Porywająca powieść należąca do klasyki współczesnej literatury katalońskiej autorstwa jednej z najbardziej cenionych pisarek hiszpańskich.


“Rozbite lustro” opowiada historię rozpadającej się matriarchalnej dynastii zbudowanej na miłości, kłamstwach, namiętnościach, tajemnicach, nadziejach i zdradach.

Trzy pokolenia arystokracji i kilka pokoleń służby – historia zaczynająca się w latach siedemdziesiątych XIX wieku i sięgająca nadejścia dyktatury Franco i hiszpańskiej wojny domowej.

Kiedy Salvador Valldaura spotyka Teresę Goday, uwodzą go jej aksamitne oczy i zaraźliwy śmiech. Valldaura, bogaty i niemłody już dyplomata, i Teresa, biedna córka handlarza rybami, pobierają się i przeprowadzają do dużej willi na obrzeżach Barcelony. W tym domu ich rodzina rozkwita i rozpada się: w kalejdoskopie zmieniających się perspektyw przewijają się losy kolejnych mężów, żon, córek i synów, także tych z nieślubnego łoża. Przydarzają się tragedie i wielkie, także zakazane miłości, zdrady i dowody bezinteresownego oddania, czyny pełne altruizm i samolubstwa.

Mercè Rodoreda (1908–1983) – jedna z najwybitniejszych postaci literatury katalońskiej XX wieku. Po hiszpańskiej wojnie domowej przebywała na emigracji we Francji, a od 1954 roku w Szwajcarii. Do Katalonii powróciła w 1979 roku. Rok później otrzymała nagrodę Premi d’Honor de les Lletres Catalanes jako wyraz uznania dla całego dorobku pisarskiego. Powieści Rodoredy były porównywane do twórczości Virginii Woolf, uwielbianej przez katalońską pisarkę. Głównymi bohaterkami jej książek są kobiety, a styl narracji – poetycki, symboliczny i oryginalny – stał się inspiracją dla wielu późniejszych autorów.

Mercè Rodoreda
Rozbite lustro
Przekład: Anna Sawicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


I

(Cenny klej­not)

Vi­cenç po­mógł panu Ni­co­lau wsiąść do po­wozu. „Tak, sza­nowny pa­nie, jak pan każe”. Na­stęp­nie wsia­dła pani Te­resa. Za­wsze w tej ko­lej­no­ści, naj­pierw on, po­tem ona, bo przy wy­sia­da­niu mu­sieli go pod­trzy­my­wać oboje. Ope­ra­cja nie była ła­twa, a z pa­nem Ni­co­lau na­le­żało się ob­cho­dzić bar­dzo tro­skli­wie. Wje­chali w ulicę Fon­ta­nella, a na wy­so­ko­ści alei Por­tal de l’Àn­gel skrę­cili w prawo. Ko­nie bie­gły truch­tem, a czer­wono-czarne, świeżo la­kie­ro­wane koła to­czyły się lekko w górę alei Pas­seig de Gràcia. Pan Ni­co­lau chwa­lił się wszyst­kim, ja­kim skar­bem jest Vi­cenç i że gdyby go nie miał, sprze­dałby ber­linkę, bo nie za­ufałby żad­nemu in­nemu woź­nicy. A że pan Ni­co­lau miał sze­roki gest, Vi­cenç czer­pał z tego za­ufa­nia duże ko­rzy­ści. Dzień wstał po­chmurny; od czasu do czasu mię­dzy dwiema chmu­rami na mo­ment po­ja­wiał się blady pro­mień słońca. Wszy­scy, to zna­czy służba i garstka przy­ja­ciół, wie­dzieli, że pan Ni­co­lau chce zro­bić pre­zent pani Te­re­sie, bo kiedy ob­cho­dzili pół­ro­cze ślubu, po­da­ro­wał jej ja­poń­ską szafę z czar­nej laki z mi­ster­nymi in­kru­sta­cjami z masy per­ło­wej i złota, która nie wzbu­dziła jej en­tu­zja­zmu. Prze­żył roz­cza­ro­wa­nie: „Cóż, wi­dzę, że nie tra­fi­łem, a da­łem za nią ma­ją­tek; ale skoro mnie się po­doba, za­trzy­mam ją dla sie­bie, a to­bie po­da­ruję coś, co ci sprawi więk­szą przy­jem­ność”. Przed skle­pem ju­bi­lera Begú Vi­cenç za­trzy­mał ko­nie, zsu­nął się z ko­zła, odło­żył cy­lin­der na sie­dze­nie i pa­trzył, jak pani Te­resa otwiera drzwiczki i wy­ska­kuje zręcz­nie jak ła­nia. Wspól­nym wy­sił­kiem wy­cią­gnęli pana Ni­co­lau z po­wozu – „z mo­jej szafy”, jak go na­zy­wał. Stał nie­ru­chomo na środku chod­nika, bo kiedy wy­sia­dał, po­trze­bo­wał czasu, żeby się wy­pro­sto­wać, spoj­rzał dwa–trzy razy na prawo i lewo, nie po­ru­sza­jąc głową, jakby nie wie­dział, co ma ro­bić. W końcu wziął żonę pod rękę i po­wo­lutku we­szli oboje do sklepu ju­bi­lera.
Jako że chcieli roz­ma­wiać oso­bi­ście z pa­nem Begú, je­den z su­biek­tów za­pro­wa­dził ich do ga­bi­netu. Pan Begú, po­stawny męż­czy­zna z ja­sną cerą, krótko przy­cię­tymi wło­sami i gę­stymi brwiami, za­wo­łał, pod­no­sząc się: „Ja­kież to do­bre wia­try pań­stwa przy­nio­sły?”. Dawno do niego nie za­glą­dali, za­uwa­żył, że pan Ro­vira bar­dzo się po­sta­rzał: mu­siał źle zno­sić mał­żeń­skie emo­cje. Pan Ro­vira od razu prze­szedł do rze­czy: „Chciał­bym, żeby po­ka­zał nam pan klej­not, ale klej­not godny tej na­zwy”. Usiadł w fo­telu z pro­stym opar­ciem, ide­al­nym dla jego ple­ców, i po­my­ślał, że musi so­bie za­mó­wić dwa ta­kie same. Te­resa sku­piła wzrok na pa­znok­ciach ju­bi­lera: nie­ska­zi­telne, sta­ran­nie ob­cięte, błysz­czące. Przy­glą­dała mu się ukrad­kiem: mu­siał mieć do­bre pięć­dzie­siąt lat, ale wy­glą­dał, jakby do­piero co skoń­czył czter­dzie­ści, wy­pro­sto­wany, ele­gancki, w ciem­nym gar­ni­tu­rze w prążki, z szarą perłą w kra­wa­cie. Pod­niósł obiema dłońmi ołó­wek i spo­glą­dał na nich z uśmie­chem: „Ja­kiego ro­dzaju klej­notu pań­stwo szu­kają?”. Pan Ni­co­lau spoj­rzał na Te­resę, a ona za­su­ge­ro­wała, że mo­głaby to być broszka. Kol­czyki już miała, pier­ścio­nek też, bran­so­le­tek nie lu­biła… Pan Begú po­cią­gnął za sznu­rek i ka­zał przy­nieść pu­dełka z za­pin­kami, wszyst­kie. Skie­ro­wał wzrok na Te­resę, póź­niej spoj­rzał na pana Ni­co­lau, tak że ten aż się zmie­szał. Znał całą hi­sto­rię: że pan Ro­vira na sta­rość oże­nił się z dziew­czyną bar­dzo ni­skiego po­cho­dze­nia i nie wia­domo, co się kryło za tymi oczami, pa­trzą­cymi tak nie­win­nie, i za tą urodą. „Ta­kie mał­żeń­stwa cza­sem się udają – po­my­ślał – ale le­piej nie spraw­dzać”. Nie wie­dział, o czym z nimi roz­ma­wiać. Pan Ni­co­lau za­kasz­lał parę razy, jakby za­raz miał umrzeć; chyba cier­piał, bie­da­czek, na silny bron­chit. „Nad­miar ty­to­niu i al­ko­holu”. Kiedy po­ja­wił się su­biekt, po­czuł praw­dziwą ulgę. Pu­dełko otwarte w pierw­szej ko­lej­no­ści wy­peł­niały zwy­kłe szpilki i pan Ni­co­lau, pra­wie nie za­glą­da­jąc do środka, ka­zał je za­mknąć. Chciał cze­goś na­prawdę cen­nego. Pan Begú otwie­rał ko­lejne pu­dełka, uśmie­chał się z sa­tys­fak­cją i wpa­try­wał uważ­nie w pana Ni­co­lau i jego żonę. Te­resa, która cały czas za­cho­wy­wała spo­kój, na­gle wy­chy­liła się do przodu i się­gnęła po okrą­głą broszkę z ru­bi­nów oto­czo­nych dwoma krę­gami dia­men­tów. Cho­ciaż broszka do­brze się pre­zen­to­wała, mąż wy­jął ją, zde­gu­sto­wany, z jej pal­ców i odło­żył na stół. Wtedy pan Begú pod­szedł do stosu pu­de­łek i z jed­nego z nich wy­cią­gnął czarne ak­sa­mitne etui. „To naj­lep­szy klej­not w na­szej fir­mie”, oświad­czył, gła­dząc pal­cem bry­lan­towy bu­kiet kwia­tów wiel­ko­ści dłoni. Te­resa stra­ciła od­dech i krę­ciła głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby to, co zo­ba­czyła, było snem, a ona pró­bo­wała się obu­dzić. Pan Ni­co­lau wy­jął broszkę z etui i wa­żył ją w dłoni. „Nie wy­daje ci się, że to nad­mierny zby­tek?”, wes­tchnęła Te­resa, szczę­śliwa. Za­miast od­po­wie­dzi, gło­sem lekko schryp­nię­tym po­pro­sił ju­bi­lera, żeby był ła­skaw przy­piąć tę broszkę w klapę ża­kietu jego mał­żonki. Na­stęp­nie, kiedy Te­resa po­dzi­wiała swoje od­bi­cie w lu­strze jed­nej z wi­tryn, pan Ni­co­lau z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem za­czął prze­li­czać plik bank­no­tów, które na­stęp­nie ukła­dał w naj­więk­szym po­rządku na stole. Pan Begú od­pro­wa­dził ich do drzwi, my­śląc: „Ależ on się mu­siał do­ro­bić na gieł­dzie!”. Za­nim mu po­dał rękę na po­że­gna­nie, pan Ni­co­lau za­py­tał, gdzie ku­pił ten fo­tel z pro­stym opar­ciem. „Na ulicy De la Palla, u an­ty­kwa­riu­sza”. Pan Ni­co­lau po­dzię­ko­wał, a ju­bi­ler ży­czył im obojgu, żeby przez wiele lat mo­gli cie­szyć się z na­bytku. Wsia­da­jąc do po­wozu, Te­resa po­my­ślała, że ten klej­not wy­bawi ją z opre­sji.

