Powieść Andrew O’Hagana, pisarza trzykrotnie nominowanego do Nagrody Bookera, którego Granta umieściła na prestiżowej liście najbardziej obiecujących brytyjskich autorów to najbardziej poruszająca historia przyjaźni, jaką możesz podarować sobie i swoim bliskim.


Nie ma na tym świecie rzeczy, której Tully Dawson nie zrobiłby dla przyjaciół. To dzięki niemu James nigdy nie czuł się samotny. I to z nim przeżył najbardziej magiczny weekend w swoim życiu.

Festiwal Dziesiątego Lata odmienił ich na zawsze. To właśnie tam za niczym nie tęsknili i niczego nie żałowali. Niesieni melodią How Soon Is Now?, odurzeni alkoholem i zapierającą dech w piersiach młodością, przyrzekli sobie, że przeżyją dany im czas inaczej niż wszyscy.

Trzydzieści lat później James wraca do domu po kolejnym długim dniu. Ciszę wieczoru przerywa niespodziewana wiadomość. Tym razem to Tully postanawia poprosić przyjaciela o pomoc…

***

«Chwile» to piękna oda do utraconej młodości i przyjaźni napisana przez jednego z najbystrzejszych obserwatorów współczesnej męskości.
Douglas Stuart

• Oszałamiająca powieść.
Graham Norton

• Niezapomniana.
Colm Toibin

Andrew O’Hagan
Chwile
Przekład: Kaja Gucio
Wydawnictwo Znak
Premiera: 10 kwietnia 2024
 
 


Lato
1986

1

Tully Dawson stanął przed światem nowy, gotów na wspaniałości tamtego lata, bo pokazał, że różni się od ojca. W tej kwestii nie było o co się wykłócać: niektóre rodziny po prostu składają się z obcych sobie osób i nic tego nie zmieni. Tully’emu jednak chyba zawsze doskwierała świadomość, że Woodbine nie potrafił go dopingować, gdy przychodził na mecze. Stary siedział na trybunach z miną, jakby pozjadał wszystkie rozumy, potrząsał głową i spoglądał z wyrzutem na zatokę Firth of Clyde. Tully go tak nazwał – Woodbine, po marce papierosów; wszyscy ci niechętni ojcowie mieli jakieś przezwiska. Siedzieli w domu, otwierali kolejne puszki piwa i przeklinali nasze sobotnie wieczory. Pewnie mog­liśmy podejść i poprosić o poradę, ale młodość to wojna, w której doświadczenie jest największym wrogiem. Z płonącymi policzkami patrzyliśmy, jak Woodbine idzie w stronę nieskalanych świateł portowych.
Koniec starego Woodbine’a nastąpił w osiemdziesiątym czwartym, a właściwie w osiemdziesiątym piątym, kiedy to zakończyły się strajki i górnicy z Ayrshire wracali jeden po drugim do kopalń, a przy bramach kobiety wręczały im goździki na powitanie. Górnicy walczyli z całych sił, ale po miesiącu wszystkich i tak zwolniono. „On wyładowuje na nas własny wstyd – powiedział Tully. – Thatcher chyba nigdy nie zrozumiała, o co chodzi z tym wewnętrznym wrogiem”. Cały Tully. Łatwo sobie wyobrazić, że siła jego ducha, jego atrakcyjność i zielona barwa oczu wzięły się z marzenia o wolności, na drodze do której stał jego ojciec. Jednak zdjęcia opowiadają smutniejszą historię – najsmutniejszą – bo Woodbine też miał zielone oczy.
Irvine New Town, na wschód od wieczności. Tully miał dwadzieścia lat i był tokarzem. Wcielał się w Ar­thura Seatona z filmu Z soboty na niedzielę, przez cały tydzień grał szefowi na nerwach, a weekendy spędzał na piciu piwa. Z zaczesanymi do tyłu, przylizanymi włosami nawet wyglądał jak Albert Finney, z tą tylko różnicą, że Tully osiągał taki efekt za pomocą mydła. Miał wtedy ten szczególny typ urody, który przyciąga uwagę wszystkich, niezależnie od płci i wieku, a jego wrodzony tupet sprawiał, że ludzie się przed nim otwierali. No i oczywiście grał w kapeli. Założył ją z kumplami poprzedniej zimy – nazywali się Fabryka Rowerów, co stanowiło kolejne odniesienie do filmu Z soboty na niedzielę. Parę razy otarli się o sukces i kilkakrotnie zmieniali nazwę, a Tully najpierw występował jako wokalista, a potem siedział za perkusją. Wszyscy chcieli go za drużbę na swoim ślubie, a jeśli ktoś się temu dziwił, to od razu wiadomo było, że nie znał Tully’ego Dawsona. Tully miał wrodzoną charyzmę, fantastyczną kolekcję płyt, był nieustraszony podczas politycznych debat, a do tego umiał kochać jak nikt. Inni kolesie byli zabawni, błyskotliwi albo lepsi w tym czy owym, ale Tully naprawdę cię kochał. Za młodu miał w sobie coś z lidera, nonszalancję rasowego frontmana, a kiedy się spotykaliśmy w większym gronie bez niego, wszyscy zaraz chcieli wiedzieć, gdzie on się podziewa. Są osoby, które taki status zyskują poprzez władzę czy pieniądze, ale Tully osiągnął go dzięki tupetowi. Posługiwał się językiem tak barwnym, że starsi wydawali się przy nim nudni. Jego tata chciał obezwładnić przyszłość mechanicznym rozczarowaniem, więc całymi dniami popijał w knajpie Twa Dogs, a Tully szykował się już do odlotu. Był nie tyle motylem, ile powietrzem, w którym motyl szybuje. Tego lata był gotów na przygodę z dala od porośniętej żywopłotami granicy hrabstwa Ayrshire.

