Szkatułkowa powieść napisana wspólnie przez gwiazdy i mistrzów literatury pod przewodnictwem Margaret Atwood i Douglasa Prestona. Olśniewająca opowieść o sile łączących nas więzi.
Co wieczór na dachu zaniedbanego budynku na nowojorskiej Lower East Side grupa sąsiadów zbiera się przy drinkach, by w świetle księżyca snuć niespieszne opowieści. Na zewnątrz szaleje pandemia, a lokatorzy kamienicy nie mogą czmychnąć do domów na wsi czy letnich rezydencji, jak od wieków w obliczu katastrofy czynią uprzywilejowani. Zamiast tego pozostaje im trzymać się razem, rozmawiać i spierać, ale przede wszystkim – dzielić się opowieściami.
Tak jak w Dekameronie, Baśniach tysiąca i jednej nocy czy na kartach Rękopisu znalezionego w Saragossie z poplątanego wielogłosu wyłania się fascynująca opowieść i portret czasów, w których poczucie utraty i wspólnoty mogą iść w parze. Czternaście nocy to hołd oddany sztuce opowiadania. Na długo przed wynalezieniem pisma człowiek mierzył się z największymi wyzwaniami, snując historie. Opowieści pokazują nam, gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy. Nadają sens bezsensownemu i przywracają porządek w chaosie.
Różnorodność stylów i gatunków w powieści “Czternaście nocy”
Każda z opowiedzianych tu historii wybrzmiewa zaś własnym głosem, bo w bohaterów Czternastu nocy wcieliły się jedne z najważniejszych obecnie postaci światowej literatury, od Margaret Atwood, przez Meg Wolitzer, Ishmaela Reeda, po Tess Gerritsen czy Johna Grishama.
Wśród autorów Czternastu nocy są: Meg Wolitzer, Charlie Jane Anders, Margaret Atwood, Jennine Capó Crucet, Joseph Cassara, Angie Cruz, Pat Cummings, Sylvia Day, Emma Donoghue, Dave Eggers, Diana Gabaldon, Tess Gerritsen, John Grisham, Maria Hinojosa, Mira Jacob, Erica Jong, CJ Lyons, Celeste Ng, Tommy Orange, Mary Pope Osborne, Douglas Preston, Alice Randall, Ishmael Reed, Roxana Robinson, Nelly Rosario, James Shapiro, Hampton Sides, R. L. Stine, Nafissa Thompson-Spires, Monique Truong, Scott Turow, Luis Alberto Urrea, Rachel Vail, Weike Wang, Caroline Randall Williams, De’Shawn Charles Winslow.
Różnorodność opowiadanych historii jest jedną z największych radości płynących z lektury tej książki. Są tu historie o duchach, historia wojenna, opowieści o zdradzie i zemście, a także raport na temat doświadczenia Szekspira z dżumą autorstwa naukowca Jamesa Shapiro. Czternaście nocy to wielokulturowy hołd dla nowojorskiego lockdownu. Poruszający i zabawny.
— Kirkus
Narratorzy tej powieści są niezwykle zróżnicowani pod względem rasy, wieku, płci, pochodzenia etnicznego i powołania. Ta bogata, nieprzewidywalna, dowcipna i wzruszająca opowieść o zarazie tym bardziej intryguje, że jest owocem współpracy z trzydziestu sześciu wyjątkowych pisarzy i pisarek. Ta porywająca powieść rozpisana na wiele głosów i nastrojów ukazuje dramat izolacji, która tworzy społeczność zbudowaną w oparciu o wspólnotę różnorodnych historii i spektrum ludzkich doświadczeń.
— Booklist
Opracowanie zbiorowe pod redakcją Margaret Atwood i Douglasa Prestona
Przekład: Dobromiła Jankowska, Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 maja 2024
AUTORKI I AUTORZY
Charlie Jane Anders
Margaret Atwood
Jennine Capó Crucet
Joseph Cassara
Angie Cruz
Pat Cummings
Sylvia Day
Emma Donoghue
Dave Eggers
Diana Gabaldon
Tess Gerritsen
John Grisham
Maria Hinojosa
Mira Jacob
Erica Jong
CJ Lyons
Celeste Ng
Tommy Orange
Mary Pope Osborne
Douglas Preston
Alice Randall
Ishmael Reed
Roxana Robinson
Nelly Rosario
James Shapiro
Hampton Sides
R.L. Stine
Nafissa Thompson-Spires
Monique Truong
Scott Turow
Luís Alberto Urrea
Rachel Vail
Weike Wang
Caroline Randall Williams
De’Shawn Charles Winslow
Meg Wolitzer
SŁOWO OD AUTHORS GUILD FOUNDATION
Trzymacie w dłoniach powieść wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju. Angielskie słowo novel, czyli powieść, pochodzi od łacińskiego novellus i oznacza historię, która nie jest przeróbką znanej już narracji, mitu czy biblijnej paraboli, ale czymś nowym, świeżym, zaskakującym, zabawnym i niezwykłym.
Czternaście nocy wypełnia tę właśnie definicję. To powieść zespołowa – tak oryginalna i rewolucyjna, że można by ją nazwać wydarzeniem literackim. Napisało ją trzydzieścioro sześcioro autorów i autorek ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, którzy tworzą w rozmaitych gatunkach, mają od trzydziestu kilku do osiemdziesięciu kilku lat, pochodzą z różnych kultur, środowisk politycznych i społecznych, wyznają różne religie. Nie jest to powieść w odcinkach, nie ma też kompozycji ramowej na wzór Dekameronu czy Opowieści kanterberyjskich. To prozatorski novellus w dawnym i najprawdziwszym znaczeniu tego słowa.
Autorki i autorzy historii zawartych w tej książce nie są pod nimi podpisani. Dopóki nie przeczytacie zamieszczonej na końcu listy nazwisk, nie dowiecie się, kto który fragment stworzył. Większość tych osób to wybitni przedstawiciele swoich gatunków – od romansów do thrillerów, od literatury pięknej do książek dla dzieci, od poezji po literaturę faktu. Dzięki temu Czternaście nocy jest pochwałą różnorodności twórców oraz twórczyń z Ameryki Północnej i daje kuksańca tym, którzy obwieszczają literacką bałkanizację naszej kultury.
W Czternastu nocach historie opowiada grupa nowojorczyków, którzy podczas pandemii COVID-19 musieli zostać w mieście, nie mogli bowiem zaraz po jej wybuchu czmychnąć do swoich domów na wsi, tak jak uczyniła to większość zamożnych mieszkańców i jak od wieków czynią uprzywilejowani w obliczu katastrofy. Co wieczór sąsiedzi zbierają się na dachu zaniedbanego budynku na Lower East Side, by walić w garnki, oklaskiwać pracowników służby zdrowia, kłócić się i opowiadać. Jak w każdej dobrej powieści nie brakuje tu konfliktów, odkupienia i wielu niespodzianek.
Czternaście nocy to przede wszystkim hołd oddany sztuce opowiadania. Na długo przed wynalezieniem pisma człowiek mierzył się z największymi wyzwaniami, snując historie. Kiedy stajemy oko w oko z wojną, przemocą, strachem – albo pandemią – opowiadamy, by uporządkować świat oraz stawić czoło temu, co przerażające i niezrozumiałe. Opowieści pokazują nam, gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy. Nadają sens bezsensownemu i przywracają porządek w chaosie. Przekazują nasze wartości kolejnym pokoleniom i ugruntowują ideały. Krytykują władzę, demaskują oszustów i dają głos tym pozbawionym praw. W wielu kulturach opowieści snuje się po to, by w magiczny sposób uleczyć choroby ducha i ciała oraz zmienić profanum w sacrum. Biolodzy ewolucyjni uważają, że głód opowieści jest wdrukowany w nasze geny – to opowieści czynią nas ludźmi.
Authors Guild Foundation z przyjemnością oddaje zatem w wasze ręce powieść Czternaście nocy.
Jej struktura i tematyka odzwierciedlają misję fundacji, czyli dobroczynnej i edukacyjnej odnogi stowarzyszenia Authors Guild. Jest to również projekt charytatywny, a zyski z amerykańskiego wydania wesprą działalność Authors Guild Foundation. Fundację założono z przekonaniem, że bogata, zróżnicowana i swobodna ekspresja literacka jest niezbędna naszej demokracji. Wspieramy i umożliwiamy pracę amerykańskim pisarzom i pisarkom z rozmaitych środowisk i na różnych etapach kariery, edukując w sprawach wydawniczych, przekazując środki finansowe, prowadząc programy pomocowe, dając członkom odpowiednie narzędzia oraz promując istotę pisania i zawodu pisarza. To jedyna tego typu organizacja, która wspiera bez wyjątku wszystkich autorów i autorki zgodnie z duchem wybitnych założycieli, między innymi: Toni Morrison, Jamesa A. Michenera, Saula Bellowa, Madeleine L’Engle i Barbary Tuchman, którzy również pracowali na bardzo różnych polach gatunkowych.
Authors Guild Foundation bardzo dziękuje Margaret Atwood, że zgodziła się objąć ster i przekonać do wzięcia udziału w tym projekcie wiele utalentowanych osób. Dziękujemy Douglasowi Prestonowi, byłemu prezesowi Authors Guild, za pomysł i stworzenie ramy fabularnej. Jesteśmy także bardzo wdzięczni Suzanne Collins za hojny datek, z którego opłaciliśmy honoraria wszystkich autorów i autorek.
