Abdulrazak Gurnah w „Nad morzem” po raz kolejny zderza świat Afryki z europejską cywilizacją i pokazuje kontrasty dzielące obie rzeczywistości. Jednocześnie kreśli przejmującą i uniwersalną historię ludzi, którzy próbują odnaleźć siebie w obcych dla nich realiach.
Wstrząsająca historia o stracie i wielkich pragnieniach. Trzecia po „Raju” i „Powróconych” powieść laureata literackiego Nobla, która ukazuje się w polskim przekładzie.
Saleh przylatuje do Wielkiej Brytanii z Zanzibaru i prosi o azyl. Ma 70 lat, a cały jego bagaż to podręczna torba, w której skrywa swój największy skarb – mahoniowe pudełko. W poprzednim życiu miał wszystko – teraz jest anonimowym starszym panem, którego jedyną bronią w zetknięciu z nową rzeczywistością jest milczenie.
Latif to młody utalentowany profesor literatury, który mieszka samotnie w Londynie i zna język, jakim posługuje się Saleh. Drogi obu mężczyzn przecinają się w nadmorskim miasteczku, kiedy okazuje się, że łączy ich coś więcej niż tylko kraj, z którego pochodzą.
Gurnah splata los przedmiotów i los ludzi misternym ściegiem powieści o utracie domu i wykorzenieniu. Poruszający i literacko brawurowy głos w dyskusji o dziedzictwie kolonializmu i naturze opresji.
Agata Kasprolewicz
Gurnah zabiera nas na wyprawę, gdzie wyimaginowane, mityczne światy współistnieją z przejmującą historią zwykłych ludzi, którzy szukają dla siebie miejsca w pełnym podziałów świecie. Niezwykle uwodzicielska powieść.
Wojciech Szot, „Gazeta Wyborcza”
Nad morzem
Przekład: Kaja Gucio
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 15 maja 2024
Relikty
1
Powiedziała, że zadzwoni później, a czasami, kiedy tak mówi, rzeczywiście dzwoni. Rachel. Przysłała mi liścik, bo nie mam telefonu w mieszkaniu, nie chcę mieć. W tym liście napisała, że powinienem do niej zadzwonić, gdyby jej odwiedziny miały sprawić mi problem, ale jeszcze nie zadzwoniłem. Nie czuję takiej potrzeby. Jest już późno, więc przypuszczam, że i tak nie przyjdzie, nie dzisiaj.
Chociaż w liście napisała, że dziś, po szóstej. Może to po prostu taki gest, ukończony z chwilą wykonania, sposób, by dać do zrozumienia, że myślała o mnie, z nadzieją, że przyniesie mi to pocieszenie, co się zresztą stało. Nieważne, po prostu nie chcę, żeby przyszła późną nocą, zmąciła brzemienną ciszę gwarem wyjaśnień i żalów i zaczęła snuć plany, które zabiorą mi kolejne godziny mroku.
Zastanawiam się, jak doszło do tego, że godziny ciemności stały się dla mnie tak cenne, że nocną ciszę wypełniły pomruki i szepty, skoro wcześniej była tak strasznie martwa, tak napięta od niesamowitego bezszelestu, który unosił się ponad słowami. Jak gdyby przyjazd tutaj zamknął jedne wąskie drzwi, a otworzył inne, prowadzące na rozszerzający się dziedziniec. W ciemności tracę poczucie przestrzeni, a w tym nigdzie czuję się pewniej i wyraźniej słyszę głosy, jakby wydarzały się po raz pierwszy. Czasami słyszę w oddali muzykę, graną na otwartej przestrzeni i docierającą do mnie jako stłumiony szept. Każdego suchego dnia wyczekuję nocy, choć boję się ciemności, jej bezkresnych komnat i ruchomych cieni. Czasami myślę, że moim przeznaczeniem jest życie w ruinach i chaosie niszczejących domów.
