Powieści „Rajski ogród” Ernest Hemingway nigdy nie ukończył. Zrobił to za niego Tom Jenks, redaktor, któremu wydawnictwo Scribs zleciło opracowanie ostatecznego tekstu książki na podstawie trzech różnych rękopisów pozostawionych przez pisarza. Czy warto przekonać się, co z tego wynikło?


Młode małżeństwo w podróży poślubnej nad Morzem Śródziemnym. David, pisarz, który odniósł już pewien sukces i Catherine, jego 21 letnia żona. Wspaniałe krajobrazy, pyszne jedzenie, miłość, zmysłowość i nadciągające widmo kłopotów w raju – to proponuje czytelnikom Hemingway w powieści „Rajski ogród”. Książka, którą pisał z przerwami przez piętnaście lat charakteryzuje się nostalgiczną atmosferą przechodzącą od idylli do niepokoju. Ze współczesnej perspektywy bardziej wybija się w niej dotkliwe poczucie niemożności zatrzymania momentu, który jest doskonały niż to, co w czasach, gdy pisarz rozpoczynał pracę nad powieścią – a było to pod koniec lat czterdziestych XX-wieku – niewątpliwie szokowało, a mianowicie eksperymenty z własną tożsamością płciową u głównej bohaterki.

Catherine chce zamieniać się w sypialni rolami, chce poczuć się jak chłopak. Nosi szorty w miasteczku, co nawet jak na amerykańską turystkę wypoczywającą nad morzem, jest w owych czasach wyborem dość kontrowersyjnym. Obcina na krótko włosy by sprawić mężowi niespodziankę, później, podekscytowana samopoczuciem, które z tego wynika, ponownie odwiedza fryzjera chcąc zmienić swój wygląd na jeszcze bardziej męski. Chce by oboje z mężem wyglądali podobnie, aby byli w tym samym stopniu mocno opaleni. Coraz śmielej sięga po alkohol. W zderzeniu z dzisiejszą swobodą decydowania o wyglądzie i zmianą obyczajową doprowadzoną do granicy, za którą już nic nikogo nie jest w stanie zdziwić, te decyzje bohaterki wydają się zupełnie banalne. Ten sposób zobrazowania jej wewnętrznych zmagań ze współczesnej perspektywy nie wstrząsa odbiorcą, ponieważ dzisiaj za takimi działaniami niekoniecznie stoi cokolwiek poza zwykłą ciekawością i podążaniem za szybko zmieniającymi się trendami. Wówczas działania takie były zapewne znacznie bardziej wyrazistym zwiastunem czegoś, co dzieje się w głębi duszy.

Ciekawsza staje się za to, co nie mogło być zamierzone przez Hemingwaya, przepaść pomiędzy tym co uchodziło za niestosowne, ekscentryczne bądź szokujące zaledwie kilka dekad temu, a tym, co dziś uznawane jest za normalne. Picie mocnego alkoholu w dzień na urlopie. Paradowanie w skąpej odzieży, gdziekolwiek komuś przyjdzie na to ochota. Każdy rodzaj ekscesów w sypialni. Wzruszenie ramion, to jedyna reakcja jakiej dziś można oczekiwać względem takich sytuacji. W krótkim czasie świat aż tak bardzo się zmienił.

Na korzyść „Rajskiego ogrodu” przemawia dziś to, że stanowi portret minionych czasów. W sposób uniwersalny odmalowana jest w tej powieści niewiadoma, jaką stanowi przed młodymi ludźmi przyszłość małżeństwa i niepokoje wynikające z tego iż czas nieuchronnie przyniesie parze zmiany, nawet jeśli nie będą one intencjonalnie prowokowane przez którąś ze stron, tak, jak ma to miejsce w „Rajskim ogrodzie”. Miłośnicy Hemingwaya znajdą w tej powieści typowe dla niego symbole męskości, takie jak samotna walka z rybą za pomocą prostej wędki, którą mężczyzna wygrywa, otoczony podziwem całej wioski, ale też zdziwią się uproszczonym psychologicznie – nawet jak na skłonności tego pisarza do schematyzmu – portretem kobiety. Na co tłumaczka Ewa Borówka zwraca uwagę w Posłowiu „Kapryśna Catherine z kart opublikowanej powieści może budzić niechęć, antypatię czy też współczucie, tymczasem w rękopisach ta sama bohaterka jest postacią nad wyraz złożoną”. Taki stan rzeczy jest wynikiem pracy Toma Jenksa nad połączeniem trzech wersji powieści w jedną i decyzji podjętych przez redaktora. W tym miejscu powróćmy do zawartego w pierwszych zdaniach niniejszego artykułu pytania: czy warto przekonać się co z tego wynikło?


Sądzę, że warto, niemniej najlepiej jest nie mieć wobec tej powieści oczekiwań. Nie będzie to bowiem sto procent Hemingwaya w Hemingwayu, trzeba się liczyć z tym, że fabuła powieści nie oparła się upływowi czasu, tak jak w przypadku jego wcześniejszych książek, ale też „Rajski ogród” ma swoją intrygującą atmosferę, gmatwającą się coraz bardziej relację małżeńską, refleksje na temat skutków przemian następujących w ludziach, dla ich wzajemnych stosunków i jeszcze do tego całe piękno uroczych mieścin nad Morzem Śródziemnym. Nikodem Maraszkiewicz

Ernest Hemingway, Rajski ogród, Przekład: Ewa Borówka, Wydawnictwo Marginesy, Premiera w tej edycji: 7 lutego 2024
 
 

Ernest Hemingway
Rajski ogród
Przekład: Ewa Borówka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera w tej edycji: 7 lutego 2024
 
 

Roz­dział pierw­szy

Miesz­kali wtedy w Grau-du-Roi, ho­te­lik stał nad ka­na­łem bie­gną­cym od wa­row­nego mia­sta Aigues-Mor­tes do sa­mego mo­rza. Baszty Aigues-Mor­tes gó­ro­wały po­nad rów­niną Ca­mar­gue i nie­mal co­dzien­nie o róż­nych po­rach pe­da­ło­wali tam gra­ni­czącą z ka­na­łem białą drogą. Wie­czo­rami i w po­ranki, w po­rze przy­pływu, po­ja­wiały się w nim oko­nie mor­skie i ob­ser­wo­wali, jak umy­ka­jące przed nimi go­rącz­kowo bar­weny wy­ska­kują na po­wierzch­nię, a w cza­sie ataku okoni woda miej­scami kłębi się i wzbiera.
