Duet Mohlin & Nyström powracają z trzecią książką o Johnie Adderleyu. To historia, która zarówno głęboko porusza, jak i wywołuje dreszcze napięcia. Kreacje bohaterów i umiejętnie utkana fabuła sprawiają, że od książki nie można się oderwać.


W ptasim gnieździe zostaje znaleziona część ludzkiego szkieletu, co wywołuje niemałe zamieszanie.

Trzydzieści lat wcześniej bliźniacy Brodin w tajemniczy sposób zniknęli z miejskiego placu zabaw. Czy kość może pochodzić od jednego z chłopców? Dlaczego akurat teraz wychodzi to na jaw?

Na ulicy przy której mieszkali chłopcy znów zaczynają się spekulacje. Kiedy na miejsce wraca dawno nieobecny mężczyzna, w sąsiedztwie rozprzestrzenia się nieprzyjemna energia. Coś się dzieje.

Były agent FBI John Adderley – obecnie funkcjonariusz policji w Karlstad – ma się zająć nowo rozpoczętym śledztwem. Jest jednak rozdarty.

Prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa i jednoczesna opieka nad dziewięcioletnią siostrzenicą wystawiają go na zupełnie nową próbę.

Peter Mohlin, Peter Nyström
Cichy ptak
Przekład: Maciej Muszalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 marca 2024
 
 


1.

– Prze­cież mówi­łem, że macie prze­stać!
Sły­sząc wście­kły męski głos, John odwró­cił wzrok od boiska. Na pola­nie pną­cej się pod górę do lasu dwóch małych blon­da­sków uśmie­chało się sze­roko do męż­czy­zny w jaskra­wo­żół­tej czapce z dasz­kiem – jak się domy­ślał, ich ojca. Trzy­mali w dło­niach kamie­nie i nie­zra­żeni pró­bo­wali tra­fić w gniazdo na jed­nej z brzóz. John pokrę­cił głową. Gdyby on w taki spo­sób igno­ro­wał swo­jego ojca, ten by go spo­licz­ko­wał i dał mu szla­ban.
John prze­stał zwra­cać uwagę na nie­wy­cho­wane dzie­ciaki i z powro­tem sku­pił się na meczu. Gra­jąca u sie­bie dru­żyna Grums IK mie­rzyła się z dziew­czę­tami z karl­stadz­kiej dru­żyny QBIK. Spo­tka­nie w dal­szym ciągu było bez­bram­kowe.
Nicole dostała piłkę i ruszyła z nią na połowę prze­ciw­ni­czek. Mię­dzy nią a bram­karką były tylko dwie obroń­czy­nie z Grums. Odbiła w prawo i oddała nie­zły strzał, ale piłka prze­le­ciała tuż nad poprzeczką. Roz­cza­ro­wana Nicole padła na kolana i scho­wała twarz w dło­niach.
– Dobra próba, Nicole! Następ­nym razem będzie gol! – krzyk­nął ze swo­jej ławki tre­ner.
Nicole obrzu­ciła spoj­rze­niem sto­ją­cego przy bocz­nej linii Johna. Kiw­nął jej głową na zachętę, a ona się pod­nio­sła. Kiedy bie­gła po tra­wie, jej chude nogi przy­po­mi­nały wiru­jące pałeczki per­ku­syjne.
John lubił patrzeć na swoją bra­ta­nicę gra­jącą w piłkę. Coś się wtedy działo w jej oczach. Nagle była w nich pew­ność sie­bie, zmie­nia­jąca ją w kogoś innego. Albo wła­śnie w praw­dziwą Nicole, pomy­ślał. Taką, jaka była naprawdę. Zdrową, rado­sną dzie­wię­cio­latkę z ape­ty­tem na życie.
Od śmierci jej ojca minęło osiem mie­sięcy, a żal i tęsk­nota za nim w dal­szym ciągu były ogromne. Wszę­dzie, tylko nie tu. Na boisku zda­wało się nie ist­nieć nic oprócz piłki i bramki, do któ­rej ma zostać posłana.
John popra­wił oku­lary prze­ciw­sło­neczne, które lekko mu się zsu­nęły z nosa. Po ponad dwu­dzie­stu latach w Sta­nach Zjed­no­czo­nych zapo­mniał, jak bez­względne w pół­ro­czu let­nim potrafi być nor­dyc­kie słońce. Jego pro­mie­nie wcze­snym ran­kiem każ­dego dnia wpa­dały do miesz­ka­nia przez pano­ra­miczne okna, prze­ry­wa­jąc mu sen. Firma, która obie­cała zało­żyć zasłony zaciem­nia­jące, już dwa razy prze­kła­dała ter­min. Jeśli się nie poja­wią w przy­szłym tygo­dniu, zamie­rzał zagro­zić, że naśle na nich biuro zwal­cza­nia prze­stęp­czo­ści gospo­dar­czej.
– Prze­pra­szam, jest pan poli­cjan­tem, prawda?
John spoj­rzał na kobietę, która do niego pode­szła. Była to mama jed­nej z dziew­czy­nek z dru­żyny.
– Tak, zga­dza się – odparł.
– Myślę, że powi­nien pan się cze­muś przyj­rzeć.
Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, kobieta ruszyła pod górę. John poszedł za nią, omi­ja­jąc puste koce pik­ni­kowe. Był zajęty meczem i nie zauwa­żył, że rodziny zawod­ni­czek zosta­wiły ter­mosy z kawą i sta­nęły w okręgu na skraju lasu.
– Co się stało? – zapy­tał, kiedy pode­szli do grupy.
Jak zwy­kle pośród wszyst­kich ludzi w dre­sach czuł się zbyt ele­gancki w gar­ni­tu­rze. Był zwy­kły czwar­tek pod koniec maja, nie wybiła jesz­cze nawet sie­dem­na­sta, a jed­nak wyglą­dało na to, że wszy­scy zdą­żyli się prze­brać po powro­cie z pracy.
– Pta­sie gniazdo – wyja­śniła kobieta, wska­zu­jąc wysoką brzozę. – Spa­dło.
Jeden czło­wiek w ścia­nie z ple­ców odwró­cił się do niego twa­rzą. Był to męż­czy­zna w jaskra­wo­żół­tej czapce.
– To moi syno­wie, łobuzy, rzu­cali w nie kamie­niami – powie­dział. – Pan jest poli­cjan­tem?
John ski­nął głową.
Facet w czapce go prze­pu­ścił. Na ziemi, przy górce ze sple­cio­nych gałą­zek, kucała siwo­włosa kobieta. Mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym trzy­mała pożół­kły, długi na dzie­sięć cen­ty­me­trów przed­miot, o gru­bo­ści solid­niej­szego dłu­go­pisu.
– Co to jest? – zapy­tał.
– Kość – wyja­śniła kobieta ści­szo­nym gło­sem. – Ptak zapewne uży­wał jej jako budulca. Ale to tro­chę dziwne.
– Okej – odparł John, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg.
Kobieta wyglą­dała na zakło­po­taną.
– Nie wiemy, do jakiego zwie­rzę­cia nale­żała – dodał męż­czy­zna w czapce. – Lena pra­cuje jako lekarka wete­ry­na­rii, a ja jestem zapa­lo­nym myśli­wym. Jed­nak w tej kwe­stii oboje mamy pro­blem.
– Może dzia­ła­nie warun­ków atmos­fe­rycz­nych ją uszko­dziło – pod­su­nął John.
– Raczej nie – odparła kobieta.
Wstała i wycią­gnęła rękę w jego stronę. John pod­szedł bli­żej i przyj­rzał się kości. Struk­tura powierzchni wyda­wała się nie­tknięta, kość nie wyglą­dała na zwie­trzałą.
– Nie jestem pewna, czy to kość zwie­rzęca – oznaj­miła kobieta.
John spoj­rzał na nią nie­uf­nie.
– Czyli sądzi pani, że ludzka? Tak mam to rozu­mieć?
– Jestem lekarką wete­ry­na­rii, nie oste­olożką. Uwa­żam jed­nak, że powinno się ją prze­ka­zać poli­cji do badań.
Spoj­rze­nia wszyst­kich zatrzy­mały się na Joh­nie. To, co twier­dziła kobieta, naprawdę wyda­wało się sza­lone. Już sły­szał śmie­chy w pokoju dla per­so­nelu komi­sa­riatu w Karl­stad, gdy kole­dzy spy­tają go, jak tam idzie sprawa zabój­stwa Bambi. Jed­no­cze­śnie nie mógł zigno­ro­wać głosu auto­ry­tetu. Kobieta zda­wała się wie­dzieć, co mówi.
– Oczy­wi­ście. Mogę ją zabrać do naszego tech­nika – powie­dział.
Męż­czy­zna z psem podał mu foliowy wore­czek. John wło­żył go na dłoń jak ręka­wiczkę, chwy­cił kość, którą podała mu lekarka, i zawią­zał wore­czek na supeł.
Chwilę póź­niej od strony boiska dobiegł gło­śny okrzyk.
John gwał­tow­nie się odwró­cił.
Piłka spo­czy­wała w siatce bramki dru­żyny gospo­da­rzy, a przy linii pola kar­nego stała Nicole, uno­sząc rękę w geście zwy­cię­stwa.

2.