Trudno mi precyzyjnie określić, w jaki sposób sprawy przybrały taki właśnie obrót, stwierdzić bezsprzecznie, że najpierw było tak, a potem tak, a później jeszcze inaczej, a teraz jesteśmy tutaj. Poszczególne chwile wymykają mi się z dłoni. Nawet gdy je sobie opowiadam, słyszę echa tego, co tłumię, czegoś, co zapomniałem zapamiętać, co z kolei sprawia, że tak trudno mi o tym mówić, choć wcale nie chcę, by tak było. Ale można coś powiedzieć, a ja mam ochotę zdać tę relację, zdać sprawę z drobnych dramatów, których byłem świadkiem i w których brałem udział, a których zakończenia i początki sięgają daleko ode mnie: nie wydaje mi się, by było to szlachetne pragnienie. Chodzi mi o to, że nie znam żadnej wielkiej prawdy, którą chciałbym przekazać, nie przeżyłem też żadnego wzorcowego doświadczenia, które rzuciłoby światło na nasze realia i czasy. Chociaż żyłem, żyłem. Tutaj wszystko tak bardzo się różni, a ja mam nieodparte wrażenie, że jedno życie się skończyło, a ja teraz przeżywam kolejne. Więc może powinienem powiedzieć o sobie, że kiedyś żyłem innym życiem, ale teraz to się skończyło. Wiem jednak, że to poprzednie tętni i pulsuje pełnym zdrowiem za mną i przede mną. Mam czas, jestem w rękach czasu, więc równie dobrze mogę wziąć odpowiedzialność za siebie. Prędzej czy później musimy się tym zająć.
Mieszkam w małym miasteczku nad morzem, podobnie jak przez całe życie, choć większą jego część spędziłem nad ciepłym zielonym oceanem, daleko stąd. Teraz prowadzę półżywot obcego, widuję wnętrza domów na ekranie telewizora i snuję domysły na temat nieustających lęków, jakie trapią osoby, które mijam podczas spacerów. Nie orientuję się w ich troskach, choć oczy mam otwarte i obserwuję, co mogę, ale obawiam się, że niewiele z tego rozpoznaję. Nie chodzi o to, że ludzie są zagadkowi, po prostu ich obcość mnie obezwładnia. Tak słabo rozumiem dążenie, które najwyraźniej towarzyszy ich najzwyklejszym czynnościom. Wydają się pochłonięci i rozkojarzeni, oczy mają rozbiegane, gdy targają nimi niezrozumiałe dla mnie emocje. Być może przesadzam albo nie mogę powstrzymać się od rozpamiętywania własnej odmienności, nie potrafię oprzeć się dramatyzmowi dzielących nas różnic. Być może oni po prostu walczą z zimnym wiatrem, który wieje od mętnego oceanu, a ja zbyt mocno staram się dostrzec sens w tym widoku. Nie jest łatwo, po tylu latach, nauczyć się nie widzieć, nauczyć się nie zauważać znaczenia tego, co, jak mniemam, widzę. Fascynują mnie ich twarze. Drwią ze mnie. Tak mi się wydaje.
Ulice wywołują we mnie napięcie i nerwowość, a czasami nawet w swoim zamkniętym mieszkaniu nie mogę spać ani spokojnie usiedzieć ze względu na szelesty i szepty, które wzburzają powietrze na dole. Wyższe warstwy powietrza są nieustannie wzburzone, ponieważ mieszkają tam Bóg i jego aniołowie, którzy toczą debaty na temat wielkiej polityki oraz wypleniają zdradę i bunt. Nie przyjmują przypadkowych słuchaczy, donosicieli ani egoistów, a los wszechświata zasnuwa mrokiem ich czoła i pobiela włosy. Na wszelki wypadek aniołowie co jakiś czas spuszczają żrącą ulewę, by odstraszyć ciekawskich psotników groźbą okaleczenia. Powietrze pośrodku to arena sporów, gdzie urzędnicy i ifryty z przedsionka, a także rozgadane dżinny i opasłe węże wiją się, miotają i kipią, zabiegając o rady możniejszych od siebie. Ach, ach, słyszeliście, co powiedział? Co to może znaczyć? To właśnie tam, w odmętach niższych sfer, znajdziesz pozbawionych jadu gnuśników i fantastów, którzy uwierzą we wszystko i wszystkiemu się poddadzą, łatwowierne i wyzute z ducha masy, które tłoczą się i zanieczyszczają wąskie przestrzenie, gdzie się gromadzą, i tam też znajdziesz mnie. Nigdzie indziej tak świetnie nie pasuję. Być może powinienem powiedzieć, że nigdzie indziej nie pasowałem tak dobrze. To tam można było mnie znaleźć, gdy byłem w pełni sił i chwały, ponieważ odkąd tu przybyłem, nie potrafię ignorować wątpliwości i niepokoju, które odczuwam w powietrzu i uliczkach tego miasta. Choć nie wszędzie. To znaczy nie czuję tego poruszenia wszędzie i o każdej porze. Sklepy meblowe o poranku to ciche, przestronne miejsca, po których przechadzam się z pewną dozą spokoju, nękany jedynie drobnymi cząsteczkami sztucznego włókna, które wypełniają powietrze i niszczą wyściółkę moich nozdrzy i oskrzeli, a w końcu na jakiś czas mnie stamtąd wyganiają.