Dziękujemy Danielowi Conawayowi, agencji literackiej Writers House i jej szefowi Simonowi Lipskarowi, którzy zrzekli się swojej prowizji na rzecz Authors Guild Foundation. Dan od samego początku do końca służył nam niezwykłą i mądrą radą. Dziękujemy Liz Van Hoose, redaktorce projektu, która połączyła w całość wszystkie historie, oraz Millicent Bennett, naszej wspaniałej redaktorce z HarperCollins, która doceniła niezwykłą formułę Czternastu nocy, opiekowała się książką, by nadać jej właściwy kształt, i niestrudzenie prowadziła aż do publikacji. Dziękujemy również Angeli Ledgerwood z Sugar23 Books oraz całemu zespołowi HarperCollins za entuzjazm i wsparcie projektu. Byli to między innymi: Jonathan Burnham, Katie O’Callaghan, Maya Baran, Lydia Weaver, Diana Meunier, Elina Cohen, Robin Bilardello i Liz Velez. Dziękujemy także zespołowi Authors Guild, który bez wytchnienia pracuje, by chronić prawa autorów.
A przede wszystkim dziękujemy trzydzieściorgu sześciorgu pisarkom i pisarzom, którzy wzięli udział w tym projekcie.
A są to: Charlie Jane Anders, Margaret Atwood, Jennine Capó Crucet, Joseph Cassara, Angie Cruz, Pat Cummings, Sylvia Day, Emma Donoghue, Dave Eggers, Diana Gabaldon, Tess Gerritsen, John Grisham, Maria Hinojosa, Mira Jacob, Erica Jong, CJ Lyons, Celeste Ng, Tommy Orange, Mary Pope Osborne, Douglas Preston, Alice Randall, Ishmael Reed, Roxana Robinson, Nelly Rosario, James Shapiro, Hampton Sides, R.L. Stine, Nafissa Thompson-Spires, Monique Truong, Scott Turow, Luís Alberto Urrea, Rachel Vail, Weike Wang, Caroline Randall Williams, De’Shawn Charles Winslow i Meg Wolitzer.
Całość zysków ze sprzedaży amerykańskiego wydania wesprze Authors Guild Foundation. Część zaliczki przekazaliśmy na realizację wspólnych wysiłków i całej organizacji oraz fundacji wspierających pisarzy i pisarki w najgorszym okresie pandemii, kiedy przekładano terminy publikacji, zamknięto księgarnie i biblioteki, a autorzy nie mogli promować swoich nowych książek. Ankieta przeprowadzona przez stowarzyszenie wykazała, że aż siedemdziesiąt jeden procent osób należących do organizacji doświadczyło podczas pandemii spadku dochodu nawet o czterdzieści dziewięć procent z powodu opóźnień w druku, odwołania spotkań autorskich, odczytów i wykładów, utraty różnego rodzaju zleceń. Stowarzyszenie zabiegało w Kongresie o uchwalenie przepisów pozwalających niezatrudnionym nigdzie na stałe pisarzom i pisarkom skorzystać z pakietów pomocowych, gdy z niezrozumiałych powodów wyłączono ich z pierwotnego rozporządzenia w tej sprawie.
Kolejną część zaliczki fundacja przekazała na walkę z wyrzucaniem książek ze szkół i bibliotek oraz z zamykaniem bibliotek. Złożyła także kilka opinii sądowych w sprawach przeciwko usuwaniu i zakazywaniu książek oraz niedawno wprowadzonym regulacjom zachęcającym do nakładania takich zakazów.
Wśród projektów promowanych przez fundację są między innymi Stop Book Bans Toolkit oraz Banned Books Club liczący ponad siedem tysięcy członków na platformie Fable, który umożliwia młodym i innym czytelnikom w całym kraju czytanie i omawianie książek zakazanych. Authors Guild i Authors Guild Foundation są aktywnymi członkami Unite Against Book Bans i biorą udział w kampanii National Coalition Against Censorship.
Authors Guild Foundation wspiera Authors Guild, organizację, która niestrudzenie reprezentuje autorów w Waszyngtonie, edukuje kongresmenów, proponuje konkretne regulacje, a także doradza Kongresowi w sprawie przepisów, które pomagają literatom lub które mogą im szkodzić. Wspólnie ze stowarzyszeniem fundacja przedkłada opinie bądź występuje jako strona w kluczowych sprawach sądowych, by chronić prawa autorów i autorek oraz dbać o właściwe funkcjonowanie środowiska wydawniczego oraz zawodu pisarza, a także wspierać wolność słowa.
Wśród osób należących do Authors Guild są powieściopisarze i powieściopisarki wszystkich gatunków i rodzajów literackich, autorzy i autorki non-fiction, dziennikarze i dziennikarki, historycy, historyczki, poeci i poetki oraz tłumacze i tłumaczki. Do stowarzyszenia mogą przystąpić zarówno osoby publikujące w tradycyjny sposób, jak i te niezależne i publikujące nakładem własnym. Wśród korzyści z członkostwa można wymienić między innymi: pomoc prawną, w tym opiniowanie umów, doradztwo w kwestii praw autorskich, prawa prasowego i interwencje w sporach prawnych; marketingowy program pomocowy przygotowujący do publikacji nowej książki; prestiżowe referencje dla dziennikarzy freelancerów; aktywne forum internetowe, na którym można się wymieniać informacjami z innymi autorami; opcje ubezpieczeniowe i programy zniżkowe; hosting stron internetowych; umowy modelowe; lokalne programy i wsparcie; możliwość spotkania z innymi autorami; webinary i seminaria o rynku wydawniczym, marketingu, publikowaniu własnym sumptem, podatkach, prawach do twórczości po osobach zmarłych i temu podobne.
[PONIŻSZA OPOWIEŚĆ TO TRANSKRYPCJA NIEODEBRANEGO RĘKOPISU ZNALEZIONEGO W MAGAZYNIE KOMENDY POLICJI PRZY FRONT STREET 11, BROOKLYN, 11201 NOWY JORK, ZARCHIWIZOWANEGO 14 KWIETNIA 2020, ODZYSKANEGO I OPUBLIKOWANEGO 6 LUTEGO 2024]
NOC PIERWSZA
31 marca 2020
Nazywajcie mnie 1A. Zarządzam budynkiem przy Rivington Street na Lower East Side w Nowym Jorku: to pięć pięter bez windy pod nazwą Fernsby Arms, niedorzeczną dla rozsypującej się rudery, którą powinni zburzyć już dawno temu. Nasz budynek zdecydowanie nie nadąża za chlubną yuppifikacją okolicy. O ile wiem, nigdy nie mieszkał tu nikt sławny; nie grasował żaden seryjny zabójca, nie było też wywrotowych grafficiarzy, mających złą sławę zapitych poetów, radykalnych feministek ani broadwayowskich song pluggerów dojeżdżających na Tin Pan Alley. Być może zdarzyło się tu morderstwo czy dwa (domyślam się z wyglądu kamienicy), ale nic, co trafiłoby na łamy „New York Timesa”. Lokatorów właściwie nie znam. Jestem tu nowa; zaczęłam pracować kilka tygodni temu, mniej więcej w czasie, kiedy miasto zamknięto przez covid. Dostałam też służbowe lokum. Numer 1A sugerował, że znajduje się ono na parterze. Jednak gdy tu dotarłam (i było za późno, aby się wycofać), okazało się, że będę mieszkać w suterenie ciemnej jak schowek na szczotki w Hadesie, w której, co gorsza, komórka nie łapie zasięgu. W tym budynku suterena to formalnie parter, parter to pierwsze piętro i tak dalej, do piątego. Oszustwo.
Pensję w Fernsby Arms mam mizerną, ale naprawdę rozpaczliwie szukałam pracy i cudem nie wylądowałam na ulicy. Mój ojciec przyjechał tutaj z Rumunii jako nastolatek, ożenił się i harował jak wół na posadzie dozorcy w budynku w Queens. Potem urodziłam się ja. Gdy miałam osiem lat, odeszła mama. Tata ciągał mnie ze sobą, gdy szedł naprawiać cieknące krany i wymieniać żarówki. I szafował mądrościami. Mój dziecięcy urok sprawiał, że mieszkańcy chętniej dawali mu większe napiwki. (Tak, dalej jestem urocza, proszę sobie nie myśleć!). Należał do dozorców, którym ludzie lubią się zwierzać. Kiedy przepychał zatkany gównem kibel albo ustawiał pułapki na karaluchy, lokatorzy opowiadali o swoich problemach. A tata współczuł, błogosławił i pocieszał. Zawsze miał na podorędziu jakieś pomocne rumuńskie porzekadło albo dawne przysłowie z Karpat. To, plus wyraźny rumuński akcent, sprawiało, że brzmiał mądrzej, niż było w rzeczywistości. Ludzie go uwielbiali. Przynajmniej niektórzy. Ja także go uwielbiałam, ponieważ nie robił niczego na pokaz – naprawdę był ciepły, mądry, kochający, tylko z pozoru surowy – a jedyną jego wadą było to, że wciąż za głęboko tkwił w Starym Świecie, by zrozumieć, jak bardzo doi go każdego dnia Amerykański Sen. Powiem tylko, że nie odziedziczyłam po nim życzliwego, wielkodusznego charakteru.