 
Mi­nęły dwa czy trzy ty­go­dnie i pew­nego dnia Te­resa wcze­snym ran­kiem wy­szła z domu. Mę­żowi od paru dni do­ku­czało silne prze­zię­bie­nie. Wy­ja­śniła, że idzie do mo­dystki i że obej­dzie się bez po­wozu, bo ma ochotę się przejść, ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem: spę­dziła dwa dni w za­mknię­ciu, w oto­cze­niu mi­kro­bów i za­pa­chu eu­ka­lip­tusa. Czy może przy­piąć broszkę? Chciała zo­ba­czyć, jak mo­dy­stce zbie­leje oko. Ta bro­sza, zda­niem pana Begú, mo­gła przy­cią­gnąć wzrok każ­dego męż­czy­zny. „Lu­dzie nas zo­ba­czą i nie po­my­ślą: cóż to za szy­kowna pani! tylko: cóż za wy­tworny pan!”. A on, le­żąc w łóżku, uśmiech­nął się blado. Te­resa to jego perła. Wy­pa­trzył ją z ta­rasu opery Li­ceu, jak szła pod rękę z ja­kąś przy­ja­ciółką. Matka Te­resy miała stra­gan rybny na tar­go­wi­sku Bo­qu­eria. Któ­re­goś dnia, gdy prze­cho­dziła tam­tędy sama, on naj­pierw przez chwilę za nią po­dą­żał, a po­tem za­py­tał, czy może jej to­wa­rzy­szyć, i od razu wy­ło­żył swoje za­miary. Wi­dy­wali się od czasu do czasu, a tej sa­mej zimy matka Te­resy zmarła. Nie mi­nął jesz­cze mie­siąc od po­grzebu, kiedy pan Ni­co­lau za­py­tał Te­resę, czy ze­chce go po­ślu­bić: mógł jej za­ofe­ro­wać tylko swój ma­ją­tek; do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, że jest stary i że żadna dziew­czyna go nie po­ko­cha. Te­resa obie­cała, że się za­sta­nowi. Cią­żył jej po­ważny pro­blem: je­de­na­sto­mie­sięczny syn, owoc ży­cio­wej po­myłki, wiel­kiej jak ka­mie­nica. Oj­ciec dziecka, Mi­quel Mas­déu, żo­naty, utrzy­my­wał się mię­dzy in­nymi z za­pa­la­nia i ga­sze­nia ulicz­nych la­tarń, a mimo to ko­biety za nim sza­lały. Kiedy pan Ni­co­lau po­pro­sił ją o rękę, Te­resa umie­ściła dziecko u ciotki i po paru dniach oświad­czyła, że się zga­dza. „A rybny stra­gan niech li­cho po­rwie!” Wy­da­wało się, że od tam­tych wy­da­rzeń mi­nęło dużo czasu, a tak na­prawdę wcale nie tak wiele… Dzień wstał uro­czy, słońce do za­ko­cha­nia. Te­resa po­ru­szała się tak szybko, jakby miała skrzy­dła u ra­mion. Po chwili we­szła w bramę, ścią­gnęła broszkę i scho­wała ją w port­mo­netce. De­ner­wo­wała się. Po­woli prze­cięła plac Ca­ta­lu­nya. Je­śli nie opa­nuje ner­wów, nie uda się jej za­ła­twić tego, co za­mie­rzała. Mu­siała to zro­bić. Jej mąż, go­tów wy­dać for­tunę, żeby ją ustroić, pie­nią­dze jej wy­dzie­lał oszczęd­nie: za­raz się zo­rien­tuje, jak szybko top­nieją. Ale naj­bar­dziej mar­twiła się po­de­szłym wie­kiem cioci Adeli, która mo­gła umrzeć znie­nacka, i co wtedy? Na alei Pas­seig de Gràcia mi­jała nie­licz­nych prze­chod­niów. W jed­nym z okien wy­sta­wo­wych sklepu ju­bi­lera pysz­nił się na­szyj­nik z trzech sznu­rów pe­reł w sza­rym od­cie­niu, jak perła w kra­wa­cie pana Begú. Otwo­rzyła drzwi i we­szła do środka.
Sklep to­nął w pół­mroku; mu­siało być bar­dzo wcze­śnie. Ten mło­dzie­niec, który po­przed­nio przy­no­sił pu­dełka, roz­po­znał ją i po­wi­tał z uśmie­chem. „Do­brze się składa, pan Begú wła­śnie przy­szedł”. Pan Begú mu­siał ją za­uwa­żyć zza fi­ranki i na­tych­miast się po­ja­wił. „Co za za­szczyt, pani Ro­viro, bę­dzie pani ła­skawa?” Te­resa po­pa­trzyła na niego z mie­sza­niną cie­ka­wo­ści i nie­po­koju i we­szła do ga­bi­netu. Na stole stała lampa z zie­lo­nym aba­żu­rem, który przy­ciem­niał jej blask. Tym le­piej, po­czuła się bez­piecz­niej. Od razu prze­szła do rze­czy. Wy­cią­gnęła broszkę z bry­lan­tami z to­rebki i po­ło­żyła obok lampy. „Pew­nie po­my­śli, że od­kleił mi się bry­lant i przy­cho­dzę z re­kla­ma­cją”. Jako że Te­resa się nie od­zy­wała, pan Begú sam za­py­tał, czy coś się nie zga­dza. „Ze­psuła się ga­łązka wią­zanki?” „Nie; przy­szłam pana pro­sić, żeby pan ją ode mnie od­ku­pił”. Pan Begú wstał, pod­szedł do jed­nej z wi­tryn, ob­ró­cił się i znowu usiadł. Po­jął, że to de­li­katna sprawa; nie wie­dział, od czego za­cząć. „Chciał­bym pa­nią o coś za­py­tać, ale nie mam od­wagi… Nie mam naj­mniej­szego za­miaru pani ura­zić”. Znów wstał, prze­cią­gnął ręką po wło­sach i w końcu się zde­cy­do­wał: „Czy pani mąż o tym wie?”. Te­resa szybko od­parła: „Nie”. I po­sy­ła­jąc mu słod­kie spoj­rze­nie, do­dała: „Mój mąż nie wie i nie po­wi­nien ni­gdy się do­wie­dzieć”. Za­le­żało jej na tym, by on, pan Begú, od­ku­pił od niej broszkę, oczy­wi­ście za cenę niż­szą, niż za nią otrzy­mał. Pan Begú po­tarł po­li­czek i pa­trzył na nią przez chwilę, jakby nie ro­zu­miał, o co jej cho­dzi. Te­resa wy­ja­śniła, że po­trze­buje pie­nię­dzy. „Pan i ja za­wrzemy umowę: musi mi pan obie­cać, że nie wy­stawi tego klej­notu ani go nie sprzeda, przez, po­wiedzmy, dwa–trzy mie­siące, a gdyby pan go sprze­dał, przed­tem na­ry­suje pan ko­pię”. Pan Begú uśmiech­nął się zło­śli­wie, a Te­resa do­dała: „Czy bę­dzie panu od­po­wia­dać kwota w wy­so­ko­ści dwóch trze­cich tego, co za­pła­cił panu mój mąż? Nie mogę tego panu obie­cać, ale jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że znów ją od pana ku­pimy”. Pan Begú prze­stał się uśmie­chać i się­gnął po ksią­żeczkę cze­kową. Te­resa po­wstrzy­mała go ge­stem ręki: „Nie, tylko nie czeki”. Pan Begú ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem wspól­nika: „Gdyby nie to, że wczo­raj wie­czo­rem nie zdą­ży­łem pójść do banku, te­raz mu­siał­bym pa­nią pro­sić o po­nowne przyj­ście”. Otwo­rzył kasę i wy­cią­gnął z niej plik bank­no­tów. „Ze­chce pani prze­li­czyć?” „Nie, zdaję się na pana”. Wtedy pan Begú, który wrę­cza­jąc jej bank­noty, lekko do­tknął jej dłoni opusz­kami pal­ców, wło­żył klej­not do szu­flady stołu. Te­resa wstała, a on ostroż­nie wziął ją pod rękę. „Zo­ba­czymy się jesz­cze?” Idąc przez sklep, od­po­wie­działa spo­koj­nym gło­sem: „To nie­mal pewne”.

