. Bo Hannah tylko czekała, aż będzie na tyle duża, żeby jej cios naprawdę zabolał.
Złe dziecko
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 kwietnia 2024
Rozdział 1
Cambridgeshire, 1986
W pierwszej chwili wzięłam odciętą głowę za coś innego. Ale kiedy podeszłam, uświadomiłam sobie, że to Lucy. Początkowo myślałam, że żółta plama na mojej białej poduszce to porzucona skarpetka albo zmięta chusteczka. Dopiero z bliska, na widok delikatnego pierzastego grzebienia i milczącego dzióbka, wszystko zrozumiałam. I nagle pojęłam o wiele więcej: w tym momencie wszystko stało się dla mnie jasne.
– Hannah? – szepnęłam.
W korytarzu za drzwiami mojej sypialni skrzypnęła deska w podłodze. Poczułam, jak cierpnie mi skóra na głowie.
– Hannah? – Tym razem powiedziałam to głośniej, ale z takim samym bojaźliwym drżeniem w głosie jak wcześniej. – To ty? – Nie odezwała się, ale czułam, że tam jest; czułam, jak czeka, nasłuchuje.
Nie chciałam dotykać łebka mojego ptaszka, nie mogłam patrzeć na cienką brązową linię zakrzepłej krwi w miejscu, w którym odcięto go od ciałka, ani na utkwione we mnie półotwarte oczy. Zaczęłam się zastanawiać, czy kiedy to się działo, Lucy jeszcze żyła, i poczułam mdłości.
Gdy weszłam do jej pokoju, Hannah stała przy oknie, patrząc na ogród w dole. Wymówiłam jej imię, a ona się odwróciła i spojrzała na mnie. Jej ciemne oczy były ponure, na ustach majaczył leciutki uśmiech.
– Słucham, mamusiu – odpowiedziała. – Co się stało?
Rozdział 2
Londyn, 2017
Po przebudzeniu Clara usłyszała bębnienie deszczu, syrenę wyjącą gdzieś w oddali na Old Street i niskie, miarowe dudnienie basu z głośników sąsiadki. Od razu poczuła, że Luke’a nie ma w domu – nie tylko w ich łóżku, ale też w mieszkaniu – i przez chwilę leżała, wpatrując się w ciemność, po czym sięgnęła po komórkę. Było dwanaście po czwartej. Żadnych nieodebranych połączeń, żadnych wiadomości tekstowych. Przez szczeliny w zasłonach widziała deszcz podświetlony pomarańczowym blaskiem latarni. Pod jej oknem przy Hoxton Square rozległ się nagle piskliwy kobiecy śmiech, a po chwili dało się słyszeć nierówne stukanie wysokich obcasów.
Minęła jeszcze godzina, zanim Clara się poddała i pogodziła z tym, że już nie zaśnie. Nad drzwiami sypialni pierwsze niebieskawe światło zaczęło się przesączać ku ciemnym zakamarkom mieszkania, otaczające ją meble powoli nabierały kształtu, ich kolory i krawędzie wyłaniały się z mroku jak statki. Bary i kluby przy placu już zamilkły, ostatni klienci dawno poszli do domu. Niebawem miały zabrzmieć dźwięki ciężarówki zamiataczy ulic przybywających, żeby zmyć pozostałości nocy; z budynków mieli zacząć wychodzić ludzie idący na autobus albo pociąg; miał nastać nowy dzień.
Na górze wciąż dudnił monotonny rytm i Clara, siedząc na kanapie owinięta narzutą, wpatrywała się w komórkę, a jej zmęczony umysł przerzucał różne wyjaśnienia. Poprzedniego dnia w pracy nie mieli okazji porozmawiać i wyszła, nie pytając Luke’a o plany. Później wyskoczyła na drinka z przyjaciółką i położyła się wcześnie spać, zakładając, że on niedługo wróci. Czy powinna do niego teraz zadzwonić? Zawahała się. Mieszkali razem dopiero pół roku i nie chciała być taką dziewczyną – zrzędliwą i domagającą się uwagi, wysuwającą żądania i narzucającą pory powrotów – nie tak to między nimi działało. Poszedł gdzieś i dobrze się bawił. Wielkie rzeczy. Przecież już tak bywało – kilka drinków zmieniało się w kilka kolejnych, a później odsypiał je na czyjejś kanapie.
A jednak było w tym coś dziwnego, prawda? Nawet nie wysłać wiadomości – tak po prostu nie wrócić do domu.
Dopiero pod prysznicem przypomniała sobie, jak ważny jest ten dzień. Środa, dwudziesty szósty. Rozmowa Luke’a w pracy. Uświadomiwszy to sobie, zamarła z butelką szamponu w dłoni. Tego dnia miała się odbyć jego wielka rozmowa w sprawie awansu. Przygotowywał się do niej od tygodni, na pewno nie zarwałby nocy przed czymś tak ważnym. Szybko zakręciła wodę i owijając się ręcznikiem, wróciła do salonu, żeby poszukać komórki. Wybrała jego numer i niecierpliwie czekała na połączenie. A potem usłyszała wibrujący dźwięk, który dobiegał spod kanapy. Kucnęła i na zakurzonym kawałku podłogi zobaczyła zapomnianą i porzuconą komórkę Luke’a.
– Cholera – powiedziała na głos, a dudniąca muzyka na górze, jakby zaskoczona, urwała się i raptownie zapadła cisza.