W głąb spo­koj­nego błę­kit­nego mo­rza cią­gnęło się molo; węd­ko­wali na nim, pły­wali przy brzegu i co dzień po­ma­gali ry­ba­kom wcią­gać na roz­le­głą po­chyłą plażę długą sieć wy­peł­nioną ry­bami. Po­pi­jali ape­ri­tify w na­roż­nej re­stau­ra­cyjce z wi­do­kiem na mo­rze i oglą­dali uno­szące się nad Za­toką Lwią ża­gle ku­trów po­ła­wia­czy ma­kreli. Koń­czyła się wio­sna, ma­krele mi­gro­wały i por­towi ry­bacy mieli pełne ręce ro­boty. Mia­steczko było przy­ja­zne i tęt­niące ży­ciem, a mło­dej pa­rze po­do­bał się ho­te­lik, który na pię­trze miał le­d­wie cztery po­koje, a na dole dwa stoły bi­lar­dowe oraz re­stau­ra­cję z oknami wy­cho­dzą­cymi na ka­nał i la­tar­nię mor­ską. Ich po­kój przy­po­mi­nał ten ar­le­zjań­ski z ob­ra­zów van Go­gha, tyle że tu stało po­dwójne łóżko, a z dwóch du­żych okien roz­ta­czał się wi­dok na wodę, mo­kra­dła i po­ła­cie trawy mor­skiej na tle bia­łych za­bu­do­wań oraz ja­snej plaży w Pa­la­vas.
Byli stale głodni, choć ja­dali wy­bor­nie. Rano głód pro­wa­dził ich do re­stau­ra­cyjki, gdzie za­ma­wiali brioszkę, jajka i café au lait[1], z prze­ję­ciem wy­bie­ra­jąc ro­dzaj kon­fi­tury i spo­sób przy­rzą­dze­nia ja­jek. Po nocy by­wali tak głodni, że przed po­ranną kawą dziew­czyna czę­sto cier­piała na ból głowy. Ale kawa po­ma­gała. Dziew­czyna piła ją bez cu­kru i młody męż­czy­zna sta­rał się o tym pa­mię­tać.
Tego ranka po­dano brioszkę, kon­fi­turę ma­li­nową i jajka na miękko z odro­biną ma­sła, które to­piło się, gdy mie­szali je z żółt­kiem i przy­pra­wiali szczyptą soli oraz pie­przu. Jajka były duże i świeże, a to za­ser­wo­wane dziew­czy­nie wy­raź­nie go­to­wało się kró­cej. To męż­czy­zna za­pa­mię­tał bez trudu i de­lek­to­wał się swoim, por­cjo­wa­nym ły­żeczką i tylko zwil­żo­nym ma­słem oraz po­sy­pa­nym grubo zmie­lo­nym pie­przem. Smak wcze­snego po­ranka, go­rąca kawa i po­da­wana w mi­seczce pach­nąca cy­ko­rią café au lait.
Ku­try wy­szły już da­leko w mo­rze. Wy­pły­nęły przed świ­tem, z pierw­szym po­wie­wem wia­tru, a męż­czy­zna i dziew­czyna zbu­dzili się, po czym zwi­nęli w kłę­bek w po­ścieli i za­snęli z po­wro­tem. Gdy na ze­wnątrz zro­biło się cał­kiem ja­sno, lecz po­kój to­nął jesz­cze w cie­niu, ko­chali się w pół­śnie, póź­niej le­żeli, zmę­czeni i szczę­śliwi, a po pew­nym cza­sie ko­chali się znowu. Po wszyst­kim tak zgłod­nieli, że wąt­pili, czy do­żyją śnia­da­nia, a te­raz, gdy na­stał nowy dzień, sie­dzieli w re­stau­ra­cyjce i je­dli za­pa­trzeni w od­le­głe ża­gle.
– O czym my­ślisz? – spy­tała dziew­czyna.
– O ni­czym.
– Mu­sisz o czymś my­śleć.
– Tylko czuję.
– Co?
– Szczę­ście.
– A ja je­stem głodna. My­ślisz, że to nor­malne? Że gdy czło­wiek się ko­cha, to po­tem tak głod­nieje?
– Gdy ko­cha ko­goś.
– O, znasz się na tym.
– Nie.
– Nie­ważne. Je­stem w siód­mym nie­bie, poza tym nie mu­simy się o nic mar­twić, prawda?
– O nic.
– A co dzi­siaj ro­bimy?
– Nie wiem – od­parł. – A co byś chciała?
– Wszystko mi jedno. Je­śli chcesz iść na ryby, to może zajmę się pi­sa­niem li­stów, a przed lun­chem pój­dziemy po­pły­wać.
– Żeby zgłod­nieć?
– Nie za­czy­naj. Już głod­nieję, a jesz­cze nie zje­dli­śmy śnia­da­nia.
– Mo­żemy się za­sta­no­wić nad lun­chem.
– A co po nim?
– Utniemy so­bie drzemkę jak wszyst­kie grzeczne dzieci.
– To ab­so­lutna no­wość. Czemu nie wpa­dli­śmy na to wcze­śniej?
– Mie­wam prze­bły­ski in­tu­icji. Mam w so­bie twór­czą moc.