 
Za­ci­ska­jąc palce na za­pię­ciu to­rebki, ru­szyła w stronę po­stoju po­wo­zów. Kiedy do­tarła do domu ciotki Adeli, od są­siadki, która wła­śnie za­mia­tała schody, do­wie­działa się, że tam ni­kogo nie ma, ale pani Adela szybko wróci. Je­śli chce, może na nią za­cze­kać… Ciotka Adela wkrótce się po­ja­wiła, le­d­wie żywa, z ko­szem w ręce i śpią­cym nie­mow­lę­ciem w ra­mio­nach. Po­ło­żyły dziecko w łó­żeczku i prze­szły do ja­dalni. Te­resa wy­ja­śniła jej w dwóch sło­wach, co ma zro­bić: za­wia­do­mić Mi­qu­ela i dać mu te pie­nią­dze. Wy­cią­gnęła z port­mo­netki plik bank­no­tów i po­dzie­liła na dwoje. „Mi­quel zaj­mie się chłop­cem, już się do­ga­da­li­śmy; jego żona się zga­dza”. Nie wie­działa, oczy­wi­ście, że to jego dziecko. Mi­quel zmy­ślił bar­dzo smutną hi­sto­rię, bar­dzo za­wiłą, a po­nie­waż oni sami nie mo­gli mieć dzieci, zdo­łał ją prze­ko­nać. Drugą po­łowę do­sta­nie, gdy dziecko zo­sta­nie ochrzczone. „Ja będę jego chrzestną, w ten spo­sób bę­dzie mógł mnie od­wie­dzać, jak uro­śnie, a ja się o niego za­trosz­czę: nie chcę, żeby mój syn tu­łał się po świe­cie”. Ciotka Adela, ze zdu­mioną miną, na wszystko mó­wiła tak. „Te pie­nią­dze spra­wią, że Mi­qu­elowi i jego żo­nie bę­dzie tro­chę lżej”. Ja­sne, że Mi­quel źle ją po­trak­to­wał, a kiedy za­czął się do niej za­le­cać, nie przy­znał się, że jest żo­naty, ale ona nie chowa urazy, bo była w nim za­ko­chana. Ciotka Adela uspo­ko­iła ją, żeby się nie mar­twiła, bo ona zrobi wszystko, co w jej mocy. „Chcesz po­pa­trzeć, jak śpi?” Chło­piec spał jak anio­łek. Te­re­sie nie bar­dzo się po­do­bał, bo uwa­żała, że ma nieco za­darty no­sek, po­dob­nie jak ona, a cho­ciaż swój wła­sny lu­biła, to no­sek chłopca wy­dał się jej brzydki. Utu­liła go. „Mu­szę iść, cio­ciu, bar­dzo się spie­szę”. Już w drzwiach wrę­czyła jej pie­nią­dze: „To dla cioci”, i obie­cała, że ni­gdy jej ni­czego nie za­brak­nie.
Ro­zej­rzała się za ap­teką bli­sko domu mo­dystki, bo naj­pierw cze­kała ją przy­miarka. Zo­ba­czyła jedną na rogu. Jak tylko we­szła do mo­dystki, po­pro­siła po­moc­nice, żeby szybko się uwi­nęły, bo jej słabo. Pół go­dziny póź­niej, kiedy scho­dziła po scho­dach, za­uwa­żyła, że drżą jej ręce. Za­trzy­mała się na chod­niku. „Przy odro­bi­nie szczę­ścia po­winno się udać”, po­my­ślała i osu­nęła się na zie­mię, przy­trzy­mu­jąc się ściany. Na­tych­miast oto­czyło ją kilka osób i ja­kiś męż­czy­zna po­mógł jej się pod­nieść. W ap­tece dali jej do po­wą­cha­nia bu­te­leczkę; wy­ja­śniła, że za­krę­ciło się jej w gło­wie: nie­dawno wy­szła za mąż. Ap­te­karz się uśmiech­nął i przy­go­to­wał le­kar­stwo: „Pro­szę za­ży­wać szczyptę na ły­żeczce wody co dwie go­dziny”. Męż­czy­zna, który wcze­śniej jej po­mógł, po­szedł szu­kać po­wozu. „Je­śli nie ma pani nic prze­ciw temu, będę pani to­wa­rzy­szył”. „Będę panu bar­dzo wdzięczna”. Por­tierka wi­działa, jak przy­je­chali, do­kład­nie tak jak Te­resa so­bie za­pla­no­wała, i po­mo­gła jej wejść po scho­dach. Fe­lícia otwo­rzyła drzwi. „Je­śli pan bę­dzie o mnie py­tał, po­wiedz­cie mu, że wró­ci­łam zmę­czona, nie czuję się naj­le­piej”. Na­tych­miast po­ło­żyła się do łóżka. Wie­czo­rem Fe­lícia za­nio­sła jej szklankę mleka i po­wia­do­miła, że pan wciąż bar­dzo chory, ale gdy się do­wie­dział, że i ona mu­siała się po­ło­żyć, wy­słał po le­ka­rza. Te­resa się zlę­kła, ale obe­szło się bez wiel­kiego uda­wa­nia: miała przy­spie­szony puls i parę kre­sek go­rączki.