Poja­wie­nie się pra­cow­ni­ków noc­nej zmiany spo­wo­do­wało krót­kie, lecz inten­sywne oży­wie­nie na par­kingu dla per­so­nelu Gruvön. Tor­gny Hammarström ski­nął głową, widząc zna­jome twa­rze kole­gów. Oni wjeż­dżali przez bramę, a on wyjeż­dżał.
Trzy zmiany. Przez całą dobę. Okrą­gły rok.
Ta fabryka jest jak per­pe­tuum mobile, pomy­ślał. Z jed­nej strony wkła­dano suro­wiec – pulpę drzewną z lasu – a z dru­giej wycho­dziły koń­cowe pro­dukty: papier i kar­ton.
Tor­gny pamię­tał swój pierw­szy dzień pracy. Miał dzie­więt­na­ście lat i był świeżo po ogól­niaku. Tam­tego dnia mama zapa­ko­wała dwa pudełka z jedze­niem – jedno dla niego, a dru­gie dla taty. W Gruvön był „chło­pa­kiem od Ivara”. A kole­dzy już od samego początku nie pozo­sta­wili wąt­pli­wo­ści, że będzie miał wysoko posta­wioną poprzeczkę.
Kiedy tylko Ivar odszedł na tyle, by ich nie sły­szeć, zaczęli opo­wia­dać o jego wyczy­nach jako prze­wod­ni­czą­cego Działu Papieru 96. Jak w kom­bi­ne­zo­nie robo­czym wszedł do biura i wysrał się w toa­le­cie zarządu, gdy w szatni robot­ni­ków doszło do zatka­nia odpływu. I jak gro­ził dzi­kim straj­kiem, jeśli pra­cow­nicy ze sta­żem dłuż­szym niż trzy­dzie­ści lat nie otrzy­mają pię­ciu dodat­ko­wych dni urlopu.
Osiem lat temu, po śmierci ojca, kole­dzy z pracy uczcili jego pamięć minutą ciszy. Dodat­kowy urlop dla pra­cow­ni­ków z dłu­gim sta­żem na­dal funk­cjo­no­wał i nazwano go iva­ro­wym. W tym roku Tor­gny zamie­rzał wyko­rzy­stać dni iva­ro­wego na wymianę drew­nia­nej pod­łogi werandy.
Wsiadł do samo­chodu i prze­krę­cił klu­czyk. Cho­ciaż wymie­nił wszyst­kie zapłony, volvo nie chciało czy­sto pra­co­wać na jało­wym biegu. Dodał gazu, żeby sil­nik nie zgasł, i wrzu­cił jedynkę. Grat pod­sko­czył i udało mu się wyje­chać z par­kingu.
Pra­wie wszy­scy kole­dzy skrę­cali w lewo, by trasą E18 poje­chać do Grums. On skrę­cił w prawo, w kie­runku Ålvikshöjden. Szes­na­ście iden­tycz­nych willi było poło­żo­nych wysoko na przy­lądku i roz­ło­żo­nych po równo po obu stro­nach jedy­nej ulicy. Tor­gny miesz­kał tam od uro­dze­nia i znał każde drzewo w dro­dze do domu.
Po nie­ca­łych dwóch kilo­me­trach jazdy przez las drzew igla­stych zwol­nił. Beatrice jak zwy­kle stała w ogro­dzie przed domem, pochy­lona nad rabatką. Sły­sząc chrzęst opon na wysy­pa­nym żwi­rem pod­jeź­dzie, wypro­sto­wała się i odwró­ciła. W jed­nej ręce trzy­mała bukiet tuli­pa­nów, a w dru­giej seka­tor. Jej krę­cone rude włosy były roz­pusz­czone i zdą­żyła już się prze­brać w sukienkę.
Tor­gny wysiadł z samo­chodu, pod­szedł do niej i poca­ło­wał ją lekko w poli­czek. Skórę miała cie­płą od słońca i pach­nącą per­fu­mami, które sobie od niego zaży­czyła pod cho­inkę.
– Cuch­niesz potem – powie­działa i go ode­pchnęła. – Pod prysz­nic, ale już. Za pięt­na­ście minut mamy być u two­jej sio­stry. Powie­si­łam ci w przed­po­koju czy­stą koszulę.
– Spo­koj­nie, zdą­żymy – odparł i dwoma susami poko­nał schodki przed drzwiami.
W łazience wrzu­cił ubra­nia do kosza na pra­nie i wszedł do kabiny prysz­ni­co­wej. Odkrę­cił wodę, spłu­kał z sie­bie woń fabryki, namy­dlił dło­nie i prze­cią­gnął nimi po pła­skim brzu­chu. Nie mógł się pochwa­lić kalo­ry­fe­rem, ale mimo to był w lep­szej for­mie niż więk­szość jego rówie­śni­ków. Jako ope­ra­tor pro­cesu pra­co­wał na sie­dząco, więc nie mógł jeść jak drwal. Z szam­po­nem dał sobie spo­kój. Fry­zura na Elvisa zawsze była jego naj­więk­szym atu­tem, a trudno ją uzy­skać ze świeżo umy­tymi wło­sami.
Wytarł się, owi­nął ręcz­nik wokół pasa i poszedł wło­żyć koszulę. Ze zdzi­wie­niem pomy­ślał, że po tych wszyst­kich latach na myśl o tym, że Beatrice czeka na niego w ogro­dzie, na­dal robi mu się cie­pło w środku. Kiedy inne kobiety z sąsiedz­twa z każ­dym rokiem wyglą­dały na bar­dziej znisz­czone, jego żona tylko pięk­niała.
Jak wino, które doj­rzewa, aż osią­gnie dosko­na­łość.
Tor­gny sam tego nie wymy­ślił – takiego porów­na­nia do opi­sa­nia Beatrice użył jeden z mów­ców na przy­ję­ciu z oka­zji jego pięć­dzie­sią­tych uro­dzin. Impreza odbyła się przed dwoma laty w gmin­nej świe­tlicy w Ålvikshöjden i uczest­ni­czyła w niej cała ulica. Mimo że to on był jubi­la­tem, więk­szość prze­mów doty­czyła Beatrice. A raczej tego, jak wiel­kie szczę­ście ma Tor­gny, że tra­fił na taką żonę.
Po pew­nych szcze­gól­nie przy­chyl­nych sło­wach na jej cześć wstała i zawo­łała: „To ja mia­łam szczę­ście, że mogłam wyjść za Tor­gny’ego!”.
Goście wybuch­nęli grom­kim śmie­chem. Ale zgo­dzili się z nią pew­nie nie­liczni. Nawet sam Tor­gny do nich nie nale­żał. Miał pełną świa­do­mość, że Beatrice tak naprawdę jest dla niego za dobra.
Poza tym w duchu pro­te­sto­wał prze­ciwko stwier­dze­niu, że jest szczę­ścia­rzem, skoro udało mu się ją zło­wić. Jego zaloty były pełne deter­mi­na­cji, któ­rej poza tym w jego życiu zwy­kle bra­ko­wało. Wyka­zał więk­szą cier­pli­wość niż pozo­stali zalot­nicy i to się opła­ciło. Nawet Ivar, zazwy­czaj prze­wra­ca­jący oczami na widok dziew­czyn, które Tor­gny zapra­szał do domu, wyra­żał się o niej pochleb­nie. „Mocno się jej trzy­maj” – powie­dział już po pierw­szym nie­dziel­nym obie­dzie.
Tor­gny drgnął na dźwięk otwie­ra­nych drzwi. Do przed­po­koju weszła Beatrice, poło­żyła seka­tor na małym sto­liku pod lustrem i wska­zała zega­rek.
– Tak, wiem – powie­dział Tor­gny. – Włożę tylko pozo­stałe ciu­chy.
Odwró­cił się i wszedł po scho­dach do sypialni.
– Krzywo się zapią­łeś! – krzyk­nęła za nim.
Tor­gny przy­sta­nął i spoj­rzał na swoją koszulę. Miała rację – guziki były nie­równo zapięte.
– Zajmę się tym – odparł i znów pomy­ślał o sło­wach swo­jego ojca.
„Mocno się jej trzy­maj”.
Poszedł za radą Ivara i zamie­rzał to kon­ty­nu­ować.

3.