* * *

Ja w ogóle nie miałem iść na studia. Nie byliśmy rodziną tego rodzaju. Niebawem zresztą w ogóle przestaliśmy być rodziną. Tata odszedł, żeby szukać siebie – „Na początek zajrzyj do własnej dupy”, powiedziała moja mama Norma, a potem uznała, że nie odpowiada jej rola samotnej matki i sama też się zwinęła, na wyspę Arran. Mieli chyba nieco przesadzone wyobrażenie o mojej samodzielności (dopiero co skończyłem osiemnaście lat), ale wpisywało się to w schemat ich zachowań przez całe moje dzieciństwo: załamanie albo ucieczka. Mama i tata zakładali, że będę zachwycony mieszkaniem w pojedynkę w naszym komunalnym domu. Tymczasem ja coraz więcej czasu spędzałem u Tully’ego, a po kilku tygodniach poczułem, że nic mnie już z nimi nie łączy.
– Wziąłem rozwód z rodzicami – oznajmiłem Tully’emu pewnego wieczoru w kinie. Po raz enty oglądaliśmy Monę Lisę.
– Nie wygłupiaj się – odparł. – Oni wrócą, jak Arnie.
– Mowy nie ma. Nie chcę, żeby wracali. Od tej pory zamierzam żyć na własny rachunek.
– Żartujesz sobie?
– Mówię serio. Przez kilka miesięcy będą płacić czynsz, a potem koniec. Od początku nie chcieli być rodziną i od lat się nawzajem zadręczali. Zostanę tu, dopóki nie pójdę na uniwerek. Zjebali i tyle.
– Możesz nocować u nas, kiedy tylko zechcesz. Albo chociaż wpadnij na obiad, jeśli nie chcesz zostawać na noc. Mama cię uwielbia.
– Dzięki, stary.
Pochylił się i pocałował mnie w czoło.
– To ty decydujesz, Kluska. Żyj po swojemu.
Nie miałem pojęcia, że zależy mi na aprobacie, dopóki Tully mi jej nie udzielił. Nie wiedziałem, że życie może tak wyglądać. To był element nastoletnich marzeń – znaleźć kumpla, który naprawdę cię dostrzega.
– Jak myślisz, czy Bob Hoskins to rodzinny facet? – zapytałem.
– W marzeniach – odparł Tully, nie odrywając wzroku od ekranu. – W marzeniach każdy jest rodzinny.
Ten rozwód to tylko najnowsza zmiana. Od zawsze ciągnęło mnie do książek. Byłem jednym z tych dzieciaków, które w drodze powrotnej z biblioteki zderzały się z latarniami. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, od przygodowego cyklu Zane’a Greya po harlekiny. Poradniki ornitologiczne, opisy francuskich win i dzieje perfumiarstwa. Nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić, a jednak jakimś sposobem tkałem z tego obraz przyszłości.
Odwagi dodała mi cudowna nauczycielka, pani O’Connor, która uczyła angielskiego u Świętego Cuthberta, w katolickim liceum położonym w samym środku osiedla domów komunalnych. Stary, biedny Świę­ty Cuthbert. Zakonnice, z bożą łaską, toczyły zaciętą walkę z rosnącą popularnością napitku Buckfast Tonic Wine i przygotowywały nas do życia w świecie, w którym braki w podstawach arytmetyki można sobie rekompensować pobożnością. Co roku nagrodę za najwybitniejsze osiągnięcia przyznawano chłopakowi, któremu udało się uniknąć wyrzucenia ze szkoły, i dziewczynie, która nie zaszła w ciążę, a szkolna reprezentacja piłkarska słynęła z wszczynania burd w pobliskich miejscowościach. W domu zakładano, że skończę naukę tak szybko, jak to możliwe, i znajdę sobie pracę. Dlatego kiedy miałem siedemnaście lat, na rok przed tym ostatnim latem, poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną do biura firmy produkującej ogrodzenia, położonego nieopodal stacji kolejowej. Szczerze mówiąc, biuro mieściło się w baraku, a jeszcze szczerzej – w zwykłej budzie cuchnącej starymi skarpetami i dymem z podłego tytoniu.
Na rozmowę stawiłem się w pożyczonym garniturze, z wystającą z kieszeni książką. Tego dnia panował straszny upał. Pod szyją zawiązałem stary szeroki krawat taty – możliwe, że starszy ode mnie – a włosy przygładziłem żelem firmy Country Born.
– Czego tu? – zapytał brygadzista. Miał gębę zbira i przepoconą koszulę.
– Przysłali mnie z urzędu pracy. Daliście ogłoszenie, że poszukujecie asystenta do biura.
– Potrzebna nam jakaś dziewuszka do robienia herbaty.
Popatrzyłem na wiszące na ścianach kalendarze ze zdjęciami półnagich kobiet i wziąłem głęboki wdech.
– Umiem robić herbatę – powiedziałem.
– A co ty tam masz w kieszeni?
Wyciągnąłem książkę. Przysięgam na Boga, że był to sfatygowany egzemplarz Mdłości Jeana-Paula Sartre’a.
– O ja pierdolę – jęknął. – Weź lepiej idź na studia czy coś. Marnujesz mój czas.
– To tylko książka – zaoponowałem. – O egzystencjalizmie.
Wykrzywił twarz. A potem zawył ze śmiechu. Pewna cząstka mojego bibliotecznego ja już na zawsze tam pozostanie, uwięziona w dusznej budzie, w świecie bez Boga, podczas gdy tamten brygadzista będzie wył, sapał i klepał się po kolanach. Po chwili zgiął się wpół i zaniósł charkotem, a ja wycofałem się do lepkich drzwi, ozdobionych zdjęciami Samanthy Fox.
Jedynym głosem rozsądku w moim ówczesnym życiu była pani O’Connor. Pamiętam, że wpatrywałem się w nią tak, jak gdyby cały jej etos, jej pewność siebie w obliczu przeciwności losu, jej kobiecość mogły rozejść się po klasie niczym zapach jej perfum i mnie pokrzepić. Wciąż widzę, jak stoi, wysoka i majestatyczna, w czerwonym kardiganie, promieniejąc miłością do metafor. Do dziwaków odnosiła się z czułością, żywiła coś na kształt terapeutycznej wiary w wartość bycia sobą, nawet za cenę ekstrawagancji, a ja często ją zagadywałem, nawet jeśli nie miałem akurat angielskiego. Dzieciaki z naszej szkoły notorycznie zapominały zabrać podręczników z domu i nienawidziły lekcji, a pani O’Connor stawała przed klasą z tomikiem Szekspira w ręku i rzucała jednemu czy dwojgu z nas wyzwanie, byśmy zawiesili niewiarę i zaczęli snuć plany. Dzień po porażce na rozmowie kwalifikacyjnej zwierzyłem się jej, że nie dostałem nawet posady popychadła u producenta płotów, a ona kazała mi usiąść w ławce.
