Abdulrazak Gurnah w „Nad morzem” po raz kolejny zderza świat Afryki z europejską cywilizacją i pokazuje kontrasty dzielące obie rzeczywistości. Jednocześnie kreśli przejmującą i uniwersalną historię ludzi, którzy próbują odnaleźć siebie w obcych dla nich realiach.


Wstrząsająca historia o stracie i wielkich pragnieniach. Trzecia po „Raju” i „Powróconych” powieść laureata literackiego Nobla, która ukazuje się w polskim przekładzie.

Saleh przylatuje do Wielkiej Brytanii z Zanzibaru i prosi o azyl. Ma 70 lat, a cały jego bagaż to podręczna torba, w której skrywa swój największy skarb – mahoniowe pudełko. W poprzednim życiu miał wszystko – teraz jest anonimowym starszym panem, którego jedyną bronią w zetknięciu z nową rzeczywistością jest milczenie.

Latif to młody utalentowany profesor literatury, który mieszka samotnie w Londynie i zna język, jakim posługuje się Saleh. Drogi obu mężczyzn przecinają się w nadmorskim miasteczku, kiedy okazuje się, że łączy ich coś więcej niż tylko kraj, z którego pochodzą.

***

Gurnah splata los przedmiotów i los ludzi misternym ściegiem powieści o utracie domu i wykorzenieniu. Poruszający i literacko brawurowy głos w dyskusji o dziedzictwie kolonializmu i naturze opresji.
Agata Kasprolewicz

Gurnah zabiera nas na wyprawę, gdzie wyimaginowane, mityczne światy współistnieją z przejmującą historią zwykłych ludzi, którzy szukają dla siebie miejsca w pełnym podziałów świecie. Niezwykle uwodzicielska powieść.
Wojciech Szot, „Gazeta Wyborcza”

Abdulrazak Gurnah
Nad morzem
Przekład: Kaja Gucio
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 15 maja 2024
 
 