John odsu­nął puste kar­to­nowe pudło. To była trze­cia pizza w tym tygo­dniu – zjadł co naj­mniej o dwie za dużo. Wtar­gnię­cie Nicole w jego codzien­ność prze­rwało zwy­czaj zama­wia­nia tapas z pobli­skiej hisz­pań­skiej restau­ra­cji. Pikantna kieł­basa i kal­mary zostały zamie­nione na nie­koń­czący się sze­reg krąż­ków cia­sta z paskami szynki i ana­na­sem.
Ran­kiem, czu­jąc, że spodnie cisną go w pasie, posta­no­wił zakoń­czyć to sza­leń­stwo. A jed­nak nie potra­fił odmó­wić, gdy bra­ta­nica chciała uczcić zwy­cię­stwo w meczu z Grums. Po krót­kim przy­stanku w komi­sa­ria­cie poje­chał do piz­ze­rii przy Romstadsvägen i zamó­wił jesz­cze jedną hawaj­ską do podziału.
Nicole prze­żu­wała gorącz­kowo z otwar­tymi ustami, wpa­tru­jąc się w tablet. Jedy­nymi sło­wami, które wypo­wia­dała pod­czas posiłku, były prze­kleń­stwa w chwi­lach, gdy ani­mo­wana piłka nie chciała podą­żać za jej ruchami na ekra­nie.
– Masz zbyt lep­kie palce – powie­dział John, poda­jąc jej rolkę ręcz­nika papie­ro­wego.
Wstał ze skrzynki po owo­cach, która przy znisz­czo­nym stole peł­niła funk­cję krze­sła. Wła­ści­ciel miesz­ka­nia, które wynaj­mo­wał, był ist­nym przed­sta­wi­cie­lem bohemy. Mie­ściło się ono na naj­wyż­szym, dwu­dzie­stym pię­trze nie­dawno wybu­do­wa­nego wie­żowca, w dziel­nicy Bryg­gud­den. Praw­do­po­dob­nie nale­żało do naj­droż­szych w Karl­stad, ale zostało wypo­sa­żone w meble, które rów­nie dobrze mogłyby stać w noc­le­gowni na Bronk­sie.
Układ miesz­ka­nia był rów­nie eks­cen­tryczny jak wystrój. Dwie­ście metrów kwa­dra­to­wych bez ścia­nek dzia­ło­wych. Gigan­tyczny pokój, czy raczej ate­lier, jak to było ujęte w ogło­sze­niu, miał dopływ świa­tła ze wszyst­kich czte­rech stron. Jedy­nymi w całym miesz­ka­niu miej­scami do prze­cho­wy­wa­nia rze­czy były dwie szafy, które John wła­sno­ręcz­nie wsta­wił, gdy miał już dość tego, że wszę­dzie wiszą ubra­nia.
Otwo­rzył wyjęte z lodówki piwo i spoj­rzał na Nicole. Dziew­czynka była tak pozba­wiona ener­gii, jakby pra­wie wszystko robiła i mówiła na auto­pi­lo­cie. Z tego letargu budziła się jedy­nie wtedy, gdy miała mię­dzy sto­pami piłkę.
John musiał szcze­rze przy­znać, że nie wie, jak do niej podejść. Pew­nie powi­nien ogra­ni­czyć jej czas spę­dzany przed ekra­nem i na jedze­niu pizzy, ale co dalej? Nie był psy­cho­lo­giem i nie miał doświad­cze­nia w zaj­mo­wa­niu się dziećmi z traumą. Bra­ta­nica widziała ciało zamor­do­wa­nego ojca. John nie potra­fił sobie nawet wyobra­zić, jakiego rodzaju ślady takie wyda­rze­nie pozo­sta­wia w psy­chice dziecka.
Upił pokaźny łyk piwa. Sły­szał, że Nicole pod­śpie­wuje przy stole. Przy­po­mniał sobie, że Billy robił podob­nie. Nie­zli­czone godziny słu­chał brata wyda­ją­cego oso­bliwe dźwięki pod­czas roz­mon­to­wy­wa­nia sta­rego radia albo maj­stro­wa­nia przy rowe­rze przed domem.
Podo­bień­stwa mię­dzy ojcem a córką na tym się nie koń­czyły. Były jesz­cze krę­cone czarne włosy, nadą­sana mina i spo­sób, w jaki dziew­czynka bie­gła, młó­cąc nogami powie­trze. To wszystko odzie­dzi­czyła po Bil­lym.
Zrzu­ca­jąc na Nicole winę za to, że został w Karl­stad, John czuł się jak zły czło­wiek. Jed­nak fakt pozo­sta­wał fak­tem: kiedy zoba­czył ją sto­jącą na mro­zie przed drzwiami jego miesz­ka­nia, całą w sinia­kach, miał już spa­ko­wane walizki, ponie­waż zamie­rzał wyje­chać do Ber­lina. Oka­zało się, że ucie­kła od rodziny zastęp­czej w Sna­ver­srud, w któ­rej ją umiesz­czono krótko po śmierci Billy’ego.
John nie miał innego wyj­ścia, jak tylko pozwo­lić jej się wpro­wa­dzić do Empire State. Już pierw­szego wie­czoru wyja­śnił, że nazywa tak swój wie­żo­wiec na cześć dra­pa­cza chmur o tej samej nazwie, znaj­du­ją­cego się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.
Było to pra­wie pięć mie­sięcy wcze­śniej, a opieka spo­łeczna w dal­szym ciągu nie zna­la­zła dziew­czynce nowego miej­sca zamiesz­ka­nia. Cza­sami się zasta­na­wiał, czy w ogóle pró­buje.
– Może któ­re­goś razu sami zro­bi­li­by­śmy pizzę? – ode­zwała się Nicole mię­dzy jed­nym kęsem a dru­gim.
Odwró­cił się do niej.
– Dla­czego? Prze­cież sma­kują ci te, które zama­wiamy.
– Tak, ale sły­sza­łam, że nie­które osoby z mojej klasy same robią pizzę. W domu. Takie z uśmiech­nię­tymi buziami i w ogóle.
John zmu­sił się do uśmie­chu.
– Mogę popro­sić chło­pa­ków z piz­ze­rii, żeby następ­nym razem zro­bili dla cie­bie buźkę. Może być?
– Tak. Chyba tak.
Nicole znów zaczęła grać na table­cie. John usły­szał w jej gło­sie roz­cza­ro­wa­nie. Dopiero po chwili zro­zu­miał, skąd się wzięło. Nie cho­dziło o twarz na pizzy. Dziew­czynka chciała, by zro­bili coś razem, coś faj­nego.
John wes­tchnął cicho i pomy­ślał, że musi z nią poroz­ma­wiać. Wyja­śnić raz a dobrze, że ona mieszka u niego tylko tym­cza­sowo, w ocze­ki­wa­niu na praw­dziwy dom. Nicole musi zro­zu­mieć, że on nie ma czasu goto­wać i się bawić. Wystar­czy, że pod­wozi ją na boisko, na wię­cej nie może sobie pozwo­lić.
Zaczął dzwo­nić tele­fon, ładu­jący się w gniazdku nad zle­wem. John spoj­rzał na wyświe­tlacz. Dzwo­nił Bengt Ander­berg. Co zaska­ku­jące, komen­dant z Värmlandii wyzna­czył samego sie­bie na peł­nią­cego obo­wiązki szefa okrę­go­wej poli­cji kry­mi­nal­nej, w ocze­ki­wa­niu na obsa­dze­nie wol­nego sta­no­wi­ska.
John odchrząk­nął i przy­ci­snął tele­fon do ucha.
– Halo – ode­zwał się.
– O ile wiem, byłeś dzi­siaj w Grums – oznaj­mił Ander­berg w typowy dla sie­bie bez­po­średni spo­sób.
– Zga­dza się. Prze­pra­szam, że pod­rzu­ci­łem ci wore­czek na biurko. Ale sły­sza­łem, że dziś wie­czo­rem masz być w pracy. Więc jeśli zdą­żysz, prze­każ, pro­szę, tech­ni­kom ten kawa­łek kości.
– Już to zro­bi­łem – odparł Ander­berg. – Kar­teczka, którą napi­sa­łeś, wzbu­dziła cie­ka­wość moją i Bos­sego.
Bosse, a wła­ści­wie Bo Hof­f­man, był sze­fem tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych värmlandzkiej poli­cji. W ostat­nim roku wypo­ży­czyło go Naro­dowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styczne w Linköping, ale był już z powro­tem w Karl­stad.
– Zdą­żył ją zba­dać? – spy­tał John.
– Tak, i dla­tego dzwo­nię – odparł Ander­berg i umilkł.
John odsta­wił szklankę piwa na blat. Kiedy usły­szał powagę w gło­sie komen­danta, zro­biło mu się nie­przy­jem­nie.
– Twier­dzi, że to oboj­czyk dziecka – cią­gnął Ander­berg. – Zadzwo­ni­li­śmy też do leka­rza sądo­wego i powie­dział to samo.
– O cho­lera – wykrztu­sił jedy­nie John.
Wyszedł do łazienki, żeby Nicole nie mogła pod­słu­chać roz­mowy. Tylko tu w całym miesz­ka­niu dało się zamknąć za sobą drzwi.
– Wiemy coś wię­cej?
– Nie­wiele – przy­znał Ander­berg. – Ale mimo wszystko chciał­bym na chwilę się z tobą zoba­czyć. Jesteś w domu?
– Tak.
– To dobrze. Spo­tkajmy się na par­kingu przy skle­pie spo­żyw­czym przed twoim domem. Będę za dzie­sięć minut.
Ander­berg zakoń­czył połą­cze­nie. John stał przed lustrem z komórką w dłoni. Miał trzy­dzie­ści cztery lata i roz­wią­zy­wał sprawy zabójstw po obu stro­nach Atlan­tyku, ale ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z taką, w któ­rej ofiarą było dziecko. Jeden star­szy kolega z Nowego Jorku ostrze­gał go, jak może się poczuć, gdy ten dzień nadej­dzie. „To coś zupeł­nie innego – powie­dział. – Wcho­dzi czło­wie­kowi pod skórę”.
John prze­mył twarz zimną wodą i patrzył na kro­ple ście­ka­jące po policz­kach. Nie chciał nawet myśleć, co spo­tkało dzie­ciaka, do któ­rego nale­żał ten oboj­czyk.

4.