Na sklepy meblowe natrafiłem przypadkiem, w pierwszych dniach, zaraz po tym, jak mnie tu przenieśli, choć meble od zawsze mnie interesowały. W najgorszym razie dociążają nas i utrzymują na ziemi, nie pozwalają nam wspinać się nago na drzewa i wyć, gdy przytłacza nas groza własnego bezużytecznego żywota. Dzięki nim nie błąkamy się bez celu po bezdrożach, nie planujemy kanibalskich uczt na leśnych polanach i w ociekających wodą jaskiniach. Mówię za siebie, nawet jeśli zakładam, że moje banalne mądrości obejmują także niemówiących. W każdym razie ludzie od uchodźców znaleźli dla mnie to mieszkanie i przywieźli mnie tu z kwatery, w której się wcześniej zatrzymałem, z pensjonatu Celii. Podróż stamtąd była krótka, ale pełna wiraży i zakrętów poprzez krótkie ulice z rzędami bliźniaczo podobnych domów. Czułem się, jakby zabrano mnie do jakiejś kryjówki. Tylko że ulice były tak ciche i równe, że można je było pomylić z innym miastem, w którym kiedyś mieszkałem. Nie, nie można było. Zbyt czyste, jasne i otwarte. Zbyt ciche. Ulice były tu za szerokie, latarnie ustawione za regularnie, krawężniki wciąż całe, wszystko działało jak należy. Nie to, że tamto poprzednie miasto było przesadnie brudne i ciemne, ale jego ulice wiły się wokół siebie, zwijały ciasno wokół skażonego śmiecia fermentujących zażyłości. Nie, to nie mogła być część tamtego miasta, ale było w tym coś podobnego, sprawiało bowiem, że czułem się osaczony i obserwowany. Więc jak tylko mnie zostawili, wyszedłem, żeby zobaczyć, gdzie jestem i czy znajdę morze. W ten sposób natknąłem się za rogiem na małą wioskę sklepów meblowych, dokładnie sześć, a każdy wielki jak magazyn i usytuowany na planie kwadratu ograniczonego miejscami parkingowymi. Nazywało się to Middle Square Park. Rankiem zazwyczaj jest tam cicho i pusto, a ja przechadzam się między łóżkami i sofami, dopóki nie przegonią mnie włókna. Każdego dnia wchodzę do innego sklepu, a po pierwszym czy drugim razie sprzedawcy nie nawiązują już kontaktu wzrokowego. Wędruję między sofami i stołami, łóżkami i kredensami, wyleguję się na danym meblu przez kilka sekund, wypróbowuję maszynerię, sprawdzam cenę, porównuję materiał tego i tamtego. Nie trzeba dodawać, że część sprzętów jest brzydka i przeładowana zdobieniami, ale niektóre są delikatne i pomysłowe, a w tych magazynach przez chwilę czuję swoistą satysfakcję oraz szansę na miłosierdzie i rozgrzeszenie.
Jestem uchodźcą, azylantem. To nie są proste słowa, nawet jeśli z przyzwyczajenia takie się wydają. Przybyłem na lotnisko Gatwick późnym popołudniem dwudziestego trzeciego listopada ubiegłego roku. To znajomy drobny punkt kulminacyjny w naszych historiach – opuszczamy to, co znamy, i przybywamy w obce miejsca, zabierając ze sobą skromne, chaotycznie spakowane bagaże i tłumiąc sekretne, zniekształcone ambicje.