– Słuchaj, uwielbiasz obserwować ludzi i pyskować, ale prawda jest taka, że przeczytałeś więcej książek ode mnie – powiedziała.
Po dziś dzień pamiętam jej rude włosy, rozświetlone blaskiem słońca, które wpadało przez okno do sali, gdzie pani O’Connor z właściwą sobie wrażliwością wykonywała swój zawód.
– Jakieś chyba jednak pani czytała, skoro wylądowała pani w tym bagnie – odparłem.
– Nie tyle, ile ty – powiedziała. – Henry James. E.M. Forster. Cała ta reszta. Po co chodzisz na durne rozmowy o pracę? Musisz iść na studia. Dlaczego nie robisz kursu zaawansowanego?
Spojrzałem na nią.
– Mam teraz…
– Problemy w domu?
– Tego nie powiedziałem.
Zamilkłem, a ona wzięła mnie za rękę. Od czasu Mary Stobbs i przedstawienia jasełkowego w drugiej klasie podstawówki nikt nie trzymał mnie za rękę. Mary była odważna, ale pani O’Connor dysponowała czymś jeszcze bardziej tajemniczym: dobrocią.
– Mama i tata nie odzywają się do siebie i mieszkają w osobnych pokojach.
Skinęła głową. Powiedziałem jej, że moi rodzice nie nadają się do udzielania rad, ale to nic nie szkodzi. I tak chciałem żyć po swojemu. Powinienem więc ruszyć tyłek i sam o to zadbać. Zero dramatu. Zrobili, co do nich należało. Czułem zapach perfum i przyglądałem się jej twarzy, przekonany, że dostrzegę tam szyderstwo. Ale ona spokojnie odwzajemniła moje spojrzenie.
– Słuchaj, nie obchodzi mnie, co twierdzą psychiatrzy. Dla niektórych rodzice są ważni w życiu, a dla innych nie. Wiem, że nie powinnam ci tego mówić, ale po prostu stąd wyjedź. Pozdawaj egzaminy i wyjedź. Nie oglądaj się za siebie. Jesteś dziwolągiem, a dziwolągi nie mają innego wyjścia, muszą się wyrwać.
– Dziękuję uprzejmie.
– Serio. Słuchasz Szostakowicza. Ja też, ale ja nie mam siedemnastu lat. Wynosisz z biblioteki całe stosy płyt. Ostatnio wspomniałeś o Edith Sitwell. W historii tej szkoły nikt jeszcze o niej nie wspominał. Sama ledwo ją kojarzę. Znam Szekspira i uwielbiam książki, ale Edith Sitwell? Miała długi nos, nosiła mnóstwo pierścionków i… Nie możesz zostać asystentem w biurze producenta płotów, słyszysz? Inaczej umrzesz. Jesteś na to za dziwny i lubisz Jean Rhys. Lubisz… Normana Mailera i Mayę Angelou i powinieneś przebywać wśród ludzi, którzy to zrozumieją.
Tego wieczoru Tully zadzwonił do mnie z nocnej zmiany.
– Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku – powiedział. – I przekazać ci, że kawał chuja z ciebie.
– Dzięki. Co się dzieje?
– Zaraz tu zeświruję. Na hali pełno zombiaków.
Opowiedziałem mu o nauczycielce, która się za mną wstawiła, a on odparł, że powinienem przyjąć wszelką pomoc. Dzięki wsparciu Tully’ego czułem się, jakbym miał starszego brata. Kiedy mówił, widziałem te wszystkie rzeczy, które zapisywałem na grzbiecie dłoni podczas całodziennych lekcji i rozmów. To było tak, jakbym stanął na skraju jakiegoś wielkiego planu, a Tully uwielbiał planować i snuć wizje.
Ilekroć czuję zapach sosnowego płynu do mycia podłóg, przypominam sobie panią O’Connor. Po tamtej rozmowie zacząłem przychodzić do jej klasy po lekcjach, najpierw na kilka minut, potem na dwa kwadranse, a niebawem siedziałem tam co wieczór przez dwie godziny i zgłębiałem tajniki twórczości Thomasa Hardy’ego, Szekspira i Yeatsa, od Żeglując do Bizancjum po Dzikie łabędzie w Coole. Dyskutowaliśmy o motywie spirali i tragedii. Zrealizowaliśmy projekt o Antoniuszu i Kleopatrze. Pani O’Connor pomogła mi również wypełnić formularze i przeglądała ze mną stare arkusze egzaminacyjne z innych przedmiotów, a światło cały czas paliło się w tamtej sali, w samym środku tamtego osiedla, w samym środku lat osiemdziesiątych. Sprzątaczki sprzątały korytarze i myły podłogi, a zapach szkockiej sosny przenikał do klasy przez szparę pod drzwiami i już na zawsze przesycił tamte cudowne, niespodziewane godziny. Miałem wtedy wrażenie, że znaleźliśmy się w głębi lasu, gdzie powietrze było czyste i nikt nie zdołałby zniweczyć nadziei ani zagrozić wolności.
Po ogłoszeniu wyników poszedłem do szkoły po raz ostatni. Siedziała nad wielkim stosem zeszytów.
– A, James. Zakładam, że się dostałeś – powiedziała.
– Na Strathclyde.
Poderwała się zza biurka i uściskała mnie przy tablicy.
– Susan – mruknąłem.
– Dla ciebie pani O’Connor – odparła z uśmiechem.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czasem potrzeba całego życia, żeby nauczyć się, jak komuś podziękować.
– Cieszę się – wyznałem, a ona usiadła i wzięła do ręki pióro. Ruszyłem do drzwi i wymknąłem się z klasy, ale po chwili zajrzałem z powrotem do środka.
– Zapomniałeś czegoś?
– Ona miała braci.
– Kto?
– Edith Sitwell. Ta poetka z pierścionkami.
– Zmykaj stąd, James.
– Nazywali się Osbert i Sacheverell. – Oboje się uśmiechnęliśmy. – Nie ma to tamto, piękne szkockie imiona.
Odrzuciła głowę do tyłu. Jej śmiech wciąż rozbrzmiewał mi w uszach, gdy szedłem korytarzem, a potem wybiegłem na zewnątrz, wprost w promienie słońca.

