Zmysłowa powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach, nominowana do Nagrody Bookera 2023. „Dom Drzwi” Tana Twana Enga – autora „Ogrodu wieczornych mgieł” – to porywająca epicka historia o miłości i zdradzie, o zbrodni i buncie, o tajemnicy i odkupieńczej sile opowieści.


Rok 1921
Wyspa Penang w Malezji. Lesley Hamlyn i jej męża Roberta odwiedza słynny pisarz William Somerset Maugham, podróżujący po Azji ze swoim sekretarzem i kochankiem Geraldem.

Maugham jest w trudnej sytuacji: skrywa uczucie, które łączy go z Geraldem, czuje się uwięziony w małżeństwie, a w dodatku niespodziewanie traci wszystkie oszczędności. Desperacko potrzebuje inspiracji do nowej powieści.

Lesley również wydaje się nieszczęśliwa. Maugham podejrzewa ją o romans, a gdy dowiaduje się o jej relacji z chińskim rewolucjonistą Sun Yat Senem, wyczuwa w jej historii materiał na książkę. Kiedy przyjaźń między Lesley a Maughamem się zacieśnia, pisarz odkrywa zaskakującą historię, w której skrywana namiętność przeplata się z kryminalną intrygą, skandalem i rewolucją.

Tan Twan Eng
Dom Drzwi
Przekład: Agata Ostrowska
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 3 lipca 2024
 
 


Pro­log

Le­sley
Farma Do­orn­fon­tein, Re­pu­blika Po­łu­dnio­wej Afryki, 1947

Opo­wieść, ni­czym gór­ski ptak, może po­nieść imię poza chmury, poza sam czas. Wiele lat temu po­wie­dział mi to Wil­lie Mau­gham.
Od dawna nie po­ja­wiał się w mo­ich my­ślach, ale kiedy w ten je­sienny po­ra­nek pa­trzę na góry z mo­jego sto­epu[1], sły­szę jego cienki, su­chy głos, z pre­cy­zyjną dyk­cją, po­prawną jak cały on. We wspo­mnie­niach wi­dzę go znowu: jego ostat­nia noc w na­szym sta­rym domu na dru­gim końcu świata, my dwoje na we­ran­dzie za do­mem, ci­cha roz­mowa, księ­życ w pełni ni­czym świe­tli­sty ko­rakl dry­fu­jący nad mor­skimi fa­lami. Wszy­scy do­mow­nicy poza nami po­szli już spać. O po­ranku wy­pły­nął z Pe­nangu i już ni­gdy go nie wi­dzia­łam.
Od tam­tego wie­czoru dzie­sięć ty­sięcy dni i nocy spły­nęło nie­koń­czącą się rzeką. Te­raz miesz­kam na wy­brzeżu in­nego mo­rza, mo­rza mil­czą­cych skał i pia­sku.