Tata chciał, bym miała inne życie niż on i nie musiała grzebać w cudzym gównie. Oszczędzał jak opętany, żeby wysłać mnie na studia: dostałam stypendium koszykarskie na SUNY i zamierzałam pracować jako sprawozdawczyni sportowa. O to się kłóciliśmy – tata bowiem od dnia, kiedy w piątej klasie zdobyłam pierwszą nagrodę z robotyki w szkolnej Lidze Lego, pragnął, żebym została inżynierką. Studia nie wypaliły. Podczas badań wykryto w moim organizmie marihuanę i wyleciałam z drużyny koszykarskiej. A potem rzuciłam koledż, zostawiając tacie trzydzieści tysięcy dolarów długu. Na początku to nie było aż trzydzieści tysięcy, tylko niewielka pożyczka, dodatek do mojego stypendium, ale rozrosła się niczym nowotwór. Po odejściu z uczelni wyjechałam na trochę do Vermontu i żyłam tam dzięki hojności dziewczyny, ale wydarzyło się coś złego i wróciłam do domu. Zaczęłam pracę kelnerki w Red Lobster, w centrum handlowym Queens Place Mall. Kiedy tacie zaczął bardziej doskwierać alzheimer, kryłam go w robocie, jak tylko potrafiłam, i rankiem przed wyjściem do pracy naprawiałam różne rzeczy. W końcu jednak pewna wredna ropucha zadenuncjowała nas do właściciela budynku i tata musiał odejść. (By się „odwdzięczyć”, wzięłam klucz uniwersalny i spuściłam babie w klozecie cały worek klocków Lego). Musiałam umieścić ojca w domu opieki. Nie mieliśmy pieniędzy, więc władze stanowe znalazły mu miejsce w ośrodku dla chorych na demencję w New Rochelle. Wieczniezielony Dworek. Co za nazwa. Jedyne, co w nim zielonego, to ściany – sraczkowate jak w psychiatryku, na pewno znacie ten kolor. „Zmień swoje życie. Zostań na zawsze”. Tego dnia, kiedy przeniosłam tatę, rzucił we mnie talerzem z fettuccine alfredo. Aż do wprowadzenia lockdownu jeździłam do ośrodka, kiedy tylko mogłam, czyli nieczęsto, głównie z powodu ataków astmy i nieustającej gównokatastrofy zwanej Moim Życiem.
Potem zaczęły przychodzić kolejne rachunki za opiekę i leczenie taty, choć myślałam, że opłaci je ubezpieczenie Medicare. Ale nie, nie opłaci. Tylko czekajcie, aż sami będziecie starzy i chorzy. Szkoda, że nie widzieliście tego grubego stosu papierów, który spaliłam w koszu na śmieci, uruchamiając alarm przeciwpożarowy. To było w styczniu. Właściciel budynku zatrudnił nowego dozorcę (mnie nie chcieli, bo jestem kobietą, choć znałam tamto miejsce lepiej niż ktokolwiek inny), a ja dostałam trzydzieści dni na wyprowadzkę. Z Red Lobster wyleciałam, bo zbyt często nie przychodziłam, kiedy musiałam opiekować się ojcem. Bez pracy, bojąc się nadchodzącej bezdomności, dostałam kolejnego ataku astmy, więc zawieźli mnie na ostry dyżur do Presbyterian i podłączyli do różnych rurek. Po wypisie okazało się, że z dawnego mieszkania zabrano wszystkie moje manele, rzeczy taty również. Został mi tylko telefon, a na mejlu znalazłam ofertę pracy w Fernsby, gdzie oferowali umeblowane lokum, więc nie mogłam nie skorzystać.
Wszystko potoczyło się tak szybko. Jednego dnia koronawirus był ledwie wzmianką z dalekiego Wu-cholera-wie-gdzie-to-jest-hanu, a chwilę później pandemia ogarnęła dokładnie całe US i A. Zamierzałam odwiedzić tatę, jak tylko się przeprowadzę, a w międzyczasie kilka razy w tygodniu dzwoniłam przez FaceTime’a do Srakozielonego Dworku, gdzie pielęgniarka pomagała mojemu ojcu odebrać połączenie. I wtedy znienacka kazali Gwardii Narodowej otoczyć New Rochelle, a tata znalazł się w epicentrum katastrofy, odcięty od świata. Co gorsza, nagle wszyscy przestali tam odbierać telefony, nie odpowiadały recepcja, komórka pielęgniarki ani telefon taty. Dzwoniłam i dzwoniłam. Na początku słyszałam tylko wolny sygnał, a potem albo ktoś odłożył słuchawkę i nieustająco było zajęte, albo nagrany głos prosił o zostawienie wiadomości. W marcu miasto zamknięto, a ja znalazłam się we wspomnianej suterenie pełnej różnych dziwnych śmieci, w zrujnowanym budynku z bandą przypadkowych lokatorów, których nie znałam.
Trochę się denerwowałam, bo większość ludzi nie spodziewa się, że dozorcą może być kobieta, ale mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jestem silna jak byk i potrafię wszystko. Tata zawsze mawiał, że jestem strălucitor, po rumuńsku „olśniewająca”, co można by uznać za typowo ojcowski komplement, ale ten akurat jest prawdziwy. Mnóstwo mężczyzn zwraca na mnie uwagę – oczywiście niepożądaną, bo mnie nie jarają – ale w ogóle się tym nie przejmuję. Powiedzmy tylko, że mam za sobą sporo doświadczeń z jebniętymi facetami i z pewnością szybko o mnie nie zapomną, więc gwarantuję, że poradzę sobie ze wszystkim, co czeka dozorcę. W końcu moim pradziadkiem w trzynastej linii był Drakula, przynajmniej tak twierdzi tata. Ale nie Dracula, ten debilny hollywoodzki wampir, tylko Wład III Drakula, hospodar wołoski, zwany również Palownikiem Sasów i Turków. Potrafię naprawić wszystko. Umiem w pamięci dzielić pięciocyfrowe liczby przez dwucyfrowe, pamiętam także pierwszych czterdzieści cyfr liczby pi i potrafię je wyrecytować. (Cóż mogę rzec, lubię liczby). Nie zamierzam siedzieć w Fernsby Arms do końca życia, ale na razie to zniosę. Tata i tak nie bardzo może teraz okazywać, że jest mną rozczarowany.
Kiedy obejmowałam posadę, poprzedni dozorca zdążył się już wyprowadzić. I okazało się, że nie każdy właściciel opróżnia lokum po odejściu pracownika, bo mieszkanie było pełne maneli – a koleś, uwierzcie, miał naturę seryjnego zbieracza. Ledwo mogłam chodzić wśród tego badziewia, więc pierwsze, co zrobiłam, to przejrzałam wszystko i ułożyłam dwa stosy: jeden do sprzedaży na eBayu, drugi do śmieci. Większość do niczego się nie nadawała, ale kilka rzeczy miało sporą wartość, a niektóre, jak mi się wydawało, mogły się okazać naprawdę cenne. Wspominałam już, że potrzebuję kasy?
By dać wam choćby pojęcie na temat tego, co znalazłam, wrzucę tu listę przypadkowych skarbów: sześć płyt winylowych Elvisa obwiązanych brudną wstążką, szklana rzeźba dłoni złożonych do modlitwy, słoik starych żetonów do metra, aksamitny obraz przedstawiający Wezuwiusza, maska epidemiczna z zakrzywionym dziobem, pełna papierów teczka składana jak akordeon, niebieski motyl w pudełku przymocowany szpilką, lornetka z cyrkoniami, plik starych greckich banknotów. Ale najwspanialsza była cynowa urna z prochami, z wygrawerowanym napisem: ŚP Wilbur P. Worthington III. Wilbur, zakładam, był psem, choć równie dobrze mógł być udomowionym pytonem albo wombatem. Choć intensywnie szukałam, nie dotarłam do żadnych informacji na temat dawnego dozorcy, nawet nazwiska. Zaczęłam więc w myślach i jego nazywać Wilburem. Wyobrażam go sobie jako pochrząkującego starca, mruczącego pod nosem: „co my tu mamy?”, nieogolonego, oglądającego zbitą szybę i wydymającego w zamyśleniu wilgotne usta. „Wilbur P. Worthington III, dozorca, Fernsby Arms”.
W końcu w szafie znalazłam dużo bardziej interesujący zbiór: tęczową kolekcję na wpół opróżnionych alkoholi i mikserów do koktajli zajmującą wszystkie półki, od góry do dołu.
Intrygowała mnie za to składana teczka. W środku były rozmaite dokumenty. Z pewnością nie notatki dozorcy, raczej papiery, które gdzieś zebrał: stare, pisane na maszynie albo na komputerze, kilka odręcznych. Większość stanowiły historie opowiedziane w pierwszej osobie, niezrozumiałe, chaotyczne, bez początku i końca, bez podpisu autora – przypadkowe odłamki i fragmenty życia różnych ludzi. W wielu brakowało stron, narracje rozpoczynały się i kończyły w przypadkowych miejscach. Znalazłam tam również kilka długich listów oraz zawiłe dokumenty prawnicze. Założyłam, że ten majdan należy do mnie, ale robiło mi się niedobrze na myśl o tym, że mam już tylko te bezsensowne śmieci, ponieważ ktoś wyrzucił wszystko, co zostawiłam w budynku taty.