– A ja nisz­czy­ciel­ską. Znisz­czę cię. Na fa­sa­dzie przy na­szym po­koju wy­wie­szą ta­blicę pa­miąt­kową. Zbu­dzę się w nocy i zro­bię ci coś nie­sły­cha­nego, nie­wy­obra­żal­nego. Wła­ści­wie mia­łam to zro­bić już dzi­siaj, ale za bar­dzo chciało mi się spać.
– Za bar­dzo chciało ci się spać, że­byś mo­gła zro­bić coś nie­bez­piecz­nego.
– Nie daj się zwieść złud­nemu po­czu­ciu bez­pie­czeń­stwa. Och, skar­bie, niech czas szybko upły­nie, niech bę­dzie już pora lun­chu.
Sie­dzieli tak w swo­ich pa­sia­stych ma­ry­nar­skich ko­szul­kach i szor­tach ku­pio­nych w skle­pie że­glar­skim, mocno opa­leni, z wło­sami prze­ty­ka­nymi blon­dem, wy­pło­wia­łymi od słońca i mor­skiego po­wie­trza. Więk­szość na­po­tka­nych lu­dzi, nim do­wie­działa się, że są mał­żeń­stwem, brała ich za ro­dzeń­stwo. Nie­któ­rzy nie do­wie­rzali ich sło­wom i dziew­czynę ogrom­nie to cie­szyło.
W tam­tych cza­sach nie­wiele osób spę­dzało lato nad Mo­rzem Śród­ziem­nym, a już do sa­mego Grau-du-Roi nie przy­jeż­dżał nikt poza garstką wcza­so­wi­czów z Nîmes. Nie było tu ka­syna ani in­nych roz­ry­wek, a i ho­tel świe­cił pust­kami, poza naj­go­ręt­szą porą, gdy ścią­gali do niego ama­to­rzy ką­pieli. Ko­szu­lek ma­ry­nar­skich się wtedy nie no­siło i nie wi­dział w ta­kim stroju żad­nej dziew­czyny poza tą, z którą się oże­nił. Ku­piła je dla nich obojga i uprała w ho­te­lo­wej umy­walce, żeby zmię­kły. Były sztywne, prze­zna­czone do czę­stego użytku, ale po pra­niu stały się tak mięk­kie i de­li­katne, że gdy pa­trzył te­raz na dziew­czynę, jej piersi od­zna­czały się pięk­nie pod spraną tka­niną.
Nikt w oko­licy nie no­sił też szor­tów i dziew­czyna nie mo­gła ich wkła­dać na wy­cieczki ro­we­rowe, ale w sa­mym mia­steczku nie miało to więk­szego zna­cze­nia, bo miej­scowi byli życz­liwi, a kry­tycz­nie uspo­so­biony był je­dy­nie ksiądz. Dziew­czyna po­szła jed­nak na nie­dzielną mszę w spód­nicy i kasz­mi­ro­wym swe­trze z dłu­gimi rę­ka­wami, głowę zaś okryła chu­stą, a młody czło­wiek sta­nął w tyle ko­ścioła wraz z in­nymi męż­czy­znami. Na tacę dali dwa­dzie­ścia fran­ków, wów­czas rów­no­war­tość po­nad do­lara, a że ka­płan zbie­rał datki oso­bi­ście, ich sto­su­nek do Ko­ścioła stał się ja­sny i cho­dze­nie po mia­steczku w szor­tach trak­to­wano od­tąd bar­dziej jak cu­dzo­ziem­skie dzi­wac­two niż za­mach na mo­ral­ność por­to­wych mie­ścin Ca­mar­gue. Gdy je no­sili, ksiądz się do nich nie od­zy­wał, lecz gdy wie­czo­rami wy­cho­dzili w spodniach, uprzej­mie od­wza­jem­niał ich ukłon.
– Pójdę na górę po­pi­sać li­sty – oznaj­miła dziew­czyna, po czym wstała, uśmiech­nęła się do kel­nera i wy­szła z re­stau­ra­cji.
– Mon­sieur wy­biera się na ryby? – spy­tał kel­ner, gdy młody czło­wiek, nie­jaki Da­vid Bo­urne, we­zwał go, żeby za­pła­cić.
– Chyba tak. Jaki dziś po­ziom wody?
– W sam raz – od­po­wie­dział kel­ner. – Mam dla pana przy­nętę.
– Po­zbie­ram so­bie po dro­dze.
– Nie, pro­szę wziąć moją. To pia­skówki, mam ich pod do­stat­kiem.
– A pan idzie?
– Mam te­raz zmianę, ale może wyjdę na chwilę zo­ba­czyć, jak panu idzie. Ma pan sprzęt?
– W ho­telu.
– Pro­szę wstą­pić po ro­baki.
W ho­telu młody czło­wiek miał ochotę zaj­rzeć do po­koju, do dziew­czyny, ale za kon­tu­arem, gdzie od­wie­szano klu­cze, na­tknął się na swoją długą bam­bu­sową tyczkę oraz kosz z resztą ekwi­punku węd­kar­skiego, wy­szedł więc z po­wro­tem na za­laną słoń­cem drogę, zaj­rzał do re­stau­ra­cji i ru­szył w głąb roz­ja­rzo­nego molo. Słońce pra­żyło, ale wiała rześka bryza i wła­śnie za­czy­nał się od­pływ. Męż­czy­zna po­ża­ło­wał, że nie wziął wędki do błystki i nie może jej za­rzu­cić z końca molo da­leko po­nad gła­zami, w nurt ka­nału. Za­ło­żył spła­wik z pióra i korka i za­nu­rzył pia­skówkę na do­mnie­ma­nej głę­bo­ko­ści że­ro­wa­nia ryb.