Pół go­dziny wcze­śniej koń­czy­łam śnia­da­nie na sto­epie, kiedy za­uwa­ży­łam, na grzbie­cie gór­skim po­ni­żej, zna­jomą po­stać pe­da­łu­jącą w górę stro­mej, py­li­stej drogi. Śle­dzi­łam wzro­kiem, jak po­ko­nuje szczyt i zjeż­dża krót­kim, wy­sa­dza­nym to­po­lami pod­jaz­dem. Kiedy męż­czy­zna do­tarł do sto­epu, ze­sko­czył z ro­weru i oparł go na nóżce.
– Go­eie môre[2], pani Ham­lyn – za­wo­łał.
– Do­bry, Jo­han.
Z sa­kwy na ba­gaż­niku wy­jął ja­kąś paczkę, wszedł na stoep i mi ją po­dał. Pa­ku­nek był owi­nięty w gruby brą­zowy pa­pier i prze­wią­zany sznur­kiem, ale od razu się do­my­śli­łam, że to książka. Ro­bert nie żył już od bli­sko sze­ściu lat, ale jego poczta – ka­ta­logi, dary książ­kowe od lon­dyń­skich an­ty­kwa­riu­szy, biu­le­tyny klu­bów – wciąż spły­wała stru­mie­niem, choć co­raz cień­szym, na­wet długo po tym, jak po­in­for­mo­wa­łam nadaw­ców o jego śmierci.
– To nie do pana Ham­lyna – wy­pro­wa­dził mnie z błędu Jo­han. – To do pani.
– Och. – Po­kle­pa­łam się po kie­sze­niach w po­szu­ki­wa­niu oku­la­rów do czy­ta­nia, wło­ży­łam je na nos i spoj­rza­łam na dane ad­re­sata wy­pi­sane na paczce: Pani Le­sley C. Ham­lyn.
Przez dłuż­szą chwilę ga­pi­łam się na wła­sne imię i na­zwi­sko. Nie li­cząc co­mie­sięcz­nego li­stu z Lon­dynu od syna, nie pa­mię­ta­łam, kiedy ostat­nio do­sta­łam ja­kąś ko­re­spon­den­cję.
Jo­han wska­zał na znaczki.
– Śmieszny ptak.
– To dzio­bo­ro­żec – wy­ja­śni­łam.
Duży za­krzy­wiony dziób z kostną na­ro­ślą, przy­po­mi­na­jącą sztywną grzywkę, przy­da­wał pta­kowi ko­micz­nego wy­glądu. Dzio­bo­ro­żec sie­dział przy­cup­nięty na ga­łęzi nad sło­wami: B.M.A. MA­LAYA[3].
– Odłoży mi je pani?
Spoj­rza­łam na niego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.
– Słu­cham? A, tak. Oczy­wi­ście. – Odło­ży­łam pa­ku­nek na stół. – Na­pi­jesz się her­baty, Jo­ha­nie?
Po­krę­cił głową.
– Mam dziś całą torbę poczty.
Od­wró­cił się już, ale go za­trzy­ma­łam.
– Za­cze­kaj. – Po­bie­głam do domu i po chwili wró­ci­łam z pa­pie­rową to­rebką. – Masz tu ko­ek­su­sters[4].
– Baie dan­kie![5] Pani robi naj­lep­sze, lep­sze na­wet niż tan­nie[6] El­sie.
– Le­piej nie mów tego przy niej.
– Ja, cią­gle się gniewa, że to pani do­stała na­grodę za naj­lep­szy melk­tert[7] na kerk ba­saar[8]. Po­wie­działa ma­mie, że w ogóle nie po­winni pani do­pusz­czać do udziału w kon­kur­sie.
Cho­ciaż miesz­ka­łam tu już dwa­dzie­ścia pięć lat, nie­któ­rzy wciąż wi­dzieli we mnie out­si­derkę.
Jo­han przy­glą­dał mi się z nieco zmar­twio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Ge­stem głowy wska­zał przy­nie­siony przez sie­bie pa­ku­nek.
– Mam na­dzieję, że to nie są żadne złe wie­ści?