Clara otworzyła swoją skrzynkę mejlową i oczywiście znalazła w niej wiadomość od Luke’a, wysłaną z jego redakcyjnego adresu poprzedniego wieczoru o osiemnastej dwadzieścia trzy.
Cześć, Kochanie, znowu zostawiłem komórkę w domu. Pobędę dłużej w pracy, żeby się przygotować do jutrzejszej rozmowy. Prawdopodobnie wyjdę stąd o ósmej i pojadę prosto do domu – chcę się wcześniej położyć. Jesteś na mieście z Zoe, prawda? Do zobaczenia, Lx
Godzinę później, idąc po Old Street, powtarzała sobie, że musi wziąć się w garść. Po prostu zmienił plany. Postanowił wyjść na piwo z ludźmi z pracy i wieczór się przedłużył. Nie mógł jej powiadomić, bo nie miał komórki – ot, i cała historia. Clara wkrótce miała go zobaczyć w redakcji, skacowanego i skruszonego, bardzo przepraszającego. Dlaczego więc tak ją skręcało w żołądku? Pod kwietniowym niebem, szarym i mokrym jak wypluta guma do żucia, szła brzydką główną ulicą, już pozatykaną korkami: widziała przed sobą okropne przysadziste budynki wokół ronda, szerokie chodniki były wypełnione ludźmi idącymi naprzód, naprzód, ściskającymi kawę, ze słuchawkami w uszach, wgapionymi w komórki albo wpatrzonymi w siebie, niewidzącymi, zmierzającymi jak jeden mąż ku wyłożonemu białymi płytkami wejściu na stację, by ich wessało, przetoczyło dalej i wypluło z powrotem po drugiej stronie.
Redakcje, w których pracowali, mieściły się w centrum Soho. Choć byli zatrudnieni w innych magazynach – ona pisała o finansach, on był szefem działu projektowania kwartalnika o architekturze – właśnie tam się poznali przed trzema laty i wkrótce zostali parą.
To był jej pierwszy dzień w Brindle Press i bardzo chcąc zrobić dobre wrażenie, zaproponowała, że zaparzy współpracownikom herbatę. Nerwowo powtarzając w myślach ich imiona, zalała wodą torebki z herbatą, dodała mleka i cukru, ustawiła kubki na tacy – zbyt wiele – i szybko wyszła z kuchni. Kiedy taca wyślizgnęła jej się z rąk i gruchnęła na podłogę, powstał spektakularny bałagan: porozrzucane odłamki kubków, rzeki brązowego parującego płynu, doszczętnie przemoczona „pierwszodniowa” sukienka, którą tak starannie wybrała.
Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa. Dopiero po chwili podniosła spojrzenie i go zobaczyła: wysokiego przystojnego mężczyznę stojącego w drzwiach i obserwującego ją z rozbawieniem.
– Ups – powiedział, kucając, żeby jej pomóc.
– Jezu, ale ze mnie kretynka – jęknęła.
Roześmiał się.
– Nie przejmuj się – pocieszył ją, po czym dodał: – Jestem Luke.
Tego wieczoru, gdy nowi współpracownicy zabrali ją na powitalnego drinka, zauważyła go przy barze, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, jej serce przyspieszyło: jego ciemne oczy podziałały na nią jak dotyk.
Teraz, podchodząc do swojego biurka, usłyszała, jak dzwoni jej telefon. Dzwonek sygnalizował połączenie wewnętrzne, więc odebrała z nadzieją.
– Luke?
Była to jednak Lauren, jego zastępczyni.
– Clara? Gdzie on się, kurwa, podziewa?
Clara poczuła, że się rumieni.
– Nie wiem.
Zaskoczona Lauren na chwilę zamilkła.
– Aha. Czyli nie… nie widziałaś go dziś rano?
– Nie wrócił wczoraj do domu.
Znowu nastąpiła chwila ciszy, w której Lauren przyswajała tę informację.
– Hm.
Po chwili Clara usłyszała, jak Lauren powtarza głośno, na użytek wszystkich, którzy przysłuchiwali się tej rozmowie:
– Nie wrócił wczoraj do domu!
Zabrzmiał męski chór śmiechu i sprośnych uwag, których Clara nie dosłyszała, ale ich ton był wyraźny: „Niegrzeczny Luke”. Wiedziała, że tylko żartują, co było w pewnym sensie pocieszające, bo oznaczało brak zaniepokojenia. Mimo to kurczowo ściskała słuchawkę, aż w końcu znowu rozległ się w niej głos Lauren:
– Nie przejmuj się. Sukinsyn pewnie leży w jakimś rowie – powiedziała wesoło. – Jeśli się do ciebie odezwie, przekaż mu, że Charlie jest wściekły, bo nie było go na porannym zebraniu redakcji. Zobaczymy się później, prawda? – Rozłączyła się.
Może Clara powinna przejrzeć listę jego kontaktów, obdzwonić przyjaciół. Ale jeśli Luke zaraz się zjawi? Byłby zawstydzony, gdyby zrobiła aferę. Bo na pewno prędzej czy później się zjawi – przecież ludzie zawsze się zjawiają.
Nagle w jej głowie mignął Joe McKenzie, najlepszy przyjaciel Luke’a, i od razu poprawił jej się humor. Mac. On będzie wiedział, co robić. Sięgnęła po komórkę i szybko wyszła na korytarz, żeby do niego zadzwonić, a dźwięk znajomego akcentu z Glasgow natychmiast podniósł ją na duchu.
– Clara? Co słychać?