2

To Tully wymyślił wypad do Manchesteru. Festiwal reklamowano w magazynie „NME”, a John Peel opowiadał o nim w radiu. Spotkaliśmy się w Glebe. W tamtych czasach bywalcy tej knajpy byli narąbani, jeszcze zanim zdążyli złożyć pierwsze zamówienia, a każdą płaską powierzchnię pokrywały zmięte blankiety bukmacherskie i przepełnione popielniczki, z których wysypywały się niedopałki i jednorazowe długopisy. Dawni robotnicy wpatrywali się w ekran telewizora, a potem przenosili wzrok na swoje odgazowane piwo.
Siadaliśmy na tyłach baru, przy stolikach do szycia przejętych z miejscowej szwalni. Tully miał ogromny apetyt na życie, graniczący z czymś na kształt heroizmu. Łączył stare z nowym i realizował misję moralnej czujności. Tego wieczoru byliśmy tylko we dwóch. Wszedłem w chmurę dymu papierosowego i zobaczy­łem go w kącie. Miał na sobie koszulkę z napisem „­Wszyscy jesteśmy prostytutkami” i grał w domino ze Stedmanem „Steadym” McCallą. Obaj z Tullym patrzyliśmy na pozostałych mężczyzn w barze jak na bohaterów: byli to głównie wyrzuceni z pracy robotnicy, ludzie walczący o przetrwanie w mieście, które właśnie zostało uznane za czarną strefę bezrobocia w kraju. Tully jednak dostrzegł w tym swoistą ironię: jako pierwsza, a być może jedyna znana mi osoba zauważył, że ci weterani walki z Thatcher są nie tylko ofiarami, ale i sprawcami przemocy. Rozumiał, że trudne przeżycia nie mogą stanowić usprawiedliwienia. Miał upodobanie do ambiwalencji, a ja nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo, komu przychodziło to tak naturalnie.
Steady McCalla, fryzjer z Jamajki, przybył do Wielkiej Brytanii w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku jako dwudziestolatek. Wszyscy bardzo go poważaliśmy: znał się na reggae i przypłynął do South­a­mpton na pokładzie statku SS Begoña z Kingston, po drodze zaś minął – wciąż pamiętam, jak nam o tym opowiadał – Kartagenę, potem Puerto Cabello i Port of Spain. Opisał czarny komin. Opowiedział nam o ostrym gulaszu z koniny, który jedli, gdy statek wypłynął z portu Vigo, o melinie pod pokładem, o tym, jak jego rodzina wędrowała z londyńskiego Lambeth, gdzie mieszkał jego kuzyn, do Glasgow, i o tym, jak otworzył zakład fryzjerski na West Nile Street.
– Zawsze tak to wyglądało? – zapytał Tully. – Tylu jebanych rasistów?
– Oni nie mają pojęcia, co robią – odparł Steady. – To dzieciaki. Gówniarze. A dzieciaki trzeba dopiero wychować.
Tully wręcz męczył go o więcej informacji. Po przyjeździe do Szkocji ojciec Steady’ego dostał pracę w autobusach korporacji, ale związkowcy się po­skarżyli.
– Słyszeliście to? – zapytał Tully chłopaków przy barze. – Związek Zawodowy Pracowników Transportu i Przemysłu Ogólnego oświadczył, że przystąpi do strajku, jeżeli ludzie z Barbadosu i Jamajki zaczną prowadzić autobusy.
Jeden z zagadniętych odwrócił się i potrząsnął przecząco głową. Właśnie o tak złożonych sprawach nie słyszało się u nas, dopóki Tully o nich nie wspomniał. Steady co wieczór pił w Glebe małe piwo i rum z colą, ale o ile mi wiadomo, żaden z tych mężczyzn ani razu się do niego nie odezwał. Nie przyjęli go do swojego grona ani nie patrzyli w jego stronę, ale Tully podszedł do niego, zaproponował mu coś do picia i zapytał, czy miejsce obok niego jest wolne. Jestem pewien, że przez większość czasu Steady wcale nie szukał towarzystwa. Tully natomiast chciał, żeby ci, którzy byli wówczas w barze, stali bywalcy, zdali sobie sprawę, że oni także potrafią zadawać ból i że każdy z nas ma na sumieniu własne przewinienia. A Steady – który wydawał nam się stary, choć ledwo dobiegał pięćdziesiątki i wąsy dopiero zaczynały mu siwieć – był najlepszym gawędziarzem, jakiego znaliśmy, a do tego szalenie oryginalną postacią.