Nie od­po­wie­dzia­łam. Pa­trzy­łam, jak od­jeż­dża i w końcu znika w dole. Wró­ci­łam do stołu, usia­dłam, przy­su­nę­łam so­bie paczkę i uważ­nie ją obej­rza­łam. Nie wid­niał na niej ad­res zwrotny, ale ze stem­pli pocz­to­wych, roz­my­tych jak stare ta­tu­aże, do­wie­dzia­łam się, że nadano ją w Pe­nangu we wrze­śniu 1946 roku. W plą­ta­ni­nie na­kła­da­ją­cych się na sie­bie ad­re­sów, wy­pi­sa­nych przez różne ręce, udało się ja­koś uchwy­cić zwie­trzały trop: po­cząt­kowo paczkę wy­słano do daw­nej kan­ce­la­rii Ro­berta w Lon­dy­nie, stam­tąd prze­ka­zano ją na­szemu praw­ni­kowi w Kapsz­ta­dzie i oto nie­mal pół roku po tym, jak opu­ściła Pe­nang, zna­la­zła mnie na tej owczej far­mie dwa­dzie­ścia parę ki­lo­me­trów od Be­au­fort West.
Prze­cię­łam sznu­rek no­żem do owo­ców, wsu­nę­łam czu­bek ostrza w zgię­cie pa­pieru i dwoma lub trzema sta­now­czymi ru­chami roz­cię­łam paczkę. Uka­zał się róg ja­kiejś książki. Za­czę­łam od­wi­jać pa­pier i zo­ba­czy­łam ty­tuł: Kro­pla ma­laj­skiej krwi W. So­mer­seta Mau­ghama.
W prze­syłce nie było ni­czego wię­cej – żad­nego li­stu, na­wet krót­kiej notki. Ob­ró­ci­łam książkę w dło­niach. Ro­bert ko­lek­cjo­no­wał pierw­sze wy­da­nia, miał wszyst­kie książki Wil­liego Mau­ghama – po­wie­ści i zbiory opo­wia­dań, dra­maty i eseje. Prze­bie­gło mi przez myśl, że ten to­mik w mo­ich rę­kach rów­nież musi być pierw­szym wy­da­niem: wy­bla­kły już barwy tro­pi­kal­nych drzew i błę­kit­nego nieba na ob­wo­lu­cie.
W spi­sie tre­ści wid­niało sześć opo­wia­dań. Prze­wer­to­wa­łam strony książki i za­trzy­ma­łam się na ostat­nim. Od­czy­tu­jąc szep­tem pierw­szy aka­pit tek­stu, na­tych­miast prze­nio­słam się w prze­szłość, na Ma­laje. Po­czu­łam, że dusi mnie cięż­kie, tro­pi­kalne po­wie­trze, wil­gotne, go­rące i gę­ste, a w moje noz­drza wdarła się ostra, słona woń rów­nin błot­nych w cza­sie od­pływu.
Spraw­dzi­łam stronę ty­tu­łową, ale nie było na niej żad­nej de­dy­ka­cji ani na­wet pod­pisu. Pod ty­tu­łem wy­dru­ko­wano ta­jem­ni­czy sym­bol, który Mau­gham umiesz­czał we wszyst­kich swo­ich książ­kach. Ten eg­zem­plarz był jed­nak nieco inny: czy­jaś ręka na­ry­so­wała wo­kół sym­bolu cienki pio­nowy pro­sto­kąt, za­my­ka­jący go w środku. Z góry na dół bie­gła jesz­cze jedna czarna li­nia, dzie­ląca ramkę do­kład­nie na dwie czę­ści.
Zmarsz­czy­łam czoło w za­sta­no­wie­niu.
Już po chwili do­strze­głam, co chciały mi prze­ka­zać te li­nie. Ostroż­nie, jak­bym się bała, że gwał­towny ruch może po­ru­szyć pro­sto­kąt ota­cza­jący sym­bol, odło­ży­łam książkę na stół. Otwarta kartka wy­gięła się w de­li­katny łuk od po­dmu­chu po­wie­trza, a po­tem znów opa­dła pła­sko. Opar­łam się na krze­śle i nie od­ry­wa­łam wzroku od sym­bolu, tej ko­twicy utrwa­lo­nej na pa­pie­rze.