Re­likty

1

Po­wie­działa, że za­dzwoni póź­niej, a cza­sami, kiedy tak mówi, rze­czy­wi­ście dzwoni. Ra­chel. Przy­słała mi li­ścik, bo nie mam te­le­fonu w miesz­ka­niu, nie chcę mieć. W tym li­ście na­pi­sała, że po­wi­nie­nem do niej za­dzwo­nić, gdyby jej od­wie­dziny miały spra­wić mi pro­blem, ale jesz­cze nie za­dzwo­ni­łem. Nie czuję ta­kiej po­trzeby. Jest już późno, więc przy­pusz­czam, że i tak nie przyj­dzie, nie dzi­siaj.
Cho­ciaż w li­ście na­pi­sała, że dziś, po szó­stej. Może to po pro­stu taki gest, ukoń­czony z chwilą wy­ko­na­nia, spo­sób, by dać do zro­zu­mie­nia, że my­ślała o mnie, z na­dzieją, że przy­nie­sie mi to po­cie­sze­nie, co się zresztą stało. Nie­ważne, po pro­stu nie chcę, żeby przy­szła późną nocą, zmą­ciła brze­mienną ci­szę gwa­rem wy­ja­śnień i ża­lów i za­częła snuć plany, które za­biorą mi ko­lejne go­dziny mroku.
Za­sta­na­wiam się, jak do­szło do tego, że go­dziny ciem­no­ści stały się dla mnie tak cenne, że nocną ci­szę wy­peł­niły po­mruki i szepty, skoro wcze­śniej była tak strasz­nie mar­twa, tak na­pięta od nie­sa­mo­wi­tego bez­sze­le­stu, który uno­sił się po­nad sło­wami. Jak gdyby przy­jazd tu­taj za­mknął jedne wą­skie drzwi, a otwo­rzył inne, pro­wa­dzące na roz­sze­rza­jący się dzie­dzi­niec. W ciem­no­ści tracę po­czu­cie prze­strzeni, a w tym ni­g­dzie czuję się pew­niej i wy­raź­niej sły­szę głosy, jakby wy­da­rzały się po raz pierw­szy. Cza­sami sły­szę w od­dali mu­zykę, graną na otwar­tej prze­strzeni i do­cie­ra­jącą do mnie jako stłu­miony szept. Każ­dego su­chego dnia wy­cze­kuję nocy, choć boję się ciem­no­ści, jej bez­kre­snych kom­nat i ru­cho­mych cieni. Cza­sami my­ślę, że moim prze­zna­cze­niem jest ży­cie w ru­inach i cha­osie nisz­cze­ją­cych do­mów.
Trudno mi pre­cy­zyj­nie okre­ślić, w jaki spo­sób sprawy przy­brały taki wła­śnie ob­rót, stwier­dzić bez­sprzecz­nie, że naj­pierw było tak, a po­tem tak, a póź­niej jesz­cze ina­czej, a te­raz je­ste­śmy tu­taj. Po­szcze­gólne chwile wy­my­kają mi się z dłoni. Na­wet gdy je so­bie opo­wia­dam, sły­szę echa tego, co tłu­mię, cze­goś, co za­po­mnia­łem za­pa­mię­tać, co z ko­lei spra­wia, że tak trudno mi o tym mó­wić, choć wcale nie chcę, by tak było. Ale można coś po­wie­dzieć, a ja mam ochotę zdać tę re­la­cję, zdać sprawę z drob­nych dra­ma­tów, któ­rych by­łem świad­kiem i w któ­rych bra­łem udział, a któ­rych za­koń­cze­nia i po­czątki się­gają da­leko ode mnie: nie wy­daje mi się, by było to szla­chetne pra­gnie­nie. Cho­dzi mi o to, że nie znam żad­nej wiel­kiej prawdy, którą chciał­bym prze­ka­zać, nie prze­ży­łem też żad­nego wzor­co­wego do­świad­cze­nia, które rzu­ci­łoby świa­tło na na­sze re­alia i czasy. Cho­ciaż ży­łem, ży­łem. Tu­taj wszystko tak bar­dzo się różni, a ja mam nie­od­parte wra­że­nie, że jedno ży­cie się skoń­czyło, a ja te­raz prze­ży­wam ko­lejne. Więc może po­wi­nie­nem po­wie­dzieć o so­bie, że kie­dyś ży­łem in­nym ży­ciem, ale te­raz to się skoń­czyło. Wiem jed­nak, że to po­przed­nie tętni i pul­suje peł­nym zdro­wiem za mną i przede mną. Mam czas, je­stem w rę­kach czasu, więc rów­nie do­brze mogę wziąć od­po­wie­dzial­ność za sie­bie. Prę­dzej czy póź­niej mu­simy się tym za­jąć.