Wyobraziła sobie bladą, poważną twarz Maca, małe brązowe oczy spoglądające w zamyśleniu spod gęstwiny czarnych włosów.
– Widziałeś Luke’a? – spytała.
– Zaczekaj chwilę. – W tle dudnił kawałek White Stripes, a ona się niecierpliwiła, wyobrażając sobie, jak Mac przedziera się przez chaos swojego studia fotograficznego, po czym hałas gwałtownie umilkł i znowu zabrzmiał głos Maca: – Czy widziałem Luke’a? Nie. A co? Ty go… nie widziałaś?
Wyjaśniła szybko. Słowa wylewały się z niej wartkim strumieniem: powiedziała, że Luke zapomniał komórki, wspomniała o mejlu, który do niej wysłał, o tym, że nie przyszedł na rozmowę w pracy.
– Tak – przyznał Mac, kiedy skończyła. – To rzeczywiście dziwne. Na pewno nie chciał przegapić tej rozmowy. – Zastanowił się. – Obdzwonię wszystkich. Spytam, czy go nie widzieli. Pewnie zabalował i zaspał, znasz go.
Jednak pół godziny później napisał do niej:
Z nikim się nie kontaktował. Ale będę próbował go znaleźć, na pewno się zjawi.
Nie mogła się pozbyć wrażenia, że dzieje się coś bardzo złego. Mimo podśmiewania się jego kolegów naprawdę nie przypuszczała, że Luke mógłby być z inną kobietą. A nawet gdyby, to przecież przygoda na jedną noc nie trwa aż tak długo, prawda? Zmusiła się, żeby wreszcie wziąć pod uwagę prawdziwy powód swojego niepokoju: „stalkera” Luke’a.
Odkąd to się zaczęło, blisko rok temu, Luke brał to słowo w cudzysłów, traktował je trochę z przymrużeniem oka. Nawet ochrzcił tę osobę „Barry” – komicznym, nieszkodliwym imieniem dowodzącym, że nie czuł się ani trochę zagrożony. „Barry znowu atakuje!”, mówił po kolejnej złośliwej wiadomości na Facebooku, po głuchym telefonie albo niechcianym „prezencie” przysłanym pocztą.
Później jednak zrobiło się dziwniej. Najpierw wypchana zdjęciami koperta wsunięta przez wrzutkę w drzwiach. Na każdym zdjęciu był Luke wykonujący zupełnie przyziemne czynności – stał w kolejce w kawiarni, szedł na stację metra albo wsiadał do samochodu. Ktokolwiek zrobił te zdjęcia, najwyraźniej bacznie go obserwował – i jak dowiedzieli się od Maca, dysponował szerokokątnym obiektywem. Clarę przeszły ciarki. Zdjęcia wepchnięto przez wrzutkę z arogancką nonszalancją, jakby ten ktoś chciał powiedzieć: „Patrzcie, co mogę zrobić; patrzcie, jakie to proste”. Jednak choć usilnie namawiała Luke’a, żeby zawiadomił policję, on nie chciał o tym słyszeć. Zupełnie jakby postanowił udawać, że to się nie dzieje naprawdę, że to tylko uciążliwość, która wkrótce minie. I bez względu na to, jak bardzo go prosiła, nie ustępował.
A trzy miesiące temu wrócili późno z imprezy i zobaczyli, że ktoś sforsował ich drzwi. Clara była pewna, że nigdy nie zapomni upiornego dreszczu, jaki ją przeszedł, kiedy chodzili w milczeniu po swoim mieszkaniu, wiedząc, że niedawno był w nim ktoś obcy – że przeglądał ich rzeczy, dotykał ich dobytku. Co dziwne, wszystko jednak było w nienaruszonym stanie: niczego nie ukradziono, niczego – o ile zdołała zauważyć – nie przestawiono. Na stole w kuchni leżała tylko wiadomość napisana odręcznie na kartce wyrwanej z notesu Clary: „Do zobaczenia, Luke”.
To wreszcie wstrząsnęło Lukiem w wystarczającym stopniu, żeby pozwolił Clarze zawiadomić policję. Ta jednak pojawiła się dopiero następnego dnia i absolutnie niczego nie odkryła – sąsiedzi niczego nie widzieli, nie znaleziono żadnych odcisków palców – a ponieważ niczego nie ukradziono ani nie zniszczono, tak zwane dochodzenie po cichu zamknięto po kilku dniach.
Jeszcze dziwniejsze było to, że potem sprawca jakby przestał się nimi interesować. Od tygodni nie było nowych incydentów i Luke triumfował.
– Widzisz? – powiedział. – Mówiłem ci, że w końcu mu się znudzi!
Jednak choć Clara bardzo starała się o tym nie myśleć, nie potrafiła zapomnieć groźby pobrzmiewającej w tej wiadomości ani zignorować faktu, że winowajca wciąż gdzieś tam jest, że czeka na właściwy moment.
A teraz Luke zniknął. Co, jeśli miało to jakiś związek z „Barrym”? Pozwoliła, żeby w jej głowie ukształtowała się ta myśl, ale jednocześnie słyszała śmiech Luke’a, widziała, jak przewraca oczami.
– Jezu, Clara, przestaniesz wreszcie dramatyzować?
Czas jednak mijał, narastały w niej złe przeczucia, a w porze lanczu, zamiast jak zwykle pójść do kawiarni, ruszyła w stronę metra.