 
Na do­bre wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z Ro­ber­tem z Pe­nangu pod ko­niec 1922 roku, wy­pły­nę­li­śmy li­niow­cem P&O do Kapsz­tadu. Spę­dzi­li­śmy przy­jemne dwa ty­go­dnie w ho­telu nad mo­rzem, po czym ru­szy­li­śmy po­cią­giem do Be­au­fort West, nie­wiel­kiego mia­steczka od­da­lo­nego o mniej wię­cej czte­ry­sta pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­nocny wschód. Ber­nard, ku­zyn Ro­berta, ho­do­wał owce i zbu­do­wał nam skromny bun­ga­low na swo­jej far­mie. Par­te­rowy bu­dy­nek o bie­lo­nych ścia­nach i z ciem­no­zie­lo­nym da­chem z bla­chy fa­li­stej stał na wy­so­kim, sze­ro­kim grzbie­cie gór­skim. Z głę­bo­kiej, za­cie­nio­nej we­randy – ni­gdy się nie przy­zwy­czaję do uży­wa­nej przez miej­sco­wych na­zwy „stoep”, my­śla­łam – roz­ta­czał się nie­za­kłó­cony wi­dok na góry na pół­nocy. Góry te po­wstały całą wiecz­ność temu w wy­niku do­ga­sa­ją­cych fal wy­pię­trza­nia się ziemi, wstrzą­sów, które na­ro­dziły się da­leko na po­łu­dnie, na sa­mym ko­niuszku kon­ty­nentu.
Przy­je­cha­li­śmy w sa­mym środku lata, kiedy słońce chło­stało zie­mię. Wszystko było ta­kie po­nure – per­ga­mi­nowy kra­jo­braz, twa­rze lu­dzi, na­wet samo świa­tło. Jakże tę­sk­ni­łam do mon­su­no­wego nieba nad rów­ni­kiem, do nie­ustan­nie zmie­nia­ją­cych się od­cieni ka­me­le­ono­wego mo­rza.
Ty­dzień po tym, jak wpro­wa­dzi­li­śmy się do no­wego domu, za­pro­szono nas na ko­la­cję do domu go­spo­da­rzy. Słońce kryło się wła­śnie za gó­rami, kiedy po­ko­ny­wa­li­śmy nie­mal ki­lo­me­trową drogę z na­szego bun­ga­lowu. Mu­sie­li­śmy kilka razy się za­trzy­mać, żeby Ro­bert od­sap­nął. Ber­nard Pres­grave miał trzy­dzie­ści osiem lat, dwa­na­ście mniej niż Ro­bert. Krzepki i ru­miany, przy­po­mi­nał mi Ro­berta z cza­sów na­szego ślubu. Jego farma na­zy­wała się Do­orn­fon­tein, Fon­tanna Cierni, bar­dzo nie­po­myślna na­zwa; moja dawna ama[9] Ah Peng sko­men­to­wa­łaby to po­nuro: „Sami się pro­szą o kło­poty”. Ale wszystko wska­zy­wało, że Ber­nar­dowi i jego żo­nie He­le­nie, ła­god­nej i nud­nej dziew­czy­nie z Przy­lądka, wie­dzie się bar­dzo do­brze.
Kiedy do­tar­li­śmy na miej­sce, po­zo­stali go­ście – oko­liczni far­me­rzy i ich żony – zgro­ma­dzili się już w nie­okieł­zna­nym ogro­dzie za do­mem. Do­łą­czy­li­śmy do kręgu pod aka­cją pa­ra­so­lo­watą, któ­rej na­gie ga­łę­zie były na­je­żone cien­kimi bia­łymi cier­niami dłu­go­ści mo­jego ma­łego palca. W wie­czor­nym po­wie­trzu dźwię­czały śmie­chy i krzyki dzieci ba­wią­cych się w głębi ogrodu. Dwie po­łowy prze­cię­tej beczki na ropę spo­czy­wały na ko­złach, a ję­zyki drzew­nego ognia li­zały ich wnętrz­no­ści. Na rusz­cie dy­miły ko­tlety ja­gnięce i pęta kieł­ba­sek. Far­me­rzy byli Bu­rami o cham­skich twa­rzach i cham­skiej mo­wie, ale przy bliż­szym po­zna­niu oka­zali się cał­kiem uprzejmi. Naj­waż­niej­sza plotka wie­czoru – mie­lona tam­tego lata w ca­łym dys­tryk­cie ni­czym mięso, do ostat­niej chrząstki, jak mia­łam się póź­niej do­wie­dzieć – do­ty­czyła bo­ga­tego An­glika w śred­nim wieku i jego pięk­nej mło­dej żony, któ­rzy rok wcze­śniej prze­nie­śli się do Be­au­fort West z Lon­dynu.