Ło­wił przez pe­wien czas, ob­ser­wu­jąc hal­su­jące po błę­kit­nym mo­rzu ku­try ry­bac­kie i uno­szące się na po­wierzchni wody cie­nie wy­soko za­wie­szo­nych chmur. Na­gle spła­wik dał gwał­tow­nie nura, a na­prę­żona linka za­częła pruć z sy­kiem wodę i męż­czy­zna po­de­rwał wę­dzi­sko z sza­mo­czącą się pod wodą po­tężną rybą. Sta­rał się je trzy­mać jak naj­sła­biej, choć upar­cie kie­ru­jąca się w głąb mo­rza ryba wy­gięła tyczkę do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści linki i przy­ponu. Męż­czy­zna szedł za nią po molo, żeby zmniej­szyć na­prę­że­nie, ale mimo to ryba tak sil­nie się wy­ry­wała, że wcią­gnęła pod wodę do­brą ćwierć wę­dzi­ska.
Z re­stau­ra­cyjki wy­szedł ogrom­nie prze­jęty kel­ner i sta­nąw­szy u boku męż­czy­zny, po­wta­rzał:
– Niech pan trzyma. Niech pan ją trzyma. Jak naj­de­li­kat­niej. Musi się zmę­czyć. Niech pan jej nie po­zwoli się wy­rwać. De­li­kat­nie z nią. De­li­kat­nie.
De­li­kat­niej już się ra­czej nie dało, chyba że wszedłby za rybą do wody, a to nie miało sensu, po­nie­waż ka­nał był głę­boki. Gdy­bym tylko mógł iść za nią brze­giem, po­my­ślał. Do­tarli jed­nak do sa­mego końca molo; pod wodą znaj­do­wała się już po­łowa tyczki.
– Niech pan ostroż­nie trzyma – za­kli­nał go kel­ner. – To mocny przy­pon.
Ryba dała nura, szarp­nęła i po­pły­nęła zyg­za­kiem, a dłu­gie bam­bu­sowe wę­dzi­sko ugięło się pod jej cię­ża­rem. Po­tem wy­biła się na po­wierzch­nię i po­now­nie za­nu­rzyła, a młody czło­wiek po­czuł, że choć ryba ma jesz­cze siłę, dra­ma­tyczna szar­pa­nina do­biega końca, można za­tem obejść z wę­dzi­skiem koń­cówkę molo i ru­szyć wzdłuż ka­nału.
– Tylko de­li­kat­nie – po­wta­rzał kel­ner. – Jak naj­de­li­kat­niej. Tak bę­dzie le­piej dla wszyst­kich.
Ryba jesz­cze dwa razy wy­ry­wała się w głąb mo­rza i męż­czy­zna mu­siał ją od­cią­gać, lecz te­raz już pro­wa­dził ją po­woli wzdłuż molo w stronę re­stau­ra­cji.
– Co z nią? – spy­tał kel­ner.
– Żyje, ale tro­chę­śmy ją spo­nie­wie­rali.
– Pro­szę tak nie mó­wić. Nie, nie. Mu­simy ją wy­mę­czyć. Cał­kiem wy­mę­czyć.
– Na ra­zie to ona wy­mę­czyła mi rękę – stwier­dził młody męż­czy­zna.
– Mam ją prze­jąć? – spy­tał z na­dzieją kel­ner.
– Broń Boże.
– Tylko ostroż­nie, ostroż­nie. De­li­kat­nie, de­li­kat­nie – po­wta­rzał kel­ner.
Męż­czy­zna prze­cią­gnął rybę obok ta­rasu re­stau­ra­cji i wpro­wa­dził ją do ka­nału. Pły­nęła tuż pod po­wierzch­nią, ale jesz­cze nie bra­kło jej sił i po­my­ślał, że może prze­pro­wa­dzą ją wzdłuż ka­nału przez całe mia­steczko. Wo­kół za­częli się już gro­ma­dzić ga­pie, a gdy mi­jali ho­tel, dziew­czyna wy­pa­trzyła ich przez okno i wy­krzyk­nęła:
– O, co za wspa­niała ryba! Cze­kaj na mnie! Cze­kaj!
Z góry wi­działa wy­raź­nie rybę, jej roz­miar i po­błysk, a także męża ze zgiętą nie­mal wpół bam­bu­sową tyczką oraz cią­gnący się za nim po­chód. Gdy zbie­gła nad ka­nał i do­go­niła ga­piów, po­chód wła­śnie się za­trzy­mał. Kel­ner stał w wo­dzie na skraju ka­nału, a jej mąż kie­ro­wał wolno rybę ku po­ro­śnię­temu kępą wo­do­ro­stów brze­gowi. Gdy zna­la­zła się na po­wierzchni, kel­ner po­chy­lił się i we­tknąw­szy jej kciuki w skrzela, pod­niósł ją i wy­szedł na brzeg. Była ciężka; przy­ci­skał ją do piersi i przy­trzy­my­wał jej głowę pod­bród­kiem, a trze­po­czący ogon obi­jał mu się o uda.
Męż­czyźni po­kle­py­wali mło­dego czło­wieka po ple­cach i ota­czali go ra­mio­nami, a ko­bieta z targu ryb­nego na­wet go uca­ło­wała. A po­tem za­rzu­ciła mu ręce na szyję i po­ca­ło­wała go też sama dziew­czyna.
– Wi­dzia­łaś ją? – za­py­tał.
Po­de­szli wszy­scy obej­rzeć le­żącą na skraju drogi rybę, sre­brzy­stą jak ło­soś, z po­ły­sku­jącą spi­żowo pręgą na grzbie­cie. Piękną, wspa­niale zbu­do­waną rybę o wiel­kich, peł­nych ży­cia oczach, od­dy­cha­jącą te­raz po­woli i nie­równo.
– Co to ta­kiego?
– Loup – od­po­wie­dział. – Okoń mor­ski. Mó­wią też na niego bar. Cu­downa ryba. Ta­kiej du­żej jesz­cze nie wi­dzia­łem.
Kel­ner, który miał na imię An­dré, oto­czył Da­vida ra­mio­nami i uca­ło­wał go, po czym po­ca­ło­wał też dziew­czynę.