Miesz­kam w ma­łym mia­steczku nad mo­rzem, po­dob­nie jak przez całe ży­cie, choć więk­szą jego część spę­dzi­łem nad cie­płym zie­lo­nym oce­anem, da­leko stąd. Te­raz pro­wa­dzę pół­ży­wot ob­cego, wi­duję wnę­trza do­mów na ekra­nie te­le­wi­zora i snuję do­my­sły na te­mat nie­usta­ją­cych lę­ków, ja­kie tra­pią osoby, które mi­jam pod­czas spa­ce­rów. Nie orien­tuję się w ich tro­skach, choć oczy mam otwarte i ob­ser­wuję, co mogę, ale oba­wiam się, że nie­wiele z tego roz­po­znaję. Nie cho­dzi o to, że lu­dzie są za­gad­kowi, po pro­stu ich ob­cość mnie obez­wład­nia. Tak słabo ro­zu­miem dą­że­nie, które naj­wy­raź­niej to­wa­rzy­szy ich naj­zwy­klej­szym czyn­no­ściom. Wy­dają się po­chło­nięci i roz­ko­ja­rzeni, oczy mają roz­bie­gane, gdy tar­gają nimi nie­zro­zu­miałe dla mnie emo­cje. Być może prze­sa­dzam albo nie mogę po­wstrzy­mać się od roz­pa­mię­ty­wa­nia wła­snej od­mien­no­ści, nie po­tra­fię oprzeć się dra­ma­ty­zmowi dzie­lą­cych nas róż­nic. Być może oni po pro­stu wal­czą z zim­nym wia­trem, który wieje od męt­nego oce­anu, a ja zbyt mocno sta­ram się do­strzec sens w tym wi­doku. Nie jest ła­two, po tylu la­tach, na­uczyć się nie wi­dzieć, na­uczyć się nie za­uwa­żać zna­cze­nia tego, co, jak mnie­mam, wi­dzę. Fa­scy­nują mnie ich twa­rze. Drwią ze mnie. Tak mi się wy­daje.
Ulice wy­wo­łują we mnie na­pię­cie i ner­wo­wość, a cza­sami na­wet w swoim za­mknię­tym miesz­ka­niu nie mogę spać ani spo­koj­nie usie­dzieć ze względu na sze­le­sty i szepty, które wzbu­rzają po­wie­trze na dole. Wyż­sze war­stwy po­wie­trza są nie­ustan­nie wzbu­rzone, po­nie­waż miesz­kają tam Bóg i jego anio­ło­wie, któ­rzy to­czą de­baty na te­mat wiel­kiej po­li­tyki oraz wy­ple­niają zdradę i bunt. Nie przyj­mują przy­pad­ko­wych słu­cha­czy, do­no­si­cieli ani ego­istów, a los wszech­świata za­snuwa mro­kiem ich czoła i po­biela włosy. Na wszelki wy­pa­dek anio­ło­wie co ja­kiś czas spusz­czają żrącą ulewę, by od­stra­szyć cie­kaw­skich psot­ni­ków groźbą oka­le­cze­nia. Po­wie­trze po­środku to arena spo­rów, gdzie urzęd­nicy i ifryty z przed­sionka, a także roz­ga­dane dżinny i opa­słe węże wiją się, mio­tają i ki­pią, za­bie­ga­jąc o rady moż­niej­szych od sie­bie. Ach, ach, sły­sze­li­ście, co po­wie­dział? Co to może zna­czyć? To wła­śnie tam, w od­mę­tach niż­szych sfer, znaj­dziesz po­zba­wio­nych jadu gnu­śni­ków i fan­ta­stów, któ­rzy uwie­rzą we wszystko i wszyst­kiemu się pod­da­dzą, ła­two­wierne i wy­zute z du­cha masy, które tło­czą się i za­nie­czysz­czają wą­skie prze­strze­nie, gdzie się gro­ma­dzą, i tam też znaj­dziesz mnie. Ni­g­dzie in­dziej tak świet­nie nie pa­suję. Być może po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, że ni­g­dzie in­dziej nie pa­so­wa­łem tak do­brze. To tam można było mnie zna­leźć, gdy by­łem w pełni sił i chwały, po­nie­waż od­kąd tu przy­by­łem, nie po­tra­fię igno­ro­wać wąt­pli­wo­ści i nie­po­koju, które od­czu­wam w po­wie­trzu i ulicz­kach tego mia­sta. Choć nie wszę­dzie. To zna­czy nie czuję tego po­ru­sze­nia wszę­dzie i o każ­dej po­rze. Sklepy me­blowe o po­ranku to ci­che, prze­stronne miej­sca, po któ­rych prze­cha­dzam się z pewną dozą spo­koju, nę­kany je­dy­nie drob­nymi czą­stecz­kami sztucz­nego włókna, które wy­peł­niają po­wie­trze i nisz­czą wy­ściółkę mo­ich noz­drzy i oskrzeli, a w końcu na ja­kiś czas mnie stam­tąd wy­ga­niają.