Dla niektórych, w tym dla mnie, była to pierwsza podróż samolotem i pierwszy pobyt w tak imponującym miejscu jak lotnisko, choć podróżowałem już drogą morską, lądową i w wyobraźni. Szedłem powoli przez coś, co przypominało oświetlone zimnym światłem, ciche i puste tunele, choć teraz, po namyśle, wiem, że mijałem rzędy foteli i duże okna, a także znaki i wskazówki. Tunele, na zewnątrz ciemność smagana drobną mżawką, a w środku światło, które mnie przyciąga. To, co wiemy, nieustannie zanurza nas w naszej niewiedzy, sprawia, że postrzegamy świat tak, jakbyśmy wciąż kucali w tym płytkim, mętnym basenie, dobrze nam znanym z dziecięcych koszmarów. Szedłem powoli, zaskoczony za każdym niespokojnym zakrętem, że czeka tam na mnie wskazówka, dokąd mam podążać. Szedłem powoli, żeby nie przegapić żadnego zakrętu, nie pomylić znaku, nie zwrócić na siebie przedwcześnie uwagi dezorientacją. Zabrali mnie do stanowiska paszportowego.
– Paszport – powiedział mężczyzna, gdy stałem przed nim o chwilę za długo, czekając, aż mnie zdemaskują, aresztują. Twarz miał surową, choć pustka w jego oczach miała za zadanie niczego nie zdradzić.
Kazano mi się nie odzywać, udawać, że nie znam angielskiego. Nie byłem pewien dlaczego, ale wiedziałem, że zrobię to, co mi powiedziano, ponieważ ta rada brzmiała sprytnie, jak pomysłowy fortel, który znają bezsilni. Zapytają cię, jak się nazywasz, jak nazywa się twój ojciec i co dobrego zrobiłeś w życiu: nic nie mów. Kiedy powiedział „paszport” po raz drugi, oddałem dokument, krzywiąc się w oczekiwaniu na obelgi i groźby. Byłem przyzwyczajony do urzędników, którzy patrzyli wrogo i warczeli na ciebie za najmniejszą wpadkę, którzy bawili się tobą i upokarzali cię dla czystej przyjemności korzystania z ich uświęconej władzy. Spodziewałem się więc, że hamal imigracyjny za swoim małym pulpitem coś odnotuje, prychnie lub pokręci głową, powoli podniesie wzrok i spojrzy na mnie z tą płomienną pewnością siebie, z jaką szczęśliwcy patrzą na petenta. Ale on zerknął na mnie znad mojego śmiesznego dokumentu z wyrazem tłumionej radości w oczach, jak rybak, który właśnie poczuł szarpnięcie za żyłkę. Brak wizy wjazdowej. Następnie podniósł słuchawkę i przez chwilę z kimś rozmawiał. Uśmiechnął się otwarcie i poprosił, bym poczekał z boku.
Stałem ze wzrokiem wbitym w ziemię, więc nie zauważyłem zbliżającego się mężczyzny, który zabrał mnie na przesłuchanie. Zwrócił się do mnie po imieniu i uśmiechnął się, gdy podniosłem głowę, przyjaznym, światowym uśmiechem; zakomunikował mi ze spokojem:
– Chodź ze mną, rozwiążemy ten drobny problem.
Gdy ruszył żwawo przodem, zobaczyłem, że ma nadwagę i wygląda niezdrowo, a gdy dotarliśmy do pokoju przesłuchań, ciężko oddychał i szarpał za koszulę. Usiadł na krześle i natychmiast poruszył się na nim niezręcznie, a ja pomyślałem, że to ktoś spocony, uwięziony w kształcie, którego nie lubi. Obawiałem się, że jego niedyspozycja nastawi go do mnie nieprzychylnie, ale wtedy znów się uśmiechnął i był łagodny i uprzejmy. Znajdowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu bez okien, z twardą podłogą, ze stołem między nami i ławką biegnącą wzdłuż jednej ściany. Pokój oświetlały ostre jarzeniówki, przez które miałem wrażenie, że ściany barwy cyny zamykają się wokół mnie. Powiedział mi, że nazywa się Kevin Edelman, i wskazał na plakietkę przypiętą do marynarki. Niech ci Bóg da zdrowie, Kevinie Edelmanie. Uśmiechnął się ponownie; w ogóle dużo się uśmiechał, być może dlatego, że mimo moich usilnych prób dostrzegł, że jestem zdenerwowany i chciał mnie uspokoić, a być może w jego pracy nie dało się uniknąć czerpania przyjemności z dyskomfortu osób, które przed nim stawały. Miał przed sobą żółty notatnik i chwilę w nim pisał, notując nazwisko z mojego śmiesznego paszportu, a dopiero potem odezwał się do mnie:
– Czy mogę zobaczyć bilet?