– Tak musi być, ma­dame – po­wie­dział. – Tak na­prawdę musi być. Nikt jesz­cze nie zło­wił ta­kiej ryby tego ro­dzaju sprzę­tem.
– Le­piej ją zważmy – orzekł Da­vid.
Do­tarli do re­stau­ra­cyjki. Po wa­że­niu młody czło­wiek od­sta­wił sprzęt i umył ręce, a rybę odło­żono na nie­zbędny do prze­wie­zie­nia ma­kreli lo­dowy blok, który przy­je­chał w skrzyni ca­mion[2] z Nîmes. Okoń wa­żył nieco po­nad sie­dem ki­lo­gra­mów. Na lo­dzie na­dal pięk­nie się sre­brzył, ale pręga na grzbie­cie przy­sza­rzała. Tylko w ry­bich oczach dało się jesz­cze do­strzec po­zory ży­cia. Do portu wcho­dziły ku­try po­ła­wia­czy ma­kreli, a ko­biety prze­ła­do­wy­wały mie­niące się na nie­bie­sko, zie­lono i srebrno ryby do ko­szy i na gło­wach wno­siły cięż­kie ła­dunki do bu­dynku por­to­wego. Po­łów był bar­dzo udany, w mie­ści­nie trwała więc ra­do­sna krzą­ta­nina.
– Co zro­bimy z wielką rybą? – spy­tała dziew­czyna.
– Za­biorą ją i sprze­da­dzą – wy­ja­śnił młody czło­wiek. – Tu jej nie przy­rzą­dzą, jest na to za duża, a twier­dzą, że ćwiar­to­wać się jej nie go­dzi. Może trafi pro­sto do Pa­ryża, do ja­kiejś du­żej re­stau­ra­cji. Albo kupi ją ktoś bar­dzo za­możny.
– Tak pięk­nie wy­glą­dała w wo­dzie – za­uwa­żyła. – I gdy An­dré ją pod­niósł. Oczom nie do­wie­rza­łam, gdy zo­ba­czy­łam z okna ją, cie­bie i idący za wami tłu­mek.
– Za­mó­wimy so­bie mniej­szą. Są na­prawdę pyszne. Małe okazy opieka się z ma­słem i zio­łami. Przy­po­mi­nają tro­chę na­szego skal­nika.
– Nie mogę się do­cze­kać – od­parła. – Te na­sze cu­downe pro­ste przy­jem­no­ści.
Za­pra­gnęli już lun­chu; do­stali bu­telkę schło­dzo­nego wina i po­pi­jali je, za­ja­da­jąc rémo­ulade[3] z se­le­rem, drobne rzod­kiewki i do­mo­wej ro­boty ma­ry­no­wane pie­czarki z du­żego słoja. Oko­nia upie­czono, na sre­brzy­stej skó­rze od­zna­czały się ślady rusztu, na go­rą­cym ta­le­rzu roz­pły­wały się ka­wałki ma­sła. Do ryby po­dano pla­sterki cy­tryny i świeży chleb pro­sto z pie­karni. Spa­rzone sma­żo­nymi ziem­nia­kami ję­zyki chło­dzili smacz­nym wi­nem nie­zna­nego po­cho­dze­nia, lek­kim, wy­traw­nym i dziar­skim, chlubą re­stau­ra­cji.
– Roz­mowa przy je­dze­niu nie­zbyt nam się klei – za­uwa­żyła dziew­czyna. – Czy ty się ze mną nu­dzisz, ko­cha­nie?
Młody czło­wiek par­sk­nął śmie­chem.
– Nie śmiej się ze mnie, Da­vid.
– Nie ro­bię tego. Nie. Nie nu­dzę się. Na­wet gdy­byś się nie ode­zwała sło­wem, wy­star­czyłby mi twój wi­dok.
Do­lał jej tro­chę wina, uzu­peł­nił też swój kie­li­szek.
– Mam dla cie­bie praw­dziwą nie­spo­dziankę. Nie wspo­mi­na­łam jesz­cze o niej, prawda? – spy­tała.
– Jaką nie­spo­dziankę?
– Och, coś bar­dzo pro­stego i za­ra­zem bar­dzo zło­żo­nego.
– Po­wiedz.
– Nie. Może ci się spodoba, a może okaże się nie­zno­śna.
– Jak to nie­bez­piecz­nie brzmi.
– Bo jest nie­bez­pieczne. Ale nie do­py­tuj. Pójdę do po­koju, je­śli po­zwo­lisz.
Młody męż­czy­zna za­pła­cił za po­si­łek, do­pił po­zo­stałe w bu­telce wino i udał się na górę. Ubra­nia dziew­czyny le­żały zło­żone na jed­nym z van­go­ghow­skich krze­seł, a ona cze­kała na niego w po­ścieli. Włosy roz­sy­pane miała na po­duszce i śmiały jej się oczy, a gdy uniósł okry­wa­jące ją prze­ście­ra­dło, po­wie­działa:
– Cześć, skar­bie. Sma­ko­wał ci lunch?
Le­żeli po­tem przy­tu­leni, ona z głową na jego ra­mie­niu, roz­le­ni­wieni i szczę­śliwi; czuł, jak kręci lekko głową i gła­dzi go nią po po­liczku. Włosy były je­dwa­bi­ste w do­tyku i nie­znacz­nie tylko zma­to­wiałe od słońca i mor­skiego po­wie­trza. A póź­niej, z twa­rzą osło­niętą wło­sami, tak że su­nęły po jego skó­rze, gdy się nad nim na­chy­lała, za­częła swo­bod­nie ba­dać jego ciało, de­li­kat­nie i z upodo­ba­niem, po czym spy­tała:
– Ko­chasz mnie, prawda?