Tor­gny, obej­mu­jąc ramie­niem Beatrice, szedł jedyną ulicą w Ålvikshöjden. Tem­pe­ra­tura była ide­alna. Słońce majo­wego wie­czoru przy­grze­wało na tyle, że mógł nie wkła­dać bluzy na koszulę, a powie­trze miało w sobie wio­senną rześ­kość.
Zwol­nił, żeby prze­dłu­żyć krótki spa­cer. I tak byli już spóź­nieni, więc minuta wię­cej nie zrobi róż­nicy. Sio­stra miesz­kała w domu znaj­du­ją­cym się w głębi osie­dla, przy placu manew­ro­wym, a od celu dzie­liło ich już tylko kil­ka­set metrów.
Tor­gny nie rozu­miał, dla­czego żona się stre­suje. Prze­cież wcale jej się nie spie­szyło do tego towa­rzy­stwa. Obie z Sus­sie pra­co­wały w domu opieki, a atmos­fera mię­dzy nimi była na tyle chłodna, że szef musiał od nowa uło­żyć plan, żeby unik­nęły wspól­nych zmian.
Puścił ramię Beatrice i popra­wił fry­zurę. Sio­stra sie­działa na scho­dach przed domem, z papie­ro­sem w ustach. Wpa­try­wała się w stopy i w wiel­kim sku­pie­niu malo­wała paznok­cie lakie­rem w kolo­rze wiśnio­wym. Tor­gny odchrząk­nął, żeby przy­cią­gnąć jej uwagę.
– No pro­szę, jeste­ście. Ele­ganc­kie towa­rzy­stwo przy­cho­dzi spóź­nione.
Sus­sie zakrę­ciła małą szklaną bute­leczkę i wsu­nęła ją do kie­szeni spodni dre­so­wych w masku­jący wzór. Wstała i wrzu­ciła nie­do­pa­łek do sło­ika z wodą, sto­ją­cego na porę­czy scho­dów.
– Pro­szę – ode­zwała się Beatrice, wrę­cza­jąc jej kwiaty z ogrodu. – Tuli­pany są teraz takie piękne, że nie mogłam się powstrzy­mać i kilka dla cie­bie zerwa­łam.
Sus­sie wzięła bukiet bez podzię­ko­wa­nia.
– Widzę, że ty też coś przy­nio­słeś – powie­działa, ruchem głowy wska­zu­jąc kar­ton wina w ręce Tor­gny’ego.
– Tak, prze­cież pro­si­łaś, żebym to kupił – odparł i wrę­czył jej wino.
– Ale to nie jest to z kotem.
Sus­sie obrzu­ciła scep­tycz­nym spoj­rze­niem opa­ko­wa­nie ozdo­bione pięk­nym pej­za­żem z wino­ro­ślami na pierw­szym pla­nie.
Tor­gny wzru­szył ramio­nami.
– Kot już się skoń­czył, więc kupi­łem takie. To prze­cież bez róż­nicy.
Sus­sie mruk­nęła coś nie­zro­zu­miale i weszła pierw­sza do domu. Rzu­ciła kwiaty na stół w kuchni i otwo­rzyła pie­kar­nik, żeby obró­cić łódeczki ziem­nia­czane. Tor­gny zauwa­żył w oczach Beatrice zło­wrogi błysk. Dla niej nie­wła­ściwe trak­to­wa­nie roślin było równe znę­ca­niu się nad zwie­rzę­tami.
Rozej­rzał się po kuchni. Odwie­dziny u sio­stry były jak podróż w prze­szłość. Sprzęt AGD był wymie­niony, ale poza tym wszystko wyglą­dało jak wtedy, gdy on i Sus­sie byli mali i bawili się w berka na brą­zo­wej wykła­dzi­nie.
Beatrice kilka razy zwra­cała Tor­gny’emu uwagę, że nazywa swój rodzinny dom domem Sus­sie. Może nie było to aż takie dziwne, bo tam miesz­kała, ale w sen­sie praw­nym willa w jed­na­ko­wym stop­niu nale­żała zarówno do niego, jak i do niej. A raczej w jed­na­kowo małym. Mama na­dal żyła i figu­ro­wała jako jedyna wła­ści­cielka, nawet jeśli obec­nie doży­wała swo­ich dni w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu w Grums.
Histo­ria o tym, w jaki spo­sób Sus­sie prze­jęła dom i wysiu­dała – to było okre­śle­nie Beatrice, nie jego – mamę, była tro­chę nie­ja­sna w szcze­gó­łach. Tak jak wiele innych kwe­stii zwią­za­nych z roz­wo­dem jego sio­stry w Krit­sti­ne­hamn. Jasne było w każ­dym razie to, że nagle cała czwórka dzieci w wieku szkol­nym została bez dachu nad głową i w sprawę musiała zostać zaan­ga­żo­wana opieka spo­łeczna.
– A gdzie masz Halila? – zapy­tał Tor­gny, gdy Sus­sie owo­rzyła kar­ton, wysu­nęła kra­nik i szczo­drze napeł­niła winem trzy kie­liszki.
– Stoi przy grillu – odparła i z podejrz­li­wo­ścią spró­bo­wała wina. – To gówno ledwo da się pić. Jest kwa­śne, nie sądzisz?
Tor­gny nie odpo­wie­dział, lecz wyniósł kie­li­szek na werandę. Tam, w chmu­rze dymu, stał nowy mąż jego sio­stry. W sumie nie taki nowy, popra­wił się w myślach Tor­gny. Byli mał­żeń­stwem już od ponad dzie­się­ciu lat.
– Nie chce się zapa­lić? – zapy­tał.
Szwa­gier zakasz­lał.
– Tak, chyba za mało pod­pałki.
Jego szczu­płe ciało z wyraź­nym brzusz­kiem było ledwo widoczne wśród dymu. Tor­gny chwy­cił pismo plot­kar­skie, które leżało na leżaku Sus­sie, i zaczął gwał­tow­nie wachlo­wać bry­kiet. Dzięki dosta­wie tlenu ogień zapło­nął i dymie­nie ustało.
Halil spoj­rzał na niego z wdzięcz­no­ścią.
– Dwa­dzie­ścia pięć lat w Szwe­cji, a ja na­dal nie potra­fię roz­pa­lić grilla – powie­dział z uśmie­chem.
Tor­gny odwza­jem­nił uśmiech. Halil w póź­nym wieku nasto­let­nim przy­je­chał sam z Tur­cji, a mówił pra­wie bez obcego akcentu. Gril­lo­wa­nie było chyba jedy­nym aspek­tem życia w Szwe­cji, któ­rego nie opa­no­wał. Był mistrzem gry w kubb, uwiel­biał pro­gram Allsång på Skan­sen i wie­dział wię­cej na temat hoke­istów z Färjestad niż pozo­stali męż­czyźni z Ålvikshöjden razem wzięci.
– Co się dzi­siaj dzieje z Sus­sie? – zapy­tał Tor­gny. – Cho­dzi jak chmura burzowa.
– Ee, nie ma się czym przej­mo­wać. Pew­nie jest po pro­stu głodna.
Halil otwo­rzył puszkę i pod­su­nął mu w wycią­gnię­tej ręce.
– Nie, dzięki, mam – odpo­wie­dział Tor­gny i wzniósł toast w powie­trzu swoim kie­lisz­kiem.
Upił tro­chę wina i potrzy­mał je w ustach. Nie ma się do czego przy­cze­pić, pomy­ślał. Sus­sie chciała mieć tylko powód do narze­ka­nia.
– Mar­kus się do was odzy­wał? – zapy­tał Halil. – Jak się czuje na wycieczce?
– Chyba dobrze. Wysłał wczo­raj ese­mesa do Beatrice, że wylą­do­wał.
– Jest w Nowej Zelan­dii, tak?
– Tak, zga­dza się. Spę­dzi tam całe lato.
Tor­gny’emu podo­bało się, że Halil pyta go o syna. Robił to prak­tycz­nie przy każ­dym ich spo­tka­niu. Nie miał swo­ich dzieci i może dla­tego tak bar­dzo się anga­żo­wał, gdy cho­dziło o Mar­kusa i dzieci Sus­sie. Teraz już wszyst­kie wypro­wa­dziły się z domu i wyglą­dało na to, że to Halil naj­bar­dziej za nimi tęskni.
Tor­gny wypił kolejny łyk wina i wyj­rzał przez okno do ogrodu. Jabłonki, które Ivar zasa­dził, kiedy on i Sus­sie byli dziećmi, roz­kwi­tły różem i bielą. W ubie­głym roku Halil ściął kilka z nich, żeby wybu­do­wać mały domek wol­no­sto­jący, ale te, które zostały, mimo wszystko wystar­czyły do zaopa­try­wa­nia ich wszyst­kich w świeże owoce.
Mię­dzy pniami było widać kominy fabryki. Być może wielu ludzi uzna­łoby, że psują kra­jo­braz, jed­nak Tor­gny’ego ten zna­jomy widok napa­wał wiel­kim spo­ko­jem. Fabryka znaj­do­wała się w tym samym miej­scu od lat trzy­dzie­stych, dawała pracę i utrzy­ma­nie całym poko­le­niom miesz­kań­ców Grums.
Halil się­gnął po mięso leżące na desce do kro­je­nia, obok grilla. Uło­żył pokaźne kawałki polę­dwicy woło­wej na kratce nad war­stwą bry­kietu, który wła­śnie skoń­czył się palić.
– Porządne mięso – pochwa­lił Tor­gny.
W tej samej chwili podmuch wia­tru na nowo wznie­cił ogień. Z otwo­rów w kratce wystrze­liły wyso­kie pło­mie­nie.
– O kurwa – zaklął Halil i zaczął szu­kać szczy­piec.
Tor­gny usi­ło­wał prze­nieść mięso rękami, ale bez powo­dze­nia. Za bar­dzo parzyło i poczuł, że włosy na przed­ra­mio­nach zaczy­nają mu się przy­pa­lać.
Pośród cha­osu Sus­sie otwo­rzyła drzwi na werandę i sta­nęła w nich, trzy­ma­jąc bla­chę z pie­czo­nymi ziem­nia­kami.
– Co ty wypra­wiasz, Halil? – wykrzyk­nęła. – Znisz­czysz jedze­nie!
Dla Tor­gny’ego było to już zbyt wiele.
– Daj już spo­kój – powie­dział, wbi­ja­jąc wzrok w sio­strę. – Co z tobą?
– Nic – wark­nęła, wytrzy­mu­jąc jego spoj­rze­nie.
Jej oczy były rów­nie ogni­ste jak bry­kiet na grillu.
– Daj spo­kój, widzę, że coś się dzieje. Dla­czego jesteś taka nabur­mu­szona?
Sus­sie wes­tchnęła i opa­dła na jedno z krze­seł. Złość jakby natych­miast z niej uszła, a w jej miej­sce poja­wiło się pełne rezy­gna­cji zmę­cze­nie.
– Wiesz, o co cho­dzi – mruk­nęła. – Pål Kratz wró­cił.

