Powieści „Rajski ogród” Ernest Hemingway nigdy nie ukończył. Zrobił to za niego Tom Jenks, redaktor, któremu wydawnictwo Scribs zleciło opracowanie ostatecznego tekstu książki na podstawie trzech różnych rękopisów pozostawionych przez pisarza. Czy warto przekonać się, co z tego wynikło?
Młode małżeństwo w podróży poślubnej nad Morzem Śródziemnym. David, pisarz, który odniósł już pewien sukces i Catherine, jego 21 letnia żona. Wspaniałe krajobrazy, pyszne jedzenie, miłość, zmysłowość i nadciągające widmo kłopotów w raju – to proponuje czytelnikom Hemingway w powieści „Rajski ogród”. Książka, którą pisał z przerwami przez piętnaście lat charakteryzuje się nostalgiczną atmosferą przechodzącą od idylli do niepokoju. Ze współczesnej perspektywy bardziej wybija się w niej dotkliwe poczucie niemożności zatrzymania momentu, który jest doskonały niż to, co w czasach, gdy pisarz rozpoczynał pracę nad powieścią – a było to pod koniec lat czterdziestych XX-wieku – niewątpliwie szokowało, a mianowicie eksperymenty z własną tożsamością płciową u głównej bohaterki.
Catherine chce zamieniać się w sypialni rolami, chce poczuć się jak chłopak. Nosi szorty w miasteczku, co nawet jak na amerykańską turystkę wypoczywającą nad morzem, jest w owych czasach wyborem dość kontrowersyjnym. Obcina na krótko włosy by sprawić mężowi niespodziankę, później, podekscytowana samopoczuciem, które z tego wynika, ponownie odwiedza fryzjera chcąc zmienić swój wygląd na jeszcze bardziej męski. Chce by oboje z mężem wyglądali podobnie, aby byli w tym samym stopniu mocno opaleni. Coraz śmielej sięga po alkohol. W zderzeniu z dzisiejszą swobodą decydowania o wyglądzie i zmianą obyczajową doprowadzoną do granicy, za którą już nic nikogo nie jest w stanie zdziwić, te decyzje bohaterki wydają się zupełnie banalne. Ten sposób zobrazowania jej wewnętrznych zmagań ze współczesnej perspektywy nie wstrząsa odbiorcą, ponieważ dzisiaj za takimi działaniami niekoniecznie stoi cokolwiek poza zwykłą ciekawością i podążaniem za szybko zmieniającymi się trendami. Wówczas działania takie były zapewne znacznie bardziej wyrazistym zwiastunem czegoś, co dzieje się w głębi duszy.
Ciekawsza staje się za to, co nie mogło być zamierzone przez Hemingwaya, przepaść pomiędzy tym co uchodziło za niestosowne, ekscentryczne bądź szokujące zaledwie kilka dekad temu, a tym, co dziś uznawane jest za normalne. Picie mocnego alkoholu w dzień na urlopie. Paradowanie w skąpej odzieży, gdziekolwiek komuś przyjdzie na to ochota. Każdy rodzaj ekscesów w sypialni. Wzruszenie ramion, to jedyna reakcja jakiej dziś można oczekiwać względem takich sytuacji. W krótkim czasie świat aż tak bardzo się zmienił.
Na korzyść „Rajskiego ogrodu” przemawia dziś to, że stanowi portret minionych czasów. W sposób uniwersalny odmalowana jest w tej powieści niewiadoma, jaką stanowi przed młodymi ludźmi przyszłość małżeństwa i niepokoje wynikające z tego iż czas nieuchronnie przyniesie parze zmiany, nawet jeśli nie będą one intencjonalnie prowokowane przez którąś ze stron, tak, jak ma to miejsce w „Rajskim ogrodzie”. Miłośnicy Hemingwaya znajdą w tej powieści typowe dla niego symbole męskości, takie jak samotna walka z rybą za pomocą prostej wędki, którą mężczyzna wygrywa, otoczony podziwem całej wioski, ale też zdziwią się uproszczonym psychologicznie – nawet jak na skłonności tego pisarza do schematyzmu – portretem kobiety. Na co tłumaczka Ewa Borówka zwraca uwagę w Posłowiu „Kapryśna Catherine z kart opublikowanej powieści może budzić niechęć, antypatię czy też współczucie, tymczasem w rękopisach ta sama bohaterka jest postacią nad wyraz złożoną”. Taki stan rzeczy jest wynikiem pracy Toma Jenksa nad połączeniem trzech wersji powieści w jedną i decyzji podjętych przez redaktora. W tym miejscu powróćmy do zawartego w pierwszych zdaniach niniejszego artykułu pytania: czy warto przekonać się co z tego wynikło?