 
Ude­rzyła w la­ment do­piero póź­nym wie­czo­rem. Fe­lícia usły­szała dzwo­nek z po­koju pani, gdy już pra­wie za­sy­piała. Wło­żyła szla­frok, a jak tylko otwo­rzyła drzwi, pani sto­jąca przed to­a­letką, z wło­sami w nie­ła­dzie, z za­czer­wie­nio­nymi oczami, za­py­tała ją, czy przy zdej­mo­wa­niu sukni od­pięła od niej broszkę. Fe­lícia z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem za­py­tała: „Jaką broszkę?”. „A jaką Fe­lícia by chciała? Tę z bry­lan­tami”. Fe­lícia od­parła, że nie, broszki nie wi­działa. Za­brała suk­nię, sta­ran­nie ją wy­czy­ściła szczotką, a po­nie­waż zo­stały ślady błota, na ko­niec za­nio­sła ją do far­biarni; ale może pani być pewna, że na sukni nie było nic. Te­resa za­kryła oczy chu­s­teczką i wy­buch­nęła pła­czem. Na­stęp­nego dnia wcze­snym ran­kiem Fe­lícia po­szła za­py­tać, czy zna­le­ziono broszkę na sukni pani Ro­viry. Dziew­czyna z far­biarni za­pew­niała, że nie, że za­wsze za­nim przy­stąpi do czysz­cze­nia su­kien, naj­pierw do­kład­nie je ogląda, by spraw­dzić, czy coś na nich nie zo­stało. „Mu­siał mi ją ktoś za­brać, kiedy upa­dłam – jęk­nęła Te­resa, zde­spe­ro­wana. – Wo­la­ła­bym umrzeć”. Fe­lícia po­wtó­rzyła to Vi­ce­nçowi, Vi­cenç por­tierce, por­tierka skle­pi­ka­rzowi, a ku­charka, gdy po­szła pro­sić pana Ni­co­lau o swoją ty­go­dniówkę, wy­ga­dała się, że pani zgu­biła bry­lan­tową broszkę, wy­cho­dząc od mo­dystki, i że mało nie osza­lała z roz­pa­czy. Pan Ni­co­lau, któ­remu prze­zię­bie­nie już mi­jało, po­szedł do Te­resy i zo­ba­czył jej twarz bladą jak u nie­bosz­czyka, bo przez całą noc nie zmru­żyła oka i od cią­głego po­wta­rza­nia, że jest chora, już na­prawdę źle się czuła i na­brała prze­ko­na­nia, że stra­ciła broszkę. Pan Ni­co­lau, sie­dząc na brzegu jej łóżka, za­py­tał, czemu nie oka­zała mu za­ufa­nia i nie wy­znała wszyst­kiego od razu, a Te­resa le­d­wie sły­szal­nym gło­sem szep­nęła, że ktoś mu­siał ją okraść, jak ze­mdlała, i on nie może so­bie na­wet wy­obra­zić, jak strasz­nie cierpi, jakby zna­la­zła się w pie­kle, nie tyle ze względu na war­tość broszki, która kosz­to­wała ma­ją­tek, ile dla­tego, że do­stała ją od niego, w do­wód mi­ło­ści. I roz­pła­kała się z głową wci­śniętą w po­duszkę. Pan Ro­vira, trzy­ma­jąc ją za rękę, mó­wił, że bar­dzo mu przy­kro, oczy­wi­ście, ale nie chce pa­trzeć na jej smu­tek i że szybko znaj­dzie ja­kieś le­kar­stwo.
Jak już wró­ciła do zdro­wia i nieco za­ró­żo­wiły się jej po­liczki, bo na­prawdę bar­dzo to prze­żyła, któ­re­goś ranka wsie­dli do po­wozu. Naj­pierw wsiadł pan Ni­co­lau, z po­mocą Vi­ce­nça, bo sę­dziwy wiek i drę­twota utrud­niały mu wsia­da­nie do tej „szafy”. Po­tem wsia­dła pani Te­resa. Pan Begú, kiedy ich zo­ba­czył, mu­siał bar­dzo się sta­rać, żeby za­cho­wać po­wagę. Te­resa wy­ja­śniła mu pro­blem z broszką i pan Ni­co­lau, nie da­jąc jej skoń­czyć, za­py­tał, czy mają drugą taką samą. „Nie, nie mam ta­kiej sa­mej, to był uni­kalny klej­not, ale mam jej szkic, więc je­żeli pań­stwo so­bie ży­czą, mogę ją od­two­rzyć. Naj­trud­niej bę­dzie zna­leźć bry­lanty tak do­sko­nałe jak te, które się znaj­do­wały w sercu kwia­tów, ale do­ko­nam nie­moż­li­wego, za­pew­niam pań­stwa”. I po paru mie­sią­cach wró­cili do ju­bi­lera. Pan Begú wy­cią­gnął z sejfu etui w ko­lo­rze fio­le­to­wym z białą je­dwabną pod­szewką i otwo­rzył je na stole. Pan Ro­vira wrę­czył ju­bi­le­rowi plik bank­no­tów, a ten, usa­tys­fak­cjo­no­wany, przy­cze­pia­jąc broszkę do sukni pani Ro­viry, stwier­dził, pa­trząc jej w oczy: „Nikt by nie po­wie­dział, że to nie ta sama”.