Na sklepy me­blowe na­tra­fi­łem przy­pad­kiem, w pierw­szych dniach, za­raz po tym, jak mnie tu prze­nie­śli, choć me­ble od za­wsze mnie in­te­re­so­wały. W naj­gor­szym ra­zie do­cią­żają nas i utrzy­mują na ziemi, nie po­zwa­lają nam wspi­nać się nago na drzewa i wyć, gdy przy­tła­cza nas groza wła­snego bez­u­ży­tecz­nego ży­wota. Dzięki nim nie błą­kamy się bez celu po bez­dro­żach, nie pla­nu­jemy ka­ni­bal­skich uczt na le­śnych po­la­nach i w ocie­ka­ją­cych wodą ja­ski­niach. Mó­wię za sie­bie, na­wet je­śli za­kła­dam, że moje ba­nalne mą­dro­ści obej­mują także nie­mó­wią­cych. W każ­dym ra­zie lu­dzie od uchodź­ców zna­leźli dla mnie to miesz­ka­nie i przy­wieźli mnie tu z kwa­tery, w któ­rej się wcze­śniej za­trzy­ma­łem, z pen­sjo­natu Ce­lii. Po­dróż stam­tąd była krótka, ale pełna wi­raży i za­krę­tów po­przez krót­kie ulice z rzę­dami bliź­nia­czo po­dob­nych do­mów. Czu­łem się, jakby za­brano mnie do ja­kiejś kry­jówki. Tylko że ulice były tak ci­che i równe, że można je było po­my­lić z in­nym mia­stem, w któ­rym kie­dyś miesz­ka­łem. Nie, nie można było. Zbyt czy­ste, ja­sne i otwarte. Zbyt ci­che. Ulice były tu za sze­ro­kie, la­tar­nie usta­wione za re­gu­lar­nie, kra­węż­niki wciąż całe, wszystko dzia­łało jak na­leży. Nie to, że tamto po­przed­nie mia­sto było prze­sad­nie brudne i ciemne, ale jego ulice wiły się wo­kół sie­bie, zwi­jały cia­sno wo­kół ska­żo­nego śmie­cia fer­men­tu­ją­cych za­ży­ło­ści. Nie, to nie mo­gła być część tam­tego mia­sta, ale było w tym coś po­dob­nego, spra­wiało bo­wiem, że czu­łem się osa­czony i ob­ser­wo­wany. Więc jak tylko mnie zo­sta­wili, wy­sze­dłem, żeby zo­ba­czyć, gdzie je­stem i czy znajdę mo­rze. W ten spo­sób na­tkną­łem się za ro­giem na małą wio­skę skle­pów me­blo­wych, do­kład­nie sześć, a każdy wielki jak ma­ga­zyn i usy­tu­owany na pla­nie kwa­dratu ogra­ni­czo­nego miej­scami par­kin­go­wymi. Na­zy­wało się to Mid­dle Squ­are Park. Ran­kiem za­zwy­czaj jest tam ci­cho i pu­sto, a ja prze­cha­dzam się mię­dzy łóż­kami i so­fami, do­póki nie prze­go­nią mnie włókna. Każ­dego dnia wcho­dzę do in­nego sklepu, a po pierw­szym czy dru­gim ra­zie sprze­dawcy nie na­wią­zują już kon­taktu wzro­ko­wego. Wę­druję mię­dzy so­fami i sto­łami, łóż­kami i kre­den­sami, wy­le­guję się na da­nym me­blu przez kilka se­kund, wy­pró­bo­wuję ma­szy­ne­rię, spraw­dzam cenę, po­rów­nuję ma­te­riał tego i tam­tego. Nie trzeba do­da­wać, że część sprzę­tów jest brzydka i prze­ła­do­wana zdo­bie­niami, ale nie­które są de­li­katne i po­my­słowe, a w tych ma­ga­zy­nach przez chwilę czuję swo­istą sa­tys­fak­cję oraz szansę na mi­ło­sier­dzie i roz­grze­sze­nie.