Sądzę, że warto, niemniej najlepiej jest nie mieć wobec tej powieści oczekiwań. Nie będzie to bowiem sto procent Hemingwaya w Hemingwayu, trzeba się liczyć z tym, że fabuła powieści nie oparła się upływowi czasu, tak jak w przypadku jego wcześniejszych książek, ale też „Rajski ogród” ma swoją intrygującą atmosferę, gmatwającą się coraz bardziej relację małżeńską, refleksje na temat skutków przemian następujących w ludziach, dla ich wzajemnych stosunków i jeszcze do tego całe piękno uroczych mieścin nad Morzem Śródziemnym. ■Nikodem Maraszkiewicz
Rajski ogród
Przekład: Ewa Borówka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera w tej edycji: 7 lutego 2024
Rozdział pierwszy
Mieszkali wtedy w Grau-du-Roi, hotelik stał nad kanałem biegnącym od warownego miasta Aigues-Mortes do samego morza. Baszty Aigues-Mortes górowały ponad równiną Camargue i niemal codziennie o różnych porach pedałowali tam graniczącą z kanałem białą drogą. Wieczorami i w poranki, w porze przypływu, pojawiały się w nim okonie morskie i obserwowali, jak umykające przed nimi gorączkowo barweny wyskakują na powierzchnię, a w czasie ataku okoni woda miejscami kłębi się i wzbiera.
W głąb spokojnego błękitnego morza ciągnęło się molo; wędkowali na nim, pływali przy brzegu i co dzień pomagali rybakom wciągać na rozległą pochyłą plażę długą sieć wypełnioną rybami. Popijali aperitify w narożnej restauracyjce z widokiem na morze i oglądali unoszące się nad Zatoką Lwią żagle kutrów poławiaczy makreli. Kończyła się wiosna, makrele migrowały i portowi rybacy mieli pełne ręce roboty. Miasteczko było przyjazne i tętniące życiem, a młodej parze podobał się hotelik, który na piętrze miał ledwie cztery pokoje, a na dole dwa stoły bilardowe oraz restaurację z oknami wychodzącymi na kanał i latarnię morską. Ich pokój przypominał ten arlezjański z obrazów van Gogha, tyle że tu stało podwójne łóżko, a z dwóch dużych okien roztaczał się widok na wodę, mokradła i połacie trawy morskiej na tle białych zabudowań oraz jasnej plaży w Palavas.
Byli stale głodni, choć jadali wybornie. Rano głód prowadził ich do restauracyjki, gdzie zamawiali brioszkę, jajka i café au lait[1], z przejęciem wybierając rodzaj konfitury i sposób przyrządzenia jajek. Po nocy bywali tak głodni, że przed poranną kawą dziewczyna często cierpiała na ból głowy. Ale kawa pomagała. Dziewczyna piła ją bez cukru i młody mężczyzna starał się o tym pamiętać.
Tego ranka podano brioszkę, konfiturę malinową i jajka na miękko z odrobiną masła, które topiło się, gdy mieszali je z żółtkiem i przyprawiali szczyptą soli oraz pieprzu. Jajka były duże i świeże, a to zaserwowane dziewczynie wyraźnie gotowało się krócej. To mężczyzna zapamiętał bez trudu i delektował się swoim, porcjowanym łyżeczką i tylko zwilżonym masłem oraz posypanym grubo zmielonym pieprzem. Smak wczesnego poranka, gorąca kawa i podawana w miseczce pachnąca cykorią café au lait.
Kutry wyszły już daleko w morze. Wypłynęły przed świtem, z pierwszym powiewem wiatru, a mężczyzna i dziewczyna zbudzili się, po czym zwinęli w kłębek w pościeli i zasnęli z powrotem. Gdy na zewnątrz zrobiło się całkiem jasno, lecz pokój tonął jeszcze w cieniu, kochali się w półśnie, później leżeli, zmęczeni i szczęśliwi, a po pewnym czasie kochali się znowu. Po wszystkim tak zgłodnieli, że wątpili, czy dożyją śniadania, a teraz, gdy nastał nowy dzień, siedzieli w restauracyjce i jedli zapatrzeni w odległe żagle.
– O czym myślisz? – spytała dziewczyna.
– O niczym.
– Musisz o czymś myśleć.
– Tylko czuję.
– Co?
– Szczęście.
– A ja jestem głodna. Myślisz, że to normalne? Że gdy człowiek się kocha, to potem tak głodnieje?
– Gdy kocha kogoś.
– O, znasz się na tym.
– Nie.
– Nieważne. Jestem w siódmym niebie, poza tym nie musimy się o nic martwić, prawda?