– Hej, Steady – odezwał się tamtego wieczoru Tully. – Opowiadałem niedawno Klusce, że twój stary to urodzony piłkarz.
– Prawda – odparł Steady. – Miał do tego smykałkę.
– To tak samo jak mój stary – stwierdził Tully.
– Mój tata mógł grać profesjonalnie. Serio, mówię wam, w innym życiu mógłby się dostać do jakiejś drużyny. Od małego podziwiałem sportowców, zwłaszcza tych, co odnosili wielkie sukcesy za granicą. Na przykład Lindy Delapenha, piłkarz. Albo Randy Turpin, sławny bokser z lat pięćdziesiątych. Kiedy wygrywali i zdobywali laury, byli Brytyjczykami, a jak przegrali, to nagle byli z Karaibów! – Steady zaśmiał się donośnie i popukał w stół.
Zagraliśmy z nim partyjkę domino, a potem odprawił nas, bo chciał w spokoju poczytać książkę.
– Podoba mi się, jak on żyje – powiedział Tully przy naszym nowym stoliku w pustym kącie, przeglądając najnowszy numer „NME”. Zdjęcie w środku przedstawiało braci z zespołu Jesus and Mary Chain, siedzących pod gitarą Gibsona. – Możemy iść do Barrowland i popatrzeć, jak te gnojki grają przez piętnaście minut plecami do publiczności, albo pojechać do Manchesteru na koncert, który przejdzie do historii. – Miał na myśli święto punk rocka, organizowane w nowym centrum wystawienniczym G-Mex. – Mija dziesięć lat, odkąd Sex Pistols zagrali w Lesser Free Trade Hall. A wieczór przed G-Mexem Shop Assistants występują w Internationalu.
– To też w Manchesterze?
– Tak. W piątek jest ten koncert, a w sobotę grają New Order, The Smiths, The Fall, Magazine. I jeszcze jakieś sześć innych kapel. Serio, jak to przegapimy, to równie dobrze możemy od razu paść trupem.
Złapał kufel i pociągnął z niego, jakby właśnie wynalazł zdrowy rozsądek.
– Po ile bilety? – zapytałem.
– Trzynaście funtów, Kluska.
Nazwał mnie tak na cześć postaci Roberta De Niro z filmu Dawno temu w Ameryce. Kluska to kumpel gangstera Maxa, które to imię Tully niekiedy sam przybierał.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – oznajmił. – Przedstawiłem wszystkie opcje. Nie mam nic więcej do dodania. Jedziemy do Manchesteru!
Dla osiemnastolatka dwa lata to spora różnica. Dwudziestoletni Tully pracował już, zarabiał i często za mnie płacił. Ustaliliśmy szczegóły i wypiliśmy jeszcze parę kolejek, po czym Tully nagle wstał. Podszedł do kominka, gdzie płomienie buchały wysoko, choć nikt z tego nie korzystał, bo pogoda była piękna. Swobodnym gestem wrzucił do ognia garść ślepych naboi, które dostał od kogoś w fabryce, po czym pociągnął mnie za rękę w stronę baru i kazał patrzeć. Po kilku minutach rozleg­ły się głośne wybuchy, a zgromadzeni przy barze mężczyźni podskoczyli. Ślepaki eksplodowały jak fajerwerki, a barman spojrzał wprost na Tully’ego. Cofnęliśmy się o krok. Bywalcy zasłonili usta dłońmi.
– Wynocha! I nie chcę tu was więcej widzieć! – krzyknął do nas barman. – Mówię poważnie, macie zakaz wstępu!
To też było bardzo w stylu Tully’ego. Stał tam z wyciągniętymi przed siebie rękami niczym wcielenie niewinności, istna dusza anarchii, a kiedy ruszyliśmy w stronę drzwi, po drodze zdążyliśmy jeszcze dostrzec, że Steady siedzi w kącie, klepie się po klatce piersiowej otwartą dłonią i kiwa głową, jak gdyby z aprobatą.