– Le­karz po­ra­dził mu, że do­brze jej zrobi tu­tej­szy kli­mat – po­wie­dział Ber­nard, jed­nym okiem pil­nu­jąc gril­lu­ją­cych się ko­tle­tów. – Gra­ham, ten mąż, ku­pił ka­wa­łek ziemi na far­mie Jan­niego van der Walta i zbu­do­wał dom, wiel­kie do­misz­cze. Za­bie­rzemy was tam kie­dyś, że­by­ście mo­gli sami zo­ba­czyć. – Ber­nard pod­szedł do be­czek i prze­wró­cił mięso na drugą stronę; tłuszcz spły­nął do ognia, wzbi­ja­jąc w po­wie­trze sy­czące chmury roz­wście­czo­nego dymu. – Zdro­wie rze­czy­wi­ście jej się po­pra­wiło – pod­jął wą­tek, sia­da­jąc z po­wro­tem na swoim miej­scu – ale któ­re­goś dnia, ja­kieś trzy ty­go­dnie temu, ode­szła od niego. Zo­sta­wiła go rano, jak fa­cet jesz­cze chra­pał w łóżku.
– Za­brała całą bi­żu­te­rię – pod­chwy­ciła He­lena – ale nie zo­sta­wiła Gra­ha­mowi żad­nego li­stu, na­wet kilku słów. Bie­da­czy­sko.
Ber­nard za­chi­cho­tał.
– Jak znam Gra­hama, to ten ka­ry­godny brak ma­nier ro­ze­źlił go pew­nie bar­dziej niż cała reszta.
– Ejże, Ber­nar­dzie, to nie jest śmieszne – skar­ciła go żona.
– Tak się cie­ka­wie składa, że tego sa­mego dnia znik­nął nasz le­karz z do­rpu[10] – cią­gnął Ber­nard. – Zo­sta­wił żonę. Od tego czasu ani widu, ani sły­chu, prze­padł jak ka­mień w wodę.
Zer­k­nę­łam na sie­dzą­cego na­prze­ciwko mnie Ro­berta; na­sze oczy się spo­tkały.
– Wil­lie byłby za­chwy­cony tą hi­sto­rią – stwier­dził.
– Wil­lie? – po­wtó­rzył Ber­nard.
– So­mer­set Mau­gham – od­parł Ro­bert.
– A kto to? – spy­tał je­den z go­ści.
– Pi­sarz – wy­ja­śnił Ro­bert. – Bar­dzo sławny. To nasz stary zna­jomy. Miesz­kał u nas w Pe­nangu. Obie­cał nas tu­taj od­wie­dzić. Po­znamy was, kiedy przy­je­dzie.
– Po­do­bały mi się nie­które jego opo­wia­da­nia – oznaj­miła He­lena. – Ale Deszcz… – Skrzy­wiła się. – Tego ni­gdy nie za­po­mnę.
– Is dit ’n lek­ker spook sto­rie?[11] – spy­tał je­den z męż­czyzn, en­tu­zja­stycz­nie za­cie­ra­jąc dło­nie.
– Nie – od­parła He­lena. – To o… pew­nej ko­bie­cie. – Za­ru­mie­niła się i wy­gła­dziła fałdy spód­nicy na ko­la­nach. – Po­ży­czę ci tę książkę, Gert, to sam się prze­ko­nasz.
– Ag[12], a kto ma czas na czy­ta­nie?
Ber­nard uśmiech­nął się do mnie szel­mow­sko.
– Umie­ścił was w swo­ich opo­wia­da­niach?
Zmierzch roz­pusz­czał góry. Cia­śniej owi­nę­łam ra­miona sza­lem.
– Praw­do­po­dob­nie uwa­żał nas – od­par­łam, po­sy­ła­jąc Ro­ber­towi naj­krót­sze z prze­lot­nych spoj­rzeń – za naj­nud­niej­szą parę, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