– O nic.
– A co dzisiaj robimy?
– Nie wiem – odparł. – A co byś chciała?
– Wszystko mi jedno. Jeśli chcesz iść na ryby, to może zajmę się pisaniem listów, a przed lunchem pójdziemy popływać.
– Żeby zgłodnieć?
– Nie zaczynaj. Już głodnieję, a jeszcze nie zjedliśmy śniadania.
– Możemy się zastanowić nad lunchem.
– A co po nim?
– Utniemy sobie drzemkę jak wszystkie grzeczne dzieci.
– To absolutna nowość. Czemu nie wpadliśmy na to wcześniej?
– Miewam przebłyski intuicji. Mam w sobie twórczą moc.
– A ja niszczycielską. Zniszczę cię. Na fasadzie przy naszym pokoju wywieszą tablicę pamiątkową. Zbudzę się w nocy i zrobię ci coś niesłychanego, niewyobrażalnego. Właściwie miałam to zrobić już dzisiaj, ale za bardzo chciało mi się spać.
– Za bardzo chciało ci się spać, żebyś mogła zrobić coś niebezpiecznego.
– Nie daj się zwieść złudnemu poczuciu bezpieczeństwa. Och, skarbie, niech czas szybko upłynie, niech będzie już pora lunchu.
Siedzieli tak w swoich pasiastych marynarskich koszulkach i szortach kupionych w sklepie żeglarskim, mocno opaleni, z włosami przetykanymi blondem, wypłowiałymi od słońca i morskiego powietrza. Większość napotkanych ludzi, nim dowiedziała się, że są małżeństwem, brała ich za rodzeństwo. Niektórzy nie dowierzali ich słowom i dziewczynę ogromnie to cieszyło.
W tamtych czasach niewiele osób spędzało lato nad Morzem Śródziemnym, a już do samego Grau-du-Roi nie przyjeżdżał nikt poza garstką wczasowiczów z Nîmes. Nie było tu kasyna ani innych rozrywek, a i hotel świecił pustkami, poza najgorętszą porą, gdy ściągali do niego amatorzy kąpieli. Koszulek marynarskich się wtedy nie nosiło i nie widział w takim stroju żadnej dziewczyny poza tą, z którą się ożenił. Kupiła je dla nich obojga i uprała w hotelowej umywalce, żeby zmiękły. Były sztywne, przeznaczone do częstego użytku, ale po praniu stały się tak miękkie i delikatne, że gdy patrzył teraz na dziewczynę, jej piersi odznaczały się pięknie pod spraną tkaniną.
Nikt w okolicy nie nosił też szortów i dziewczyna nie mogła ich wkładać na wycieczki rowerowe, ale w samym miasteczku nie miało to większego znaczenia, bo miejscowi byli życzliwi, a krytycznie usposobiony był jedynie ksiądz. Dziewczyna poszła jednak na niedzielną mszę w spódnicy i kaszmirowym swetrze z długimi rękawami, głowę zaś okryła chustą, a młody człowiek stanął w tyle kościoła wraz z innymi mężczyznami. Na tacę dali dwadzieścia franków, wówczas równowartość ponad dolara, a że kapłan zbierał datki osobiście, ich stosunek do Kościoła stał się jasny i chodzenie po miasteczku w szortach traktowano odtąd bardziej jak cudzoziemskie dziwactwo niż zamach na moralność portowych mieścin Camargue. Gdy je nosili, ksiądz się do nich nie odzywał, lecz gdy wieczorami wychodzili w spodniach, uprzejmie odwzajemniał ich ukłon.
– Pójdę na górę popisać listy – oznajmiła dziewczyna, po czym wstała, uśmiechnęła się do kelnera i wyszła z restauracji.
– Monsieur wybiera się na ryby? – spytał kelner, gdy młody człowiek, niejaki David Bourne, wezwał go, żeby zapłacić.
– Chyba tak. Jaki dziś poziom wody?
– W sam raz – odpowiedział kelner. – Mam dla pana przynętę.
– Pozbieram sobie po drodze.
– Nie, proszę wziąć moją. To piaskówki, mam ich pod dostatkiem.
– A pan idzie?
– Mam teraz zmianę, ale może wyjdę na chwilę zobaczyć, jak panu idzie. Ma pan sprzęt?
– W hotelu.
– Proszę wstąpić po robaki.