* * *

W tym samym tygodniu kierownik urzędu pracy zaproponował mi zatrudnienie w swoim biurze. Tylko na lato. Widzieli, jak przeglądałem ogłoszenia na tablicach, i po krótkiej, elokwentnej rozmowie, podczas której zdołałem powstrzymać się od wzmianki o Karolu Marksie, uznali, że bezpieczniej będzie, jeśli człowiek do tego stopnia zainteresowany poezją przestanie się włóczyć po ulicach. Fucha nie trwała jednak długo, o co zadbał Tully, który później stwierdził, że w tamtym okresie byłem podkomendantem oddziału SS.
– Choć z drugiej strony podejrzewam, że dałbyś radę rozwalić tę instytucję od środka.
– To jest urząd pracy w Irvine, Tully. Trzech meneli i pies. Żadne centrum międzynarodowego kapitalizmu.
W koszuli z krawatem i ze sztucznym uśmiechem na twarzy obsługiwałem punkt informacyjny. Nie żebyśmy mieli jakieś oferty: thatcheryzm przetoczył się przez miasto niczym egipskie plagi z Księgi Wyjścia. Mieliśmy już krew i żaby, teraz czekaliśmy na wrzody i szarańczę. Pewnego dnia pracowicie segregowałem ogłoszenia o niepracę i organizowałem nierozmowy dla długotrwale bezrobotnych, kiedy jeden z kierowników, pan Bike – mężczyzna z koszulą wiecznie zwisającą zza paska spodni, obdarzony nader ułomnym sumieniem i obfitym trądzikiem – nakazał wezwać na rozmowę osoby, które nie miały pracy od ponad dwóch lat.
– O co mu chodzi? – zapytałem koleżankę ze stanowiska obok.
Malowała właśnie paznokcie pod biurkiem.
– Ostateczne rozwiązanie – odparła i dmuchnęła na wiśniowy lakier. – Ponad dwa lata na zasiłku. Tebbit albo jakiś inny sukinsyn wpadł na taki pomysł: muszą udowodnić, że „aktywnie szukają pracy”. – Zgięła palce, robiąc w powietrzu znak cudzysłowu. – A jeśli nie potrafią tego dowieść, obcina im się zasiłek.
– Cholera.
– „Redukują” stopę bezrobocia. – Znów zrobiła cu­dzysłów, ale tym razem zwieńczyła go uniesionymi w wulgarnym geście palcami obu dłoni. – Chuj im w dupę.
Pierwszego dnia tych rozmów stanęliśmy przed szeregiem zaspanych twarzy. Pan Bike przekazał nam, że mamy nic nie mówić petentom.
– Jeśli przyjdą i powiedzą, że są zajęci szukaniem pracy, nie możemy drążyć tematu. Ale jeśli przyznają, że nie, to wtedy można ich dopaść.
Zastanawiałem się właśnie, jak pokrzyżować mu plany, kiedy zażądał, żebym przyniósł mu szklankę wody. Wszedłem do pokoju, gdzie odbywały się rozmowy. Stały tam juka w donicy i stolik, a na nim agresywne pudełko chusteczek. Mnie i dziewczynę od polakierowanych paznokci oddelegowano na zewnątrz i wyposażono w długopisy; mieliśmy rejestrować ludzi i pomagać im przy wypełnianiu formularzy. Z przyjemnością jednak zlekceważyliśmy nakaz Bike’a.
– Mówcie tam, że macie obsesję na punkcie ogłoszeń o pracy – powiedziała moja koleżanka, Róża Luksemburg, wielka bojowniczka, a ja zapałałem do niej żarliwym uczuciem.
– Tak jest – zawtórowałem. – Wtedy nie będą mogli tknąć waszych pieniędzy. Bo to są wasze pieniądze.
Nawet zafascynowany dekadentyzmem absolwent liceum potrafił dostrzec, że był to kiepski okres w annałach ludzkiej przyzwoitości.
– Czy ty ich uprzedzasz, co mają mówić? – zapytał mnie Bike w tym samym tygodniu.
– Ależ skąd!
– Jak udowodnimy, że całymi dniami siedzą w domu na dupie i nic nie robią, to ich dopadniemy.
– Jasne.
– Mam na ciebie oko – powiedział. – Bo ty się chyba do tego nie nadajesz.