Pół godziny później dotarła na Hoxton Square i na widok przysadzistego budynku z żółtej cegły na drugim końcu placu poczuła nagle dojmującą pewność, że Luke tam na nią czeka. Przebiegła ostatnich kilkaset metrów, mijając restauracje i bary, czarne ogrodzenie wzdłuż spowitego ciemnością trawnika w parku. Dysząc, dopadła drzwi wejściowych, otworzyła je niecierpliwie, po czym pobiegła sprintem po schodach do swojego mieszkania. Kiedy jednak weszła do środka, okazało się ono puste.
Opadła na krzesło. W mieszkaniu było zbyt cicho i spokojnie. Na stoliku do kawy stało zdjęcie, które włożyła w ramkę, kiedy razem zamieszkali. Sięgnęła po nie. Przedstawiało ich obydwoje w Hampstead Heath trzy lata temu. Przytuleni do siebie głowami, uśmiechali się do obiektywu w upalny czerwcowy dzień. Tego pierwszego wspólnego lata dni rozpościerały się przed nimi, gorące i bezkresne, mieli Londyn na wyciągnięcie ręki. Clara zakochała się prawie natychmiast – wymagało to równie mało wysiłku co oddychanie – i była pewna, że nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego jak on: ten przystojny, tryskający energią, sympatyczny i czarujący mężczyzna, któremu (co wydawało jej się niepojęte) najwyraźniej wydawała się równie zniewalająca jak on jej. Teraz, patrząc na to zdjęcie, na ich niedostępne szczęście zamknięte za szkłem, przesunęła koniuszkiem palca po jego twarzy.
– Gdzie jesteś? – szepnęła. – Luke, do jasnej cholery, gdzie ty jesteś?
W tej chwili usłyszała trzaśnięcie drzwi wejściowych dwa piętra niżej i jej serce zamarło. Nasłuchiwała, wstrzymując oddech, a odgłos kroków na schodach brzmiał coraz donośniej. Gdy ten ktoś zatrzymał się przed jej drzwiami, zerwała się z miejsca i pobiegła je otworzyć, lecz z ukłuciem zaskoczenia odkryła, że stoi przed nią nie Luke, tylko sąsiadka z góry.
Clara nie wiedziała, jak ma na imię kobieta, która mieszkała nad nimi od pół roku. Pomyślała, że może mieć dwadzieścia kilka albo trzydzieści kilka lat, trudno było to oszacować. Była bardzo chuda, a zza jej długich prostych brązowych włosów wyzierała niekiedy drobna twarz o delikatnych rysach pokryta grubą warstwą makijażu przypominającego maskę. Odkąd się wprowadziła, ani razu nie odpowiedziała im „cześć”. Ilekroć mijali się na schodach, przechodziła bez słowa, powłócząc nogami i ze wzrokiem wbitym w podłogę. Za każdym razem, kiedy któreś z nich szło na górę, żeby ją poprosić o ściszenie muzyki, którą puszczała głośno dniem i nocą, nie otwierała drzwi i tylko jeszcze bardziej podkręcała dźwięk, dopóki sobie nie poszli.
– Mogę ci w czymś po…? – zaczęła Clara, lecz kobieta już odwracała się w stronę schodów. Patrząc, jak odchodzi, Clara poczuła, że niepokój i stres biorą nad nią górę. – Przepraszam! – zawołała za nią, a wtedy sąsiadka zastygła z jedną nogą na pierwszym stopniu i odwróciła głowę. – Chodzi mi o muzykę. Może dałabyś nam trochę odpocząć? Puszczasz ją całymi nocami, a czasem też przez większość dnia. Chyba raz na jakiś czas dałoby się ją wyłączyć?
W pierwszej chwili wyglądało na to, że kobieta nie zamierza odpowiedzieć, ale powoli odwróciła się do Clary. Jej oczy, obrysowane grubo czarną kredką, zatrzymały się na oczach Clary, po czym szybko umknęły i kobieta spytała cicho z leciutkim uśmiechem:
– Gdzie jest Luke, Claro?
Clarę zatkało. Była zbyt zaskoczona, żeby zareagować.
– Słucham?
– Gdzie jest Luke?
Clara nie miała pojęcia, że ta kobieta zna ich imiona. Może widziała je na jakiejś przesyłce. Dziwny był jednak sposób, w jaki je wypowiedziała – taki poufały, taki sugestywny. A do tego ten osobliwy uśmiech.
– O co ci chodzi? – spytała Clara, ale tamta odwróciła się bez słowa i ruszyła po schodach. – Przepraszam! Dlaczego pytasz o Luke’a?
Wciąż jednak nie było odpowiedzi. Clara stała, wpatrując się w plecy tej kobiety. Czuła się, jakby świat sprzysiągł się przeciwko niej i robił jej jakiś surrealistyczny kawał. Drzwi do mieszkania na górze się otworzyły, a później zamknęły i w końcu Clara wróciła do swojego mieszkania. Stała w wąskim przedpokoju, nasłuchując, aż po kilku sekundach jej sufit zaczął rozbrzmiewać znajomym dudnieniem basu.
Minęła druga. Clara wiedziała, że powinna wracać do pracy. Koledzy na pewno już się martwili. Nie ruszała się jednak z miejsca. Czy należało zacząć obdzwaniać szpitale? Może wygooglowałaby ich numery – przynajmniej miałaby coś do roboty. Poszła do schowka, który służył im za biuro. Po dotknięciu myszki laptop Luke’a obudził się do życia, a przeglądarka natychmiast otworzyła się na poczcie – i na prywatnej skrzynce Luke’a.