 
Je­stem uchodźcą, azy­lan­tem. To nie są pro­ste słowa, na­wet je­śli z przy­zwy­cza­je­nia ta­kie się wy­dają. Przy­by­łem na lot­ni­sko Ga­twick póź­nym po­po­łu­dniem dwu­dzie­stego trze­ciego li­sto­pada ubie­głego roku. To zna­jomy drobny punkt kul­mi­na­cyjny w na­szych hi­sto­riach – opusz­czamy to, co znamy, i przy­by­wamy w obce miej­sca, za­bie­ra­jąc ze sobą skromne, cha­otycz­nie spa­ko­wane ba­gaże i tłu­miąc se­kretne, znie­kształ­cone am­bi­cje.
Dla nie­któ­rych, w tym dla mnie, była to pierw­sza po­dróż sa­mo­lo­tem i pierw­szy po­byt w tak im­po­nu­ją­cym miej­scu jak lot­ni­sko, choć po­dró­żo­wa­łem już drogą mor­ską, lą­dową i w wy­obraźni. Sze­dłem po­woli przez coś, co przy­po­mi­nało oświe­tlone zim­nym świa­tłem, ci­che i pu­ste tu­nele, choć te­raz, po na­my­śle, wiem, że mi­ja­łem rzędy fo­teli i duże okna, a także znaki i wska­zówki. Tu­nele, na ze­wnątrz ciem­ność sma­gana drobną mżawką, a w środku świa­tło, które mnie przy­ciąga. To, co wiemy, nie­ustan­nie za­nu­rza nas w na­szej nie­wie­dzy, spra­wia, że po­strze­gamy świat tak, jak­by­śmy wciąż ku­cali w tym płyt­kim, męt­nym ba­se­nie, do­brze nam zna­nym z dzie­cię­cych kosz­ma­rów. Sze­dłem po­woli, za­sko­czony za każ­dym nie­spo­koj­nym za­krę­tem, że czeka tam na mnie wska­zówka, do­kąd mam po­dą­żać. Sze­dłem po­woli, żeby nie prze­ga­pić żad­nego za­krętu, nie po­my­lić znaku, nie zwró­cić na sie­bie przed­wcze­śnie uwagi dez­orien­ta­cją. Za­brali mnie do sta­no­wi­ska pasz­por­to­wego.
– Pasz­port – po­wie­dział męż­czy­zna, gdy sta­łem przed nim o chwilę za długo, cze­ka­jąc, aż mnie zde­ma­skują, aresz­tują. Twarz miał su­rową, choć pustka w jego oczach miała za za­da­nie ni­czego nie zdra­dzić.
Ka­zano mi się nie od­zy­wać, uda­wać, że nie znam an­giel­skiego. Nie by­łem pe­wien dla­czego, ale wie­dzia­łem, że zro­bię to, co mi po­wie­dziano, po­nie­waż ta rada brzmiała spryt­nie, jak po­my­słowy for­tel, który znają bez­silni. Za­py­tają cię, jak się na­zy­wasz, jak na­zywa się twój oj­ciec i co do­brego zro­bi­łeś w ży­ciu: nic nie mów. Kiedy po­wie­dział „pasz­port” po raz drugi, od­da­łem do­ku­ment, krzy­wiąc się w ocze­ki­wa­niu na obe­lgi i groźby. By­łem przy­zwy­cza­jony do urzęd­ni­ków, któ­rzy pa­trzyli wrogo i war­czeli na cie­bie za naj­mniej­szą wpadkę, któ­rzy ba­wili się tobą i upo­ka­rzali cię dla czy­stej przy­jem­no­ści ko­rzy­sta­nia z ich uświę­co­nej wła­dzy. Spo­dzie­wa­łem się więc, że ha­mal imi­gra­cyjny za swoim ma­łym pul­pi­tem coś od­no­tuje, prych­nie lub po­kręci głową, po­woli pod­nie­sie wzrok i spoj­rzy na mnie z tą pło­mienną pew­no­ścią sie­bie, z jaką szczę­śliwcy pa­trzą na pe­tenta. Ale on zer­k­nął na mnie znad mo­jego śmiesz­nego do­ku­mentu z wy­ra­zem tłu­mio­nej ra­do­ści w oczach, jak ry­bak, który wła­śnie po­czuł szarp­nię­cie za żyłkę. Brak wizy wjaz­do­wej. Na­stęp­nie pod­niósł słu­chawkę i przez chwilę z kimś roz­ma­wiał. Uśmiech­nął się otwar­cie i po­pro­sił, bym po­cze­kał z boku.