5.

John wsiadł do czar­nego mer­ce­desa Ander­berga. Takie spo­tka­nie poza godzi­nami pracy nale­żało do rzad­ko­ści. Komen­dant trak­to­wał obo­wiązki szefa poli­cji kry­mi­nal­nej jako doda­tek do zwy­kłych zajęć i nie poświę­cał im wielu godzin w tygo­dniu. W prak­tyce część ope­ra­cyjną pracy wydziału prze­ka­zy­wał Joh­nowi.
– Że też przed urlo­pem tra­fia się czło­wie­kowi takie cho­ler­stwo – powie­dział. – Gdzie dokład­nie zna­la­złeś tę kość?
– To nie ja ją zna­la­złem – uści­ślił John i odsu­nął fotel pasa­żera, żeby mieć miej­sce na stopy.
Zało­żył, że w tym miej­scu sie­działa zwy­kle pani Ander­berg. Jeśli tak, to nie była zbyt wysoka.
– A kto?
John opo­wie­dział o meczu Nicole i chłop­cach, któ­rzy zrzu­cili pta­sie gniazdo.
– Nie mogli z tym zacze­kać, aż powo­łam nowego szefa? – maru­dził dalej Ander­berg.
– Co Hof­f­man mówił na temat wieku dziecka? – spy­tał John.
Skó­rzana tapi­cerka zaskrzy­piała, gdy komen­dant zmie­nił pozy­cję w fotelu. Ze swoim cięż­kim wrze­cio­no­wa­tym ciel­skiem i nastro­szo­nymi wąsami mocno przy­po­mi­nał morsa.
– Od dzie­wię­ciu do dwu­na­stu lat, w zależ­no­ści od wzro­stu.
– Podej­rze­wam, że płci nie da się usta­lić?
– Gołym okiem nie, ale z tym pew­nie będzie mogło nam pomóc Naro­dowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styczne. Hof­f­man już z nimi roz­ma­wiał. Przy odro­bi­nie szczę­ścia może się oka­zać, że w kości jest mate­riał bio­lo­giczny.
– Czyli DNA?
Ander­berg ski­nął głową.
– Tak, ale to nic pew­nego. Tech­nicy roz­poczną ana­lizy jutro rano. Przy­da­łoby im się wię­cej czę­ści szkie­letu, to zwięk­sza praw­do­po­do­bień­stwo zna­le­zie­nia nie­na­ru­szo­nego jądra komór­ko­wego.
John wyj­rzał przez szybę samo­chodu. Ze sklepu spo­żyw­czego wycho­dziła kobieta, która pchała wyła­do­wany do pełna wózek, a za nią szło maru­dzące dziecko.
– Skoro ptak wyko­rzy­stał tę kość do budowy gniazda, powinna pocho­dzić z oko­licy – stwier­dził i po raz kolejny spoj­rzał na szefa.
– Tak, to brzmi roz­sąd­nie – odparł Ander­berg. – Jak daleko latają ptaki po budu­lec?
John pokrę­cił głową. Nie miał poję­cia.
– Na pewno wygląda to róż­nie u róż­nych gatun­ków – powie­dział. – Jeśli chcemy zna­leźć wię­cej szcząt­ków tego dziecka, musimy zawę­zić teren poszu­ki­wań. Chyba trzeba zadzwo­nić do orni­to­loga.
Komen­dant odchy­lił się na zagłó­wek.
– O ile to jest dziecko – mruk­nął.
– Co? Myśla­łem, że zarówno Hof­f­man, jak i lekarz sądowy byli pewni, że…
– Nie rozu­miesz – prze­rwał Ander­berg. – Mia­łem na myśli, że może to nie tylko jedno.
John spoj­rzał na niego sko­ło­wany.
– Nie nadą­żam. Dla­czego mia­łoby ich być wię­cej?
Ander­berg wes­tchnął i prze­cią­gnął dło­nią po kilku wło­skach, które rosły nad jego wargą.
– Dopóki Naro­dowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styczne nie ukoń­czy ana­liz, nie będziemy wie­dzieli, jak stary jest ten oboj­czyk – stwier­dził. – Może mieć pięć lat albo sto. Ale chyba możemy się zgo­dzić, że to dziecko nie zgi­nęło wczo­raj, prawda?
John ski­nął głową. Obaj widzieli pożół­kłą kość. Ptak nie mógłby jej zabrać do gniazda, gdyby ciało, któ­rego kie­dyś była czę­ścią, nie ule­gło roz­kła­dowi.
– Rozu­miem, jeśli nic ci to nie mówi – cią­gnął Ander­berg. – Jed­nak my, któ­rzy jeste­śmy tu już od jakie­goś czasu, od razu przy­po­mi­namy sobie bliź­nia­ków z Grums. Sły­sza­łeś o nich?
– Nie.
– Naprawdę paskudna histo­ria. Jens i Jonas Bro­di­no­wie. Jesie­nią tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku zagi­nęli w Ålvikshöjden nie­opo­dal Grums. Wiek się zga­dza, mieli wtedy po dzie­sięć lat.
Wró­ciło nie­przy­jemne uczu­cie, które dopa­dło Johna wcze­śniej w miesz­ka­niu. Jedno mar­twe dziecko to wystar­cza­jąca tra­ge­dia, ale na myśl o dwojgu zaczy­nał się zasta­na­wiać nad doko­na­nym wybo­rem zawodu.
– O ile to oni – odparł. – Dla­czego ciała nie zostały odkryte wcze­śniej? Kość oboj­czyka musiała leżeć płytko, skoro zna­lazł ją ptak.
– Można to wyja­śnić roz­ma­icie – stwier­dził Ander­berg. – Może zwłoki zostały spusz­czone na dno jeziora i czę­ści szkie­letu wypły­nęły dopiero teraz. Albo zie­mia przez lata stop­niowo ule­gała ero­zji, aż grób został odsło­nięty. Ulewa w dniu Wnie­bo­wstą­pie­nia Pań­skiego też mogła się do tego przy­czy­nić.
John przy­po­mniał sobie desz­czową pogodę sprzed tygo­dnia. Tre­ning Nicole został prze­ło­żony, więc nie musiał zestre­so­wany pędzić po pracy do domu, żeby ją pod­wieźć.
– Jeśli ludziom z NCK uda się wyod­ręb­nić mate­riał DNA, czy wciąż mamy mate­riał gene­tyczny od bliź­nia­ków, żeby doko­nać porów­na­nia? – zapy­tał.
– Nie­stety nie. Krew odkryto na tere­nie lasu, bli­sko miej­sca, w któ­rym chłopcy zagi­nęli, ale po usta­le­niu grupy została zuty­li­zo­wana. W tam­tych cza­sach nie mie­li­śmy obec­nej wie­dzy.
Komen­dant wyglą­dał na zawsty­dzo­nego, choć prze­cież to nie z jego winy tech­no­lo­gia pobie­ra­nia DNA dotarła do Värmlandii dopiero póź­niej.
– Czyli musimy pobrać nowe próbki do porów­na­nia? – zapy­tał John. – Rodzice żyją?
Anders uniósł ręce.
– Powoli, spo­koj­nie – odparł. – Zanim wło­żymy im do ust patyczki i znów wywró­cimy ich życie do góry nogami, musimy otrzy­mać pozy­tywną infor­ma­cję z Linköping.
– Jasne, rozu­miem. Wiemy, czy na­dal miesz­kają w oko­licy?
– Tak, miesz­kają. Matka prze­pro­wa­dziła się do Hammarö z nowym part­ne­rem, ale ojciec na­dal mieszka pod tym samym adre­sem w Ålvikshöjden.
John zwró­cił uwagę, że Ander­berg jest dobrze zorien­to­wany w nazwi­skach, które się poja­wiły w toku śledz­twa. Przy­po­mniał sobie, że komen­dant nie zawsze sie­dział w papie­rach. Daw­niej pra­co­wał rów­nież w tere­nie i czę­sto musiał ubru­dzić sobie ręce.
– Mło­dzi Bro­di­no­wie zagi­nęli nie­długo po tym, jak dosta­łem pracę w poli­cji – oznaj­mił, jakby czy­tał Joh­nowi w myślach. – Ni­gdy nie pra­co­wa­łem przy tej spra­wie, ale w tam­tym roku poja­wiała się w roz­mo­wach, a ja pró­bo­wa­łem być na bie­żąco.
– Mieli rodzeń­stwo? – zapy­tał John.
– Nie, byli tylko oni dwaj.
Ander­berg z wysił­kiem się­gnął po kar­to­nowe pudło leżące na tyl­nym sie­dze­niu.
– Pro­szę bar­dzo – powie­dział, poda­jąc je Joh­nowi. – To są mate­riały ze śledz­twa. Nie ist­nieją w postaci cyfro­wej, więc trzeba korzy­stać z papieru. Chcę, abyś to przej­rzał.
John uchy­lił pokrywę.
– Jedno pudło. To wszystko? – zapy­tał.
– Tak. Prawdę powie­dziaw­szy, kole­dzy nie­źle z tym utknęli.
– Czyli zrzu­casz mi na głowę bez­na­dziejną sprawę?
– Jeśli ktoś może popchnąć ją do przodu, to wła­śnie ty, Fre­drik.
Ander­berg posłał mu uśmiech. Był jedną z nie­wielu osób w szwedz­kiej poli­cji, które wie­działy, że Fre­drik Adams­son to przy­krywka byłego agenta FBI.
Po wnik­nię­ciu w sze­regi nige­ryj­skiej siatki nar­ko­ty­ko­wej w Bal­ti­more i zakoń­cze­niu pro­cesu sądo­wego John otrzy­mał nową toż­sa­mość i został objęty pro­gra­mem ochrony świad­ków. Łamiąc zasady obo­wią­zu­jące w Biu­rze, jako miej­sce swo­jego pobytu wybrał Karl­stad – mia­sto, w któ­rym prze­żył pierw­szych dwa­na­ście lat życia, przed sepa­ra­cją rodzi­ców i prze­pro­wadzką z ojcem do Nowego Jorku.
Ni­gdy nie zamie­rzał długo zostać w Szwe­cji. Naj­wy­żej trzy mie­siące, żeby roz­wią­zać kilka kwe­stii z prze­szło­ści. Sprawy jed­nak nie poto­czyły się po jego myśli, a teraz sie­dział w samo­cho­dzie Ander­berga, miał na gło­wie moż­liwe podwójne mor­der­stwo i dzie­wię­cio­let­nią bra­ta­nicę cze­ka­jącą w domu.
Nicole nawet nie wie­działa, że jest jej wuj­kiem – do tego stop­nia trzy­mał wszystko w tajem­nicy. W oczach tej dziew­czynki był jedy­nie zaan­ga­żo­wa­nym poli­cjan­tem, któ­rego poznała w związku z tra­giczną śmier­cią ojca.
– Muszę już iść – powie­dział, bio­rąc pudło z mate­ria­łami pod pachę.
– Jasne, bie­gnij do Nicole.
Ander­berg naci­snął przy­cisk obok deski roz­dziel­czej, uru­cha­mia­jąc sil­nik.
– Jesz­cze tylko jedno…
John, który zdą­żył już wysiąść z samo­chodu, nachy­lił się i wsu­nął głowę przez drzwi po stro­nie pasa­żera.
– Tak?
Komen­dant posłał mu poważne spoj­rze­nie.
– Infor­muj mnie na bie­żąco o tym, co się dzieje. Ze szcze­gó­łami. Tym razem chcę być bli­sko wyda­rzeń. Jeśli to jest kość jed­nego z bliź­nia­ków z Grums, roz­pęta się cho­lerny cyrk. Dzien­ni­ka­rze rzucą się na nas.
– Pew­nie, nie ma pro­blemu – odparł John i zamknął drzwi.
Odpro­wa­dził wzro­kiem mer­ce­desa, który powoli sunął asfal­tową drogą w stronę wyjazdu z par­kingu.