Clara przez moment wpatrywała się w ekran, trzymając palce nad klawiaturą. Wiedziała, że nie powinna węszyć. Wtedy jednak jej spojrzenie padło na listę folderów. Pod typowymi folderami opisanymi jako „Odebrane”, „Kopie robocze” i „Kosz” zauważyła dodatkowy, nazwany „Suka”. Patrzyła na niego zszokowana, a po chwili kliknęła. I wtedy opadła jej szczęka: w środku było co najmniej pięćset wiadomości wysłanych w ostatnim roku z różnych kont pocztowych, niekiedy nawet pięć jednego dnia. Otwierała je po kolei i czytała.
Widziałeś mnie dzisiaj, Luke? Ja ciebie tak. Miej oczy otwarte.
i:
Znam cię, Luke, wiem, jaki jesteś, co zrobiłeś. Może udało ci się wykiwać większość ludzi, ale mnie nie wykiwasz. Tacy mężczyźni jak ty nigdy mnie nie wykiwają.
Co u twoich rodziców, Luke? Jak tam Oliver i Rose? Znają prawdę o tobie – twoi rodzice, przyjaciele, koledzy z pracy? A ta twoja dziewczynka? Czy może jest za głupia, żeby cokolwiek zauważyć? Wygląda na zajebiście głupią, ale już niedługo ona też się dowie.
i:
My, kobiety, jesteśmy dla ciebie niczym, prawda? Istniejemy tylko dla twojej wygody, żebyś mógł nas wydymać, porzucić, wykorzystać albo zastraszyć. Jesteśmy przedmiotami jednorazowego użytku. Wydaje ci się, że jesteś nietykalny, że ci się upiekło. Zastanów się jeszcze raz, Luke.
a później:
Co o tobie powiedzą na twoim pogrzebie, Luke? Pożegnaj się, to już niedługo.
Ostatnia wiadomość przyszła zaledwie przed kilkoma dniami.
Idę po ciebie, Luke. Do zobaczenia.
Więc przez cały czas chodziło o kobietę? A on wiedział o tym od miesięcy, wiedział, ale nie pisnął słowa – nawet nie wspomniał o tych mejlach. Wiedział, kto je pisze? Bo najwyraźniej on był temu komuś bardzo dobrze znany – ta kobieta znała imiona jego rodziców, wiedziała, gdzie Luke pracuje; doskonale się orientowała w jego poczynaniach. Czy to ta sama osoba, która włamała się do ich mieszkania, przysłała zdjęcia? Może to jakiś kawał, pomyślała oszołomiona. Może ktoś z przyjaciół postanowił mu wykręcić taki wymyślny numer. Ale w takim razie gdzie podział się Luke? Gdzie on był? „Idę po ciebie, Luke. Do zobaczenia”.
Pogrążyła się w myślach i kiedy ciszę przeciął dźwięk domofonu, aż podskoczyła i serce podeszło jej do gardła.
Rozdział 3
Cambridgeshire, 1986
Bardzo długo czekaliśmy na dziecko. Wiele lat. Specjaliści nie potrafili wyjaśnić, dlaczego nam się nie udaje. Nie umieli znaleźć choćby jednego powodu, dla którego Doug i ja nie możemy mieć dzieci. Najlepsze, co zdołali wymyślić, to „niepłodność o niewyjaśnionym podłożu”. Można by pomyśleć, że stworzenie rodziny to prosta sprawa, a jednak kiedy tracisz tę możliwość, kiedy przyszłość, jaką sobie wyobrażałaś, zostaje ci odebrana, czujesz się, jakbyś umarła. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam, to być mamą. Przyjaciółki ze szkoły wyjeżdżały na studia albo znajdowały zatrudnienie w Londynie, a ja wiedziałam, że to nie dla mnie. Nie chciałam robić kariery, nie potrzebowałam dużego domu ani mnóstwa pieniędzy. Wystarczały mi nasz domek w wiosce, w której się wychowałam, i firma budowlana Douga. Chciałam jedynie mieć dzieci, a Doug pragnął dokładnie tego samego co ja.
Dawniej spotykałam się z koleżankami z klasy, kiedy przyjeżdżały do naszej wioski na święta. I widziałam, jak na mnie patrzą: na moje kupowane na targu ubrania i na mój brak ambicji; widziałam w ich oczach błysk wyższości albo zdumienia, gdy sobie uświadamiały, że nie chcę być taka jak one. Ale nie przejmowałam się tym. Wiedziałam, że to, czego pragnę, da mi jedyne szczęście, jakiego potrzebuję.
Rok po roku, kobieta po kobiecie, wszystko zaczęło się zmieniać. One zaczęły się zmieniać. Kiedy zbliżałyśmy się do trzydziestki, na tych weekendowych wizytach pojawiały się kolejne dzieci. Oczywiście wtedy starałam się o dziecko od dobrych kilku lat, zdążyłam już przełknąć wiele, bardzo wiele rozczarowań, lecz nic nie raniło mnie tak mocno jak widok tej niekończącej się parady dzieci urodzonych przez dziewczyny, z którymi chodziłam do szkoły.
Widziałam w ich twarzach, jak macierzyństwo je zmieniło. Jak z dnia na dzień ładne ciuchy, odnoszący sukcesy mężowie i interesujące kariery, które dawniej je definiowały, nagle ustąpiły miejsca czemuś nowemu. Nie chodziło o zmianę w wyglądzie – o poplamione mlekiem ubrania ani zmęczone twarze – nie chodziło o aurę udręczenia i odpowiedzialności, o członkostwo w nowym klubie ani nawet o ich oczywiste oddanie. Największy ból sprawiało mi coś, co widziałam w ich oczach – jakaś nowa świadomość. Czułam się, jakby przeszły do innego wymiaru, w którym życie dawało spełnienie i było ważne na poziomie, jakiego ja nie byłam w stanie pojąć. A zazdrość i rozpacz wywoływane przez to wrażenie działały na mnie druzgocząco.