Sta­łem ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, więc nie za­uwa­ży­łem zbli­ża­ją­cego się męż­czy­zny, który za­brał mnie na prze­słu­cha­nie. Zwró­cił się do mnie po imie­niu i uśmiech­nął się, gdy pod­nio­słem głowę, przy­ja­znym, świa­to­wym uśmie­chem; za­ko­mu­ni­ko­wał mi ze spo­ko­jem:
– Chodź ze mną, roz­wią­żemy ten drobny pro­blem.
Gdy ru­szył żwawo przo­dem, zo­ba­czy­łem, że ma nad­wagę i wy­gląda nie­zdrowo, a gdy do­tar­li­śmy do po­koju prze­słu­chań, ciężko od­dy­chał i szar­pał za ko­szulę. Usiadł na krze­śle i na­tych­miast po­ru­szył się na nim nie­zręcz­nie, a ja po­my­śla­łem, że to ktoś spo­cony, uwię­ziony w kształ­cie, któ­rego nie lubi. Oba­wia­łem się, że jego nie­dy­spo­zy­cja na­stawi go do mnie nie­przy­chyl­nie, ale wtedy znów się uśmiech­nął i był ła­godny i uprzejmy. Znaj­do­wa­li­śmy się w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu bez okien, z twardą pod­łogą, ze sto­łem mię­dzy nami i ławką bie­gnącą wzdłuż jed­nej ściany. Po­kój oświe­tlały ostre ja­rze­niówki, przez które mia­łem wra­że­nie, że ściany barwy cyny za­my­kają się wo­kół mnie. Po­wie­dział mi, że na­zywa się Ke­vin Edel­man, i wska­zał na pla­kietkę przy­piętą do ma­ry­narki. Niech ci Bóg da zdro­wie, Ke­vi­nie Edel­ma­nie. Uśmiech­nął się po­now­nie; w ogóle dużo się uśmie­chał, być może dla­tego, że mimo mo­ich usil­nych prób do­strzegł, że je­stem zde­ner­wo­wany i chciał mnie uspo­koić, a być może w jego pracy nie dało się unik­nąć czer­pa­nia przy­jem­no­ści z dys­kom­fortu osób, które przed nim sta­wały. Miał przed sobą żółty no­tat­nik i chwilę w nim pi­sał, no­tu­jąc na­zwi­sko z mo­jego śmiesz­nego pasz­portu, a do­piero po­tem ode­zwał się do mnie:
– Czy mogę zo­ba­czyć bi­let?
Bi­let, a, tak.
– Wi­dzę, że ma pan ba­gaż – po­wie­dział. – Pana przy­wieszka iden­ty­fi­ka­cyjna.
Uda­wa­łem idiotę. Słowo „bi­let” można zro­zu­mieć bez zna­jo­mo­ści an­giel­skiego, ale „przy­wieszka iden­ty­fi­ka­cyjna” wy­dała mi się zbyt za­awan­so­wana.
– Od­biorę za pana ba­gaż – do­dał, od­kła­da­jąc bi­let obok no­tat­nika. Po­tem znów się uśmiech­nął, jakby sam so­bie prze­rwał w pół zda­nia. Długa twarz, nieco pulchna na skro­niach, zwłasz­cza wtedy, gdy się uśmie­chał.