 
Tej wio­sny Te­resa Go­day de Ro­vira zo­stała chrzestną tro­chę już pod­ro­śnię­tego chłop­czyka, który, bie­da­czek, stra­cił matkę za­raz po tym, jak w szpi­talu wy­dała go na świat. Wy­ja­śniła mę­żowi, że Mi­quel Mas­déu to ro­bot­nik i że po­znała go w dzie­ciń­stwie. Mas­déu jest ku­zy­nem tej matki, któ­rej przy­da­rzyła się owa wpadka, i kiedy dziecko zo­stało samo, Mas­déu, który nie miał dzieci ze swoją żoną, po­sta­no­wił je przy­gar­nąć. Co za hi­sto­ria. „Za­cni lu­dzie!”, wes­tchnął pan Ro­vira, który nie miał ochoty to­wa­rzy­szyć Te­re­sie pod­czas chrzcin. W ką­cie za­kry­stii Mi­quel Mas­déu ze łzami w oczach uści­snął rękę Te­resy: „Dzię­kuję: ży­czę ci szczę­ścia i niech Bóg ci to wy­na­gro­dzi”. I spoj­rzał nie­mal ośle­piony, bo w pło­mie­niach świec bry­lanty bar­dzo świe­ciły, na wią­zankę szla­chet­nych ka­mieni, które Te­resa, żona bo­ga­tego starca, miała przy­pięte z le­wej strony sukni.

II

(Bàr­bara)