Wiedziałam, że jest mnóstwo szczęśliwych bezdzietnych kobiet, które prowadzą w pełni satysfakcjonujące życie, ale ja do nich nie należałam. Odkąd pamiętam, marzyłam tylko o własnej rodzinie.
Gdy zatem wreszcie, wreszcie stał się nasz cud, była to najwspanialsza, najradośniejsza rzecz, jaką potrafiłam sobie wyobrazić. W chwili, w której pierwszy raz wzięłam Hannah w ramiona, czułam czystą euforię. Od samego początku bardzo ją z Dougiem kochaliśmy. Tyle dla niej poświęciliśmy i tak długo na nią czekaliśmy – tak straszliwie długo.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęły mnie dręczyć wątpliwości. Początkowo nie potrafiłam się do nich przyznać przed sobą samą. Spychałam je na karb zmęczenia, szoku i stresu macierzyństwa albo wolałam wynajdować setki innych powodów niż spojrzeć prawdzie w oczy. Nie dawałam po sobie poznać, jak bardzo się martwię. Jak się boję. Tłumaczyłam sobie, że Hannah jest zdrowa, piękna i nasza, że tylko to się liczy.
A jednak wiedziałam. W jakimś sensie już wtedy wiedziałam, że z moją córką coś jest nie tak. To był instynkt, najczystszy i najprawdziwszy, taki, dzięki jakiemu zwierzęta wyczuwają, że w ich stadzie dzieje się coś złego. Po cichu porównywałam ją z innymi dziećmi – w przychodni, w klubach matki i dziecka albo w supermarkecie. Obserwowałam ich miny, ich reakcje, nieustannie zmieniające się emocje widoczne na małych buziach, a później patrzyłam w piękne duże brązowe oczy Hannah i niczego w nich nie widziałam. Owszem, była w nich inteligencja – o jej intelekt nigdy się nie martwiłam – ale rzadko zauważałam emocje. Nigdy niczego nie czułam z jej strony. Choć szczodrze okazywałam jej miłość, nie potrafiłam do niej dotrzeć. Tylko ślizgałam się po jej powierzchni jak woda po ceracie.
Kiedy dzieliłam się swoimi obawami z Dougiem, początkowo zbywał je śmiechem. „Po prostu jest wyluzowana – mówił – nie czepiaj się jej, kochanie”, a ja pozwalałam, żeby jego słowa mnie uspokajały, wmawiałam sobie, że Doug ma rację, że Hannah nic nie jest, a wszystkie moje obawy to wytwór wyobraźni. Kiedy jednak miała prawie trzy lata, zdarzyło się coś, czego nawet Doug nie mógł zignorować.
Szykowałam w kuchni śniadanie, a ona siedziała na podłodze, bawiąc się prowizoryczną perkusją z garnków i patelni, które wyjęłam, żeby ją czymś zająć. Raz po raz uderzała łyżką w ten sam garnek, a dźwięk odbijał się rykoszetem w mojej głowie. Akurat w chwili, w której zaczęłam sobie wyrzucać, że umożliwiłam jej taką zabawę, hałas nagle ucichł.
– Hannah chce ciastko – oznajmiła.
– Nie, kochanie, jeszcze nie teraz – odpowiedziałam, uśmiechając się do niej. – Szykuję owsiankę. Pyszną owsiankę! Za chwilkę będzie gotowa!
Hannah wstała i powtórzyła głośniej:
– Hannah chce ciastko. Już!
– Nie, skarbie – odrzekłam z większą stanowczością. – Najpierw śniadanie. Zaczekaj.
Kucnęłam, żeby poszukać miseczki w dolnej szufladzie, i nie usłyszałam, jak Hannah podchodzi do mnie od tyłu. Kiedy się odwróciłam, poczułam w oku nagły ostry ból i zszokowana zatoczyłam się do tyłu. Dopiero po chwili zrozumiałam, co się stało – dotarło do mnie, że uderzyła mnie w oko końcem metalowej łyżki, robiąc to z siłą, o jaką nigdy bym jej nie posądzała. I zanim się odwróciła, zamroczona przerażeniem zauważyłam – tylko przez sekundę – jej reakcję: błysk zadowolenia na jej twarzy.
Musiałam zabrać ją ze sobą do szpitala, bo Doug miał wrócić dopiero za kilka godzin. Nie wiem, czy pielęgniarka na pogotowiu mi uwierzyła, czy może przejrzała moją kiepską bajeczkę i uznała mnie za bitą żonę, kolejną ofiarę pijackiej kłótni rodzinnej. Jeśli wyczuła mój wstyd i strach, w żaden sposób tego nie skomentowała. A Hannah przez cały czas patrzyła, jak pielęgniarka opatruje mi ranę, i z milczącym brakiem zainteresowania słuchała moich kłamstw o tym, jak przypadkiem wpadłam na drzwi.
Wieczorem, gdy leżała w łóżku, siedzieliśmy z Dougiem przy stole w kuchni i wpatrywaliśmy się w siebie.