Wśród miliona rzeczy w mieszkaniu leżał też gruby segregator – osobno, na drewnianym biurku z odłażącym fornirem. Na nim zaś przeżuty jednorazowy długopis marki Bic. A kiedy mówię „przeżuty”, mam na myśli „na wpół zjedzony” – mój tajemniczy poprzednik zjadł z czubka dobre dwa centymetry. Biurko okazało się jedyną uporządkowaną przestrzenią w mieszkaniu. Ręcznie zapisana księga od razu mnie zaintrygowała. Na okładce gotykiem wypisano tytuł: Biblia Fernsby. Na pierwszej stronie poprzedni dozorca podpiął liścik do swego następcy – czyli do mnie – z wyjaśnieniem, że był psychologiem amatorem i bacznym obserwatorem ludzkiej natury, a to jego research – notatki, które zebrał na temat lokatorów. Obszerny zbiór. Przejrzałam go zaskoczona dokładnością i ogromem wykonanej pracy. Na końcu segregatora zostało wiele pustych stron z nagłówkiem: „Notatki i obserwacje”. Na dole zaś autor dodał małymi literami: „Do uzupełnienia przez kolejnego dozorcę”.
Spojrzałam na puste strony i pomyślałam, że facet chyba oszalał, sądząc, że jego następca – albo ktokolwiek inny – miałby ochotę je zapisać. Zupełnie nie przewidziałam czaru, jakim wkrótce zwabią mnie na wpół zjedzony długopis i czyste kartki.
Zaczęłam czytać zapiski Wilbura. A notował dużo, obsesyjnie równym pismem wypełniał kolejne strony spostrzeżeniami na temat mieszkańców budynku, dodając inteligentne komentarze do ich historii, dziwactw i manii, a także, to rzecz kluczowa, zwyczajów dawania napiwków i tego, na co uważać. Mnóstwo tu było anegdot, wydarzeń, dygresji i zagadek, faktoidów, żartów i nadęcia. Każdemu nadał przydomek, jednocześnie zabawny i tajemniczy. O lokatorce spod 2D pisał: „Jest Damą Pierścieni”. I dalej: „Będzie mieć suknie, pierścienie, klejnoty”[1]. O tej spod 6C: „To La Cocinera, sous-chef upadłych aniołów”. 5C: „Eurowizja – facet, który nie chce być tym, kim nie jest”. Albo 3A: „Wurly, którego łzy zmieniają się w nuty”. Mnóstwo przezwisk i notatek brzmiało właśnie tak zagadkowo. Wilbur był chyba geniuszem prokrastynacji, bo pisał tę książkę, zamiast naprawiać cieknące krany i wstawiać szyby w tym gównianym budynku.
Czytanie tych spiętych stron mnie hipnotyzowało. Mimo całej swojej dziwności dla takiej nowicjuszki dozorczyni jak ja to było czyste złoto. Zaczęłam uczyć się na pamięć każdego lokatora, przezwiska i numeru mieszkania niczym obowiązkowego materiału na zajęcia. Choć Biblia Fernsby była absurdalna, bez niej czułabym się totalnie zagubiona. Budynek to ruina, przyznawał dozorca i przepraszał, wyjaśniając, że właściciel nie odpowiada na skargi, za nic nie chce płacić i nie odbiera nawet cholernego telefonu – dupek po prostu zdezerterował. „Będziesz sfrustrowany i nieszczęśliwy”, pisał, „dopóki nie zrozumiesz: jesteś z tym sam”.
Na tylnej okładce biblii taśmą klejącą przyczepił też tajemniczy klucz z notatką: „Sprawdź”.
Myślałam, że to uniwersalny klucz do mieszkań, ale okazało się, że nie. Miał dziwny kształt i nie pasował do żadnego z wielu zamków. Zaintrygował mnie i gdy tylko mogłam, metodycznie sprawdzałam cały budynek, wkładając klucz w kolejne drzwi – bez skutku. Miałam się już poddać, kiedy na końcu korytarza na ostatnim piętrze dostrzegłam wąskie schody na dach. A na ich końcu drzwi zamknięte na kłódkę. No i proszę, klucz pasował idealnie! Otworzyłam drzwi, wyszłam i się rozejrzałam.
Totalne zaskoczenie. Ten dach przypominałby cholerny raj, gdyby nie pająki, gołębie gówna i obluzowana papa. Ogromna przestrzeń z niesamowitym widokiem. Kamienice po obu stronach Fernsby Arms niedawno zburzyli deweloperzy, więc budynek stał samotnie na polu gruzów, z genialnym pejzażem w obie strony Bowery aż do mostu Brooklyńskiego, Williamsburg Bridge i wieżowców w centrum. Był wieczór, więc całe miasto przykrywało różowawe światło, a nad głową w jaskrawopomarańczowym paśmie leciał pojedynczy samolot, zostawiając za sobą smugę kondensacyjną. Szybko wyciągnęłam telefon z kieszeni – pięć kresek. Rozejrzałam się, myśląc: „co do diabła?”. Jeśli rzeczywiście tylko problem z sygnałem uniemożliwiał mi kontakt z Rzygozielonym Dworkiem, mogłam stąd zadzwonić do taty i w końcu z nim porozmawiać. Przebywanie na dachu z pewnością było zakazane, ale wiedziałam, że właściciel raczej nie wpadnie teraz do zadżumionego miasta, żeby skontrolować swoją nieruchomość. Lockdown trwał już od niemal dwóch tygodni i dach okazał się jedynym w miarę bezpiecznym miejscem, w którym człowiek mógł pooddychać świeżym powietrzem i nacieszyć się słońcem. Któregoś dnia deweloperzy postawią tu hipsterskie szklane wieże, grzebiąc Fernsby Arms w wiecznym cieniu. Jednak zanim to się wydarzy, dlaczego niby nie mogłabym tu wpadać? Najwyraźniej stary dobry Wilbur P. Worthington III czuł to samo, a przecież nie doświadczył lockdownu.
Rozejrzałam się i natychmiast zauważyłam stojące na środku wielkie, klocowate coś przykryte plastikową plandeką. Zerwałam ją, odsłaniając stary, zeżarty przez myszy szezlong z poplamionego czerwonego aksamitu – tu z pewnością przesiadywał dawny dozorca. Kiedy usiadłam, żeby sprawdzić, czy jest wygodnie, pomyślałam: „Boże, błogosław Wilbura P. Worthingtona Trzeciego!”.
Zaczęłam chodzić na dach każdego wieczoru o zachodzie słońca, z termosem margarity albo innego egzotycznego drinka, który przyrządzałam w moim prywatnym koktajlbarze. Wyciągałam się na kanapce, patrzyłam, jak nad Dolnym Manhattanem zachodzi słońce i raz po raz wykręcałam numer komórki taty. Wciąż nie mogłam się do niego dodzwonić, ale przynajmniej trochę się upijałam, próbując.
Okazało się, że mój samotny raj nie trwał długo. Kilka dni temu, w ostatnim tygodniu marca, kiedy covid ogarniał miasto jak pożar, jeden z lokatorów przeciął kłódkę na drzwiach i postawił na dachu plastikowe krzesło, stolik oraz geranium w doniczce. Naprawdę się wkurzyłam. Stary dobry Wilbur w swojej kolekcji śmieci miał też niezły skład kłódek, wyjęłam więc taką ogromną, stalową z podwójnym zabezpieczeniem, wystarczająco ciężką, żeby roztrzaskać czaszkę łosia, i zamocowałam ją na drzwiach. Miała gwarancję, że w przypadku przecięcia zwrócą ci trzykrotność kwoty zakupu. Ale najwidoczniej ktoś pragnął wolności tak samo jak ja, ponieważ tym razem użył łomu, wygiął kłódkę i skobel, przy okazji naruszając drzwi. Potem już nie dało się ich zamknąć. A spróbujcie w pandemii kupić nowe drzwi.
Prawie na pewno wiem, kto to zrobił. Kiedy przez zepsute drzwi wyszłam na dach, winowajczyni siedziała tam skulona w jajowatym fotelu pokrytym sztucznym futerkiem, z rodzaju tych, w których można się w całości schować. Paliła elektronicznego papierosa i czytała książkę. Musiała się nieźle zmachać, wciągając to jajo tak wysoko. Rozpoznałam młodą lokatorkę z 5B, którą Wilbur w biblii nazywał Hello Kitty, ponieważ nosiła swetry i bluzy z wizerunkiem kreskówkowej bohaterki. Spojrzała na mnie chłodno, jakby czekała, aż oskarżę ją o zdewastowanie drzwi. Nic nie powiedziałam. Bo co niby miałam powiedzieć? Zresztą przyznaję, że nie dało się jej nie szanować za ten wyczyn. Przypominała mi mnie samą. No i nie musiałyśmy przecież rozmawiać – wyglądała, jakby wolała mnie ignorować tak samo, jak ja ignorowałam ją. Więc trzymałam się na dystans.