Sa­lva­dor Val­l­daura przy­mknął oczy, a skrzypce pod­jęły pierw­szy te­mat z czę­ści al­le­gro con brio. Słu­chał w sku­pie­niu, oto­czony tymi fa­lami, które go wpra­wiały w stan eg­zal­ta­cji i za­pie­rały dech w piersi. Kiedy po trzech akor­dach or­kie­stry for­te­pian po­wra­cał do wstęp­nej frazy, otwo­rzył oczy. Na sce­nie, wśród pierw­szych skrzy­piec, sie­działa dziew­czyna, któ­rej u dołu, spod spód­nicy, wy­sta­wał od­pruty brze­żek ko­ron­ko­wej fal­bany. Ten nie­sa­mo­wity szcze­gół tak go roz­stroił, że przez chwilę prze­stał wsłu­chi­wać się w mu­zykę. Po­now­nie za­mknął oczy i spró­bo­wał się sku­pić. For­te­pian pod­jął drugi te­mat, prze­ka­zał go or­kie­strze i znów go prze­jął, te­raz z więk­szą mocą. Ale wszystko na próżno. „Tak to jest po­zwo­lić grać na skrzyp­cach dziew­czy­nie…” Czemu tego nie za­uwa­żył od razu? Za­nim kon­cert się roz­po­czął, sku­pił się na lek­tu­rze pro­gramu, a póź­niej, gdy za­pa­dła ci­sza i or­kie­stra za­ata­ko­wała pierw­sze nuty, le­dwo zwró­cił uwagę na jej ra­mię i jej smy­czek po­śród in­nych. Obu­rzyło go to nie­wy­ba­czalne nie­chluj­stwo, które ze­psuło mu naj­lep­szą część wie­czoru. Na­gle po­czuł, że serce mu się ści­ska, i przyj­rzał się jej z więk­szą uwagą: dziew­czyna z fal­baną to ta sama skrzy­paczka, która pięć czy sześć mie­sięcy temu grała na kon­cer­cie alum­nów kon­ser­wa­to­rium w Sal­zburgu. Szczu­pła, ja­sna jak złota nić, ja­sno­oka, z wło­sami za­cze­sa­nymi do góry, z dwoma czy trzema pu­klami spły­wa­ją­cymi na kark. Nie spusz­czał z niej oka przez cały wie­czór, a póź­niej czę­sto ją wspo­mi­nał, tak ulotną i tak de­li­katną, że przy­kro so­bie wy­obra­zić, jak okrut­nie mo­głoby ją po­trak­to­wać ży­cie. Chciał o niej po­ga­dać z Qu­imem, ale wy­brał naj­gor­szą osobę i naj­gor­szy mo­ment, po­nie­waż Jo­aquim Ber­gadà, jego to­wa­rzysz, wła­śnie pod­bił serce żony an­giel­skiego at­ta­ché han­dlo­wego, znaną z za­mi­ło­wa­nia do ro­man­sów, i słu­chał go jed­nym uchem. „Ach tak? Uwa­żaj, ta­kie dziew­czyny tylko po­lują na na­iw­nych”, i zmie­nił te­mat. Val­l­daura przy­siągł so­bie, że ni­gdy wię­cej ni­komu o tym nie wspo­mni. Mu­siała być wie­denką; w żad­nym miej­scu na świe­cie nie wi­dział rów­nie de­li­kat­nych dziew­cząt, na do­da­tek z tak uro­czym pro­fi­lem. Był pewny, że już ni­gdy jej nie zo­ba­czy, a tu miał ją w za­sięgu ręki. Słu­chał, ni­czym wes­tchnie­nia, ostat­nich nut ka­den­cji, gdy wszystko omdle­wało w tym trud­nym do znie­sie­nia fi­nale. Ko­tły wtó­ro­wały for­te­pia­nowi. Znów za­mknął oczy, ale da­rem­nie: na­dal ją wi­dział z po­chy­loną głową, ze zro­śnię­tymi brwiami, jak w Sal­zburgu, i wy­da­wało mu się, że dźwięk skrzy­piec, for­te­pianu i fle­tów roz­brzmiewa w od­dali, co­raz da­lej.
Przez wiele lat, ile­kroć Sa­lva­dor Val­l­daura usły­szy trzeci kon­cert for­te­pia­nowy Beetho­vena, po­my­śli o tam­tym wie­czo­rze. Wy­szedł ze wszyst­kimi i szedł przez ja­kiś czas, nie wie­dząc, do­kąd zmie­rza. Chłód na ze­wnątrz spra­wiał, że nie­liczni prze­chod­nie prze­mie­rzali ulice w po­śpie­chu. Miał wra­że­nie, że wszystko się zmie­niło i już ni­gdy nie bę­dzie ta­kie jak do­tąd. A zo­ba­czył ją do­piero dwa ty­go­dnie póź­niej, też w nie­dzielę: ina­czej się ucze­sała, z prze­dział­kiem na środku i lo­kami zwią­za­nymi czarną wstążką; nie mógł do­strzec jej oczu, ale czoło, bie­lu­sień­kie, było sub­tel­nie wy­skle­pione. Kiedy nie grała, na­dal miała spusz­czoną głowę, za­my­ślona i po­godna.
Gdy na­za­jutrz Val­l­daura za­pro­sił Qu­ima do re­stau­ra­cji, bez prze­rwy mó­wił o dziew­czy­nie z Sal­zburga. Quim spoj­rzał na niego z uśmie­chem. „Mó­wisz o tej pan­nie, która cza­sami bie­rze udział w nie­dziel­nych kon­cer­tach. Ja­sne, że ją znam! To krewna jed­nego z mo­ich zna­jo­mych. Na­zywa się Bàr­bara coś tam. Bywa, że po po­łu­dniu przy­cho­dzi na pod­wie­czo­rek do Deh­mela; mieszka tuż za am­ba­sadą. Do­niczki na bal­ko­ni­kach, małe szkiełka w oknach… Czego wię­cej można chcieć! Któ­re­goś dnia was so­bie przed­sta­wię”.

 
Kiedy Jo­aquim Ber­gadà i Sa­lva­dor Val­l­daura we­szli do Deh­mela, Bàr­bara i jej ku­zyn już na nich cze­kali. Sie­dzieli w salce w głębi przy sto­liku z czar­nego mar­muru. Pa­no­wał tłok. Bàr­bara pod­nio­sła rękę, jak tylko ich do­strze­gła: w płasz­czu z fu­trza­nym koł­nie­rzem, z bli­ska, wy­dała się Val­l­dau­rze jesz­cze ład­niej­sza. Qu­imet ich so­bie przed­sta­wił. Po­de­szła stara kel­nerka w ja­sno­nie­bie­skim uni­for­mie i far­tu­chu wią­za­nym na karku. Spę­dzili ra­zem za­le­d­wie pół go­dziny. Przez cały ten czas Bàr­bara pra­wie się nie od­zy­wała. Słu­chała z uwagą opo­wie­ści swo­jego ku­zyna, męż­czy­zny w śred­nim wieku, ru­mia­nego na twa­rzy, który roz­pra­wiał z Qu­imem o mu­zyce; chwi­lami spra­wiała wra­że­nie roz­ko­ja­rzo­nej, jakby gdzieś od­pły­nęła my­ślami. Val­l­daura nie­wiele miał do po­wie­dze­nia, ale wy­ko­rzy­stu­jąc chwilę, gdy po­zo­stali za­mil­kli, przy­znał się, że Wie­deń bar­dzo mu się po­doba. „Tak? Mnie też się po­doba, ale to pew­nie dla­tego, że tu się uro­dzi­łam”, za­żar­to­wała. Mó­wiła po fran­cu­sku w spo­sób, który wy­dał mu się do­sko­nały. Za­częła wcią­gać rę­ka­wiczki: „Bar­dzo pro­szę, nie przej­muj­cie się mną, ale mu­szę na­tych­miast wyjść”. Wszy­scy się pod­nie­śli. Na ulicy Quim i jego przy­ja­ciel zo­stali z tyłu, a Val­l­daura wy­ko­rzy­stał to, żeby za­py­tać Bàr­barę, czy nie ze­chcia­łaby w nie­dzielę wie­czo­rem pójść z nim na spa­cer. Bàr­bara zwró­ciła ku niemu twarz i zmie­rzyła go spoj­rze­niem sza­rych, nieco przy­mknię­tych oczu. „Do­brze”, do­sły­szał jej ci­chą od­po­wiedź. Od­niósł wra­że­nie, że zga­dza się z uprzej­mo­ści. Kiedy zo­stał sam, wszedł do kwia­ciarni i zło­żył za­mó­wie­nie, by każ­dego dnia do­star­czano Bàr­ba­rze bu­kie­cik fioł­ków: ta­kich bla­dych, ra­czej li­lio­wych niż fio­le­to­wych, du­żych. W ogóle nie pach­niały, może dla­tego, że po­cho­dziły z zim­nego kraju.