W hotelu młody człowiek miał ochotę zajrzeć do pokoju, do dziewczyny, ale za kontuarem, gdzie odwieszano klucze, natknął się na swoją długą bambusową tyczkę oraz kosz z resztą ekwipunku wędkarskiego, wyszedł więc z powrotem na zalaną słońcem drogę, zajrzał do restauracji i ruszył w głąb rozjarzonego molo. Słońce prażyło, ale wiała rześka bryza i właśnie zaczynał się odpływ. Mężczyzna pożałował, że nie wziął wędki do błystki i nie może jej zarzucić z końca molo daleko ponad głazami, w nurt kanału. Założył spławik z pióra i korka i zanurzył piaskówkę na domniemanej głębokości żerowania ryb.
Łowił przez pewien czas, obserwując halsujące po błękitnym morzu kutry rybackie i unoszące się na powierzchni wody cienie wysoko zawieszonych chmur. Nagle spławik dał gwałtownie nura, a naprężona linka zaczęła pruć z sykiem wodę i mężczyzna poderwał wędzisko z szamoczącą się pod wodą potężną rybą. Starał się je trzymać jak najsłabiej, choć uparcie kierująca się w głąb morza ryba wygięła tyczkę do granic wytrzymałości linki i przyponu. Mężczyzna szedł za nią po molo, żeby zmniejszyć naprężenie, ale mimo to ryba tak silnie się wyrywała, że wciągnęła pod wodę dobrą ćwierć wędziska.
Z restauracyjki wyszedł ogromnie przejęty kelner i stanąwszy u boku mężczyzny, powtarzał:
– Niech pan trzyma. Niech pan ją trzyma. Jak najdelikatniej. Musi się zmęczyć. Niech pan jej nie pozwoli się wyrwać. Delikatnie z nią. Delikatnie.
Delikatniej już się raczej nie dało, chyba że wszedłby za rybą do wody, a to nie miało sensu, ponieważ kanał był głęboki. Gdybym tylko mógł iść za nią brzegiem, pomyślał. Dotarli jednak do samego końca molo; pod wodą znajdowała się już połowa tyczki.
– Niech pan ostrożnie trzyma – zaklinał go kelner. – To mocny przypon.
Ryba dała nura, szarpnęła i popłynęła zygzakiem, a długie bambusowe wędzisko ugięło się pod jej ciężarem. Potem wybiła się na powierzchnię i ponownie zanurzyła, a młody człowiek poczuł, że choć ryba ma jeszcze siłę, dramatyczna szarpanina dobiega końca, można zatem obejść z wędziskiem końcówkę molo i ruszyć wzdłuż kanału.
– Tylko delikatnie – powtarzał kelner. – Jak najdelikatniej. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Ryba jeszcze dwa razy wyrywała się w głąb morza i mężczyzna musiał ją odciągać, lecz teraz już prowadził ją powoli wzdłuż molo w stronę restauracji.
– Co z nią? – spytał kelner.
– Żyje, ale trochęśmy ją sponiewierali.
– Proszę tak nie mówić. Nie, nie. Musimy ją wymęczyć. Całkiem wymęczyć.
– Na razie to ona wymęczyła mi rękę – stwierdził młody mężczyzna.
– Mam ją przejąć? – spytał z nadzieją kelner.
– Broń Boże.
– Tylko ostrożnie, ostrożnie. Delikatnie, delikatnie – powtarzał kelner.
Mężczyzna przeciągnął rybę obok tarasu restauracji i wprowadził ją do kanału. Płynęła tuż pod powierzchnią, ale jeszcze nie brakło jej sił i pomyślał, że może przeprowadzą ją wzdłuż kanału przez całe miasteczko. Wokół zaczęli się już gromadzić gapie, a gdy mijali hotel, dziewczyna wypatrzyła ich przez okno i wykrzyknęła:
– O, co za wspaniała ryba! Czekaj na mnie! Czekaj!
Z góry widziała wyraźnie rybę, jej rozmiar i pobłysk, a także męża ze zgiętą niemal wpół bambusową tyczką oraz ciągnący się za nim pochód. Gdy zbiegła nad kanał i dogoniła gapiów, pochód właśnie się zatrzymał. Kelner stał w wodzie na skraju kanału, a jej mąż kierował wolno rybę ku porośniętemu kępą wodorostów brzegowi. Gdy znalazła się na powierzchni, kelner pochylił się i wetknąwszy jej kciuki w skrzela, podniósł ją i wyszedł na brzeg. Była ciężka; przyciskał ją do piersi i przytrzymywał jej głowę podbródkiem, a trzepoczący ogon obijał mu się o uda.
Mężczyźni poklepywali młodego człowieka po plecach i otaczali go ramionami, a kobieta z targu rybnego nawet go ucałowała. A potem zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go też sama dziewczyna.
– Widziałaś ją? – zapytał.
Podeszli wszyscy obejrzeć leżącą na skraju drogi rybę, srebrzystą jak łosoś, z połyskującą spiżowo pręgą na grzbiecie. Piękną, wspaniale zbudowaną rybę o wielkich, pełnych życia oczach, oddychającą teraz powoli i nierówno.