Jednak później również pozostali lokatorzy, po kilkoro naraz, zaczęli odkrywać taras na dachu. Wciągali po wąskich schodkach swoje najbrzydsze krzesła i parkowali je tam o zachodzie słońca, zachowując „dystans społeczny”, nowe phrase du jour. Próbowałam ich powstrzymać. Powiesiłam kartkę z informacją, że to nielegalne (tak było!) i nikomu nie wolno tam przebywać, bo może się potknąć i wypaść przez niski gzyms. Jednak wtedy już zdawało nam się, że siedzimy w lockdownie całe wieki, a ludziom nie wolno zakazywać dostępu do świeżego powietrza i widoku na świat. Nie mogę ich za to winić. Budynek jest ciemny, zimny, pełen przeciągów, w korytarzach zawsze dziwnie pachnie, wszędzie pełno popękanych i porozbijanych szyb. Zresztą mimo wszystko dach jest wystarczająco duży – wszyscy starają się nie dotykać, nie mówić głośno, a nawet nie smarkać, no i utrzymujemy dwumetrowy dystans. Szkoda, że w całym cholernym mieście nie można kupić płynu do dezynfekcji, bo zaparkowałabym pod tymi drzwiami całą cysternę. Na razie raz dziennie przecieram klamki wybielaczem. O siebie się nie martwię – mam tylko trzydzieści lat i jestem na tyle młoda, że podobno wirus nie powinien mnie załatwić, jedynym problemem jest astma.
Ale tęskniłam za prywatnym kątem.
W międzyczasie covid dojeżdżał miasto. Dziewiątego marca burmistrz ogłosił szesnaście przypadków zachorowań; trzynastego marca, jak już wspomniałam, Gwardia Narodowa otoczyła New Rochelle, a dwudziestego marca Nowy Jork zamknięto – w samą porę, by wszyscy mogli zacząć nałogowo oglądać Króla tygrysów. Tydzień później było już ponad dwadzieścia siedem tysięcy zakażonych, codziennie umierały setki ludzi i numerki szybowały pod niebo. Ślęczałam nad tymi statystykami, a potem, chyba proroczo, zaczęłam zapisywać je na pustych stronach księgi Wilbura, jego Biblii Fernsby.
Oczywiście kto tylko mógł, zdążył już wyjechać z Nowego Jorku. Bogaci i wykształceni wiali z miasta jak szczury z tonącego okrętu, z piskiem opon odjeżdżając do Hamptons, Connecticut, Berkshires, Cape Cod czy Maine – dokądkolwiek, byle dalej od New Covid City. Zostali tacy jak my. Moim zadaniem jako dozorczyni (tak przynajmniej zakładam) jest upewnić się, że covid nie dotrze również tutaj i nie zabije lokatorów Fernsby Arms. (Oprócz tych z regulowaną ceną najmu – ha, ha, nie ma potrzeby odkażać ich klamek, tak z pewnością powiedziałby właściciel). Rozwiesiłam zasady funkcjonowania: nie wolno wpuszczać nikogo z zewnątrz, w częściach wspólnych obowiązuje dystans dwóch metrów, zakaz zbierania się na klatkach schodowych. I tak dalej. To samo zrobiłby tata. Jeszcze bez wytycznych dotyczących maseczek, bo tych nie wystarczało nawet dla pracowników służby zdrowia. Na razie utknęliśmy w budynku.
Dlatego każdego wieczoru ci lokatorzy, którzy dowiedzieli się o istnieniu dachu, przychodzili tam posiedzieć. Na początku było nas sześcioro. Wszystkich sprawdziłam w Biblii Fernsby. Kwaśna z 2B, Eurowizja z 5C, Dama Pierścieni z 2D, Terapeutka z 6D, Floryda z 3C i Hello Kitty z 5B. Od kilku dni nowojorczycy każdego wieczoru koło siódmej, podczas zachodu słońca, oklaskiwali personel medyczny i ratunkowy. Dobrze jest coś robić i przełamywać rutynę. Dlatego też lokatorzy spotykali się na dachu tuż przed siódmą i gdy nadchodziła pora, wiwatowaliśmy razem z całym miastem, waliliśmy w garnki i gwizdaliśmy. Tak zaczynał się wieczór. Przyniosłam znalezioną w rupieciach Wilbura popękaną latarenkę, do której wstawiłam świecę. Inni donieśli podobne lampki i osłaniane świeczniki – wystarczyło, by stworzyć niewielką oświetloną przestrzeń. Eurowizja miał starą mosiężną lampę naftową z ozdobnym szklanym kloszem.
Na początku nikt się nie odzywał i to mi pasowało. Wiedząc, jak ludzie traktowali mojego ojca, który żył obok i przez lata im pomagał, wcale nie chciałam poznawać lokatorów. I w ogóle bym tu z nimi nie siedziała, gdybym pierwsza nie zajęła tego miejsca. Dozorczyni, która sądzi, że może się zaprzyjaźnić z mieszkańcami, prosi się o kłopoty. Nawet w takiej ruderze wszyscy uważają się za lepszych od gospodyni budynku. Dlatego moje motto brzmi: trzymaj dystans. Oni zresztą też najwyraźniej nie chcieli mnie poznawać. I dobrze.
Jako że byłam nowa, wszyscy na górze to dla mnie obcy ludzie. Spędzali czas, scrollując telefony, popijając piwo czy wino, czytając książki, paląc trawkę albo robiąc coś na laptopie. Hello Kitty od razu siadała w swoim jajowatym fotelu i niemal bez przerwy wapowała. Raz do moich nozdrzy doleciał zapach jej papierosa – mdły i słodki arbuz, jak się okazało. Naprawdę paliła non stop, tak jak inni oddychają. Cud, że jeszcze nie umarła. Z Włoch dochodziły informacje o ludziach podłączonych do respiratorów (i co z tego, że chodziło głównie o seniorów?), miałam więc ochotę wytrącić jej to gówno z ręki. Ale chyba każdy ma jakieś wady. Zresztą, kto posłucha dozorczyni? Eurowizja przyniósł malutki bezprzewodowy głośnik, postawił go obok swojego krzesła i puszczał delikatny europop. Z tego, co widziałam, nikt z budynku nie wychodził na zewnątrz, nawet po jedzenie czy papier toaletowy. Całkowity lockdown.
W tym czasie, jako że mieszkaliśmy niedaleko szpitala Presbyterian, po Bowery w tę i z powrotem jeździły wyjące karetki. Dźwięk syren przybierał na sile, gdy podjeżdżały, po czym cichł w gasnący jęk, w miarę jak jechały dalej. Zaczęły się pojawiać również nieoznaczone ciężarówki-chłodnie. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że przewożą ciała zmarłych na covid. Tłukły się po ulicach jak dawniej wozy podczas zarazy, w dzień i noc, zatrzymując się zdecydowanie zbyt często i odbierając owinięty w całun ładunek.
Wtorek 31 marca to dla mnie przełomowy dzień, ponieważ właśnie dziś zaczęłam zapisywać strony tej książki. Pierwotnie zamierzałam notować tylko liczby i statystyki, ale projekt wymknął się spod kontroli i niespodziewanie rozrósł. Dzisiejsze liczby także są przełomowe: „New York Times” donosi, że w mieście zmarło już na covid ponad tysiąc osób. W mieście zachorowało łącznie czterdzieści trzy tysiące sto trzydzieści dziewięć osób, a w stanie – siedemdziesiąt pięć tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt pięć. Wśród pięciu dzielnic najbardziej dotknięte są Queens i Brooklyn, zachorowało tam odpowiednio trzynaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt dziewięć i jedenaście tysięcy sto sześćdziesiąt osób, na Bronksie – siedem tysięcy osiemset czternaście, na Manhattanie – sześć tysięcy pięćset trzydzieści dziewięć, a na Staten Island – dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt cztery. Zapisywanie liczb chyba je oswajało, sprawiało, że stawały się mniej przerażające.
Po południu padał deszcz. Jak zawsze wdrapałam się na dach jakiś kwadrans przed zachodem słońca. Wieczorne światło rzucało długie cienie na obmytą deszczem Bowery. Oprócz wycia syren miasto było ciche i puste. Dziwnie i niepokojąco spokojne. Żadnych samochodów, klaksonów, pieszych idących do domu, samolotów ryczących nad głowami. Powietrze przejrzyste i czyste, pełne mrocznego piękna i magicznie prorocze. Bez spalin pachniało świeżo, przypominając mi krótkie, szczęśliwe życie w Vermoncie, zanim… zresztą nieważne. Ulice pogrążały się w zmierzchu, a na dachu zbierali się ci sami lokatorzy co zawsze. Kiedy wybiła siódma, a z okien otaczających budynków dobiegły pierwsze wiwaty i grzechot garnków, podnieśliśmy się z miejsc i zaczęliśmy znów gwizdać, klaskać, krzyczeć – wszyscy z wyjątkiem lokatorki spod 2B, Kwaśnej. Ona dalej siedziała i próbowała zmusić swoją komórkę do działania. Wilbur ostrzegał mnie przed tą kobietą: arystokratyczny typ. Wzywała go nawet po to, żeby zmienił żarówkę, ale przynajmniej napiwki dawała królewskie. „Czysty nowojorski kwas, od urodzenia”, napisał, dodając kolejną zagadkę: „Z najlepszego wina najostrzejszy ocet”. Cokolwiek to znaczy. Była po pięćdziesiątce, ubrana cała na czarno, w czarny T-shirt i sprane czarne dżinsy rurki. Plamki i rozbryzgi farby na znoszonych martensach stanowiły jedyny kolorystyczny akcent. Założyłam, że jest artystką.