– Ona nie ma nawet trzech lat – powiedział mój mąż. Miał pobladłą twarz. – To jeszcze mała dziewczynka, nie wiedziała, co robi…
– Wiedziała – zapewniłam go. – Doskonale wiedziała, co robi. A później nawet nie mrugnęła, tylko wróciła do tych przeklętych garnków i znowu zaczęła w nie walić, jakby nic się nie stało.
Po tym incydencie było jeszcze gorzej. Dzieci krzywdzą się nawzajem, to powszechna sprawa. W każdej grupie przedszkolnej zauważysz, że się biją, gryzą albo kopią. Ale robią to w złości albo dlatego, że inne dziecko wyrządziło im krzywdę, albo żeby zdobyć upragnioną zabawkę. Nie robią tego w taki sposób jak Hannah – dla czystej, rozmyślnej przyjemności. Obserwowałam ją jak jastrząb i widziałam, jak to się odbywa: widziałam wyraz jej oczu, widziałam, jak się szybko rozgląda, zanim kogoś uszczypnie albo uderzy. Motywowała ją reakcja na ból. Wiedziałam o tym. Widziałam to.
Zaprowadziliśmy ją do lekarza, domagając się skierowania do psychologa dziecięcego – cała nasza trójka wyruszyła do Peterborough na spotkanie z ubranym w czerwony sweter mężczyzną o szczerym uśmiechu i łagodnym głosie. Miał na imię Neil. Choć jednak bardzo się starał, zachęcając Hannah, żeby narysowała mu swoje uczucia albo odegrała jakieś scenki z wykorzystaniem lalek, kategorycznie odmawiała.
– NIE! – mówiła, odpychając kredki i zabawki. – Nie chcę.
– Proszę posłuchać – zaczął Neil, kiedy recepcjonistka wyprowadziła Hannah z gabinetu. – Ona jest bardzo mała. Dzieci czasami odreagowują. Być może nie zdawała sobie sprawy, że zrobi pani krzywdę. – Zamilkł na chwilę, wpatrując się we mnie ze współczuciem. – Poza tym wspomniała pani o braku przywiązania z jej strony, o braku… reakcji emocjonalnych. Czasami dzieci modelują swoje zachowania na podstawie tego, co obserwują u rodziców. I czasami warto pamiętać o tym, że rodzic to dorosły człowiek, a zaspokajanie jego potrzeb emocjonalnych nie należy do zadań dziecka.
Powiedział to wszystko bardzo uprzejmie, bardzo delikatnie, ale natychmiast ogarnęła mnie wściekłość.
– Bez przerwy ją przytulam – syknęłam, ignorując dłoń, którą Doug położył na moim ramieniu, żeby mnie pohamować. – Mówię do niej, bawię się z nią, całuję ją, kocham i co chwila powtarzam, jaka jest dla mnie wyjątkowa. Nie oczekuję, żeby moja trzylatka „zaspokajała moje potrzeby emocjonalne”. Ma mnie pan za idiotkę?
Ziarno zostało jednak zasiane, implikacje były jasne. Tak czy inaczej, to była moja wina. I oczywiście w głębi serca obawiałam się, że Neil ma rację. Że jestem w jakimś sensie wybrakowana, że sama to spowodowałam – czymkolwiek było to „coś”. Wyszliśmy z gabinetu tego psychologa i nigdy więcej się u niego nie pokazaliśmy.
W dniu, w którym Hannah zabiła Lucy, stałam w drzwiach pokoju mojej pięcioletniej córki i wpatrywałam się w nią, a resztki nadziei, jakie mi pozostały – że się co do niej mylę, że z tego wyrośnie, że gdzieś w głębi niej jest normalne, zdrowe dziecko – zniknęły. Wmaszerowałam do pokoju i wzięłam ją za rękę.
– Chodź ze mną – powiedziałam, po czym zaprowadziłam ją do swojej sypialni.
Jej mina – posłuszna, lekko zainteresowana – tylko podsyciła moją wściekłość. Podeszłam z nią do łóżka, a ona stanęła obok mnie, spojrzała na łebek Lucy na mojej poduszce i zobaczyłam – nie mam najmniejszych wątpliwości – iskrę zadowolenia w jej oczach. Zanim na mnie spojrzała, znowu nabrały zupełnie niewinnego wyglądu.
– Mamusiu? – odezwała się.
– Ty to zrobiłaś – wycedziłam ze złością. – Wiem, że to ty.
Kochałam tego ptaszka. Odziedziczyłam go po starszej sąsiadce, z którą kiedyś łączyła mnie zażyłość, i przez lata bezdzietności Lucy skupiała na sobie całą moją uwagę: piękna, bezbronna istotka wymagająca mojej opieki, potrzebująca mnie. Hannah wiedziała, jak bardzo ją kochałam. Wiedziała.
– Nie – odpowiedziała i przechyliła głowę, wciąż się we mnie wpatrując. – Nie, mamusiu. To nie ja.
Zostawiłam ją obok łóżka i zbiegłam po schodach do kuchni. A tam stała klatka Lucy: drzwiczki były otwarte, na podłodze obok leżało maleńkie ciałko bez głowy, zimne i sztywne. Rozejrzałam się, wściekle wodząc wzrokiem wokół siebie. Jak ona to zrobiła? Czym? Oczywiście nie miała dostępu do noży kuchennych. Nagle do głowy przyszła mi pewna myśl i pobiegłam z powrotem na górę, do jej pokoju. I tam to znalazłam: na jej stoliku leżała metalowa linijka ze skrzynki z narzędziami Douga. Poprzedniego dnia słyszałam, jak go o nią prosiła – Hannah przekonywała, że jest jej do czegoś potrzebna. Teraz ta linijka leżała obok jej przyborów technicznych, a ja się w nią wpatrywałam i czułam, jak ogarniają mnie mdłości.