6.

Tor­gny patrzył na sio­strę nale­wa­jącą sobie kolejny kie­li­szek wina z kar­tonu. Naj­wy­raź­niej dosko­nale się nada­wało do picia, choć na kar­to­nie nie było kota. Wał­ko­wała histo­rię, którą Tor­gny sły­szał aż do znu­dze­nia. Cho­dziło o Påla Kratza i jego powrót do Ålvikshöjden.
Tor­gny znał kon­tekst, bo była to część jego dora­sta­nia. Po sąsiedzku z ich domem rodzin­nym miesz­kała Solveig z synem Pålem i córką Lin­neą, z nie­peł­no­spraw­no­ścią w stop­niu znacz­nym. Z „mon­go­łem”, jeśli posłu­żyć się sło­wem, które Tor­gny i pozo­stałe dzie­ciaki z ulicy wykrzy­ki­wały za tą biedną dziew­czyną. Zawsze jed­nak tak, by nie sły­szała tego Solveig. Matka Lin­nei miała grube ramiona i trzy­mała w przed­po­koju trze­paczkę do dywa­nów wypo­sa­żoną w gwóźdź.
Dzieci bały się Solveig, a doro­śli szep­tali, że należy jej współ­czuć. Ojciec dzieci zwi­nął manatki, jak tylko się oka­zało, że córka nie jest taka jak trzeba.
Tor­gny pamię­tał, że kilka razy pró­bo­wał się bawić z jej star­szym bra­tem, Pålem. Byli rówie­śni­kami i w gim­na­zjum w Grums cho­dzili do rów­no­le­głych klas. Chło­pak nie radził sobie naj­le­piej. Był bez­na­dziejny w nogę, nie potra­fił nawet dzie­sięć razy pod­bić piłki stopą. Był skryty i naj­czę­ściej chciał po pro­stu sie­dzieć sam ze swo­imi komik­sami.
Jako nasto­la­tek Pål raczej nie zwra­cał na sie­bie uwagi. Zada­wał się z młod­szymi chło­pa­kami z ulicy i rzadko bywał na szkol­nych impre­zach. Naj­czę­ściej nazy­wano go po pro­stu bra­tem Mongo Lin­nei.
Aż do tygo­dnia po matu­rze.
Wów­czas wyszedł z cie­nia i tam­tego lata stał się głów­nym tema­tem roz­mów w Ålvikshöjden. Pål bez słowa wyje­chał z Grums. Kartka, którą według legendy zosta­wił na stole w kuchni, zapew­niła mu kul­towy sta­tus wśród rówie­śni­ków.
„Spa­dam stąd!” – brzmiała podobno wia­do­mość.
Istny James Dean, który w nasy­co­nym siar­cza­nami poran­nym świe­tle pozo­sta­wiał za sobą bryłę budynku fabryki. Trudno być bar­dziej cool.
Tor­gny pamię­tał, że na ojcu nie zro­biło to rów­nie wiel­kiego wra­że­nia. „Solveig i bez tego ma ciężko jak cho­lera” – mruk­nął i poszedł do sąsied­niego domu z worecz­kiem bułek, który wyjął z zamra­żal­nika. Został tam tak długo, że matka musiała wysłać Tor­gny’ego jako posłańca z infor­ma­cją, że kola­cja już gotowa.
Ivar dawał zbie­gowi tydzień. Twier­dził, że po tym cza­sie chło­pak wróci głodny i zawsty­dzony. Tor­gny też chyba był tego zda­nia. Ale Pål nie wró­cił.
O ile Tor­gny wie­dział, syn Solveig przez ponad trzy­dzie­ści lat nie poja­wił się w Ålvikshöjden. Zmie­niło się to przed kil­koma tygo­dniami. Wtedy nagle uru­cho­mił kosiarkę na sąsied­niej pose­sji, czym wystra­szył Sus­sie opa­la­jącą się na weran­dzie.
– Pew­nie sku­sił go spa­dek – stwier­dziła sio­stra i odkro­iła kawa­łek polę­dwicy na tale­rzu.
Halil doko­nał ope­ra­cji ratun­ko­wej i wyło­żył kawałki mięsa na bla­sze w pie­kar­niku. W rezul­ta­cie były czarne z wierz­chu i prze­pie­czone w środku.
– O ile wiem, Solveig nie ma pie­nię­dzy. Całe życie prze­sie­działa w swoim skle­pie, szy­jąc zasłony – powie­dział Tor­gny i odło­żył sztućce.
Najadł się ziem­nia­kami i nie­zdro­wymi ilo­ściami sosu bear­neń­skiego.
– Jest wła­ści­cielką domu – dodała Sus­sie. – Sły­sza­łeś, ile Göran i Bir­gitta dostali za swój?
Tor­gny sły­szał. Ludzie z Ålvikshöjden o niczym innym nie mówili. Jakby cała ulica wygrała w lote­rii kodów pocz­to­wych.
– A co na to Solveig? – spy­tała Beatrice. – Rozu­mie, że syn przy­je­chał w odwie­dziny?
– W odwie­dziny? – powtó­rzyła Sus­sie i posta­wiła kie­li­szek na cera­cie z taką siłą, że aż wychla­pała tro­chę wina. – On się, kurde, wpro­wa­dził. Kto robi coś takiego sta­rej matce? Ukrywa się tak długo, a potem wraca jakby ni­gdy nic?
– Nie sądzę, by potra­fiła go roz­po­znać – odparł Halil, kiedy pyta­nie Beatrice zawi­sło w powie­trzu. – Jej demen­cja jest coraz gor­sza.
– Mnie roz­po­znaje.
Sio­stra Tor­gny’ego posłała mężowi bojowe spoj­rze­nie.
– Tak, ale to co innego – stwier­dził Halil. – Zaglą­da­łaś tam codzien­nie przez kilka lat.
– Otóż to – odparła. – Zaj­mo­wa­łam się nią i Lin­neą. Byłam w kon­tak­cie z opieką domową, pła­ci­łam rachunki i pil­no­wa­łam, by dom był w miarę czy­sty. Czyli robi­łam wszystko to, co powi­nien robić Pål, a tym­cza­sem trak­tuje mnie jak intruza.
– Znowu się pokłó­ci­li­ście? – zapy­tał Tor­gny.
Sus­sie ski­nęła głową.
– Poszłam tam wczo­raj przed pracą, żeby zoba­czyć, czy wszystko w porządku. No i oczy­wi­ście się oka­zało, że ten idiota źle roz­ło­żył tabletki w dozow­niku Solveig. Alen­dro­nat ma dosta­wać we wtorki, a nie w czwartki. Krzyk­nę­łam więc do Påla, że ma się zwlec z łóżka, i zapy­ta­łam, czy chce pozba­wić życia swoją matkę.
Tor­gny patrzył, jak Halil zdej­muje oku­lary i zawsty­dzony masuje sobie nasadę nosa.
– Myśli­cie, że mi podzię­ko­wał? – cią­gnęła Sus­sie. – O nie. Obra­ził się, że go obu­dzi­łam, i powie­dział, że muszę pukać przed wej­ściem.
Tak mocno kro­iła suchy kawa­łek mięsa, że nóż zary­so­wał talerz.
– Nie bierz tego do sie­bie, Sus­sie – kon­ty­nu­owała Beatrice – ale to chyba nie takie dziwne, że w ten spo­sób reaguje. Pål rze­czy­wi­ście tam mieszka i musisz to usza­no­wać. Zaj­mo­wa­nie się Solveig i Lin­neą to teraz jego powin­ność, a nie twoja.
– Ale on sobie nie radzi! Mam usiąść spo­koj­nie i pozwo­lić cioci umrzeć? To chcesz powie­dzieć?
– Nie sądzę, by umarła, jeśli dosta­nie alen­dro­nat nie w ten dzień co trzeba – powie­działa Beatrice. – Daj Pålowi tro­chę czasu, a sama zoba­czysz, że nabie­rze wprawy.
Sus­sie roz­ło­żyła ręce w dra­ma­tycz­nym geście.
– A skąd pew­ność, że znowu nie uciek­nie? Gdy pomy­ślę o tych wszyst­kich latach, w cza­sie któ­rych miał w nosie matkę i sio­strę, a całą robotę zrzu­cił na nas. Niech go szlag trafi. Nie tylko mnie to dotknęło, cie­bie rów­nież.
Ski­nęła głową w stronę Halila, a on nasu­nął oku­lary z powro­tem na nos.
– Kosi­łem trawę i odśnie­ża­łem – odparł. – Nic wiel­kiego.
– A co za to dosta­li­śmy? – zapy­tała Sus­sie. – Za to, że pil­no­wa­li­śmy, by wszystko było u niej w porządku? Nic, nawet podzię­ko­wa­nia.
– To chyba nie­moż­liwe, że ode­szli­ście tak zupeł­nie z niczym? – zaopo­no­wała Beatrice. – Za opiekę dostaje się prze­cież pie­nią­dze od gminy.
Sus­sie prych­nęła.
– Takie gro­sze, że szkoda gadać.
– Ale przy­naj­mniej samo­chód Solveig wygląda na wygodny. Jeź­dzi­li­ście nim w zeszłe waka­cje. Wokół jeziora Sil­jan, o ile dobrze pamię­tam.
Tor­gny poło­żył dłoń na ramie­niu żony. On też był zmę­czony zrzę­dze­niem Sus­sie, ale wie­dział, że pro­wo­ko­wa­nie sio­stry, gdy jest w takim nastroju, może się skoń­czyć tylko w jeden spo­sób. Nauczyło go tego doświad­cze­nie. Tyle razy trza­skała drzwiami swo­jego daw­nego dzie­cię­cego pokoju, że klamka na­dal była oblu­zo­wana.
– Solveig nie ma nic prze­ciwko temu, byśmy cza­sem poży­czali audi – wyce­dziła Sus­sie.
– Ale może Pål ma – odparła Beatrice. – Tu cię boli. W prze­ciw­nym razie samo­chód stałby na waszym pod­jeź­dzie gara­żo­wym, jak zwy­kle. Ale już nie stoi tam, tylko u Solveig.
– Gdzie stoi czy nie stoi to nie twój zasrany inte­res.
Sus­sie zerwała się z krze­sła, pocią­ga­jąc za sobą sztućce. Nóż i wide­lec obiły się o jej spodnie i zosta­wiły na nich ślady sosu bear­neń­skiego, a potem wylą­do­wały na deskach. Wbie­gła do domu. Tor­gny’emu zro­biło się żal Halila, który musiał za nią poczła­pać, żeby ją uspo­koić.
– Musisz być taka ostra? – wyszep­tał do Beatrice, kiedy zostali sami na weran­dzie. – Sus­sie naprawdę wiele zro­biła dla Solveig i Lin­nei. Bóg jeden wie, co by było, gdyby nie ona.
– No tak, to oczy­wi­ście było głu­pie – przy­znała Beatrice. – Ale dener­wuje mnie, kiedy robi z sie­bie Flo­rence Nigh­tin­gale, a jed­no­cze­śnie sępi od nich samo­chód.
– To prze­cież nie koniec świata, jeśli cza­sem go poży­czy.
– Nie cho­dzi tylko o to. Przej­rzyj na oczy, Tor­gny. Stać nas na kupo­wa­nie polę­dwicy woło­wej w środku tygo­dnia? Jestem pewna, że to cio­cia płaci.
– Nie mów o spra­wach, o któ­rych nie masz poję­cia – odparł.
Beatrice wes­tchnęła.
– Nie rozu­miem, dla­czego zawsze musisz brać stronę Sus­sie.
– A ja nie rozu­miem, dla­czego zawsze musisz się na niej wyży­wać.
Na weran­dzie zapa­dła cisza. Nie ten pozba­wiony słów spo­kój, który Tor­gny nauczył się doce­niać, kiedy on i żona pili kawę w kuchni. Raczej jej dokucz­liwy wariant, który prę­dzej czy póź­niej musi zostać prze­rwany.
– Czy ona cho­ciaż płaci czynsz? – zapy­tała w końcu Beatrice.
– Mama twier­dzi, że tak.
– Ja wiem swoje. Ni­gdy cię nie dener­wuje, że po pro­stu się tu wpro­wa­dziła z dzie­cia­kami i prze­jęła to miej­sce?
– Możemy o tym poroz­ma­wiać innym razem? – popro­sił Tor­gny.
Wstał, zdra­pał zaschnięte resztki z tale­rzy i usta­wił je w stos na stole. Wrzu­cił nie­zje­dzone mięso do formy, w któ­rej były ziem­niaki, i pod przy­kry­ciem posta­wił ją na grillu, żeby do resz­tek nie dobrały się ptaki. Beatrice pozbie­rała kie­liszki i wylała nie­do­pite wino na traw­nik.
– Nie wnie­siemy do środka naczyń? – zapy­tała, kiedy skoń­czyli.
– Nie, zosta­wimy to Hali­lowi. Lepiej chodźmy już do domu.