Kobieta spod 3C, w książce Wilbura nazywana Florydą, zawołała do Kwaśnej:
– Dołączysz do nas?
Z jej tonu od razu wywnioskowałam, że coś między tymi dwiema nie gra. Poprzedni dozorca nie wyjaśnił znaczenia przezwiska Floryda, może tak po prostu o niej mówiono. Była potężną, piersiastą kobietą z niespokojną energią. Miała jakieś pięćdziesiąt lat, fryzurę jakby prosto z salonu i cekinową bluzkę zasłoniętą lśniącym złotym szalem. Biblia nazywała ją plotkarą, ale z jajem: „Plotka to gadanie o rasie ludzkiej przez jej miłośników”.
Kwaśna odpowiedziała na pytanie Florydy chłodnym spojrzeniem.
– Nie.
– Jak to „nie”?
– Mam dosyć bezcelowego wrzeszczenia na wszechświat. Dzięki.
– Oklaskujemy pracowników służby zdrowia, którzy ryzykują życie.
– Co za wielkoduszność, no proszę – odparła Kwaśna. – A jak niby wasze wrzaski mają im pomóc?
Floryda wpatrywała się w Kwaśną.
– Nie ma w tym jakiejś wielkiej logiki. Esto es una mierda i próbujemy okazać im wsparcie.
– I sądzisz, że walenie w garnek zrobi jakąś różnicę?
Floryda mocniej opatuliła się złotym szalem, zacisnęła z niezadowoleniem usta i opadła z powrotem na krzesło.
– Kiedy to wszystko się skończy – wtrąciła po chwili Dama Pierścieni – będzie jak po jedenastym września. Nikt nie będzie chciał o tym gadać. Jak wtedy, gdy ktoś popełni samobójstwo i ludzie wolą o nim nie wspominać.
– Ludzie nie mówią o jedenastym września – odparła Terapeutka – ponieważ Nowy Jork cierpi na zespół stresu pourazowego. Wciąż mam pacjentów, którzy próbują go przepracować. Dwadzieścia lat później.
– Jak to ludzie nie mówią o jedenastym września? – odezwała się Hello Kitty. – Nie mówią o niczym innym. Można by pomyśleć, że połowa Nowego Jorku musiała wtedy uciekać, dusiła się dymem i pyłem. Teraz będzie tak samo. „Opowiem wam, jak przeżyłem Wielką Pandemię 2020 roku”. Ludziom nie będą się zamykać usta.
– O rany, rany – rzuciła Kwaśna. – Czy ty w ogóle byłaś już na świecie jedenastego września?
Hello Kitty popalała elektronicznego papierosa i zignorowała komentarz.
– Tylko pomyślcie o zespole stresu pourazowego, jaki wywoła ta pandemia – powiedział Eurowizja. – Jezu, będziemy to analizować do końca świata. – Zaśmiał się cicho i odwrócił do Terapeutki. – Sporo utargujesz!
Rzuciła mu tylko kamienne spojrzenie.
– Dzisiaj wszyscy cierpią na PTSD – ciągnął Eurowizja. – Ja na przykład mam traumę po odwołaniu Eurowizji 2020. To pierwsza, której nie obejrzę od 2005. – Złapał się za pierś i skrzywił.
– Co to jest Eurowizja? – zapytała Floryda.
– Konkurs Piosenki Eurowizji, moja droga. Wokaliści z całego świata występują z premierową piosenką, jeden artysta albo zespół z każdego kraju. Zwycięzcę wybiera się w głosowaniu. Sześćset milionów ludzi ogląda relację w telewizji. To jak Puchar Świata w muzyce. W tym roku miała się odbyć w Rotterdamie, ale tydzień temu odwołali. Miałem już zabukowany bilet, hotel, wszystko. No więc teraz – zaczął się wachlować przesadzonym gestem – niech mi pani pomoże, pani doktor, cierpię na zespół stresu pourazowego.
– To nie powód do żartów – odparła Terapeutka. – Podobnie jak jedenasty września.
– Jedenasty września wciąż z nami jest – dodała jakaś kobieta po trzydziestce. Rozpoznałam ją z biblii jako Córkę Merenguero spod 3B. – To wciąż świeża sprawa. Dotknęła nas wszystkich, w tym moją rodzinę. Nawet w Santo Domingo.
– Straciłaś kogoś wtedy? – zapytała Dama Pierścieni wyzywającym tonem.
– W pewien dziwny sposób tak.
– Niby jak?
___
Wzięła głęboki oddech.
– Mi papá był znanym merenguero, co – jeśli nie wiecie – oznacza, że zarabiał, grając merengue. Kiedyś często występował w El Show del Mediodía, czyli Show w południe. Jeśli jakiś program oglądają w Republice Dominikany wszyscy, to właśnie ten. Zresztą dalej jest nadawany.
Jak tylko zaczęła mówić, wiedziałam, że zaraz rozpocznie się opowieść, i wpadłam na pewien pomysł. Od dwudziestego roku życia lubiłam nagrywać to, co mówiono wokół – szczególnie żenujące teksty facetów, którzy podrywali mnie w knajpach. Po prostu nonszalancko kładłam komórkę na barze, na stoliku albo trzymałam ją w kieszeni. Albo w metrze udawałam, że przeglądam coś w telefonie, choć tak naprawdę nagrywałam, co mówił jakiś dupek. Nie uwierzylibyście, co uzbierałam przez lata: wiele pięknych godzin idiotyzmów i obleśnych wrzutek nagranych dla potomności. Czasem żałuję, że tego jakoś nie spieniężyłam, na przykład na YouTubie. Ale nie są to tylko paskudne rzeczy. Nagrałam także opowieści smutne, zabawne, dobre; wyznania, sny, koszmary, wspomnienia, a nawet zbrodnie. Rzeczy, które obcy ludzie opowiadają nocą w metrze linii E. „Kiedyś byłem tak zdesperowany, że wypaliłem psie gówno, żeby się nawalić”. „Podglądałam dziadków uprawiających seks, nie uwierzysz, co robili…”. „Wygrałem zakład o sto dolców, bo oskórowałem, ugotowałem i zjadłem myszoskoczka mojego brata”.
Tata zdobywał ludzi urokiem. Ja zdobywam ich podstępem.
W każdym razie zaczęłam nagrywać. Mój szezlong stał jednak za daleko Córki Merenguero, więc wstałam i udając, że bardzo chcę posłuchać, przeciągnęłam tę cholerną czerwoną kozetkę przez dwumetrowe odstępy między krzesłami pozostałych, uśmiechając się jak durna i mamrocząc coś o tym, że nie chcę stracić ani słowa. Usiadłam wygodnie, wyjęłam komórkę z kieszeni, jakbym coś w niej sprawdzała, i kliknęłam „nagrywaj”. Potem nonszalancko położyłam na kanapie aparat skierowany w stronę Córki Merenguero i podciągnęłam pod siebie stopy, popijając margaritę.
Co zrobię z tym nagraniem? Wtedy jeszcze, wciskając czerwoną kropkę, nie wiedziałam, jednak później, w mieszkaniu, zobaczyłam leżącą na biurku grubą księgę Wilbura i te wszystkie puste strony, które dla mnie zostawił. No dobra, pomyślałam, zapiszmy je. Przynajmniej będę miała co robić, skoro ta cholerna pandemia uwięziła mnie w domu co najmniej na kilka tygodni.
Ale już cicho: opowiada Córka Merenguero.
– Wtedy jeszcze w programie występowały najpopularniejsze, najmodniejsze zespoły merengue. A przy okazji – niektóre piosenki miały wtedy naprawdę chore tytuły i teksty. Od razu ostrzegam, bo nie brakowało tam rasistowskiego gówna.
Urwała i lekko nerwowo rozejrzała się po dachu, jakby niepewna, co powiedzieć, ale też sprawdzając, kto jej słucha.
– Była na przykład piosenka pytająca wprost: Qué será lo que quiere el negro? Czego naprawdę chce Czarny mężczyzna? Była bardzo popularna w latach osiemdziesiątych i często puszczali ją w El Show del Mediodía, który oglądałam jako dziecko. Nie wolno mi było wchodzić do studia, bo tata tego nie chciał, zresztą pracował, więc nie mógłby mnie pilnować. Pamiętajcie, że wychowywał mnie sam. Nie chciał też, bym poszła jego śladem.
Tata przyjaźnił się z kilkoma tancerkami z programu i poznał tam pewną kobietę. Nie wiem, co dokładnie się między nimi wydarzyło. Mówili tylko, że są muy amigos y muy queridos. Nie wiem, nie pytałam o szczegóły. Ale na długie lata pozostali przyjaciółmi. Ona zawsze była dla mnie dobra. Nie zastąpiła mi matki, nic z tych rzeczy, ale to ona wyjaśniła mi, co robić, kiedy miałam jedenaście lat i zaczęłam krwawić. Nawet nie wyobrażam sobie, jak zareagowałby ojciec. Zniknęła z naszego życia, jeszcze gdy byłam dzieckiem, zachowałam jednak o niej dobre wspomnienia.