Nie zauważyłam, że córka przyszła za mną z kuchni, dopóki nie wślizgnęła się do pokoju i nie stanęła obok mnie.
– Mamusiu? – powiedziała.
Serce podskoczyło mi do gardła.
– Co?
Jej spojrzenie przesunęło się na mój brzuch.
– Wszystko z nim w porządku?
To leciutkie seplenienie, ten ładny, melodyjny głosik, taki uroczy – wszyscy zwracali na niego uwagę. Zdusiłam swoją odrazę.
– Z czym? – spytałam.
Przyjrzała mi się.
– Z dzieckiem, mamusiu. Z tym dzidziusiem w twoim brzuszku. Wszystko z nim w porządku? Czy on też umarł?
W obronnym geście położyłam dłoń na brzuchu, jakby mnie uderzyła. Świdrowała mnie wzrokiem.
– Dlaczego dziecko miałoby umrzeć? – szepnęłam. – Dlaczego tak mówisz?
Oczywiście nie mogła wiedzieć, że trafiła w mój najczulszy punkt – w obawę, że to drugie dziecko, nasz następny cud, nie przetrwa, nie urodzi się żywe. Chyba właśnie stres związany z moimi relacjami z Hannah wywołał tę paranoję. Prawie myślałam, że na to zasługuję, bo tak fatalnie sobie z nią radziłam. Że moje nienarodzone dziecko zostanie mi odebrane w ramach pokuty.
Spojrzałam jej w oczy i poczułam na karku muśnięcie strachu.
– Nie ruszaj się z tego pokoju – poleciłam jej. – Nie ruszaj się, dopóki nie powiem, że możesz.
Wieczorem opowiedziałam Dougowi, co się stało.
– Co my zrobimy? – spytałam go. – Co my zrobimy, do diabła?
– Nie wiemy, czy to była Hannah – odrzekł słabym głosem.
– Więc kto, do cholery?
– Może… Jezu, nie wiem! Może jakiś lis albo któreś z wałęsających się dzieci sąsiadów?
– Nie bądź śmieszny!
– Ciągle mamy lisy w ogrodzie – przekonywał. – Jesteś pewna, że tylne drzwi były zamknięte?
– No… nie – przyznałam. – Były otwarte. Ale…
– Mogliśmy wcześniej uczulić Hannah, żeby nie zostawiała drzwiczek klatki otwartych – dodał.
W tej sprawie też miał rację: Hannah uwielbiała karmić Lucy i choć wiedziała, że nie wolno jej otwierać drzwiczek pod moją nieobecność, możliwe, że bawiła się zasuwką.
– No dobrze, a to, co powiedziała o dziecku? – spytałam ostro.
Doug ze zmęczeniem pomasował sobie twarz.
– Beth, ona ma pięć lat. Jeszcze nie wie, co to jest śmierć, prawda? Może czuje niepokój w związku z tym, że będzie miała rodzeństwo?
Wpatrywałam się w niego.
– Nie wierzę, że to mówisz! Wiem, że to sprawka Hannah. Miała to wypisane na twarzy!
– A gdzie wtedy byłaś? – spytał, też podnosząc głos. – Gdzie, do cholery, byłaś, kiedy to się działo? Dlaczego jej nie pilnowałaś?
– Nie waż się mi wmawiać, że to moja wina! – krzyknęłam. – Nie waż się!
Zaczęliśmy się kłócić. Niepokój i rozpacz sprawiły, że zwróciliśmy się przeciwko sobie, naskakiwaliśmy na siebie i odpieraliśmy ataki.
– Mamusiu? Tatusiu? – Hannah stanęła w drzwiach. Była zaspana i uroczo wyglądała w różowej piżamce. Trzymała misia. – Dlaczego krzyczycie?
Doug wstał.
– Witaj, maleńka! – Jego głos nagle zabrzmiał wesoło. – Jak się miewa moja księżniczka? Przytulisz tatusia?
Kiwnęła głową i podeszła do niego, ale po chwili spytała cichym, smutnym głosikiem:
– To z powodu Lucy?
Wymieniliśmy z Dougiem spojrzenia. Podniósł ją.
– Wiesz, jak to się stało?
Pokręciła głową.
– Mamusia myśli, że ja to zrobiłam, ale to nieprawda! Mamusia kocha swojego ptaszka i ja też go kocham. – Jej oczy wypełniły się łzami, które po chwili wylały się na policzki. – Nigdy, przenigdy nie zrobiłabym Lu-Lu krzywdy.
Doug ją przytulił.
– Wiem, wiem. Po prostu ktoś zrobił coś okropnego. Ktoś albo lis. Może to jakiś niegrzeczny lis. Chodź, skarbie, nie płacz. Proszę, nie płacz. Położymy cię z powrotem do łóżeczka.
Wiem, że oszukiwał samego siebie, że za bardzo się wystraszył i nie chciał spojrzeć prawdzie w oczy, ale nigdy nie czułam się równie samotna, równie nieszczęśliwa jak w tym momencie. Gdy wychodzili z kuchni, podniosłam wzrok i zauważyłam, że Hannah obserwuje mnie znad ramienia ojca. Miała już obojętną minę. Patrzyłyśmy sobie w oczy, dopóki nie zniknęli za rogiem.