 
Na­sze ży­cie tu­taj nie­wiele róż­niło się od tego sta­rego, w Pe­nangu. Spa­li­śmy z Ro­ber­tem w od­dziel­nych po­ko­jach i każ­dego ranka je­dli­śmy ra­zem śnia­da­nie na we­ran­dzie. Po­tem on cho­wał się w ga­bi­ne­cie, gdzie pra­co­wał nad swo­imi wspo­mnie­niami – za­czął je spi­sy­wać nie­długo po prze­pro­wadzce. Ja nie mia­łam zbyt wiele do ro­boty w domu. Lies­bet, żona jed­nego z ko­lo­ro­wych pa­rob­ków, sprzą­tała nam i go­to­wała. Była star­sza ode mnie o kilka lat, gruba ko­bieta o sze­ro­kich bio­drach i okrą­głej, uśmiech­nię­tej twa­rzy, która przy­po­mi­nała mi Ma­la­jów z Pe­nangu. Żeby czymś się za­jąć, po­sta­no­wi­łam za­ło­żyć ogró­dek przed do­mem. Zie­mia była su­cha jak pro­szek w mo­jej pu­der­niczce, ale się nie pod­da­łam, także dzięki po­mocy Piet­mana, syna Lies­bet.
Wie­czo­rami sia­dy­wa­li­śmy z Ro­ber­tem na we­ran­dzie, po­pi­ja­li­śmy sten­gah i gin pa­hit[13] i pa­trzy­li­śmy, jak ko­lejny dzień ucieka za góry. Póź­niej, za­nim roz­cho­dzi­li­śmy się do swo­ich sy­pialni, gra­łam jesz­cze tro­chę na for­te­pia­nie. Ro­bert sie­dział w swoim fo­telu, są­cząc ulu­bioną her­batę pu-erh, po­wieki mu opa­dały i po­woli od­pły­wał przy dźwię­kach mu­zyki.
Na du­żej ma­pie przy­pię­tej do ściany w jego ga­bi­ne­cie dolne brzegi Karru Wiel­kiego leżą około dwu­stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na pół­noc od Do­orn­fon­tein. W nie­które dni mia­łam jed­nak wra­że­nie, że ta kra­ina znaj­duje się znacz­nie bli­żej, wy­raź­nie czu­łam, jak bez­cza­sowa ci­sza wy­ciąga do mnie rękę z naj­głęb­szego serca pu­styni – ten bez­ruch, nie­skoń­czona pustka. Przy­wo­ły­wała na myśl za­sły­szaną kie­dyś hi­sto­rię: para po­dróż­ni­ków, mąż i żona, zgu­biła się pod­czas eks­pe­dy­cji na Gobi. Aby ukryć na­ra­sta­jącą roz­pacz i po­czu­cie bez­rad­no­ści, w miarę jak wę­dro­wali co­raz głę­biej w pu­sty­nię, prze­stali się do sie­bie od­zy­wać. Za­sta­na­wia­łam się czę­sto, co z dwojga było bar­dziej uciąż­liwe: ci­sza pu­styni czy ci­sza mię­dzy mę­żem i żoną.