– Co to takiego?
– Loup – odpowiedział. – Okoń morski. Mówią też na niego bar. Cudowna ryba. Takiej dużej jeszcze nie widziałem.
Kelner, który miał na imię André, otoczył Davida ramionami i ucałował go, po czym pocałował też dziewczynę.
– Tak musi być, madame – powiedział. – Tak naprawdę musi być. Nikt jeszcze nie złowił takiej ryby tego rodzaju sprzętem.
– Lepiej ją zważmy – orzekł David.
Dotarli do restauracyjki. Po ważeniu młody człowiek odstawił sprzęt i umył ręce, a rybę odłożono na niezbędny do przewiezienia makreli lodowy blok, który przyjechał w skrzyni camion[2] z Nîmes. Okoń ważył nieco ponad siedem kilogramów. Na lodzie nadal pięknie się srebrzył, ale pręga na grzbiecie przyszarzała. Tylko w rybich oczach dało się jeszcze dostrzec pozory życia. Do portu wchodziły kutry poławiaczy makreli, a kobiety przeładowywały mieniące się na niebiesko, zielono i srebrno ryby do koszy i na głowach wnosiły ciężkie ładunki do budynku portowego. Połów był bardzo udany, w mieścinie trwała więc radosna krzątanina.
– Co zrobimy z wielką rybą? – spytała dziewczyna.
– Zabiorą ją i sprzedadzą – wyjaśnił młody człowiek. – Tu jej nie przyrządzą, jest na to za duża, a twierdzą, że ćwiartować się jej nie godzi. Może trafi prosto do Paryża, do jakiejś dużej restauracji. Albo kupi ją ktoś bardzo zamożny.
– Tak pięknie wyglądała w wodzie – zauważyła. – I gdy André ją podniósł. Oczom nie dowierzałam, gdy zobaczyłam z okna ją, ciebie i idący za wami tłumek.
– Zamówimy sobie mniejszą. Są naprawdę pyszne. Małe okazy opieka się z masłem i ziołami. Przypominają trochę naszego skalnika.
– Nie mogę się doczekać – odparła. – Te nasze cudowne proste przyjemności.
Zapragnęli już lunchu; dostali butelkę schłodzonego wina i popijali je, zajadając rémoulade[3] z selerem, drobne rzodkiewki i domowej roboty marynowane pieczarki z dużego słoja. Okonia upieczono, na srebrzystej skórze odznaczały się ślady rusztu, na gorącym talerzu rozpływały się kawałki masła. Do ryby podano plasterki cytryny i świeży chleb prosto z piekarni. Sparzone smażonymi ziemniakami języki chłodzili smacznym winem nieznanego pochodzenia, lekkim, wytrawnym i dziarskim, chlubą restauracji.
– Rozmowa przy jedzeniu niezbyt nam się klei – zauważyła dziewczyna. – Czy ty się ze mną nudzisz, kochanie?
Młody człowiek parsknął śmiechem.
– Nie śmiej się ze mnie, David.
– Nie robię tego. Nie. Nie nudzę się. Nawet gdybyś się nie odezwała słowem, wystarczyłby mi twój widok.
Dolał jej trochę wina, uzupełnił też swój kieliszek.
– Mam dla ciebie prawdziwą niespodziankę. Nie wspominałam jeszcze o niej, prawda? – spytała.
– Jaką niespodziankę?
– Och, coś bardzo prostego i zarazem bardzo złożonego.
– Powiedz.
– Nie. Może ci się spodoba, a może okaże się nieznośna.
– Jak to niebezpiecznie brzmi.
– Bo jest niebezpieczne. Ale nie dopytuj. Pójdę do pokoju, jeśli pozwolisz.
Młody mężczyzna zapłacił za posiłek, dopił pozostałe w butelce wino i udał się na górę. Ubrania dziewczyny leżały złożone na jednym z vangoghowskich krzeseł, a ona czekała na niego w pościeli. Włosy rozsypane miała na poduszce i śmiały jej się oczy, a gdy uniósł okrywające ją prześcieradło, powiedziała:
– Cześć, skarbie. Smakował ci lunch?
Leżeli potem przytuleni, ona z głową na jego ramieniu, rozleniwieni i szczęśliwi; czuł, jak kręci lekko głową i gładzi go nią po policzku. Włosy były jedwabiste w dotyku i nieznacznie tylko zmatowiałe od słońca i morskiego powietrza. A później, z twarzą osłoniętą włosami, tak że sunęły po jego skórze, gdy się nad nim nachylała, zaczęła swobodnie badać jego ciało, delikatnie i z upodobaniem, po czym spytała:
– Kochasz mnie, prawda?