* * *

Woodbine sam trzymał się na dystans. Po powrocie z pubu szedł prosto na górę, do pokoju, gdzie miał fotel, popielniczkę i mały czarno-biały przenośny telewizor. W zasadzie nie protestował, gdy godzinami przesiadywałem po pracy w ich domu, jak gdyby moja obecność wpisywała się po prostu w ogólny chaos i styl bycia Tully’ego. Na dole razem z mamą Tully’ego, Barbarą, założyliśmy nieformalny klub, stowarzyszenie samopomocy, i wykorzystywaliśmy każdą szansę, jaka się trafiła.
Pewnego dnia zadzwoniłem do niej z biura, żeby zapytać, czy ma jakieś kostki rosołowe. Powiedziała, że tak, dwie. Ustaliliśmy z Tullym, że spotkamy się o osiemnastej na Caldon Road i po drodze do domu nakradniemy tyle warzyw, ile zdołamy. Ludzie uprawiali je w ogródkach. Zmrok nie zdążył jeszcze zapaść, a nam brakowało złodziejskich umiejętności. Metoda Tully’ego sprowadzała się do brawury i beztroski: otwierał bramę, głośno kasłał, podchodził do ogrodzonych grządek i wyciągał rzepę albo kilka marchewek. Ja tymczasem w sąsiednim ogrodzie wyrywałem rzodkiewkę. Zwykle w pewnym momencie okno domu zaczynało się trząść, gdy walił w nie pięścią hodowca amator, który właśnie nas zauważył.
Nigdy nie zapomnę tamtej zupy. Rzuciliśmy warzywny łup na stół kuchenny, a Barbara nie mogła uwierzyć własnym oczom. Pożyczyła od sąsiadki dodatkową skrobaczkę. Rozłożyliśmy na podłodze gazety i obieraliśmy warzywa przy dźwiękach radia, a Barbara zanosiła się śmiechem i pilnowała dwu cebul, które gotowały się w największym garnku.
– Przez was wylądujemy za kratkami – powiedziała, ocierając oczy rękawem.
Na ścianie nad nami wisiał obrazek przedstawiający płaczącego chłopca, który, w zależności od tego, gdzie człowiek akurat się znajdował, stanowił źródło otuchy albo przyprawiał o gęsią skórkę. Barbara pomalowała ramę na biało. Tully zauważył, a my przyznaliśmy mu rację, że to chyba trochę zbyt po szkocku, żeby każdemu posiłkowi towarzyszył obraz biednego, cierpiącego dziecka.
W pewnym momencie Woodbine zszedł na dół wprost w obierki.
– Tu jest jak w chińskiej pralni – powiedział.
– To bulion Jimmy’ego – odparł Tully.
Siedziałem tam w koszuli i krawacie, Tully wciąż miał na sobie roboczy kombinezon, a Barbara stała przy zlewie.
– Szczęśliwa rodzinka – mruknął Woodbine.
Później Barbara ostrożnie zaniosła mu tacę na górę, z nadzieją, że zje trochę zupy przed wyjściem do pubu. Po powrocie oglądała z nami telewizję, a Tully i ja na zmianę prasowaliśmy i wkładaliśmy ubrania do plastikowego kosza.
Nigdy nie miałem takiej rodziny. Gdy nadeszło lato, Barbara coraz częściej do mnie dzwoniła i pytała, czy przyjdę wieczorem na kolację. Znając nasze przyzwyczajenia, żegnała się z nami przed dziesiątą, bo zawsze słuchaliśmy audycji Johna Peela, a kiedy co kilka dni mówiłem, że lepiej już wrócę do siebie, stwierdzała, że w porządku, po czym układała plany na najbliższe dni – co będziemy jeść i jakie programy oglądać w telewizji.
Tully i Barbara po cichu zadbali o to, żebym miał się gdzie podziać, kiedy moi rodzice zniknęli. W ogóle nie odczuwałem, że znalazłem się w kryzysowym położeniu, nie odnosiłem też wrażenia, że w całej sytuacji było coś dziwnego, bo oni przedstawiali to tak, jakbym zwyczajnie zostawał na noc, skoro tak dobrze się bawiliśmy. Siostra Tully’ego, Fiona, zaglądała czasami ze swoim chłopakiem Scottem i mówiła, że w domu nigdy nie było tak wesoło.