 
Od­głos drzwi z mo­ski­tierą, otwar­tych tak gwał­tow­nie, że stu­kają w ścianę, przy­wraca mnie do te­raź­niej­szo­ści. Pod­no­szę wzrok znad strony ty­tu­ło­wej i za­my­kam książkę. Lies­bet wy­cho­dzi na stoep, wy­kroch­ma­lony biały far­tuch cia­sno opina jej brzuch, ster­czący ni­czym dziób okrętu. Te­raz bywa u mnie już tylko raz w ty­go­dniu i za­wsze przy sprzą­ta­niu na­rzeka na ból ko­lan.
– Znowu książka? – pyta, zbie­ra­jąc mój ta­lerz i fi­li­żankę na tacę. – W tym domu wszę­dzie tylko książki, książki, książki.
– Tak… znowu książka…
Lies­bet od­sta­wia tacę i przy­gląda mi się bli­żej. Po­sy­łam jej wod­ni­sty uśmiech i za­bie­ram książkę do środka.
W sa­lo­nie mi­jam akwa­rele przed­sta­wia­jące stare sho­pho­use’y[14] Pe­nangu i pod­cho­dzę do ściany ze zdję­ciami nad for­te­pia­nem Blüth­nera. Od­su­wam się i uważ­nie stu­diuję fo­to­gra­fie, wy­pa­tru­jąc jed­nej kon­kret­nej, którą mam na my­śli. Nie pa­trzy­łam na nie – nie tak na­prawdę – od lat.
Wiele z tych zdjęć przed­sta­wia mnie i Ro­berta z na­szymi dwoma sy­nami. Na kilku wi­dać osoby, które od­wie­dzały nas w Pe­nangu: ak­to­rów te­atral­nych, par­la­men­ta­rzy­stów, ary­sto­kratki, pi­sa­rzy, śpie­waczki ope­rowe. Te­raz już nie pa­mię­tam na­wet ich imion; zresztą pew­nie wszy­scy już dawno nie żyją. Ho­no­rowe miej­sce na tej ścia­nie uwię­zio­nego czasu zaj­muje nasz por­tret ślubny. Sto­imy z Ro­ber­tem na scho­dach przed ko­ścio­łem Świę­tego Je­rzego w Pe­nangu. Pro­stuję lekko prze­krzy­wioną srebrną ramkę, pal­cem wska­zu­ją­cym ście­ram cienką war­stewkę ku­rzu.
Miej­scowi spo­dzie­wali się, że po po­grze­bie Ro­berta spa­kuję ma­natki i wrócę do Pe­nangu. Nie­raz sama się za­sta­na­wiam, dla­czego wtedy tego nie zro­bi­łam. Ale po­pły­nąć do domu… do czego? I do kogo? Wszy­scy, któ­rych zna­łam na Ma­la­jach, albo nie żyją, albo roz­pro­szyli się po da­le­kich kra­jach, mają nowe ży­cie. A po­tem cały świat ogar­nęła wojna i Ja­poń­czycy na­je­chali Ma­laje. Zo­sta­łam więc tu­taj, smuga farby wma­lo­wana pędz­lem czasu w ten roz­le­gły, od­wieczny pej­zaż.
Pod por­tre­tem ze ślubu wisi fo­to­gra­fia dwóch ko­biet w uro­czo sta­ro­świec­kich, po­cho­dzą­cych z in­nej epoki bluz­kach, suk­niach i ka­pe­lu­szach: Ethel i ja, każda z ka­ra­bi­nem w ręku, na tle fa­sady – w stylu pseudo-Tu­do­rów – wy­nu­rza­ją­cego się za nami Ła­cia­tego Psa[15] w Ku­ala Lum­pur. Zdję­cie zro­biono po za­wo­dach strze­lec­kich na pa­dangu[16]. Biedna, biedna Ethel. Prze­no­szę wzrok na są­sied­nią fo­to­gra­fię. Zdej­muję ją z ha­czyka i przy­glą­dam się uważ­nie w świe­tle wpa­da­ją­cym przez okna. Kiedy tak pa­trzę na na­szą czwórkę – Wil­lie Mau­gham i Ge­rald, Ro­bert i ja – jak wy­le­gu­jemy się na rat­ta­no­wych le­ża­kach pod ka­zu­aryną[17] ro­snącą w ogro­dzie, my­ślami wra­cam do tych dwóch ty­go­dni w 1921 roku, kiedy pi­sarz i jego se­kre­tarz za­trzy­mali się u nas Pod Ka­zu­arem.
Od­kła­dam fo­to­gra­fię. Po­ra­nek za­lewa świa­tłem zbo­cza da­le­kich gór. Dzi­siaj rów­no­noc je­sienna; tu­taj, bli­sko po­łu­dnio­wego krańca globu, dzień i noc są ide­al­nie równe. Świat znaj­duje się w sta­nie rów­no­wagi, ale ja czuję się nie­sta­bil­nie, nie­pew­nie.
Nie czuć na­wet naj­lżej­szego po­wiewu wia­tru, nie roz­lega się ża­den dźwięk, na­wet zwy­kłe be­cze­nie zrzę­dli­wych owiec w do­li­nie. Świat jest tak nie­ru­chomy, tak ci­chy, że za­sta­na­wiam się, czy nie prze­stał się krę­cić. Ale po­tem, wy­soko nad zie­mią, do­strze­gam w po­wie­trzu ja­kiś ruch. Para dra­pież­nych pta­ków, da­leko od ich gór­skiego sie­dli­ska. Przez chwilę pró­buję uwie­rzyć, że to ka­nie bra­miń­skie, ale to prze­cież nie­moż­liwe.
Po­dą­żam wzro­kiem za pta­kami, które dry­fują na roz­po­star­tych sze­roko skrzy­dłach, kre­śląc kółka na pu­stej kartce nieba.