Przy­tak­nął i cmok­nął ją w czu­bek głowy, a na­stęp­nie ob­ró­cił jej twarz ku so­bie, ujął ją w dło­nie i po­ca­ło­wał dziew­czynę w usta.
– Och – po­wie­działa. – Och.
Po dłuż­szym cza­sie le­żeli cia­sno w sie­bie wtu­leni, a ona za­py­tała:
– I ko­chasz mnie wła­śnie taką, jaka je­stem? Na pewno?
– Tak. Jak naj­bar­dziej.
– Bo zaj­dzie we mnie pewna zmiana.
– Nie. Zmiana nie.
– Zaj­dzie. Ze względu na cie­bie. I na mnie też. Nie będę uda­wać, że jest ina­czej. Ale to w ja­kiś spo­sób do­tknie cie­bie. Na pewno, choć nie po­win­nam tego mó­wić.
– Lu­bię nie­spo­dzianki, ale w tej chwili chciał­bym, żeby wszystko zo­stało po sta­remu.
– W ta­kim ra­zie może nie po­win­nam tego ro­bić – stwier­dziła. – O, jak mi smutno. To miała być taka cu­dow­nie nie­bez­pieczna nie­spo­dzianka. My­śla­łam o niej od wielu dni i dziś rano pod­ję­łam de­cy­zję.
– Skoro na­prawdę tego chcesz.
– Chcę – po­twier­dziła. – I zro­bię to. Po­do­bało ci się wszystko, co­śmy do tej pory ro­bili, prawda?
– Prawda.
– Do­brze.
Wy­śli­znęła się z łóżka i wstała, od­sła­nia­jąc dłu­gie brą­zowe nogi i piękne ciało opa­lone rów­no­mier­nie na ustron­nej plaży, na któ­rej pły­wali bez stro­jów. Ścią­gnęła ło­patki, za­darła pod­bró­dek i po­trzą­snęła głową, aż cięż­kie płowe włosy ude­rzyły ją w po­liczki, a po­tem na­chy­liła się, a ko­smyki opa­dły i za­sło­niły jej twarz. Wcią­gnęła przez głowę pa­sia­stą ko­szulkę, strzą­snęła włosy na plecy, usia­dła na krze­śle przed lu­strem to­a­letki i nie spusz­cza­jąc z nich kry­tycz­nego spoj­rze­nia, za­cze­sała je do tyłu. Gdy opa­dły jej na ra­miona, po­krę­ciła głową do lu­stra. Wło­żyła spodnie, za­pięła pa­sek i wsu­nęła espa­dryle w ko­lo­rze zga­szo­nego błę­kitu.
– Mu­szę po­je­chać do Aigues-Mor­tes – oznaj­miła.
– Świet­nie. Po­jadę z tobą.
– Nie. Mu­szę je­chać sama. Cho­dzi o nie­spo­dziankę.
Po­ca­ło­wała go na do wi­dze­nia i ze­szła, pa­trzył, jak wsiada na ro­wer i je­dzie pew­nie i swo­bod­nie drogą, a wiatr roz­wiewa jej włosy.
Przez okno za­glą­dało już po­po­łu­dniowe słońce i w po­koju zro­biło się za cie­pło. Młody czło­wiek umył się, ubrał i zszedł na prze­chadzkę po plaży. Wie­dział, że na­le­ża­łoby po­pły­wać, ale czuł zmę­cze­nie, a po spa­ce­rze wy­brze­żem i wio­dącą w głąb lądu ścieżką wśród traw wró­cił plażą do portu i wstą­pił do re­stau­ra­cyjki. Po­nie­waż po upra­wia­niu mi­ło­ści czuł się czczy i wy­ja­ło­wiony, za­mó­wił fine à l’eau i się­gnął po le­żącą w lo­kalu ga­zetę.
Ślub wzięli trzy ty­go­dnie wcze­śniej i przy­je­chali po­cią­giem z Pa­ryża do Awi­nionu, z ro­we­rami, wa­lizką pełną miej­skich ubrań oraz ple­ca­kiem i chle­ba­kiem. Za­trzy­mali się w po­rząd­nym ho­telu, zo­sta­wili tam wa­lizkę i są­dzili, że do­trą ro­we­rami do Pont du Gard. Wiał jed­nak mi­stral, do­je­chali więc z wia­trem do Nîmes, prze­no­co­wali w Im­pe­ra­to­rze, po czym, na­dal gnani sil­nym po­dmu­chem, do­tarli do Aigues-Mor­tes, a stam­tąd do Grau-du-Roi. I tam już zo­stali.
Było cud­nie, czuli się na­prawdę szczę­śliwi; nie wie­dział wcze­śniej, że można ko­chać ko­goś tak mocno, że nie dba się o nic in­nego i reszta świata mo­głaby nie ist­nieć. Gdy brał ślub, tra­piło go tyle spraw, ale tu nie my­ślał ani o nich, ani o pi­sa­niu, ani o ni­czym in­nym, a tylko o tym, że jest z dziew­czyną, którą ko­cha i z którą się oże­nił, i że opu­ściła go ta oso­bliwa ostrość wi­dze­nia, która na­cho­dziła go wcze­śniej po każ­dym sto­sunku. Ostat­nio zni­kła bez śladu. Ko­chali się, a po­tem je­dli, pili i znów się ko­chali. To była pro­sta rze­czy­wi­stość, a w żad­nej in­nej nie czuł się do­tąd na­prawdę szczę­śliwy. Po­my­ślał, że to samo można pew­nie po­wie­dzieć o niej, świad­czy­łoby o tym wy­raź­nie jej za­cho­wa­nie, ale dziś wy­pły­nął te­mat zmiany i nie­spo­dzianki. Ale może to bę­dzie za­do­wa­la­jąca zmiana i miła nie­spo­dzianka. Być może za sprawą brandy z wodą, którą po­pi­jał pod­czas czy­ta­nia lo­kal­nej ga­zety, ogar­nął go wręcz na­strój ra­do­snego wy­cze­ki­wa­nia.