Wpadłam na nią nie tak dawno temu, kilka tygodni przed lockdownem. Niesamowita historia. Siedziałam w moim ulubionym salonie, gdzie prostowali mi włosy. Wiecie, jak to się robi: jest taki żart, że nawet w niebie dominikańskie fryzjerki jedną ręką naciągają włosy szczotką, a drugą nagrzewają je prostownicą do jakiejś kosmicznej temperatury. Tak, robiłam to moim włosom co tydzień, ale potem zauważyłam, że i one, i głowa bardzo na tym cierpią, więc przestałam.
W każdym razie widzę ją w salonie i pytam, jak się miewa. Na początku nie wygląda na specjalnie zadowoloną, że mnie widzi, że w ogóle widzi kogoś znajomego. A potem zaczyna opowiadać tę szaloną historię, która brzmi nieprawdopodobnie, ale się wydarzyła. Zaczęła się jedenastego września. No i wszyscy od razu: „Rany, naprawdę musimy znów wracać do jedenastego września?”. To już za dużo, serio. Ale może z tej opowieści płynie jakaś nauka o chwili, w której się znaleźliśmy, siedząc na tym dachu. Zatytułowałam tę historię Podwójna tragedia.
Powiem wam, że gdy tylko zaczęła opowiadać, wszystkie suszarki nagle zamilkły. W takich chwilach można dalej zawijać włosy na wałki. Można nakładać farbę. Można strzyc. Ale jeśli ktoś ma historię, która zwraca uwagę wszystkich, koniec suszenia. Tego możecie być pewni.
Przy okazji muszę wspomnieć, że Eva miała siedemdziesiąt lat, a wyglądała na dwadzieścia mniej. Pozwoliła włosom naturalnie posiwieć, ale prześwitywało przez nie jeszcze wystarczająco dużo koloru, by stwierdzić, że kiedyś były atramentowo czarne. Teraz miały odcień eleganckiej siwizny. Była także, powiedzmy, nieco zaokrąglona w kilku miejscach. I nawet jej to pasowało. Jak na siedemdziesięciolatkę miała świetne tetas i pa’trás. Pewnie tak będzie kiedyś wyglądać JLo. Możemy sobie tylko wyobrażać. Ale chodzi o to, że mimo siedemdziesiątki wyglądała po prostu świetnie.
Kiedy miała jeszcze pięćdziesiąt kilka lat, po tym, jak przestała pokazywać się w El Show del Mediodía i straciłyśmy ze sobą kontakt, zakochała się w młodszym mężczyźnie. Zrobiła coś szalonego: porzuciła męża, z którym nie mogła mieć dzieci, i związała się z Dominikańczykiem, a on – niespodzianka – występował w zespole merengue. Był perkusistą, więc grał po trochu na różnych instrumentach: na claves, bongosach, marakasach, trójkącie, dzwonkach i, no tak, peruwiańskim instrumencie perkusyjnym zrobionym z suszonych paznokci kozy, chajchas. Grał jazzujące, klasyczne merengue, jak oldschoolowi Juan Luís Guerra (zanim narodził się ponownie), Victor Victor, Maridalia Hernández i Chichí Peralta.
Eva opowiadała, że poczuła po prostu szalony impuls, by w końcu posłuchać głosu serca i wszystko inne mieć w dupie. Nie obchodziło ją już to, co wielu ludziom w Ameryce Łacińskiej i na la isla uniemożliwia robienie tego, czego pragną, czyli El qué dirán? Co powiedzą sąsiedzi? Eva za to mówiła „walić to”. „Mam to w nosie. Kocham tego faceta. Gra w zespole. Odchodzę od męża”.
Pewnie dlatego, że tak totalnie, szaleńczo i namiętnie się zakochali, zaszła w ciążę. Nieprawdopodobne. No ale, jak opowiadała Eva bez żadnego zażenowania wszystkim obecnym w salonie, seks mieli niesamowity. I cały czas się kochali. Z mężem po prostu już się nie pieprzyli, tyle powiem. Po prostu nie, przestali to robić. Ale ten nowy facet miał chyba wtedy jakieś trzydzieści lat, był w sile wieku. Mój Boże, ależ ona opowiadała o ich seksie! W każdym razie było tak dobrze, że w końcu zaszła w ciążę. Tyle wam powiem.
– Im gorętszy seks, tym szybsza ciąża – przerwała Floryda spod 3C. Cóż, biblia ostrzegała mnie, że to plotkara.
– Naukowo rzecz biorąc, to bzdura – wtrąciła ostro Kwaśna, machając ręką lekceważąco. – Wymysły starych bab, obalono je już dawno temu.
– A ty na jakiej uczelni studiowałaś medycynę?
Po uprzejmej pauzie Córka Merenguero zignorowała komentarze i mówiła dalej.
– Czasami chodzi tylko o seks. Czasami o seks i namiętność. A kombinacja tych dwóch rzeczy sprawiła, że stał się cud. Eva miała pięćdziesiąt lat i była w ciąży ze swoim trzydziestoletnim kochankiem, aktualnie mężem. Oczywiście wywołała skandal. Ale wtedy już zapomniała o el qué dirán. Całkowicie.
On również. Nowy mąż pochodził z bardzo biednej okolicy Santo Domingo, znanej jako Villa Mella. Fakt, że osiągnął sukces jako muzyk i dawał radę się z tego utrzymywać, naprawdę coś znaczył. Facet był szczęśliwy. I zakochany w tej niesamowitej kobiecie. Bardzo nietradycyjny związek, ale im się udało. Od razu postanowili, że nie pozwolą, by gadanie innych wpłynęło na ich małżeństwo. Wszystkie w salonie słuchałyśmy jak zahipnotyzowane historii Evy. Nie tylko klientki! Jedna z pracownic musiała pójść po rundkę café con leche, bo przecież opowieść dopiero się zaczynała i była doskonała.
I wtedy Eva wraca pamięcią do jedenastego września. Była akurat na Wall Street, szła na spotkanie i zobaczyła, że samolot przelatuje tuż nad jej głową i wbija się w pierwszą wieżę. Tam właśnie miała zaplanowane spotkanie. I tak stała się jedną z tego nieszczęsnego tysiąca osób, jedną z tych nieszczęśników – albo szczęściarzy, zależy, jak na to spojrzeć – którzy znajdowali się dokładnie w tamtym miejscu, gdy to się stało. Zszokowana potknęła się i skręciła kostkę, ale kiedy adrenalina zaczęła płynąć, Eva pobiegła mimo bólu. Myślała tylko o tym, by wrócić do domu, do męża i dwuletniego synka.
Tylko tego pragnęła. Wydostać się stamtąd jak najszybciej, wskoczyć w metro i wrócić do Washington Heights do swojej rodziny. Tak, była wówczas w wieku większości babć. Ale była też kobietą w średnim wieku pragnącą zobaczyć małego synka i znowu go przytulić. Powąchać. Evie udało się wsiąść do metra dosłownie w ostatniej chwili. Nie minęła godzina, a cały system transportu w Nowym Jorku stanął. Dotarła do domu, weszła do środka, a on tam był – jej przystojny mąż z orzechowymi oczami i drobnymi lokami przypominającymi fale wściekłego oceanu. Włosy miał ciemnobrązowe z jaśniejszymi końcówkami współgrającymi z cynamonowym odcieniem cery.
Miał na imię Aleximas (imię powstało z połączenia Alexisa i Tomasa, bardzo po dominikańsku, ale hej, nie osądzajcie) i na widok Evy zaczął płakać. Łzy płynęły mu po policzkach jak dziecku. A ta niezwykła para kochała się tak bardzo, że nie miało znaczenia, iż dorosły facet roni łzy. Aleximas po prostu czuł się bezpiecznie przy swojej dwadzieścia lat starszej żonie. Sprawiała, że czuł się chroniony. Jego wcześniejsze życie, wychowanie w Villa Mella, było naprawdę ciężkie. Taka prawda. W Republice Dominikany dorastał w domu z klepiskiem. Więcej nie muszę dodawać, prawda?
Wszyscy popijali już wtedy cafecito. Eva mówiła dalej o tym, jak bardzo wstrząsnęło nią to, co widziała jedenastego września. Tak bardzo, że nie mogła spać. Lekarz stwierdził, że skręciła kostkę i naderwała mięsień, więc przez kilka tygodni musi leżeć w domu z podniesioną nogą. Myślała, że oszaleje. We wszystkim musiała teraz polegać na mężu. Wychodził po jedzenie. Robił wszystko – dla niej i dla rodziny. Nie przeszkadzało mu, że ma robić zakupy, nawet gdy wysłała go po tampony. To była część ich niezwykłej miłości. A on był silnym, konkretnym Dominikańczykiem, który miał szczęście, bo znalazł kobietę mówiącą: „Mam w dupie, co ludzie mówią o mnie i o tym, co robię. Soy una de muchas mujeres as!”.