Przytaknął i cmoknął ją w czubek głowy, a następnie obrócił jej twarz ku sobie, ujął ją w dłonie i pocałował dziewczynę w usta.
– Och – powiedziała. – Och.
Po dłuższym czasie leżeli ciasno w siebie wtuleni, a ona zapytała:
– I kochasz mnie właśnie taką, jaka jestem? Na pewno?
– Tak. Jak najbardziej.
– Bo zajdzie we mnie pewna zmiana.
– Nie. Zmiana nie.
– Zajdzie. Ze względu na ciebie. I na mnie też. Nie będę udawać, że jest inaczej. Ale to w jakiś sposób dotknie ciebie. Na pewno, choć nie powinnam tego mówić.
– Lubię niespodzianki, ale w tej chwili chciałbym, żeby wszystko zostało po staremu.
– W takim razie może nie powinnam tego robić – stwierdziła. – O, jak mi smutno. To miała być taka cudownie niebezpieczna niespodzianka. Myślałam o niej od wielu dni i dziś rano podjęłam decyzję.
– Skoro naprawdę tego chcesz.
– Chcę – potwierdziła. – I zrobię to. Podobało ci się wszystko, cośmy do tej pory robili, prawda?
– Prawda.
– Dobrze.
Wyśliznęła się z łóżka i wstała, odsłaniając długie brązowe nogi i piękne ciało opalone równomiernie na ustronnej plaży, na której pływali bez strojów. Ściągnęła łopatki, zadarła podbródek i potrząsnęła głową, aż ciężkie płowe włosy uderzyły ją w policzki, a potem nachyliła się, a kosmyki opadły i zasłoniły jej twarz. Wciągnęła przez głowę pasiastą koszulkę, strząsnęła włosy na plecy, usiadła na krześle przed lustrem toaletki i nie spuszczając z nich krytycznego spojrzenia, zaczesała je do tyłu. Gdy opadły jej na ramiona, pokręciła głową do lustra. Włożyła spodnie, zapięła pasek i wsunęła espadryle w kolorze zgaszonego błękitu.
– Muszę pojechać do Aigues-Mortes – oznajmiła.
– Świetnie. Pojadę z tobą.
– Nie. Muszę jechać sama. Chodzi o niespodziankę.
Pocałowała go na do widzenia i zeszła, patrzył, jak wsiada na rower i jedzie pewnie i swobodnie drogą, a wiatr rozwiewa jej włosy.
Przez okno zaglądało już popołudniowe słońce i w pokoju zrobiło się za ciepło. Młody człowiek umył się, ubrał i zszedł na przechadzkę po plaży. Wiedział, że należałoby popływać, ale czuł zmęczenie, a po spacerze wybrzeżem i wiodącą w głąb lądu ścieżką wśród traw wrócił plażą do portu i wstąpił do restauracyjki. Ponieważ po uprawianiu miłości czuł się czczy i wyjałowiony, zamówił fine à l’eau i sięgnął po leżącą w lokalu gazetę.
Ślub wzięli trzy tygodnie wcześniej i przyjechali pociągiem z Paryża do Awinionu, z rowerami, walizką pełną miejskich ubrań oraz plecakiem i chlebakiem. Zatrzymali się w porządnym hotelu, zostawili tam walizkę i sądzili, że dotrą rowerami do Pont du Gard. Wiał jednak mistral, dojechali więc z wiatrem do Nîmes, przenocowali w Imperatorze, po czym, nadal gnani silnym podmuchem, dotarli do Aigues-Mortes, a stamtąd do Grau-du-Roi. I tam już zostali.
Było cudnie, czuli się naprawdę szczęśliwi; nie wiedział wcześniej, że można kochać kogoś tak mocno, że nie dba się o nic innego i reszta świata mogłaby nie istnieć. Gdy brał ślub, trapiło go tyle spraw, ale tu nie myślał ani o nich, ani o pisaniu, ani o niczym innym, a tylko o tym, że jest z dziewczyną, którą kocha i z którą się ożenił, i że opuściła go ta osobliwa ostrość widzenia, która nachodziła go wcześniej po każdym stosunku. Ostatnio znikła bez śladu. Kochali się, a potem jedli, pili i znów się kochali. To była prosta rzeczywistość, a w żadnej innej nie czuł się dotąd naprawdę szczęśliwy. Pomyślał, że to samo można pewnie powiedzieć o niej, świadczyłoby o tym wyraźnie jej zachowanie, ale dziś wypłynął temat zmiany i niespodzianki. Ale może to będzie zadowalająca zmiana i miła niespodzianka. Być może za sprawą brandy z wodą, którą popijał podczas czytania lokalnej gazety, ogarnął go wręcz nastrój radosnego wyczekiwania.