7.

W pią­tek John dotarł do komi­sa­riatu o wpół do dzie­wią­tej rano, po pod­wie­zie­niu Nicole do szkoły. Na kola­nach miał pudło z mate­ria­łami ze śledz­twa w spra­wie bliź­nia­ków z Grums, które dał mu Ander­berg. Zamie­rzał zacząć je czy­tać już poprzed­niego wie­czoru, ale bra­ta­nica miała kło­poty ze snem i popro­siła, żeby się poło­żył w swoim łóżku po dru­giej stro­nie skła­da­nej ścianki. Skoń­czyło się tak, że John zasnął pierw­szy, a obu­dził się z powodu prze­klę­tego słońca – jak zwy­kle o nie­ludz­kiej porze.
Wje­chał windą na pierw­sze pię­tro, gdzie mie­ścił się wydział kry­mi­nalny. Drzwi więk­szo­ści pokoi w kory­ta­rzu były zamknięte. Przez szyby widział, że kole­dzy stu­kają w kla­wi­sze, żeby nad­go­nić biu­rową robotę, która zale­gała w ciągu tygo­dnia.
John zosta­wił pudło z doku­men­tami w swoim gabi­ne­cie i poszedł do auto­matu z kawą w pokoju socjal­nym. Maszyna jak zwy­kle syczała i pry­chała, jakby każda przy­go­to­wana przez nią kawa miała być tą ostat­nią. Nie na darmo opa­trzono ją tabliczką z napi­sem: Uwaga na poli­cyjną kawę.
– Sma­kuje nie za dobrze, co? – usły­szał za sobą głos.
John odwró­cił się i zoba­czył w drzwiach Ulfa Törnera, zwa­nego Zawod­nym. Miał na sobie strój, który wyglą­dał jak wio­senna kolek­cja dla funk­cjo­na­riu­szy poli­cji kry­mi­nal­nej w Karl­stad: nie­fo­remne dżinsy, koszulkę polo i pod­róbki butów Bir­ken­stock.
Miał oka­zję bli­sko współ­pra­co­wać z kolegą przy kilku śledz­twach i rozu­miał, dla­czego prze­zwi­sko tak się przy­jęło. Facet nie był głupi, wręcz prze­ciw­nie. Chęt­nie za to wyko­ny­wał robotę po łeb­kach, jeśli dzięki temu mógł pójść do domu kilka godzin wcze­śniej. Za Ulfem cią­gnął się cały sznur nie­sta­ran­nie prze­pro­wa­dzo­nych docho­dzeń, przez które pro­ku­ra­to­rzy w sądzie mieli kło­poty. O ile w ogóle docho­dziło do tego etapu. Naj­czę­ściej Ulf „zawo­dził” wcze­śniej. Poza tym prze­zwi­sko odno­siło się do jego dzia­łal­no­ści w związ­kach zawo­do­wych. Kiedy głosy kry­tyki z powodu nie­uda­nego śledz­twa sta­wały się zbyt gło­śne, wyszu­ki­wał jakąś kon­fe­ren­cję o pra­wie pracy i na kilka dni ucie­kał z pola bitwy.
– Dopóki zawiera kofe­inę, prze­żyję – powie­dział John i wypił łyk kawy.
– Wkrótce nastąpi koniec męczarni – oznaj­mił Ulf z dumą w gło­sie. – Ander­berg pozwo­lił mi zamó­wić nowy auto­mat.
– Poważ­nie? – zdzi­wił się John.
Komen­dant był znany z trzy­ma­nia pie­nię­dzy mocno w gar­ści.
– No tak, tutej­sza kawa jest pro­ble­mem BHP, a zatem jako przed­sta­wi­ciel per­so­nelu muszę się wyka­zać sta­now­czo­ścią. Przy odro­bi­nie szczę­ścia dostar­czą go już w przy­szłym tygo­dniu.
– Brzmi dobrze – stwier­dził John i wyszedł z kawą na kory­tarz.
Doświad­cze­nie nauczyło go, że z kolegą należy roz­ma­wiać krótko, bo w prze­ciw­nym wypadku ist­niało ryzyko, że nie prze­sta­nie gadać.
Po powro­cie do swo­jego gabi­netu John roz­siadł się na krze­śle. Uło­żył notatki śled­cze, wydruki prze­słu­chań i raporty tech­niczne z pudła w schludne rzędy na biurku i zaczął prze­glą­dać mate­riały.
Bra­cia Jens i Jonas Bro­di­no­wie wyszli z willi w Ålvikshöjden tuż po sie­dem­na­stej siód­mego paź­dzier­nika tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku. Ich matka, Hil­levi, kazała im być w pobliżu i wró­cić do domu na kola­cję o dzie­więt­na­stej. Kiedy się nie poja­wili, wyszła ich poszu­kać. Dzwo­niła do drzwi sąsia­dów, któ­rzy mieli dzieci w tym samym wieku, żeby pytać, czy nie ma u nich Jensa i Jonasa, ale oni tylko krę­cili gło­wami. Chwilę póź­niej przy placu zabaw zna­la­zła ich BMX-y i wtedy zaczęła się naprawdę mar­twić. Wie­działa, że syno­wie kochali swoje rowery i ni­gdy by ich nie zosta­wili.
John wyjął brą­zową kopertę z pry­wat­nymi zdję­ciami, które matka braci udo­stęp­niła śled­czym. Musieli być bliź­nię­tami jed­no­ja­jo­wymi, pomy­ślał. Wyglą­dali nie­mal iden­tycz­nie – mieli pro­ste jasno­brą­zowe włosy, psotne spoj­rze­nia i odsta­jące uszy. Jens i Jonas Bro­di­no­wie w chwili zagi­nię­cia mieli dzie­sięć lat, o rok wię­cej niż Nicole teraz.
John czy­tał dalej. Tele­fon pod numer alar­mowy został wyko­nany o dwu­dzie­stej pierw­szej sie­dem­na­ście. Radio­wóz przy­je­chał na miej­sce pół godziny póź­niej. Poli­cjanci spi­sali zezna­nia Hil­levi. Według nota­tek matka chłop­ców była zroz­pa­czona, ale na pyta­nia odpo­wia­dała skład­nie i jasno. Syno­wie ni­gdy wcze­śniej nie zagi­nęli, nikt nie gro­ził, że zrobi im coś złego. Ojciec chłop­ców, Ken­neth Bro­din, był w podróży służ­bo­wej w Fin­lan­dii i miał wró­cić do domu jak naj­szyb­ciej.
Po roz­mo­wie z dowódcą do Ålvikshöjden wysłano jesz­cze jeden wóz, żeby wspo­móc poszu­ki­wa­nia. Sąsie­dzi rodziny rów­nież poma­gali. O dru­giej trzy­dzie­ści prace zostały prze­rwane. Chłop­ców na­dal nie zna­le­ziono.