Pierw­szy raz w tej po­dróży po­ślub­nej na­pił się brandy czy tam whi­skey pod jej nie­obec­ność. Ale prze­cież nie pra­co­wał, a je­śli cho­dzi o al­ko­hol, to prze­strze­gał tylko jed­nej re­guły: ni­gdy nie pił w cza­sie pi­sa­nia ani przed nim. Do­brze by było wró­cić do pracy, ale wie­dział do­sko­nale, że nie­ba­wem i tak do niej za­sią­dzie i nie może za­cho­wać się jak ego­ista: bę­dzie mu­siał ja­sno dać dziew­czy­nie do zro­zu­mie­nia, że ubo­lewa nad swoją po­trzebą pi­sa­nia w sa­mot­no­ści i nie jest z niej dumny. Był pe­wien, że nie bę­dzie miała nic prze­ciwko temu, że nie za­brak­nie jej wła­snych po­my­słów, lecz nie­chęt­nie my­ślał o roz­po­czę­ciu pracy aku­rat na tym eta­pie ich związku. Oczy­wi­ście nie mógł za­cząć bez owej ostro­ści wi­dze­nia i za­da­wał so­bie py­ta­nie, czy ona ma tego świa­do­mość i czy wła­śnie dla­tego prze­suwa gra­nicę tego, co nie­znane, żeby jesz­cze bar­dziej umoc­nić ich więź. Tylko w jaki spo­sób? Nie da się jej za­cie­śnić jesz­cze bar­dziej, a by­le­ja­kość im nie grozi. Te­raz to­wa­rzy­szyły im tylko szczę­ście i mi­łość, a po­tem nie­do­syt, na­sy­ce­nie, i tak w kółko.
Prze­ko­nał się, że wy­pił już całe fine à l’eau i zro­biło się późne po­po­łu­dnie. Za­mó­wił so­bie jesz­cze jed­nego drinka i pró­bo­wał się sku­pić na czy­ta­niu ga­zety. Nie za­cie­ka­wiła go jed­nak tak, jak po­winna, sie­dział więc za­pa­trzony w mo­rze z cią­żą­cym nad nim póź­no­po­po­łu­dnio­wym słoń­cem, gdy usły­szał jej kroki i chro­pawy głos:
– Cześć, ko­cha­nie.
Po­de­szła żwawo do sto­lika, usia­dła, za­darła pod­bró­dek i zwró­ciw­szy ku niemu po­zło­coną, po­zna­czoną drob­nymi pie­gami twarz, spoj­rzała na niego ro­ze­śmia­nymi oczami. Gład­kie, płowe włosy miała ścięte na chło­paka. Ostrzy­żone cał­kiem bez­kom­pro­mi­sowo, za­cze­sane do góry i cięż­kie jak zwy­kle, ale o mocno skró­co­nych bo­kach, przez co od­sło­niły się jej przy­le­ga­jące do czaszki uszy. Wy­pięła pierś i po­wie­działa:
– Po­ca­łuj mnie, pro­szę.
Po­ca­ło­wał ją, spoj­rzał na jej twarz i włosy i po­ca­ło­wał znowu.
– Po­do­bają ci się? Do­tknij, ja­kie gład­kie. Do­tknij z tyłu.
Do­tknął z tyłu.
– Do­tknij po­liczka i skóry przed uchem. Prze­suń pal­cami po bo­kach, w górę. Wi­dzisz, to wła­śnie nie­spo­dzianka. Je­stem dziew­czyną. Ale te­raz też chło­pa­kiem i mogę ro­bić, co mi się żyw­nie po­doba.
– Sia­daj, bra­chu – po­wie­dział. – Czego się na­pi­jesz?
– O, dzię­kuję. We­zmę to co ty. Ro­zu­miesz już, dla­czego to nie­bez­pieczna gra, prawda?
– Tak. Ro­zu­miem.
– Ale do­brze, że to zro­bi­łam?
– Może.
– Nie „może”. Nic z tych rze­czy. Prze­my­śla­łam to. Prze­my­śla­łam to sta­ran­nie. Po co nam cu­dze normy? My to my.
– Do­brze się ba­wi­li­śmy, normy mi nie prze­szka­dzały.
– Pro­szę, prze­suń mi jesz­cze dło­nią po wło­sach.
Zro­bił, jak pro­siła, a po­tem ją po­ca­ło­wał.
– Och, ko­chany je­steś. I po­doba ci się moje nowe wcie­le­nie. Czuję to i wi­dzę. Nie mu­sisz się za­chwy­cać. Na po­czą­tek wy­star­czy, że ci się po­doba.
– Po­doba mi się – po­twier­dził. – I masz tak cu­dow­nie kształtną głowę, że pięk­nie to wy­gląda z tymi two­imi ko­śćmi po­licz­ko­wymi.
– A boki ci się nie po­do­bają? – spy­tała. – To nie żadna lipa, żadna imi­ta­cja. To praw­dziwa chło­pięca fry­zura, a nie fał­szywka z sa­lonu pięk­no­ści.
– Kto cię strzygł?
– Fry­zjer z Aigues-Mor­tes. Ten, który ty­dzień temu strzygł cie­bie. Po­wie­dzia­łeś mu wtedy, jaką chcesz fry­zurę, a ja po­pro­si­łam o do­kład­nie taką samą. Był bar­dzo uprzejmy i wcale się nie zdzi­wił. Ani nie zmar­twił. Spy­tał tylko: do­kład­nie taką jak u tego pana? A ja na to: do­kład­nie taką. Czy to cię nie ru­sza, Da­vid?
– Ow­szem.
– Jak ktoś jest głupi, to weź­mie to za dzi­wac­two. Ale my mu­simy być har­dzi. Zresztą bar­dzo to lu­bię.
– Ja też. Za­cznijmy od razu.