Pierwszy raz w tej podróży poślubnej napił się brandy czy tam whiskey pod jej nieobecność. Ale przecież nie pracował, a jeśli chodzi o alkohol, to przestrzegał tylko jednej reguły: nigdy nie pił w czasie pisania ani przed nim. Dobrze by było wrócić do pracy, ale wiedział doskonale, że niebawem i tak do niej zasiądzie i nie może zachować się jak egoista: będzie musiał jasno dać dziewczynie do zrozumienia, że ubolewa nad swoją potrzebą pisania w samotności i nie jest z niej dumny. Był pewien, że nie będzie miała nic przeciwko temu, że nie zabraknie jej własnych pomysłów, lecz niechętnie myślał o rozpoczęciu pracy akurat na tym etapie ich związku. Oczywiście nie mógł zacząć bez owej ostrości widzenia i zadawał sobie pytanie, czy ona ma tego świadomość i czy właśnie dlatego przesuwa granicę tego, co nieznane, żeby jeszcze bardziej umocnić ich więź. Tylko w jaki sposób? Nie da się jej zacieśnić jeszcze bardziej, a bylejakość im nie grozi. Teraz towarzyszyły im tylko szczęście i miłość, a potem niedosyt, nasycenie, i tak w kółko.
Przekonał się, że wypił już całe fine à l’eau i zrobiło się późne popołudnie. Zamówił sobie jeszcze jednego drinka i próbował się skupić na czytaniu gazety. Nie zaciekawiła go jednak tak, jak powinna, siedział więc zapatrzony w morze z ciążącym nad nim późnopopołudniowym słońcem, gdy usłyszał jej kroki i chropawy głos:
– Cześć, kochanie.
Podeszła żwawo do stolika, usiadła, zadarła podbródek i zwróciwszy ku niemu pozłoconą, poznaczoną drobnymi piegami twarz, spojrzała na niego roześmianymi oczami. Gładkie, płowe włosy miała ścięte na chłopaka. Ostrzyżone całkiem bezkompromisowo, zaczesane do góry i ciężkie jak zwykle, ale o mocno skróconych bokach, przez co odsłoniły się jej przylegające do czaszki uszy. Wypięła pierś i powiedziała:
– Pocałuj mnie, proszę.
Pocałował ją, spojrzał na jej twarz i włosy i pocałował znowu.
– Podobają ci się? Dotknij, jakie gładkie. Dotknij z tyłu.
Dotknął z tyłu.
– Dotknij policzka i skóry przed uchem. Przesuń palcami po bokach, w górę. Widzisz, to właśnie niespodzianka. Jestem dziewczyną. Ale teraz też chłopakiem i mogę robić, co mi się żywnie podoba.
– Siadaj, brachu – powiedział. – Czego się napijesz?
– O, dziękuję. Wezmę to co ty. Rozumiesz już, dlaczego to niebezpieczna gra, prawda?
– Tak. Rozumiem.
– Ale dobrze, że to zrobiłam?
– Może.
– Nie „może”. Nic z tych rzeczy. Przemyślałam to. Przemyślałam to starannie. Po co nam cudze normy? My to my.
– Dobrze się bawiliśmy, normy mi nie przeszkadzały.
– Proszę, przesuń mi jeszcze dłonią po włosach.
Zrobił, jak prosiła, a potem ją pocałował.
– Och, kochany jesteś. I podoba ci się moje nowe wcielenie. Czuję to i widzę. Nie musisz się zachwycać. Na początek wystarczy, że ci się podoba.
– Podoba mi się – potwierdził. – I masz tak cudownie kształtną głowę, że pięknie to wygląda z tymi twoimi kośćmi policzkowymi.
– A boki ci się nie podobają? – spytała. – To nie żadna lipa, żadna imitacja. To prawdziwa chłopięca fryzura, a nie fałszywka z salonu piękności.
– Kto cię strzygł?
– Fryzjer z Aigues-Mortes. Ten, który tydzień temu strzygł ciebie. Powiedziałeś mu wtedy, jaką chcesz fryzurę, a ja poprosiłam o dokładnie taką samą. Był bardzo uprzejmy i wcale się nie zdziwił. Ani nie zmartwił. Spytał tylko: dokładnie taką jak u tego pana? A ja na to: dokładnie taką. Czy to cię nie rusza, David?
– Owszem.
– Jak ktoś jest głupi, to weźmie to za dziwactwo. Ale my musimy być hardzi. Zresztą bardzo to lubię.