Bilet, a, tak.
– Widzę, że ma pan bagaż – powiedział. – Pana przywieszka identyfikacyjna.
Udawałem idiotę. Słowo „bilet” można zrozumieć bez znajomości angielskiego, ale „przywieszka identyfikacyjna” wydała mi się zbyt zaawansowana.
– Odbiorę za pana bagaż – dodał, odkładając bilet obok notatnika. Potem znów się uśmiechnął, jakby sam sobie przerwał w pół zdania. Długa twarz, nieco pulchna na skroniach, zwłaszcza wtedy, gdy się uśmiechał.
Być może uśmiechał się wyłącznie w oczekiwaniu na wątpliwą satysfakcję grzebania w moim bagażu oraz z pewności, że to, co tam zobaczy, powie mu wszystko, czego potrzebował się dowiedzieć, z moją pomocą lub bez niej. Przypuszczam, że takie oględziny sprawiłyby mu pewnego rodzaju przyjemność, niczym zajrzenie do pokoju, zanim ten zostanie przygotowany na pokaz, zanim jego prawdziwa zwyczajność przekształci się w swoiste widowisko. Przypuszczam, że byłaby to również przyjemność z doskonałej orientacji w tajnych kodach, które ujawniają to, co ludzie starają się ukryć, z hermeneutyki bagażu, która przywodzi na myśl podążanie archeologicznym szlakiem lub śledzenie tras na mapie morskiej. Milczałem, zrównując oddech z jego oddechem, by wyczuć, gdy zacznie go ogarniać irytacja. Powód ubiegania się o wjazd do Wielkiej Brytanii? Jest pan turystą? Na wakacjach? Jakieś fundusze? Ma pan jakieś pieniądze? Czeki podróżne? Funty szterlingi? Dolary? Czy zna pan kogoś, kto może udzielić poręczenia? Jakiś adres kontaktowy? Czy zamierzał się pan u kogoś zatrzymać podczas pobytu w Wielkiej Brytanii? O, do cholery, do jasnej cholery. Czy ma pan rodzinę w Wielkiej Brytanii? Czy mówi pan po angielsku? Obawiam się, że z pańskimi dokumentami nie wszystko jest w porządku i będę musiał odmówić panu pozwolenia na wjazd. Chyba że opowie mi pan coś o swojej sytuacji. Czy ma pan jakąkolwiek dokumentację, która pomogłaby mi zrozumieć pana położenie? Papiery, ma pan jakieś papiery?
Wyszedł z pokoju, a ja siedziałem spokojnie i nieruchomo, tłumiąc westchnienie ulgi, i liczyłem wstecz od stu czterdziestu pięciu, czyli od miejsca, do którego dotarłem, gdy ze mną rozmawiał. Powstrzymałem się przed pochyleniem do przodu i zerknięciem do jego notatnika, na wypadek gdyby przejrzał moje głupie milczenie, ale podejrzewałem, że ktoś może mnie podglądać przez wizjer i tylko czeka, żebym się czymś takim zdradził. To pewnie dramatyzm chwili sprawił, że tak pomyślałem. Jakby kogokolwiek obchodziło, czy dłubię w nosie, czy też chowam diamenty w kiszkach. Prędzej czy później dowiedzą się wszystkiego, co muszą wiedzieć. Mieli do tego maszyny. Zostałem ostrzeżony. A ich urzędników przeszkolono ogromnym kosztem, by potrafili przejrzeć kłamstwa ludzi takich jak ja, a ponadto mieli duże i często zdobywane doświadczenie. Siedziałem więc nieruchomo i liczyłem po cichu, od czasu do czasu przymykając oczy, by zasygnalizować niepokój, refleksję i nutkę rezygnacji. Zrób ze mną, co chcesz, Kevinie.
Wrócił z małą zieloną płócienną torbą, którą przywiozłem jako bagaż, i położył ją na ławce.