– Powinniście we trójkę występować w jakimś kabarecie – stwierdziła.
– Jak bracia Marx – powiedział Tully. – Mama to Harpo.
Pewnego wieczoru natknąłem się na Barbarę na schodach. Tully spał w swoim pokoju, a ona czekała na powrót Woodbine’a. Przyniosłem jej szklankę wody, usiadłem na najwyższym stopniu i słuchałem, jak opowiada o mężu, o tym, że kiedyś był taki sam jak Tully, że śpiewał, znał wszystkie dowcipy i świetnie je opowiadał.
– Martwisz się o niego? – zapytałem.
– Och, skaranie boskie z tym człowiekiem – odparła. Ale nie mówiła poważnie. Złączyła ręce, jakby do modlitwy, i dotknęła nimi ust. – Wychodzi, a potem nie wiadomo, czy wpadł do jakiejś dziury, czy potrącił go autobus, czy co.
– Moja mama nigdy nie martwiła się o tatę…
– Kiedyś na pewno się martwiła.
– Nie.
– No to może za mało ją kochał. – W jej głosie zabrzmiała słodka nuta, która brała się z wiedzy: jak gdyby tylko to się liczyło.
– Nie widziałem między nimi żadnej miłości. Ani razu. Nigdy nie zauważyłem, żeby się całowali, śmiali razem czy planowali wakacje. Nic z tych rzeczy. Nie mam pojęcia, po co w ogóle się urodzili, marnują tylko miejsce.
– Ostro powiedziane.
– Wiem.
– Ale to dziwne, że tak po prostu wyjechali.
– W głowie się nie mieści – stwierdziłem. – Ale dla nich rodzina nic nie znaczy. Pogubili numery telefonów wszystkich krewnych w Glasgow, ciotek, wujków, kuzynostwa. Zawsze tacy byli, kompletnie beztroscy.
– Za młody jesteś, żeby tak mówić.
– Mam nadzieję, że cię nie zdenerwowałem. Bardzo bym tego nie chciał. Zwłaszcza w nocy. A ty jesteś dla mnie taka dobra.
– Nie wygłupiaj się – odparła i złapała mnie za ramiona. Przesunęła dłonie wyżej, na moje barki, a potem na policzki, a ja odwróciłem twarz, chyba odruchowo, i przycisnąłem ją do jej ręki. Trwało to zaledwie kilka sekund i przyszło mi naturalnie, choć jednocześnie dziwnie się z tym czułem. – Nie wygłupiaj się – powtórzyła, uszczypnęła mnie w ucho, po czym wsunęła ręce do kieszeni szlafroka. – Masz w sobie tyle radości, Jimmy – powiedziała, spoglądając w czarną studnię u podstawy schodów. – Daj się jej ponieść. Napatrzyłam się na ludzi, którym rozczarowanie zniszczyło życie, takich, co chcieli zajść daleko.
– Sam nie wiem – odparłem. – Tu też można gdzieś zajść.
Oparła się o teksturowaną tapetę, otulinę naszego życia, spojrzała na zegarek, a przez jej twarz przemknął grymas.
– Ciemno już – powiedziała. Potrząsnęła głową, a potem rozmawiała jeszcze ze mną przez prawie godzinę. Wspominała Woodbine’a z czasów, gdy był młodszy, mieszkał na East Endzie w Glasgow, pełen nadziei, i gdy łatwo go było kochać. Opowiadała o ich pierwszym domu, „izdebce z kuchnią”. Niezależnie od wszystkiego, zdawała się mówić, troska wymaga, żebyśmy pamiętali o dobrych czasach. – Ewan miewa takie… epizody, lekarz je tak nazywa, i wtedy całkowicie traci kontrolę – powiedziała. – Zdarzają mu się urojenia. Wydaje mu się, że jest kimś innym albo że ma jakieś ważne zadanie.
– Straszne.
– To dlatego nie mogę spać. Nigdy nic nie wiadomo.

 
Wesprzyj nas