Być może uśmie­chał się wy­łącz­nie w ocze­ki­wa­niu na wąt­pliwą sa­tys­fak­cję grze­ba­nia w moim ba­gażu oraz z pew­no­ści, że to, co tam zo­ba­czy, po­wie mu wszystko, czego po­trze­bo­wał się do­wie­dzieć, z moją po­mocą lub bez niej. Przy­pusz­czam, że ta­kie oglę­dziny spra­wi­łyby mu pew­nego ro­dzaju przy­jem­ność, ni­czym zaj­rze­nie do po­koju, za­nim ten zo­sta­nie przy­go­to­wany na po­kaz, za­nim jego praw­dziwa zwy­czaj­ność prze­kształci się w swo­iste wi­do­wi­sko. Przy­pusz­czam, że by­łaby to rów­nież przy­jem­ność z do­sko­na­łej orien­ta­cji w taj­nych ko­dach, które ujaw­niają to, co lu­dzie sta­rają się ukryć, z her­me­neu­tyki ba­gażu, która przy­wo­dzi na myśl po­dą­ża­nie ar­che­olo­gicz­nym szla­kiem lub śle­dze­nie tras na ma­pie mor­skiej. Mil­cza­łem, zrów­nu­jąc od­dech z jego od­de­chem, by wy­czuć, gdy za­cznie go ogar­niać iry­ta­cja. Po­wód ubie­ga­nia się o wjazd do Wiel­kiej Bry­ta­nii? Jest pan tu­ry­stą? Na wa­ka­cjach? Ja­kieś fun­du­sze? Ma pan ja­kieś pie­nią­dze? Czeki po­dróżne? Funty szter­lingi? Do­lary? Czy zna pan ko­goś, kto może udzie­lić po­rę­cze­nia? Ja­kiś ad­res kon­tak­towy? Czy za­mie­rzał się pan u ko­goś za­trzy­mać pod­czas po­bytu w Wiel­kiej Bry­ta­nii? O, do cho­lery, do ja­snej cho­lery. Czy ma pan ro­dzinę w Wiel­kiej Bry­ta­nii? Czy mówi pan po an­giel­sku? Oba­wiam się, że z pań­skimi do­ku­men­tami nie wszystko jest w po­rządku i będę mu­siał od­mó­wić panu po­zwo­le­nia na wjazd. Chyba że opo­wie mi pan coś o swo­jej sy­tu­acji. Czy ma pan ja­ką­kol­wiek do­ku­men­ta­cję, która po­mo­głaby mi zro­zu­mieć pana po­ło­że­nie? Pa­piery, ma pan ja­kieś pa­piery?
Wy­szedł z po­koju, a ja sie­dzia­łem spo­koj­nie i nie­ru­chomo, tłu­miąc wes­tchnie­nie ulgi, i li­czy­łem wstecz od stu czter­dzie­stu pię­ciu, czyli od miej­sca, do któ­rego do­tar­łem, gdy ze mną roz­ma­wiał. Po­wstrzy­ma­łem się przed po­chy­le­niem do przodu i zer­k­nię­ciem do jego no­tat­nika, na wy­pa­dek gdyby przej­rzał moje głu­pie mil­cze­nie, ale po­dej­rze­wa­łem, że ktoś może mnie pod­glą­dać przez wi­zjer i tylko czeka, że­bym się czymś ta­kim zdra­dził. To pew­nie dra­ma­tyzm chwili spra­wił, że tak po­my­śla­łem. Jakby ko­go­kol­wiek ob­cho­dziło, czy dłu­bię w no­sie, czy też cho­wam dia­menty w kisz­kach. Prę­dzej czy póź­niej do­wie­dzą się wszyst­kiego, co mu­szą wie­dzieć. Mieli do tego ma­szyny. Zo­sta­łem ostrze­żony. A ich urzęd­ni­ków prze­szko­lono ogrom­nym kosz­tem, by po­tra­fili przej­rzeć kłam­stwa lu­dzi ta­kich jak ja, a po­nadto mieli duże i czę­sto zdo­by­wane do­świad­cze­nie. Sie­dzia­łem więc nie­ru­chomo i li­czy­łem po ci­chu, od czasu do czasu przy­my­ka­jąc oczy, by za­sy­gna­li­zo­wać nie­po­kój, re­flek­sję i nutkę re­zy­gna­cji. Zrób ze mną, co chcesz, Ke­vi­nie.
Wró­cił z małą zie­loną płó­cienną torbą, którą przy­wio­złem jako ba­gaż, i po­ło­żył ją na ławce.

 
Wesprzyj nas