 
W nie­dzielę po­goda do­pi­sała. Val­l­daura wstał późno i po­szedł do fry­zjera w ho­telu, żeby mu przy­strzygł brodę. Spo­koj­nie zjadł obiad. Wy­sia­da­jąc z do­rożki przed do­mem z bal­ko­ni­kami, zo­ba­czył Bàr­barę scho­dzącą po scho­dach. Cała w sza­ro­ściach, z ak­sa­mitną pe­le­ryną, przy­brana pa­roma fioł­kami na pier­siach. Kiedy już drzwiczki zo­stały za­mknięte, a Bàr­bara sie­działa obok niego, Val­l­daura po­czuł, że jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Ona, która w dniu ich po­zna­nia pra­wie się nie od­zy­wała, te­raz cały czas mó­wiła, nie pa­trząc w jego stronę. „Chyba tro­chę prze­sa­dza”, po­my­ślał Val­l­daura. Za­nim do­je­chali do Pra­teru, zdą­żyła mu opo­wie­dzieć, że mieszka z dziad­kami i że jej matka, bar­dzo ładna, miała włosy się­ga­jące do po­łowy ud. „Jako pię­cio-, sze­ścio­let­niej dziew­czynce po­zwa­lała mi wcho­dzić i pa­trzeć, jak się ką­pie, ale gdy za­czy­nała się ubie­rać, mó­wiła, wska­zu­jąc drzwi: te­raz, Bàr­baro, pro­szę już odejść”. Któ­re­goś dnia prze­sta­łam ją wi­dy­wać i długo, kiedy zo­sta­łam sama, szu­ka­łam jej wszę­dzie i przy­wo­ły­wa­łam ci­chutko. Ucie­kła z kimś, kogo po­ko­chała w mło­do­ści, i za­miesz­kała w Ita­lii. O swoim ojcu Bàr­bara nie­wiele wie­działa: dużo po­dró­żo­wał i pra­wie ni­gdy go nie wi­dy­wała. Ale jej dzia­dek… Pew­nego dnia oświad­czyła, że chce się uczyć gry na skrzyp­cach, a on bar­dzo się ucie­szył. „Uwiel­biał mu­zykę”. I na­gle za­mil­kła. Przez dłuż­szą chwilę sły­szeli tylko stu­kot koń­skich ko­pyt. „Co jej się stało, dla­czego mi to wszystko opo­wiada?”, za­sta­na­wiał się Val­l­daura. Prze­mie­rzali nie­mal pu­stą aleję; słońce przy­bla­kło, zro­biło się chłodno. Z bocz­nej alejki wy­je­chali dwaj konni ofi­ce­ro­wie w mun­du­rach w ko­lo­rze ja­snego nieba. Ten bli­żej nich pod­trzy­mał swoje kepi ręką i po­chy­lił się, żeby zaj­rzeć do ich do­rożki. Ten drugi, z mo­no­klem, coś mu szep­nął i obaj się ro­ze­śmieli. Bàr­bara przez chwilę śle­dziła ich wzro­kiem: „Mój dzia­dek był woj­sko­wym i jesz­cze pa­mię­tam, jak po kry­jomu od­ry­wa­łam mu gu­ziki od mun­duru”. Ob­ró­ciła się do Val­l­daury i wska­zu­jąc fiołki na sukni, oświad­czyła: „Pierw­szy raz ktoś mi po­da­ro­wał kwiaty”. Val­l­daura chciał ująć jej rękę, ale po­my­ślał, że le­piej nie pło­szyć dziew­czyny, i za­czął opo­wia­dać o Sal­zburgu. Bàr­bara się uśmiech­nęła: „Cza­sem się znie­chę­cam, po­nie­waż my­ślę, że ni­gdy nie będę do­brze grać na skrzyp­cach”. Chwilę póź­niej Val­l­daura za­trzy­mał do­rożkę, bo już pod­je­chali pod Lu­sthaus. Nie chciała wejść do środka. „Chęt­nie bym się prze­szła; od tak dawna nie od­wie­dza­łam tego miej­sca…” Znaj­do­wali się na środku du­żej okrą­głej po­lany oto­czo­nej ze wszyst­kich stron la­sem i we­szli na dróżkę z ubi­tej ziemi bie­gnącą mię­dzy wy­so­kim ziel­skiem zwa­rzo­nym przez przy­mrozki. Usły­szeli trze­pot skrzy­deł: to dwa spło­szone ptaszki, które sfru­nęły z ga­łęzi, na­ro­biły ha­łasu. Bàr­bara się prze­stra­szyła, a wtedy Val­l­daura wziął ją pod rękę. „Pro­szę się nie bać, to tylko ptaki”. Ro­ze­śmiała się. Val­l­daura nie wi­dział do­tąd twa­rzy, którą śmiech prze­mie­niałby do tego stop­nia; wy­da­wała się inną dziew­czyną, w jej oczach po­ja­wił się ja­kiś zły błysk. „Przy­cho­dzi­łam tu cza­sami z dziad­kiem. Wi­dzi pan tę skałę, tam ni­żej? Za­wsze się na nią wspi­na­łam. Po­tem szli­śmy nad rzekę, tu bli­sko… Ale tylko przy ład­nej po­go­dzie, kiedy drzewa po­kry­wały się li­śćmi, a zie­mia – miękką trawą”. Roz­koszna. W tym mo­men­cie za­pra­gnął stać się Bo­giem. „Żeby na wszyst­kich drze­wach roz­wi­nęły się li­ście i żeby za­kwi­tły wszyst­kie kwiaty”, po­my­ślał uśmiech­nięty. Nie odej­dzie z tego lasu, póki jej nie po­ca­łuje. „Bàr­baro…”, wy­szep­tał. Ona zdjęła z su­kienki je­den fio­łek i po­dała go, pa­trząc mu pro­sto w oczy. Val­l­daura po­chy­lił się nad jej ustami. Po­mię­dzy ga­łę­ziami prze­świ­ty­wało pra­wie białe niebo, a od strony rzeki za­czy­nała uno­sić się mgła. Bàr­bara chwy­ciła ka­mień i z gnie­wem ci­snęła go da­leko przed sie­bie. „W dzie­ciń­stwie my­śla­łam, że mo­gła­bym za­bi­jać ryby ka­mie­niami”. Stali jedno na­prze­ciw dru­giego i Val­l­daura wpa­try­wał się jej w oczy; tę­czówka cęt­ko­wana, ciem­niej­sza źre­nica, nie­bie­skawa biel ro­gówki… Bez słowa ujął jej twarz w dło­nie i po­ca­ło­wał. Po­woli wra­cali do do­rożki. Za­nim ją od­wiózł do domu, za­py­tał, czy nie ze­chcia­łaby z nim po­ju­trze zjeść ko­la­cji. Bàr­bara się zgo­dziła.