Sie­dzieli w re­stau­ra­cji, po­pi­jali fine à l’eau i pa­trzyli, jak w wo­dzie od­bija się za­cho­dzące słońce, a do mia­steczka pod­pełza zmrok. Prze­chod­nie nie przy­glą­dali się na­chal­nie dziew­czy­nie, bo oprócz tej dwójki w mie­ści­nie nie było wię­cej cu­dzo­ziem­ców, poza tym prze­by­wali tam już od nie­mal trzech ty­go­dni, a dziew­czyna była nie­zwy­kłej urody i bu­dziła po­wszechną sym­pa­tię. Nor­mal­nie wszy­scy roz­pra­wia­liby o ogrom­nej ry­bie, ale ta druga sprawa też wy­wo­łała nie­małą sen­sa­cję. W tym re­jo­nie Fran­cji żadna przy­zwo­ita dziew­czyna nie strzy­gła się na krótko, a i w Pa­ryżu na­le­żało to do oso­bli­wych rzad­ko­ści i mo­gło ucho­dzić za piękne bądź prze­ciw­nie – nie wró­żyć ni­czego do­brego. O czymś świad­czyć lub ozna­czać tylko nie­po­wta­rzalną oka­zję do od­sło­nię­cia wy­jąt­kowo kształt­nej głowy.
Na ko­la­cję zje­dli krwi­sty stek z pu­rée ziem­nia­cza­nym, fa­solką i sa­łatą, a dziew­czyna po­pro­siła o ta­vel.
– To wspa­niałe wino dla za­ko­cha­nych – orze­kła.
Po­my­ślał, że za­wsze wy­glą­dała do­kład­nie na swój wiek, a miała lat dwa­dzie­ścia je­den. Zwy­kle na­pa­wało go to dumą, dziś jed­nak pre­zen­to­wała się ja­koś ina­czej. Ko­ści po­licz­kowe ry­so­wały się wy­raź­nie jak ni­gdy wcze­śniej, a gdy się uśmiech­nęła, ści­snęło mu się serce.

 
W po­koju pa­no­wał mrok roz­ja­śniony tylko nie­znacz­nie świa­tłem z ze­wnątrz. Wiatr znad mo­rza przy­niósł chłód, a z łóżka zni­kło prze­ście­ra­dło, któ­rym się okry­wali.
– Dave, chyba ci nie prze­szka­dza, że ze­szli­śmy na złą drogę?
– Nie, dziew­czyno.
– Nie mów do mnie „dziew­czyno”.
– W do­tyku je­steś dziew­czyną.
Oto­czył dłońmi jej piersi i w miarę jak roz­su­wał i zsu­wał palce, wy­czu­wał mię­dzy nimi jej zu­chwale sztyw­nie­jące sutki.
– One na­leżą do mnie od za­wsze – po­wie­działa. – A moja nie­spo­dzianka to coś no­wego. Zo­staw je. Nie uciekną. Do­tknij mo­ich po­licz­ków i karku. O, ja­kie to cu­downe uczu­cie, ma w so­bie coś świe­żego i czy­stego. Da­vid, pro­szę, ko­chaj mnie taką, jaka je­stem. Pro­szę, zro­zum mnie i ko­chaj.
Przy­mknął po­wieki i po­czuł, jak roz­ciąga się na nim jej wiotki cię­żar, piersi przy­wie­rają do jego ciała, a wargi do jego warg. Le­żał sku­piony na do­zna­niach, ujęła go w dłoń i błą­dziła ni­żej, a on do­po­mógł jej obu­rącz i le­żał w ciem­no­ści z pustką w gło­wie, czuł tylko cię­żar i coś ob­cego w środku.
– I te­raz nie wia­domo, kto jest kim, prawda? – za­py­tała.
– Tak.
– Ty się zmie­niasz – stwier­dziła. – Zmie­niasz się. Na­prawdę. Je­steś moją dziew­czyną Ca­the­rine. Zmie­nisz się, zo­sta­niesz moją dziew­czyną i po­zwo­lisz, że­bym to ja cię wziął?
– Prze­cież to ty je­steś Ca­the­rine.
– Nie. Ja je­stem Pe­ter. A ty to moja cu­downa Ca­the­rine. Śliczna, uro­cza Ca­the­rine. Jak miło z two­jej strony, że się zmie­ni­łaś. Dzię­kuję, Ca­the­rine, bar­dzo ci dzię­kuję. Pro­szę, zro­zum. Pro­szę, przyj­mij to do wia­do­mo­ści i zro­zum. Będę się z tobą ko­chać do końca świata.
Po wszyst­kim do­pa­dła ich mar­twa pustka, ale nic nie zo­stało do­mknięte. Le­żeli ze­tknięci no­gami, ona z głową na jego ra­mie­niu. Wze­szedł księ­życ i w po­koju zro­biło się nieco wid­niej. Ba­dała po omacku dło­nią skórę na jego brzu­chu i ni­żej, po czym za­py­tała:
– Nie uwa­żasz mnie za zbo­czoną?
– Nie, pew­nie, że nie. Od dawna o tym my­śla­łaś?
– Nie cały czas. Ale do­syć czę­sto. Wspa­niale, że się zgo­dzi­łeś.
Młody czło­wiek przy­gar­nął do sie­bie dziew­czynę, przy­tu­lił bar­dzo mocno i czu­jąc na­pór jej ślicz­nych piersi, uca­ło­wał ją w uko­chane wargi. Trzy­mał ją w cia­snym uści­sku i po­wta­rzał w du­chu że­gnaj i jesz­cze raz że­gnaj i jesz­cze że­gnaj.
– Po­leżmy wtu­leni bez słowa i bez ru­chu i nie myślmy o ni­czym – po­pro­sił, a jego serce mó­wiło że­gnaj Ca­the­rine że­gnaj moja śliczna dziew­czyno że­gnaj i niech ci się wie­dzie i jesz­cze raz że­gnaj.

 
Wesprzyj nas