Przy­pisy

[1] Stoep (afr.) – we­randa z przodu domu lub oka­la­jąca cały par­ter, ty­powa dla ar­chi­tek­tury RPA. (Wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
[2] Go­eie môre (afr.) – dzień do­bry.
[3] BMA – Bri­tish Mi­li­tary Ad­mi­ni­stra­tion; tym­cza­sowa ad­mi­ni­stra­cja Ma­la­jów Bry­tyj­skich, za­rzą­dza­jąca po­sia­dło­ściami bry­tyj­skimi na Pół­wy­spie Ma­laj­skim od sierp­nia 1945 do kwiet­nia 1946 roku, kiedy utwo­rzono Zwią­zek Ma­laj­ski.
[4] Ko­ek­su­sters, czę­ściej: ko­ek­si­sters – tra­dy­cyjne po­łu­dnio­wo­afry­kań­skie pączki w sy­ro­pie.
[5] Baie dan­kie (afr.) – dzię­kuję bar­dzo.
[6] Tan­nie (afr.) – cio­cia.
[7] Melk­tert – tra­dy­cyjny de­ser po­łu­dnio­wo­afry­kań­ski, „mleczna tarta” – pla­cek ze słod­kiego cia­sta z kre­mo­wym na­dzie­niem.
[8] Kerk ba­saar (afr.) – kier­masz ko­ścielny.
[9] Ama lub amah (ang.) – słu­żąca lub nia­nia w Azji Po­łu­dnio­wej lub Po­łu­dniowo-Wschod­niej.
[10] Dorp (afr.) – wieś, mia­steczko.
[11] Is dit… (afr.) – To ja­kaś hi­sto­ria o du­chach?
[12] Ag (afr.) – wy­krzyk­nik ozna­cza­jący w przy­bli­że­niu „o nie”, „ech”, „cho­lera” itp.
[13] Sten­gah – drink zło­żony pół na pół z whi­sky i wody so­do­wej, po­da­wany na lo­dzie; po­pu­larny wśród Bry­tyj­czy­ków w po­sia­dło­ściach im­pe­rium w Azji. Na­zwa po­cho­dzi od ma­laj­skiego se­ten­gah („pół”). Gin pa­hit – kok­tajl z ginu i an­go­stury, po­pu­larny na bry­tyj­skich Ma­la­jach; wy­stę­puje w wielu opo­wia­da­niach Mau­ghama. Na­zwa ozna­cza „gorzki gin”.
[14] Sho­pho­use (dosł. sklep-dom) – ro­dzaj bu­dynku wy­stę­pu­jący w Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej, łą­czący funk­cje miesz­kalne i han­dlowe. Na par­te­rze od frontu znaj­do­wała się część skle­powa, zaś na ty­łach i wyż­szych pię­trach – część pry­watna.
[15] The Spot­ted Dog (ang.) – po­toczna na­zwa Royal Se­lan­gor Club, za­ło­żo­nego w 1884 roku klubu to­wa­rzy­skiego dla bry­tyj­skich elit.
[16] Pa­dang (ang.) – z ma­laj­skiego pole, łąka, te­ren po­ro­śnięty trawą; tu cho­dzi kon­kret­nie o Se­lan­gor Club Pa­dang, zwany w skró­cie Pa­dan­giem, traw­nik do gry w kry­kieta; obec­nie znaj­duje się tam In­de­pen­dence Squ­are, je­den z waż­niej­szych pla­ców Ku­ala Lum­pur.
[17] Ty­tuł ory­gi­nalny Kro­pli ma­laj­skiej krwi (pierw­sze pol­skie wy­da­nie: Przed wi­zytą i inne opo­wia­da­nia), zbioru opo­wia­dań Mau­ghama, który bo­ha­terka do­stała pocztą, to The Ca­su­arina Tree. Ty­tu­łowa ka­zu­aryna, zwana też rzew­nią, to drzewo po­cho­dzące z re­jonu Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej, sa­dzone czę­sto w celu usta­bi­li­zo­wa­nia gleby, co au­tor wy­ko­rzy­stał jako me­ta­forę bry­tyj­skich eks­pa­tów na Ma­la­jach.

 
Wesprzyj nas