John poczuł ten sam nara­sta­jący nie­po­kój, co wcze­śniej kole­dzy po fachu. W przy­pad­kach zagi­nięć czas był czyn­ni­kiem decy­du­ją­cym. Szanse na szczę­śliwe zakoń­cze­nie malały z każdą godziną.
Następ­nego ranka wzno­wiono poszu­ki­wa­nia ze świeżą inten­syw­no­ścią. Do akcji włą­czono psy i w nie­dłu­gim cza­sie jeden z nich wska­zał kon­kretny punkt w lesie, nie­całe sto metrów na pół­noc od placu zabaw.
Poli­cjanci zna­leźli tam ślady krwi na ziemi. Ilość krwi trudno było osza­co­wać, bo czę­ściowo została wchło­nięta przez pod­łoże. Obsta­wiali, że może to być mniej wię­cej dwie­ście mili­li­trów.
John spoj­rzał na raport tech­ni­ków. Krew z lasu miała tę samą grupę co chłop­ców: A Rh+. Zna­le­zi­sko mocno wska­zy­wało na to, że padli ofiarą prze­mocy. Nie dało się stwier­dzić, czy obaj stra­cili krew, czy tylko jeden z nich. Zgod­nie z przy­pusz­cze­niem Johna, byli bliź­nia­kami jed­no­ja­jo­wymi i mieli tę samą grupę krwi.
Następny krok w śledz­twie pole­gał na zaan­ga­żo­wa­niu pro­ku­ra­tora. To była stan­dar­dowa pro­ce­dura przy tak poważ­nych podej­rze­niach. Roz­po­czy­nano postę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze pod kątem upro­wa­dze­nia lub zabój­stwa.
Dzięki pomocy świadka, który po połu­dniu widział bliź­nia­ków, spo­rzą­dzono linię czasu. John z całych sił sta­rał się ją roz­szy­fro­wać. Naj­wy­raź­niej kiedy trzy­dzie­ści cztery lata wcze­śniej dru­ko­wano doku­ment, koń­czył się tusz. Im niżej na stro­nie, tym bled­sze były litery.
17.10. Chłopcy opusz­czają miesz­ka­nie w Ålvikshöjden.
18.00. Chłopcy zostają zauwa­żeni na placu zabaw przez parę eme­ry­tów, któ­rzy wybrali się na wie­czorny spa­cer. Plac zabaw mie­ści się przy wjeź­dzie na osie­dle miesz­ka­niowe.
18.15. Chłopcy są ponow­nie widziani na placu zabaw, tym razem przez pięt­na­sto­latka, który jechał moto­ro­we­rem do mia­sta.
Tam ślad Jensa i Jonasa Bro­di­nów się ury­wał. Przez kolejne tygo­dnie trwały inten­sywne poszu­ki­wa­nia, ale dzieci nie udało się zna­leźć. John zwró­cił uwagę, że notatki śled­czych sta­wały się coraz bar­dziej zwię­złe w miarę utraty nadziei, że chłop­ców uda się odna­leźć żywych.
Śled­czy oczy­wi­ście przyj­rzeli się bli­żej oso­bom z oto­cze­nia bliź­nia­ków. Szcze­gólną uwagę poświę­cili rodzi­com. Hil­levi Bro­din pra­co­wała w Grums jako eks­pe­dientka. Jej wer­sja wyda­rzeń z feral­nego popo­łu­dnia i wie­czoru została potwier­dzona przez sąsia­dów.
Ken­neth Bro­din przy­je­chał do Ålvikshöjden dzień po zagi­nię­ciu i został prze­słu­chany w domu. Zeznał, że prze­by­wał za gra­nicą, tak też wcze­śniej mówiła jego żona. Pra­co­wał jako kon­ser­wa­tor w fabryce papieru Gruvön i czę­sto był wysy­łany do innych pla­có­wek nale­żą­cych do kon­cernu, żeby poma­gać. Na brzegu wydruku z trans­kryp­cją ktoś dopi­sał ręcz­nie: „Spraw­dzić fabrykę”. John zaczął szpe­rać w doku­men­tach i zna­lazł notatkę z tego samego dnia, w któ­rej lokalny kie­row­nik Gruvön potwier­dzał wyjazd do Fin­lan­dii.
Żadne z rodzi­ców nie figu­ro­wało w reje­strze kar­nym. To samo można było powie­dzieć o innych doro­słych – nauczy­cie­lach i tre­ne­rach spor­to­wych – któ­rzy mieli regu­larny kon­takt z chłop­cami. Poza tym więk­szość przed­sta­wiła alibi na czas, o który cho­dziło.
Kiedy naj­bliż­sze oto­cze­nie zostało spraw­dzone, śled­czy zaczęli zata­czać coraz szer­sze kręgi w poszu­ki­wa­niu sprawcy. Na prze­słu­cha­nie wezwano ludzi ska­za­nych w Värmlandii za pedo­fi­lię, ale żaden z nich nie mógł zostać powią­zany z Ålvikshöjden ani nie zacho­wy­wał się w spo­sób uza­sad­nia­jący pod­ję­cie wobec niego dal­szych czyn­no­ści.
John nie­mal sły­szał prze­kleń­stwa rzu­cane pod nosem przez kole­gów, gdy każda kolejna ini­cja­tywa koń­czyła się ślepą uliczką. Bez postę­pów machina śled­cza zwal­niała. Prze­rwy mię­dzy kolej­nymi akcjami detek­ty­wów były coraz dłuż­sze, a w grud­niu tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego roku – nieco ponad dwa lata po zagi­nię­ciu chłop­ców – śledz­two umo­rzono.
John wstał z krze­sła i roz­pro­sto­wał plecy. Dopiero wtedy się zorien­to­wał, jak bar­dzo był zesztyw­niały po kilku godzi­nach sie­dze­nia. Jeśli plan Ander­berga pole­gał na spra­wie­niu, że ta sprawa go pochło­nie, oka­zał się sku­teczny.
Pro­blem ze sta­rymi śledz­twami, które nale­żało wzno­wić, czę­sto pole­gał na braku natu­ral­nego punktu star­to­wego. Nie było żad­nego miej­sca zbrodni do zba­da­nia ani nowych świad­ków, z któ­rymi dałoby się poroz­ma­wiać. Jed­nak sprawa bliź­nia­ków z Grums wyglą­dała ina­czej, a John mógł to zawdzię­czać pta­kowi.
Ten oboj­czyk musiał skądś się wziąć, pomy­ślał, wyj­mu­jąc tele­fon komór­kowy z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki.
Naj­bliż­szego orni­to­loga dzie­liło od niego zale­d­wie jedno wyszu­ki­wa­nie w inter­ne­cie.

 
Wesprzyj nas