– Ja też. Zacznijmy od razu.
Siedzieli w restauracji, popijali fine à l’eau i patrzyli, jak w wodzie odbija się zachodzące słońce, a do miasteczka podpełza zmrok. Przechodnie nie przyglądali się nachalnie dziewczynie, bo oprócz tej dwójki w mieścinie nie było więcej cudzoziemców, poza tym przebywali tam już od niemal trzech tygodni, a dziewczyna była niezwykłej urody i budziła powszechną sympatię. Normalnie wszyscy rozprawialiby o ogromnej rybie, ale ta druga sprawa też wywołała niemałą sensację. W tym rejonie Francji żadna przyzwoita dziewczyna nie strzygła się na krótko, a i w Paryżu należało to do osobliwych rzadkości i mogło uchodzić za piękne bądź przeciwnie – nie wróżyć niczego dobrego. O czymś świadczyć lub oznaczać tylko niepowtarzalną okazję do odsłonięcia wyjątkowo kształtnej głowy.
Na kolację zjedli krwisty stek z purée ziemniaczanym, fasolką i sałatą, a dziewczyna poprosiła o tavel.
– To wspaniałe wino dla zakochanych – orzekła.
Pomyślał, że zawsze wyglądała dokładnie na swój wiek, a miała lat dwadzieścia jeden. Zwykle napawało go to dumą, dziś jednak prezentowała się jakoś inaczej. Kości policzkowe rysowały się wyraźnie jak nigdy wcześniej, a gdy się uśmiechnęła, ścisnęło mu się serce.
W pokoju panował mrok rozjaśniony tylko nieznacznie światłem z zewnątrz. Wiatr znad morza przyniósł chłód, a z łóżka znikło prześcieradło, którym się okrywali.
– Dave, chyba ci nie przeszkadza, że zeszliśmy na złą drogę?
– Nie, dziewczyno.
– Nie mów do mnie „dziewczyno”.
– W dotyku jesteś dziewczyną.
Otoczył dłońmi jej piersi i w miarę jak rozsuwał i zsuwał palce, wyczuwał między nimi jej zuchwale sztywniejące sutki.
– One należą do mnie od zawsze – powiedziała. – A moja niespodzianka to coś nowego. Zostaw je. Nie uciekną. Dotknij moich policzków i karku. O, jakie to cudowne uczucie, ma w sobie coś świeżego i czystego. David, proszę, kochaj mnie taką, jaka jestem. Proszę, zrozum mnie i kochaj.
Przymknął powieki i poczuł, jak rozciąga się na nim jej wiotki ciężar, piersi przywierają do jego ciała, a wargi do jego warg. Leżał skupiony na doznaniach, ujęła go w dłoń i błądziła niżej, a on dopomógł jej oburącz i leżał w ciemności z pustką w głowie, czuł tylko ciężar i coś obcego w środku.
– I teraz nie wiadomo, kto jest kim, prawda? – zapytała.
– Tak.
– Ty się zmieniasz – stwierdziła. – Zmieniasz się. Naprawdę. Jesteś moją dziewczyną Catherine. Zmienisz się, zostaniesz moją dziewczyną i pozwolisz, żebym to ja cię wziął?
– Przecież to ty jesteś Catherine.
– Nie. Ja jestem Peter. A ty to moja cudowna Catherine. Śliczna, urocza Catherine. Jak miło z twojej strony, że się zmieniłaś. Dziękuję, Catherine, bardzo ci dziękuję. Proszę, zrozum. Proszę, przyjmij to do wiadomości i zrozum. Będę się z tobą kochać do końca świata.
Po wszystkim dopadła ich martwa pustka, ale nic nie zostało domknięte. Leżeli zetknięci nogami, ona z głową na jego ramieniu. Wzeszedł księżyc i w pokoju zrobiło się nieco widniej. Badała po omacku dłonią skórę na jego brzuchu i niżej, po czym zapytała:
– Nie uważasz mnie za zboczoną?
– Nie, pewnie, że nie. Od dawna o tym myślałaś?
– Nie cały czas. Ale dosyć często. Wspaniale, że się zgodziłeś.
Młody człowiek przygarnął do siebie dziewczynę, przytulił bardzo mocno i czując napór jej ślicznych piersi, ucałował ją w ukochane wargi. Trzymał ją w ciasnym uścisku i powtarzał w duchu żegnaj i jeszcze raz żegnaj i jeszcze żegnaj.
– Poleżmy wtuleni bez słowa i bez ruchu i nie myślmy o niczym – poprosił, a jego serce mówiło żegnaj Catherine żegnaj moja śliczna dziewczyno żegnaj i niech ci się wiedzie i jeszcze raz żegnaj.