Eva nie wiedziała, jak radzić sobie z tymi nowymi emocjami. Pamiętajcie, że w 2001 roku ludzie niewiele wiedzieli o zespole stresu pourazowego. Wojna w Iraku jeszcze się nie zaczęła. PTSD – co to takiego? Nie zdawała sobie sprawy, że na nie cierpi. Ale nie mogła wygrzebać się z depresji. Siedziała w domu, oglądając telewizję, i myślała o tym, że nie może poruszyć nogą, ponieważ ją skręciła, uciekając w przerażeniu od najpotworniejszej rzeczy, jaką w życiu widziała. Za każdym razem, kiedy oglądała w telewizji relacje z tamtego dnia – a o niczym innym już nie mówiono, wciąż pokazywano te same ujęcia – Eva miała wrażenie, że znów stoi na tamtej ulicy, więc zaczynała się trząść i płakać.
Aleximas bardzo się martwił, bo koszmary Evy uniemożliwiały funkcjonowanie całej rodzinie. Mały zaczął wyczuwać zdenerwowanie matki i także miał problemy ze snem. Ten samolot wbił się w wieżę, ale wbił się też w ich dom, wywracając życie do góry nogami.
Nie mogli się wyrwać z zaklętego kręgu traumy. W końcu podjęli wspólnie trudną decyzję – wiedząc, że na dłuższą metę jest najlepsza: wyjadą z Nowego Jorku i wrócą do Republiki Dominikany, do Santo Domingo. Choć przecież w Ameryce im się udało i mogli wieść wymarzone życie w Nowym Jorku, w mieszkaniu w amfiladzie – trzy sypialnie, duże okna, salon i osobna jadalnia.
– Niemożliwe – wymamrotała Floryda. W naszym małym kręgu słuchaczy rozległy się pomruki zaskoczenia. Nie wiedziałam, czy to z powodu mieszkania, czy wtrącenia Florydy. Ale ona dopiero się rozgrzewała. – Jak to możliwe, że było ich stać na takie mieszkanie? Przecież one kosztują ponad trzy albo i cztery tysiące miesięcznie! Nawet dekadę temu było podobnie – niemożliwe. A jeśli miało regulowany, czyli niższy czynsz, byliby szaleni, zostawiając je.
– Rzeczywiście – powiedział Eurowizja. – To niesamowite. Mnie teraz ledwo stać na tę ruinę.
– Pozwólcie jej mówić – rzuciła nerwowo Kwaśna.
– Tak. – Córka Merenguero kiwała głową. – Mieszkanie z osobną jadalnią, na Sto Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy, z widokiem na Fort Washington Avenue. Tak. Zamierzali to wszystko zostawić, bo strach wszedł do ich domu, a Eva nie mogła się pozbyć koszmarów.
Postanowili wspólnie, że mąż i syn pojadą do Santo Domingo, a ona zostanie, żeby pozamykać sprawy w pracy. Potrzebowała też przestrzeni, by wydobrzeć w samotności, przepracować emocje, nie strasząc przy tym dziecka. Zamierzała dołączyć za miesiąc, maksymalnie dwa. I tyle. Zdecydowali, że przeprowadzają się do Santo Domingo, gdzie zaczną nowe życie. Znali tam dużo ludzi, wszystko powinno się ułożyć.
Sprawdziła rozkład lotów i okazało się, że bilety dla Aleximasa i syna mogą kupić najwcześniej na jedenastego listopada. Eva powiedziała, że nie ma mowy, nie pozwoli bliskim podróżować jedenastego dnia żadnego miesiąca. Jedenasty está quema’o. Jest przeklęty. Nie zamierzała lecieć tego dnia. Nigdy. Dlatego kupiła bilety na dwunastego listopada, odwiozła męża i dziecko na lotnisko JFK i tam się pożegnali.
Eva była w rozsypce, ale wiedziała, że po wyjeździe bliskich poradzi sobie z tym przerażeniem. Na przykład będzie wyć w poduszkę trzy albo cztery razy dziennie, czego nie mogła robić, gdy jej dwulatek był w pobliżu. Wyobraźcie sobie, jak zareagowałby na to mąż. Uznałby, że naprawdę postradała zmysły, ale przecież tak właśnie było. Przeżywała ciężką traumę. Jedyne, co powstrzymywało ją przed absolutnym szaleństwem, to miłość i poczucie odpowiedzialności za męża i syna.
No więc wysadziła ich na JFK i wróciła do Washington Heights. Włączyła CD z muzyką męża, bo wtedy puszczało się płyty, a to od razu wprawiło ją w lepszy nastrój. Smutek pożegnania na lotnisku ustąpił poczuciu ulgi, że wkrótce zaczną wieść nowe życie z dala od katastrofy. Uśmiechała się, śmiała i podskakiwała na fotelu kierowcy, a nawet podekscytowała się i zrobiła mokra na myśl o mężu i o tym, jak już za nim tęskni. Tylko sobie wyobraźcie. Dorosła kobieta napalona jak nastolatka. Ay!
W tej błogiej nieświadomości, zatracona w pierwszej od miesięcy chwili szczęścia nie usłyszała radiowych wiadomości. Kiedy dotarła do Washington Heights i wkuśtykała do mieszkania, zobaczyła, że na automatycznej sekretarce mruga lampka (przypominam, to był 2001 rok). Wcisnęła play i usłyszała głos szwagierki: „Gdzie on jest? Gdzie on jest? Jak to się mogło zdarzyć? Dlaczego wsadziłaś ich w ten samolot?”. Eva pędem włączyła telewizor i tak dowiedziała się, że samolot, lot numer 587, rozbił się w Far Rockaway w Queens półtorej minuty po starcie.
Lot 587 był w Republice Dominikany tak dobrze znany, że na jego cześć zatytułowano nawet utwór merengue. I tak, wykonywał go mąż Evy. Kawałek był tak popularny, że puszczano go nawet w samolocie: El Vuelo Cinco Ochenta y Siete. Odlot wczesnym rankiem, więc kiedy docierałeś do Santo Domingo, na lądzie czekało już na ciebie pierwsze zmrożone piwo. Na taką oszronioną butelkę mówi się „ubrana jak panna młoda”, bo wygląda, jakby miała białą sukienkę.
I jej mąż powinien zaraz pić swoje piwo vestida de novia, ale zamiast tego on i ich mały synek odeszli. Zginęli w katastrofie lotu 587 dwunastego listopada 2001 roku. A chcieli tylko uniknąć lotu jedenastego. Wszyscy w salonie całkowicie wtedy zamilkli, oprócz jednej kobiety, która szlochała.
Córka Merenguero rozejrzała się po dachu. My również siedzieliśmy cicho, zszokowani. Nawet Kwaśna. Sięgnęłam po telefon, zakładając, że opowieść dobiegła końca. W tamtej chwili bardziej niż czegokolwiek innego pragnęłam zadzwonić do taty.
– Eva powiedziała wtedy: „Tak, to było moje życie. Przeżyłam podwójną tragedię”. – Córka Merenguero kręciła głową. – Wytarłam nos w koszulkę i zapytałam: „Jak sobie z tym poradziłaś?”.
„Nie poradziłam sobie”, odparła Eva. „Wam pierwszym o tym mówię. To się wydarzyło dwadzieścia lat temu i nigdy o tym nie opowiadam. Pochowałam wszystko, co miało związek z moim mężem i synem. Mieszkanie w Nowym Jorku zamknęłam. I przeniosłam się do Republiki Dominikany. Tam nikt nie wie, kim jestem i co przeżyłam. Nic więcej o sobie nie powiem, bo nie chcę, żeby ktoś mnie odnalazł”. Potem spojrzała w moją stronę, a ja skinęłam głową, dając znak, że jej nie zdradzę.
Spojrzała na zebrane w salonie fryzjerskim kobiety, jakby rzucając im wyzwanie: „Mam w nosie to, co myślicie. A mí no me importa el qué dirán. Nie obchodzi mnie, co ludzie myślą o moim życiu, moich wyborach i o tym, jak radzę sobie z moją podwójną tragedią. Y así fue, y así es la vida” – dodała i odwróciła się do fryzjerki. „Termina mi peinado, por favor”. Proszę dokończyć modelowanie.
Kiedy fryzjerka skończyła, siedemdziesięciolatka zostawiła jej dwadzieścia pięć dolarów napiwku i wyszła.
No nie wiem. Czy coś z tego wynika?
Na dachu nikt się nie odzywał. Córka Merenguero zamilkła, jakby czekając na odpowiedź, i znów wzruszyła ramionami.
– Wyparcie. Jej pomogło wyparcie. Podzieliła życie na rozdziały i wmówiła sobie, że po prostu nie będzie już o tym myśleć. Później dowiedziałam się, że Eva rzeczywiście wiedzie nowe życie w Republice Dominikany. Nie wyszła już za mąż, ale ma wielu zalotników, którzy ją odwiedzają i traktują niczym królową. Co oznacza, że dostaje, czego potrzebuje, tak często, jak chce.
Co możemy zrobić? Niektórzy z nas muszą poradzić sobie z naprawdę wieloma tragediami: tracą bliskich, pracę, dom, karierę, a w niektórych przypadkach całą rodzinę. Wielu stosuje wyparcie. Ale tacy właśnie ludzie nieustająco nas trują, a ja ich nie znoszę. Oto, co myślę: odrobina wyparcia nie zaszkodzi, całkowite wyparcie to już zbyt wiele. Y colorín colorado, este cuento se ha acabado.