 
Ma­ître otwo­rzył drzwi i wpro­wa­dził Val­l­daura do sa­lo­niku z ni­skim su­fi­tem, wy­ta­pe­to­wa­nego taką samą tka­niną jak za­słony. W głębi, czę­ściowo ukryta za pa­ra­wa­nem, znaj­do­wała się ka­napa z mnó­stwem po­du­szek, a nad nią duże lu­stro. Val­l­daura pod­szedł bli­żej i za­uwa­żył na lu­strze dwa białe ślady pal­ców. „Nie ma pan po­miesz­cze­nia z czy­stym lu­strem?” Ma­ître za­czął się ka­jać: nie­moż­liwe, wszystko za­jęte, ale za­raz każe oczy­ścić, to zaj­mie parę se­kund. „Szybko, szybko”, po­pro­sił, kiedy ma­ître wró­cił z kel­ne­rem. Val­l­daura wy­szedł na ko­ry­tarz. Gdyby Bàr­bara przy­szła wła­śnie w tej chwili… Ma­ître i kel­ner mie­liby się z pyszna. Val­l­daura cze­kał dłuż­szą chwilę. Cho­dził w tę i z po­wro­tem i pil­no­wał, czy wszystko jest jak na­leży. Za­trzy­mał się przed sto­łem: okrą­gły, na nim dwa srebrne świecz­niki, ob­rus aż do ziemi. Zie­lone kie­liszki miały ró­żowe nóżki. Do­sko­nale. Pu­ka­nie do drzwi; po­ko­jówka za­czyna po­woli za­pa­lać świece. Nim skoń­czyła, po­ja­wiła się Bàr­bara. Val­l­daura spoj­rzał na nią nieco za­sko­czony: Bàr­bara, ład­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, od stóp do głów ubrała się na czarno.

 
Bàr­bara prze­chy­liła kie­li­szek i wy­piła ostatni łyk szam­pana. Wstała od stołu i prze­cie­ra­jąc czoło ręką, ru­szyła w stronę ka­napy. Jesz­cze do niej nie do­tarła, gdy na­gle się za­trzy­mała, od­wró­ciła ty­łem i krzyk­nęła: „Bła­gam, tylko nie to lu­stro”. Oczy błysz­czały jej jak w go­rączce. Val­l­daura za­py­tał, czy coś jej do­lega. „Nie, to nic ta­kiego”. Ale po­trze­bo­wała jesz­cze chwili, żeby się uspo­koić. Po­tem mu wy­ja­śniła, że kiedy matka ich po­rzu­ciła, cza­sami śniło się jej, że ja­kiś głos woła po ci­chu: „Bàr­baro!”. I że wtedy wcho­dziła do środka lu­stra w ta­kich sa­mych zło­tych ra­mach jak te i już nie mo­gła się z niego wy­do­stać. Val­l­daura nie wie­dział, jak się za­cho­wać. Ro­zej­rzała się wo­kół sie­bie, się­gnęła po płaszcz i wspi­na­jąc się na palce, za­kryła całą szklaną po­wierzch­nię. „Go­towe”. Usia­dła i za­częła wy­cią­gać szpilki z fry­zury. Val­l­daura pod­szedł do niej i od­gar­nął jej loki z twa­rzy. „Masz ta­kie ja­sne, dłu­gie włosy”. Bàr­bara za­częła się śmiać i prze­su­nęła pal­cem po jego po­liczku, mocno, jakby chciała zo­sta­wić na nim znak: „Czło­wie­kowi po śmierci włosy na­dal ro­sną, nie wie­dzia­łeś?”. Roz­pięła bluzkę i od­chy­liła się do tyłu. Po­czuł, że chwyta jego dłoń i kła­dzie na swo­jej piersi.
Dwa dni póź­niej Quim go od­wie­dził i po­ka­zał ga­zetę: Bàr­bara po­peł­niła sa­mo­bój­stwo. Uto­piła się w ka­nale.

 
Spę­dził kilka mie­sięcy, nie mo­gąc uwie­rzyć, że Bàr­bara nie żyje; wy­obra­żał so­bie, że ją spo­tka któ­re­goś po­po­łu­dnia w parku, wie­czo­rem w ja­kiejś ka­wiarni. Nogi same go pro­wa­dziły do miejsc, gdzie byli ra­zem. Kie­dyś w mu­zeum za­trzy­mał się przed ob­ra­zem Świę­tej Ro­dziny Bron­zina i serce za­biło mu moc­niej: zo­ba­czył Ma­donnę nie­sły­cha­nie po­dobną do Bàr­bary: ten sam łuk brwi, taki sam owal twa­rzy, szyja jak mar­mu­rowa ko­lumna, włosy z prze­dział­kiem, głowa lekko po­chy­lona. Cho­dził tam co­dzien­nie. Po po­łu­dniu spę­dzał go­dziny w ho­telu, sie­dząc u drzwi bal­konu, i choć pa­trzył przed sie­bie, nie wi­dział na­wet okien domu z na­prze­ciwka. Le­karz stwier­dził, że je­żeli chce się wy­do­być z prze­pa­ści, w ja­kiej się zna­lazł, po­wi­nien tro­chę się ro­ze­rwać. W am­ba­sa­dzie dużo o nim mó­wiono. Quim Ber­gadà opo­wie­dział o Bàr­ba­rze i wszy­scy się oba­wiali, żeby Val­l­daura nie po­peł­nił ja­kie­goś głup­stwa. Prze­no­siny do Pa­ryża tro­chę mu po­mo­gły, ale zimą znów pod­upadł na du­chu. Na Świę­tego Szcze­pana, kiedy się wy­brał do Bar­ce­lony, Ra­fael Ber­gadà, brat Qu­ima, oso­bi­ście przed­sta­wił mu wdowę po fi­nan­si­ście Ni­co­lau Ro­vi­rze, ładną i sym­pa­tyczną; na­zy­wała się Te­resa Go­day.

 
Wesprzyj nas